Ciało niczyje - Krystyna Kofta - E-Book

Ciało niczyje E-Book

Krystyna Kofta

0,0

Beschreibung

Czy śmiertelna diagnoza może zmienić życie na lepsze?Poruszający romans gotycki z tłem PRL, który przekracza granice literackiego konwencjonalizmu.Jutta jest ofiarą wychowania chłodnej matki i nieodwzajemnionej miłości do mężczyzny-artysty. W świecie, gdzie emocje zastępowane są chciwością i materializmem, Jutta próbuje uciec nie tylko od przeszłości, ale także od samej siebie. Wszystko zmienia się, gdy otrzymuje śmiertelną diagnozę. Świat, który tak starannie skonstruowała, zaczyna się kruszyć. W tym momencie na jej drodze staje Matka Judyth - tajemnicza i pełna miłości postać, która wprowadza nowe perspektywy do jej życia.Przypadnie do gustu fankom i fanom, takich autorek jak Daphne du Maurier czy Emily Brontë.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 418

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Krystyna Kofta

Ciało niczyje

 

Saga

Ciało niczyje Zdjęcia na okładce: Shutterstock Copyright © 1993, 2019 Krystyna Kofta i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788727088990

 

1. Wydanie w formie e-booka, 2019

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

 

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

Ta książka nie jest podręcznikiem uzdrawiania. Powstała z pragnienia cudu, który się nie zdarzył. Jest ucieleśnioną baśnią o tym, jak miłość, wola życia i magia zwyciężyły chorobę. Jest także wyrazem nadziei, że być może kiedyś, gdzieś, komuś spełnią się takie marzenia.

Autorka

HISZPAN CORRIDA

Jutta weszła szybko na ciemny cmentarz. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, zobaczyła leżące po obu stronach głównej alei złamane cienie drzew, rzucone na kolana przez poświatę księżyca. Świerki pachniały mocno jak gasnące świece.

Nie ma tu żywej duszy, pomyślała i wzdrygnęła się nerwowo z powodu tego mimowolnego żartu.

Nagle, jak cichy biały statek na ciemnym oceanie, pojawił się w oddali zamazany jasny kształt. Była to osiemnastowieczna kostnica. W jednym okienku migotało żywe światło. W pustce i ciszy cmentarnej robiło to niesamowite wrażenie, tak jakby leżące na katafalku zwłoki wstały, żeby zakrzątnąć się wokół siebie i przygotować godnie do jutrzejszych uroczystości.

Obeszła kostnicę i zatrzymała się przed tylnymi drzwiami. Odetchnęła głęboko i tłumiąc strach, poruszyła ciężką rzeźbioną klamką. Drzwi były zamknięte. Przez moment wydało się jej, że ktoś za nią stoi, wstrzymując oddech. Miała siedemnaście lat i nie bała się prawie niczego, jednak ten szczególny spacer po cmentarzu obudził nieznany dotąd strach. W pewnej chwili poczuła delikatne dotknięcie. Przecież dusze nie latają jak nietoperze, pomyślała trzeźwo. Odwróciła się. Nie było nikogo. Tylko płacząca nad marnością świata wierzbowa witka poruszana wiatrem pieściła jej kark.

Zapukała głośno. Pukanie wniknęło do środka, odbijając się od zimnych ścian marmurowej sali. Wiedziała, że jest tam ktoś, kto powinien otworzyć. Nie usłyszała kroków, lecz mimo to klucz szczęknął i drzwi się uchyliły. W świetle świec stał bardzo wysoki, prawie dwumetrowy mężczyzna. Był o głowę wyższy od Jutty i miał bose stopy. Nosił czarne aksamitne spodnie i śnieżnobiałą rozpiętą koszulę. Przy tej bieli czarne włosy gęsto porastające klatkę piersiową przypominały sierść zwierzęcia. Nadzwyczaj blada twarz wysokiego człowieka nie była ciemniejsza od białego płótna koszuli, miała tylko bardziej niebieskawy odcień. Odsunął się, żeby wpuścić Juttę do środka, i włożył buty, które stały na progu. Jutta od razu zauważyła, że świat wewnątrz kostnicy jest czarno-biały. Wysokie białe ściany i kopuła sufitu czepiały się czarnej marmurowej posadzki, żeby nie ulecieć w niebo wraz z duszami opuszczającymi martwe ciała. Na samym środku stał płasko ścięty ostrosłup katafalku z małą, przy jego rozmiarach, czarną kołyską trumny. Białe świece tkwiły w czarnych żelaznych lichtarzach, a gospodarzem tego ponurego przybytku był wysoki czarno-biały mężczyzna. Nawet Jutta, mimo że przyszła z innego świata, uczestniczyła w tym graficznym obrazie. Była blada ze strachu i zimna, miała na sobie czarną wełnianą sukienkę, zakrywającą ledwo rysujące się wypukłości. Czarna jedwabna chusta tworząca mnisi kaptur całkowicie zasłaniała jasne włosy.

Jutta podeszła do katafalku. Trumna była otwarta. Wieko stało oparte o ścianę. Martwa kobieta leżała spokojnie w chwiejnym płomieniu świec. Sztywne loki piętrzyły się wysoko na haftowanej srebrem białej poduszce. Loki były rude, policzki uróżowane, a usta wyglądały tak, jakby ktoś wycisnął na nich przed chwilą krwawy pocałunek. Martwa twarz i okalające ją płomienne włosy stanowiły jedyną weselszą plamę koloru pomiędzy bielą a czernią.

Mimo zmienionej fryzury i nieco wyostrzonych rysów twarzy była to z całą pewnością ta sama osoba. Szlachetne rysy, lekko wystające kości policzkowe i usta, których za życia nigdy nie malowała tak mocno. Te usta miały dla Jutty nawet teraz zaklęty na zawsze wyraz fałszywej dobroci i słodyczy.

Jutta weszła po stopniach na piedestał katafalku. Spojrzała na zesztywniałe w chłodnym powietrzu kostnicy dłonie swojej matki oplecione różańcem. Spomiędzy drewnianych paciorków ojczenasz i zdrowaśmario brylantowe oczko platynowego pierścionka wysyłało ostry blask jak iskrzący się w zimowym powietrzu płatek śniegu.

Wpatrywała się w ten misternie oprawiony kamień, aż jej źrenice powiększyły się, przesłaniając niebieskie tęczówki.

Wreszcie, czując na sobie ciasno przylegające spojrzenie mężczyzny, odwróciła wzrok od pierścionka i zeszła z podwyższenia. Patrzyli na siebie z bliska, nic nie mówiąc.

Jutta znała go już wcześniej. Rozmawiała z nim przed południem, zresztą nie sposób było nie znać jednej z najbardziej tajemniczych postaci w małym mieście. Nocą pilnował cmentarza przed złodziejami, w dzień uczestniczył w pogrzebach, dowodząc szóstką wiecznie pijanych grabarzy. Czuwał nad chybocącą się niebezpiecznie na ich ramionach trumną, nie dopuszczając do skandalu, jaki wybuchłby z pewnością, gdyby trumna spadła. On sam nigdy nie pił. Może zresztą pił, ale nie widziano go pijanego ani pijącego. Kobiety bały się go, lecz mimo to budził w nich dreszcze występnego pożądania.

Wcale nie wygląda na grabarza, mówiły, jest przystojny. Opowiadały sobie niestworzone historie o tym, co dzieje się z młodymi niewiastami pozostawionymi samotnie w kostnicy w noc poprzedzającą pogrzeb. Mówiło się, że ojciec zmarłej przed paroma laty młodej dziewczyny odkrył z przerażeniem, że nie miała ona na sobie... Lepiej nawet nie wspominać, bo ogarnia człowieka zgroza... Nie miała, mimo że poprzedniego dnia babka myjąca i ubierająca zwłoki z całą pewnością je założyła... Przysięgała, że założyła...

Takie rzeczy opowiadają sobie ludzie w małych miastach i na wsiach, szczególnie wieczorami, gdy wieje wiatr, pada deszcz i grube krople walą o szyby, jakby chciały się dostać do ciepłych, zacisznych wnętrz. To wszystko Jutta słyszała czy raczej podsłuchała.

Tylko on znał prawdę, ale ponieważ nie rozmawiał z nikim, niczego nie można powiedzieć z całą pewnością. Zapewne znał wiele tajemnic zacnych rodzin. Zdarzyło się kiedyś, że starszy syn szanowanego w mieście nieboszczyka usiłował obcęgami wyrwać ojcu złote zęby, zapewne sądząc, że i tak nie będą mu potrzebne w wędrówce po tamtym świecie. Młodszy brat, który opowiadał potem, że przyszedł pomodlić się przy zwłokach, zastał starszego z obcęgami nad trumną. Ponieważ był silniejszy, odebrał mu kilka złotych trzonowych zębów, które pokazywał później w miejscowej restauracji.

Długo opowiadano o tym w mieście, jak również o sprawie wdów odwiedzających tajemniczego mężczyznę, podobno nie tylko po to, by ustalić dokładnie szczegóły ceremonii pogrzebowej.

Oto przykład tego, do czego zdolne są niektóre kobiety, powiedziała żona sklepikarza do matki Jutty, i to w dodatku przy otwartej trumnie! To nie do wiary!

Jutta słuchała takich opowieści bardziej z ciekawością niż lękiem. Teraz miała okazję przyjrzeć się z bliska temu „cmentarnemu monstrum”, jak wyrażała się o nim matka.

Spojrzała pytająco w twarz matki, a potem znów głęboko w oczy Hiszpana Corridy. Tak nazywano go ze względu na hiszpański wygląd: czarne płonące oczy, włosy jak pióra wrony, przede wszystkim zaś z uwagi na czarną, lamowaną srebrem pelerynę, którą zakładał na czas ceremonii żałobnej. Z cmentarza wychodził rzadko, tylko zmuszony przez szczególne okoliczności.

Jak wszyscy bardzo wysocy ludzie, chodził przygarbiony. Kiedy patrzyło się na niego z daleka, sprawiał wrażenie człowieka poruszającego się wolno, wręcz leniwie. Było to jednak tylko złudzenie. Zawsze wyprzedzał idących, ponieważ długość jego kroków była oszałamiająca. Czasami biegły za nim dzieci, wołając:

 

Hiszpan Corrida, Hiszpan Corrida,

Pije krew Żyda, pije krew Żyda!

Nonsensowny, bzdurny rym oddawał wiernie wszystkie opowieści, jakimi raczono się po domach.

Zahipnotyzowany wielkimi źrenicami Jutty, mężczyzna wszedł teraz na stopnie katafalku. Ukląkł przy trumnie, jakby się modlił. Dziewczyna widziała napięte pod koszulą mięśnie jego pleców. Mocował się z czymś wyraźnie. Usłyszała cichy chrzęst. W sekundę później coś brzęknęło metalicznie. Pierścionek potoczył się po czarnym marmurze. Jutta podbiegła i podniosła go. Hiszpan wstał z klęczek i odebrał jej pierścionek. Oglądał go długo, łapiąc blaski płomieni świec w brylantowe oczko. Potem wziął wąską dłoń Jutty w swoje dłonie. Ręce dziewczyny były zimne, tak samo zimne jak dłoń, do której jeszcze przed chwilą należał pierścionek. Wreszcie Hiszpan wsunął drogi klejnot na delikatny środkowy palec Jutty.

Dużym kluczem zamknął drzwi kostnicy i poprowadził Juttę bocznymi dróżkami poprzez nieużywane obszary cmentarza, przez zaniedbane groby, na których rosły olbrzymie pokrzywy. Bujność roślinności cmentarnej była zastanawiająca. Szli obok powyginanych przez czas, kutych ogrodzeń wokół grobowców, przeskakiwali przez zwalone nagrobki i popękane płyty. Mimo że nie wiedziała, dokąd ją prowadzi, nie bała się teraz wcale. Aż wreszcie znaleźli się na granicy cmentarza. Tu nie docierał już nikt. Ani żywy, ani też umarły, bo nie chowano tu jeszcze. Było to wyjątkowe pustkowie. Chwasty, zarośla i ogromne, kędzierzawe korony drzew nie przepuszczały nawet tego słabego światła księżycowego, które oświetlało główną aleję prowadzącą do kostnicy.

Porośnięta miękkim mchem ziemia uginała się pod nogami jak trzęsawisko. Wilgotna bagienna mgła oblepiała ich tak samo jak ciemność. Nie było tu żadnej drogi, lecz Hiszpan prowadził Juttę zupełnie pewnie. Zaciskała zęby, żeby nie dzwoniły, tak przejmującym zimnem wypełniała ją cmentarna mgła. Pantofle miała ciężkie od wody, która chlupotała przy każdym kroku.

Po kwadransie dotarli do celu. To miejsce było tak samo dziwne jak wszystko, co zdarzyło się dzisiaj Jutcie na cmentarzu.

Znaleźli się przed czymś, co przypominało ruiny gotyckiego zamku pomniejszonego przez czas do wymiarów chłopskiej chałupy. Tylko wejście zostało olbrzymie, jakby po to, żeby właściciel nie musiał się schylać. Wielkie kute wrota zajmowały całą ścianę. Okien nie było wcale.

Hiszpan zapalił zapałkę i w jej nagłym, bardzo jasnym płomieniu wszystko stało się jeszcze bardziej niesamowite: sylwetka wysokiego mężczyzny na tle kawałka średniowiecznych ruin otoczonych zwartym szpalerem ciernistych zarośli, zapachem przypominających roztarty piołun, obok Jutta w czarnej sukience, drżąca z zimna tak, jakby sama wstała przed chwilą z któregoś ze znajdujących się w pobliżu starych, zapadających się grobowców.

Otwarły się wielkie wrota i oboje znaleźli się w środku, gdzie panowała nieprzenikniona ciemność. Jutta trzymała się kurczowo jego suchej, spokojnej dłoni. Hiszpan zapalił świece.

Wnętrze obnażone przez płomienie było wielkie i piękne. Surowe, wysokie mury z czerwonej gotyckiej cegły przykrywały od sufitu aż do podłogi wschodnie dywany. Jedną ścianę zajmowały półki z książkami. Tajemnicą pozostawało, jakim sposobem tak wielka sala mieściła się w małym na pozór fragmencie ruin.

Posadzka stanowiła olbrzymią szachownicę. W rogu znajdował się kominek, obok wielkie kwadratowe łóżko mosiężne, nakryte brunatnymi futrami zwierząt.

Było także biurko zawalone książkami i kartkami zapisanymi ręcznie. Pośrodku biurka królowała olbrzymia stara maszyna do pisania z wkręconą kartką z jakimś tekstem. Hiszpan podszedł do biurka i wykręcił kartkę z maszyny. Poskładał też rękopisy i schował do wielkiej szafy.

Pod ścianami stały korzenie drzew, poskręcane konwulsyjnie jak barokowe rzeźby. Tworzyły ekspozycję, jakiej Jutta nigdy nie widziała. Serwantka z wypukłą kryształową szybą zawierała kruchą porcelanę i kieliszki różnych kształtów i wielkości.

To było wszystko. Jutta czuła na sobie czyjś baczny wzrok, nie widząc jednak osoby. Obejmowała spojrzeniem cały pokój, ale nic nie wskazywało na to, że ktoś jeszcze tu jest. Panowała prawdziwie grobowa cisza. Tak Jutta wyobrażała sobie komnatę zamczyska w Sangerhausen, kiedy matka uczyła ją na pamięć żywota patronki, błogosławionej Jutty. Ta historia bogobojnej pustelnicy była dla niej baśnią. Miejsce, w którym się znalazła, też było baśniowe. Równie nierealne jak zamek w Sangerhausen.

Hiszpan wyjął dwa proste, masywne kielichy o sześciokątnym jak trumna przekroju i napełnił ciemnoczerwonym winem. Potem podpalił drewno w kominku. Jutta położyła się na łóżku, szczękając zębami i drżąc z zimna i strachu. Przykrył ją szorstkim futrem i podał kielich z winem.

Wreszcie zobaczyła istotę, której obecność czuła przez cały czas. W nogach łóżka, zagrzebany w futrzaną narzutę, spoczywał kot.

Patrzył na Juttę zmrużonymi złotymi oczami jak krótkowidz, który chce sobie przypomnieć, czy widział gdzieś tę twarz.

Milcząca obecność kota jest bardziej znacząca niż obecność szczekającego psa, czasami bywa ważniejsza niż obecność mówiącego człowieka. Jednak jego pan, Hiszpan Corrida, nie powiedział jeszcze ani słowa. Położył się obok Jutty, zakładając ręce pod głowę. Jego oczy w czerwonym świetle ognia miały ciepły blask, złote oczy kota patrzyły natomiast zimno i badawczo.

Jutta odstawiła pusty kieliszek. Pierwszy raz w życiu piła wino, pierwszy raz była o tej porze poza domem, pierwszy raz leżała w łóżku z mężczyzną i po raz pierwszy czuła taką absolutną wolność. Czekała na ten moment długo.

Matka zabraniająca wszystkiego, czego Jutta pragnęła naprawdę, leżała teraz na katafalku i nie mogła jej w niczym przeszkodzić.

Futra okrywające Juttę przestały być potrzebne, tak jak niepotrzebne były słowa. Wino zmieszało się z krwią i zaróżowiło ciało Jutty. Ogień w kominku syczał przyjaźnie, uciszając wszelkie obawy.

Zamglony wzrok Hiszpana wyrażał natchnienie. Jutta pochyliła się nad tą piękną, choć mroczną twarzą. Dotknęła ust... Po raz pierwszy w życiu dotknęła ust mężczyzny. Matka zawsze kazała jej odwracać głowę, kiedy aktorzy na ekranie się całowali. Teraz nikt nie przeszkadzał. Mogłaby zachłannie całować jego blade wypukłe usta o harmonijnej linii, gdyby umiała...

Powoli przesuwała spierzchnięte wargi po niebieskawym zaroście jego policzków. Musiała zapłacić za pierścionek. Rozumiała to i czyniła z ochotą.

Zdjęła przez głowę czarną sukienkę i rzuciła na środek pokoju. Kot skoczył w ślad za materiałem i zaczął się w nim tarzać, szarpiąc zębami i drapiąc szorstką w dotyku wełnę.

Jutta nie chciała się śpieszyć. Nie patrzyła na zegar, bo nie musiała wrócić do domu na noc. Na palcu miała pierścionek z brylantem. Chciała go odzyskać za wszelką cenę, i udało się. Miała swój pierścionek. Ojciec słyszał kiedyś, jak babka Salomea na łożu śmierci kazała go przekazać Jutcie. Pierścionek był piękny, ale czy na tyle, żeby oddać za niego ten kwiat niewinności, jak matką nazywała dziewictwo? Jutta sama nie rozumiała, dlaczego tak bardzo pragnęła posiadać ten klejnot.

Przeprowadzenie własnej woli do końca to wolność.

Był piątek. Pogrzeb miał się odbyć w poniedziałek, Jutta miała więc czas. Mogła poddać się zakazanej miłości z cmentarnym księciem, mogła robić wszystko, co chciała, bo była wolna. Wolna, nareszcie wolna!

Nigdy nie widziała tak pięknego mężczyzny, tak dziwnego i tajemniczego. Chciała zostać z nim na zawsze. Właśnie z nim, z tym grabarzem, z cmentarnym monstrum, jak wyrażała się matka.

Wydawało się Jutcie, że to jest człowiek, który poznał siebie tak samo dobrze, jak znał innych ludzi. Nie mówiąc nic, wiedział, czego chce Jutta. Tym różnił się od innych ludzi, którzy nigdy nie wiedzieli, o czym ona myśli i czego pragnie. Czuła, że zanim go pozna, minie bardzo wiele czasu, była jednak pewna, że to kiedyś nastąpi.

*

Wuj Hieronim przyjechał w niedzielę po południu. Jutta wróciła właśnie z cmentarza, na którym spędziła dwa dni i dwie noce. Wuj objął ją i długo stali w milczeniu.

– Dziecko, jakaś ty blada, wiem, że cierpisz, to stało się tak niespodzianie. Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść, dlaczego Klima nie zdążyła uciec przed tym padającym konarem? Co za straszny los! Musisz na siebie uważać, żebyś nie zrujnowała sobie zdrowia. Czyś ty co jadła? Trzeba przyzwyczaić się do myśli, że wszystkich nas to czeka – mówił ze współczuciem. Serius aut citius sedem properamus ad unam... Tak, to prawda, wszyscy zdążamy do tego samego celu ... do grobu... Jak to się stało, opowiedz, dlaczego umarła?

– Może chciała umrzeć? – powiedziała Jutta. – Tu się wiele działo, wuj dawno u nas nie był, matka przeżyła tragedię... Opuścił ją pewien człowiek, oszukał... Nie chcę teraz o tym mówić.

– Chciałbym ją zobaczyć i pomodlić się przy niej.

– Dobrze – powiedziała Jutta. – Chodźmy więc do kostnicy.

Poszli na cmentarz. Jutta pobiegła do Hiszpana po klucz. Namiętność nie pozwoliła jej wyjść, nie całując go przynajmniej. Teraz rozdzielić się było jeszcze trudniej. Jutta zapomniała o wuju, który czekał przed kostnicą. Jednak Hiszpan pamiętał o nim.

– Zaniosę mu klucz i zostawię go samego – powiedziała. – Zaraz wrócę do ciebie.

Rzeczywiście już po chwili była z powrotem.

Pragnienie, które czuła, nie dało się z niczym porównać. Przewyższało wszystkie znane dotąd pragnienia.

– Wuj będzie się pewnie dosyć długo modlił – szepnęła, rozbierając się. – Nie może przecież liczyć czasu przy trumnie swej siostry.

Hiszpan tulił ją najpierw delikatnie, całował łagodnie, ale gdy uwolniła piersi, zapomniał o subtelności, jaką winien dziewczynie, która jeszcze niedawno nie miała pojęcia, do czego służy ciało. Ale i ona chłonęła go łapczywie, dotykała bez wstydu i mówiła urywanym głosem, czego pragnie: jeszcze, jeszcze, chcę jeszcze długo...

Sama nie potrafiła opanować rozkoszy, nie umiała jej odwlec, więc już po chwili leżała promienna, rozgrzana i zaspokojona na włochatej piersi Hiszpana.

– Jutro po pogrzebie, kiedy wuj wyjedzie, jutro znów przyjdę... – mówiła pośpiesznie. Szybko nakładała bieliznę i sukienkę.

– Jeszcze chwilę zostań – powiedział Hiszpan. – Jesteś zbyt gorąca, nie możesz wyjść, bo dostaniesz zapalenia płuc.

Kot, którego nie widziała, zeskoczył z łóżka i stanął przy drzwiach, żeby wyjść razem z Juttą.

Ten kot był tu przez cały czas! Przyglądał się nam! – wykrzyknęła.

– Co ci przeszkadza kot? – powiedział Hiszpan. – Kot też cię pokochał.

Było to pierwsze wyznanie miłosne, jakie Jutta usłyszała.

 

Podczas pogrzebu matki Jutta stała spokojnie z oczami utkwionymi w twarzy Hiszpana trzymającego krzyż. Ksiądz Hieronim prowadził ceremonię. Wygłaszał kazanie, w którym mówił o zaletach zmarłej, podkreślając wielką pobożność i jej całkowite oddanie się Bogu.

Ludzie z miasteczka, którzy znali historię jej romansu z hrabią Spondeyem, uśmiechali się lekko smutnymi uśmiechami. Było im żal kobiety, która umarła oszukana.

Jutta czekała na moment, kiedy wszyscy rozejdą się już do domów, wuj Hieronim pójdzie z proboszczem na plebanię, a ona zostanie sama nad grobem matki, niewidocznym spod wiązanek pięknych kwiatów.

Oprócz matki nikt w ostatnich dniach nie umarł, więc Corrida będzie miał wolny dzień... Musiała oprzeć się o drzewo, kiedy o tym pomyślała... Ktoś podtrzymał ją usłużnie, sądząc, że to wzruszenie, bo trumna osiągnęła właśnie dno wykopanego dołu.

Murowanie trwało denerwująco długo. Cielesność matki, jeszcze wczoraj leżącej na katafalku, a dziś przysypanej ziemią, i jakby nie dość na tym, jeszcze zamurowanej, zniknęła zupełnie z myśli Jutty.

Hiszpan nie patrzył na nikogo. Zamyślony i poważny spełniał swoje obowiązki. Jutta zauważyła, że dwie dalekie kuzynki matki patrzą na niego łakomym wzrokiem. Bezwstydnie obmacywały jego sylwetkę w czarnej pelerynie. Szeptały do siebie, nie krępując się wcale. Wściekłość oblała Juttę rumieńcem. Pogrzeb miał się ku końcowi. Nadszedł czas kondolencji, więc pochyliła głowę. Tyle mogła zrobić dla swojej matki: zachować formy, na których matce zawsze tak zależało.

Poczuła ból, że nigdy nie doznała miłości matczynej, że zakopana w ziemi osoba była jej całkowicie obca. Nieodwracalność tego faktu bolała, Klima umarła w nieodpowiednim momencie, nie zdążywszy ani na krok zbliżyć się do swej córki. Jutta nie chciała o tym myśleć. Uciekła myślą do Hiszpana i do jego miłości. Może on wynagrodzi jej wszystko, brak ojca i brak matki. Czuła, jak gorący rumieniec powleka jej policzki.Odbierała kondolencje, zachowując te formy, te wstrętne formy, które oddzielały ją zawsze od uczuć matki. Klima nie zachowywała tych form, leżąc z hrabią Spondeyem na pluszowej kanapie w salonie, podczas gdy jej córka na facjatce odrabiała lekcje... Nie powstrzymywała wtedy nieprzyzwoitych westchnień, zbyt głośnego śmiechu... Umiała kochać Spondeya, a nie umiała czy też nie chciała pokochać córki.

Dama zawsze zachowuje formy, mówiła, ucząc małą Juttę jeść nożem i widelcem, małe kęsy, łokcie przy sobie, lewa dłoń miękko leży na stole.

Gdyby widziała kolację jedzoną wczoraj z Hiszpanem! Mięso darte w pośpiechu zębami, rozrywany chleb, wywrócone kieliszki, rozlane wino... Hiszpan klęczący między kolanami Jutty, siedzącej w fotelu... Tak właśnie zaczęła się ich pierwsza czarna orgia.

– Jesteśmy z tobą, kochanie – powiedziała dyrektorka szkoły, do której Jutta uczęszczała. – Zawsze możesz na nas liczyć.

Przytulała dziewczynę do swego palta i miała w oczach łzy współczucia.

Nie wiedziała, o ile mil świetlnych Jutta jest w tej chwili oddalona od miejsca, w którym stoi, od ludzi, którzy ją otaczają, i od ich współczucia. Jeden tylko człowiek był jej bliski. Ten, który trzymał krzyż nad grobem jej matki.

Podchodziły teraz do niej kolejno koleżanki, za nimi koledzy, nieśmiało ściskając jej rękę w czarnej koronkowej rękawiczce.

Nareszcie została sama. Wuj z proboszczem i ministrantami zniknęli jako ostatni w świerkowej alei.

Wkrótce cmentarz opustoszał zupełnie. Kilka wron, nieodłącznych od tego pejzażu, dobitnie podkreślało chrapliwym krakaniem smutek żałobnego miejsca.

Jutta poczuła chłód. Stała jeszcze długo nad grobem matki, myśląc o tym, czego między nimi nigdy nie było: o miłości i czułości.

Hiszpan czekał na nią z gorącą herbatą wzmocnioną koniakiem.

– Pij, rozgrzejesz się, to napój grabarzy. Zamiast koniaku może być wódka – powiedział.

– Chciałabym umrzeć, pod jednym warunkiem, pod warunkiem, że prawdą jest to, co mówią o tobie.

– A co mówią? – spytał Hiszpan bez ciekawości, gdyż domyślał się, co o nim mówią.

– Mówią, że plugawisz zwłoki.

– Ludzie lubią mocne wrażenia. Są w tym ich własne tęsknoty.

– Moje zwłoki też byś zbezcześcił?

– Wolę, żebyś była ciepła.

– Dlaczego jesteś cmentarnym księciem? – spytała Jutta.

– Zadajesz za dużo pytań – odpowiedział. – Przyjmij istniejącą rzeczywistość za ostateczną i niezmienną.

– Po prostu jestem ciekawa.

– Więc opanuj ciekawość. Czy ja cię pytam, dlaczego przychodzisz do cmentarnego księcia i grzeszysz z nim?

– Bo go kocham – odpowiedziała po prostu Jutta.

Kolacja z wujem Hieronimem upłynęła w spokoju. Namawiał siostrzenicę, żeby przeniosła się na plebanię. Mówił, że będzie jej weselej mieszkać ze starą gospodynią proboszcza, która jest bardzo pogodną kobietą. Jutta uparła się jednak, że zostanie w swoim dużym domu.

– Nie będziesz się bała? – spytał wuj Hieronim.

– Czego? – zapytała naiwnie.

Hieronim pomyślał, że niewinność nie zna lęków, i postanowił pozwolić jej na to, czego pragnęła. Nie znając stosunków między matką i córką, sądził, że Jutta chce mieszkać tu, gdzie mieszkały razem: wydawało mu się, że to sentyment trzyma Juttę tak silnie w domu rodzinnym, do którego jest przywiązana. Nikt nie znał jej tajemnicy. Stroniła od przyjaciółek i chłopców. Nie szukała nigdy żadnej namiastki uczuć. Teraz wycofała się ze szkolnego życia zupełnie, ale nie wzbudzało to żadnych podejrzeń. Przeciwnie, uważano, że dziewczyna, która w wieku siedemnastu lat została osierocona, ma prawo do dziwacznego zachowania i samotności.

Wracała więc codziennie sama ze szkoły do domu, odrabiała lekcje, jadła coś, a potem, stojąc w oknie, czekała na zmierzch. Wtedy otwierała puzderko, w którym na czarnej welurowej szmatce spoczywał pierścionek z brylantem, i wkładała go na palec.

Na razie nie potrzebowała pieniędzy. Dostała sporą sumę od wuja Hieronima, odszkodowanie za śmierć matki; specjalną rentę po śmierci ojca miała otrzymywać aż do czasu ukończenia studiów. Ponadto Hiszpan powiedział, że będzie dawał jej tyle pieniędzy, ile będzie potrzebowała. Rodziny zmarłych są hojne, mówił, zwłaszcza gdy pogrzeb się uda. Nie opowiadał o pracy na cmentarzu i nic nie wspominał o swojej nocnej pracy przy świecach.

Dni płynęły im spokojnie. Co dwa tygodnie Jutta wysyłała do klasztoru, do wuja Hieronima, kartkę, w której donosiła o swoich postępach w nauce i o tym, że jej zdrowie poprawia się z dnia na dzień. Była to prawda.

Codziennie po południu z pierścionkiem na palcu biegła na cmentarz. Hiszpan zawsze był popołudniami w domu. Spędzała z nim noce miłości i zasypiała wtulona w ciepłe miejsce na jego ramieniu. O świcie budził ją, zjadali śniadanie, i znów biegła przez uśpione uliczki, nie spotykając prawie nikogo.

Zdarzało się czasem, że widziały ją jakieś stare babiny, które nie mogły spać, ale czy to takie dziwne, że córka przed pójściem do szkoły idzie pomodlić się na grób matki?

O grób bardzo dbała. Kwitł ciągle nowymi gatunkami kwiatów, z których tworzyła piękne wzory i wdzięczne kompozycje. Zawsze zdradzała zdolności do rysunków i malarstwa. Zwróciło to uwagę dyrektorki liceum, która powiedziała o tym wujowi Hieronimowi. Ponieważ te uzdolnienia łączyły się z talentem matematycznym, uradzono, że Jutta będzie studiowała architekturę.

Dziewczyna nie sprzeciwiała się. Nie mówiła nigdy za wiele. Miała swoje plany. Opuścić Hiszpana i wyjechać na studia – byłoby nie do pomyślenia! Chciała pewnego dnia zniknąć, zostawiając wujowi wiadomość, że jest w bezpiecznym miejscu, że kocha i jest kochana. Tym bezpiecznym miejscem miał być oczywiście cmentarz.

Człowiek myśli, Pan Bóg kreśli, zwykł mawiać ojciec Jutty. Któregoś dnia, a były już wakacje, postanowiła zrobić Hiszpanowi niespodziankę i pójść do fryzjera, żeby zupełnie zmienić swój wygląd. Corrida przyniósł do swego zamczyska wspaniałe kryształowe lustro i Jutta mogła teraz, siedząc przed nim, wiązać i rozpuszczać włosy, wkładać suknie, które zostały po matce, i jej ocalałe korale wzgardzone przez Spondeya.

Wszystko to robiła z miłości i dla miłości. Nie znała gorętszych uczuć niż te, których doznawała, patrząc na mgłę w hiszpańskich oczach. Masz zaparowane oczy, mówiła do niego. Rozkosz stała się bliską znajomą Jutty. Każdej nocy poznawała ją lepiej i z każdą godziną bardziej kochała. Jedyne, czego musiała się nauczyć, to odwlekanie spełnienia. Do tego celu służyła perwersja, której Hiszpan używał z niezwykłą subtelnością, żeby nie spłoszyć wyobrażeń młodej dziewczyny na temat miłości. Ostrożność była zbędna, ponieważ Jutta, nie mając wcześniejszych gorzkich doświadczeń, nie miała też żadnych obciążeń czy ograniczeń. Oprócz jednej rzeczy, której nie lubiła, robiła wszystko, co przyszło jej do głowy, i to, czego chciał Hiszpan. Surowe zakazy, jakimi karmiła ją matka, miały jedynie ten skutek, że tłamszona dotąd indywidualność Jutty wybuchła w buncie przeciwko tradycyjnej moralności. Wszystko, co przynosi rozkosz, jest moralne, mówiła sobie Jutta. Zachowywała się tak, jakby urodziła się bez grzechu pierworodnego; była więc bezwstydna, nie znając wstydu, który narodził się z grzechu. Wstydzi się ten, kto wie, ten, kto poznał lub został pouczony. Szukanie rozkoszy jest naturalne, a ponieważ nikomu nie czyni krzywdy, więc jest także moralne, myślała Jutta, gdy miała czas na myślenie.

Oboje, ona i Hiszpan, byli wolni. On wybrał życie budzące wstręt u większości ludzi. Wstręt i lęk. Zbyt blisko był śmierci, zbyt często jej dotykał. Przez dotykanie nieczystego sam stanę się nieczysty... Tak sądzą ludzie i pogardzają śmieciarzami, ludźmi wywożącymi nieczystości, karawaniarzami, grabarzami...

Hiszpan był człowiekiem wyrastającym ponad przeciętność nie tylko wzrostem. Wybrał takie życie i takie zajęcie, bo zapewniało mu ono odosobnienie, dużo wolnego czasu, spokój i dostatek. Hiszpan mówił przecież, że rodziny zmarłych są zwykle hojne, jeżeli pogrzeb wypadnie okazale. Starczało mu pieniędzy na dobre wina, które pijał wieczorami, i na książki, które były jego namiętnością znacznie starszą niż Jutta. Nigdy nie wtajemniczał dziewczyny w swoją pracę. Nie wiedziała, czym się zajmuje, gdy ona siedzi w szkole, co robi popołudniami, czekając na nią. Nie wiedziała, o czym pisze, siedząc długo w noc przy świecach.

Zdarzało się, że Jutta zasypiała znużona miłością, i budziła się nagle. Wówczas widziała pochyloną postać przy stoliku. Pewnego razu obserwowała go chwilę spod przymkniętych powiek. Wstała cichutko i podeszła do stolika. Stanęła za Hiszpanem i próbowała odczytać przez jego ramię, co napisał. Zerwał się nagle i brutalnie pchnął ją na łóżko. Ogarnął go szał wściekłości. Ciągnął Juttę za włosy, bił po twarzy, szarpał, aż w końcu chwycił za gardło i zacisnął silną dłoń na jej krtani. Straciła przytomność. Kiedy ją odzyskała, zobaczyła nad sobą pełne ciepła oczy i usta scałowujące krew z jej pękniętej wargi. Już nie była pewna, że to, co się zdarzyło, było prawdą. To mógł być sen. A krew? Nieraz przecież w ciągu tych wielu nocy widziała krew, więc nie był to żaden dowód.

Zrozumiała, że jest kobietą wybraną i nie powinna skradać się jak złodziej, żeby posiąść to, co miało pozostać tajemnicą.

Hiszpan był bardziej tajemniczy, niż wydawało się ludziom z miasteczka. Jego tajemnica schowana była znacznie głębiej i dotyczyła czego innego niż wulgarne opowieści o bezczeszczeniu zwłok czy piciu krwi. Dziecinny wierszyk odzwierciedlał przekonanie, że Corrida jest nie tylko nekrofilem, ale i wampirem. Plotki odsłaniały instynkty ludzi, w których szarym życiu zło nie znajdowało ujścia. Opowiadając o tym, pragnęli tego. Pragnęli, żeby ktoś robił to, czego sami zrobić nie mogą. Można było zauważyć silne wypieki, usłyszeć głośne przełykanie śliny i dostrzec nerwowe zacieranie rąk u niektórych opowiadających. Czasami zdradzali wyraźne podniecenie erotyczne... W małym sklepiku z warzywami Jutta nasłuchała się o wyczynach Hiszpana. Mówiono od wielu lat o tym samym: w nocy przed pogrzebem ktoś widział, ale za żadne skarby nie można ujawnić kto, w każdym razie osoba ze wszech miar godna zaufania, ktoś, kto przypadkiem znalazł się w pobliżu kostnicy, usłyszał szmery, zajrzał tam i zobaczył coś, co przechodzi ludzkie pojęcie...

Jutta wiedziała doskonale, gdzie i z kim Hiszpan spędził tę noc, widziała jego zaparowane oczy. Wiedziała też, że nie jest wampirem ani nekrofilem, ale to była cała jej wiedza. Życie wewnętrzne Hiszpana Corridy było w dalszym ciągu tajemnicą, mimo że teraz dużo ze sobą rozmawiali. Właściwie głównie ona na jego prośbę opowiadała o sobie.

Pragnęła poznać jego myśli rzucane na papier nieczytelnym, chybotliwym jak płomień świecy pismem. Tyle tylko zdołała dostrzec tej nocy. Była ciekawa, ale musiała być ostrożna. I to bardzo ostrożna, gdyż za tę ciekawość mogła drogo zapłacić.

– Boli mnie głowa – powiedziała któregoś dnia. – Nie pójdę do szkoły.

Wiedziała, że o jedenastej Hiszpan wyjdzie na pogrzeb i nie będzie go w domu co najmniej przez półtorej godziny.

Leżała w łóżku z zimnym okładem na czole. Hiszpan przed wyjściem zamknął swoje papiery w szufladzie, a klucz wziął ze sobą.

Jutta myślała tylko o jednym: żeby zapomniał o koszu na śmieci. Tak też się stało. Zapomniał. A w koszu leżały podarte na strzępki kartki rękopisu, który wczoraj poprawiał i przepisywał. Nie miała czasu sklejać tego mnóstwa skrawków, zauważyła tylko, że często powtarza się jej imię. Wrzuciła wszystko do dużego słoja i zamknęła go. Potem poszła na grób matki, zakopała słój pod ławeczką i przykryła bluszczem. Spokojnie wróciła do domu, rozpaliła w kominku, spaliła resztę bezwartościowych śmieci z kosza i sprzątnęła pokój. Corrida nie domyślił się niczego. Sam też zawsze palił niepotrzebne papiery w kominku. Przez parę dni nie miała chwili wolnego czasu, żeby zabrać łup do domu i w spokoju przeczytać. Odkładała to z dnia na dzień. Mogłaby teraz, siedząc u fryzjera, przeczytać to, co napisał Hiszpan.

Postanowiła, że nazajutrz nieodwołalnie wykopie słój.

Dziś było już zbyt późno. Śpieszyła się na spotkanie z kochankiem.

Chciała, żeby zobaczył ją w nowej fryzurze. Z krótkimi, zaondulowanymi włosami.

Jeszcze nie są suche, powiedział fryzjer, ale Jutta wyszła mimo to. Już zaczęło się ściemniać. Kiedy dochodziła do cmentarza, zobaczyła ogromną łunę. Minął ją wielki czerwony wóz strażacki. Po chwili drugi. Dzikie wycie syren otoczyło cmentarz ze wszystkich stron. Jutta biegła w kierunku ognia. Chciała rzucić się w oślepiające znicze, gdyż tam było jej miejsce: przy nim, przy Hiszpanie...

Odciągnęli ją strażacy. Ruin nie było widać spoza jęzorów ognia, liżących granatowe niebo nad cmentarzem.

Była poparzona. W szpitalu majaczyła przez całą noc. Gorączka przekroczyła dopuszczalne granice, jednak Jutta żyła. Słyszała, jak ludzie mówili, że nie zostało nic oprócz gołych murów. Stare kobiety mruczały coś o sprawiedliwości bożej, o karze, która spadła na diabła w ludzkiej skórze, co to nawet majestatu śmierci nie uszanuje. Jutta słuchała tego obojętnie. Może zresztą nie słyszała wcale. Niewiele do niej docierało.

Po wyjściu ze szpitala, blada, wychudzona i wygłodzona, powlokła się na cmentarz. Tylko czerwone mury oparły się płomieniom. Żelazne wrota, zwinięte w rulon jak wiotki papier, ukazywały wnętrze komnaty: marmurowa szachownica posadzki zasypana popiołem. Nie znalazła nic, co mogłaby zabrać na pamiątkę.

Leżąc w tym pyle, wygrzebywała dłońmi jakieś pogięte, poskręcane przedmioty. Nie potrafiła odgadnąć, czym były wczoraj. Szlochała głośno, ale łzy padające w popiół nie wskrzesiły tego, co kochała.

Pamiętała, w którym miejscu stał stolik. Kawałek wygiętego żelaza to mógł być lichtarz. Tu mógł siedzieć Hiszpan. Czytał coś, a może pisał, czekając, aż Jutta wróci z miasteczka. Może zasnął, a lichtarz się przewrócił, może leżał w łóżku, myśląc i paląc papierosy, jak to miał w zwyczaju. Papieros wypadł mu z dłoni, kiedy zasnął. Futra zaczęły płonąć. Kot? Gdyby był w domu, ostrzegłby go miauczeniem.

Wzięła garść popiołu z miejsca, w którym stał fotel, i szczyptę stamtąd, gdzie stało łóżko. Wsypała proszek do kieszeni. To było wszystko, co mogła zrobić. Wziąć garść popiołów swojego kochanka...

Tajemnica pozostanie wieczną tajemnicą. Spojrzała na pierścionek z brylantowym oczkiem w kształcie łzy. Nie myślała o matce. Myślała o Hiszpanie. To był pierścień zaręczynowy od niego.

Nigdy go nie zdejmę, postanowiła. W tym postanowieniu była ukryta wola życia. Nie zdejmę go, póki żyję, myślała, a nie: zabiję się z tym pierścionkiem na palcu.

Z życia nie ma innego wyjścia jak poprzez śmierć, powiedział kiedyś Hiszpan, każdy wychodzi po swojemu, jak umie albo tak, jak zrządzi przypadek. Nie ma powodu sądzić i wierzyć, że człowiek ma taką śmierć, na jaką zasłużył. To tylko losowanie. Czasem niegodziwiec umiera lekko we śnie, we własnym łóżku, a niewinny człowiek na szubienicy. Losowanie takie samo jak wśród zwierząt, jedno zdycha ze starości, inne z głodu, z choroby, a jeszcze inne rozszarpane przez drapieżnika... I nikt nie mówi, że któreś poniosło karę za niegodziwe życie...

– Bo wszystkie zwierzęta żyją tak samo – powiedziała Jutta.

– Ludzie też – odpowiedział Hiszpan – jedzą, piją, wydalają, zło i dobro nic dla biologii nie znaczą; to tylko cechy świadomości i charakteru. Wszystko – ślepe losowanie.

Hiszpan rzadko wypowiadał tyle słów naraz, dlatego Jutta tak dobrze zapamiętała wszystkie rozmowy z nim. Te wypowiedział o świcie w tydzień po śmierci matki, kiedy Jutta obudziła się, krzycząc przez sen.

– Jestem za blisko niej, ona tu jest! Za blisko! – wołała.

Hiszpan wstał od stolika, przy którym pisał, i głaszcząc Juttę po ramionach, mówił cichym, spokojnym głosem:

– To tylko sen... Umarli kryją się w snach żywych. Gdzie ma się skryć teraz twoja matka, jeśli nie w tobie? Jeśli nie w twoim śnie? Nie bój się jej, ona teraz rozumie więcej.

Śniła się Jutcie matka, z pokrzywą w dłoni, biegająca po cmentarnych alejkach w podartej sukni uwalanej błotem. Goniła Spondeya, śmiejąc się głośno i lubieżnie. Rozdzierała sukienkę, ukazując piersi. Jutta ukryta za pomnikiem anioła z wykrzywioną bólem twarzą drżała ze strachu, że matka zauważy ją i pociągnie za sobą do rozrzuconej mogiły, z której przed chwilą wstała.

Zaczęła krzyczeć, gdy matka, spostrzegłszy ją, zawróciła nagle i zaczęła się do niej zbliżać.

Wtedy Hiszpan zbudził ją i powiedział tych parę słów o losowaniu. Sam „wylosował” kremację żywcem i zostawił Juttę płonącą pragnieniem miłości, którego nikt inny nie może ugasić.

– Kiedy ja coś wylosuję, spotkamy się gdziekolwiek bądź – szepnęła Jutta do garstki prochu. Musiała uwierzyć w nieśmiertelność duszy, nawet w jej potępienie, po to, żeby nie stracić nadziei na spotkanie z Hiszpanem.

Wyjechała z miasteczka, gdzie wciąż jeszcze szeptano o karze boskiej, o duchu Corridy pojawiającym się w okolicach kostnicy, kiedy grzebano kobietę. Wstawał z popiołów i biegł w rozwianej pelerynie, żeby wśliznąć się przez niedomknięte drzwi i zrobić to samo, co robił, kiedy żył.

 

– Broń nas Panie Boże przed takim pohańbieniem – powiedziała żona piekarza. Aż strach pomyśleć...

 

– Nie wygląda pani na przestraszoną – powiedziała Jutta, pakując bułki do koszyka; i wtedy powzięła mocne postanowienie wyjazdu.

Zamknęła dom, zapakowała walizkę, wypolerowała oczko pierścionka i poszła na dworzec.

W GNIAZDKU SIÓSTR PUNICKICH

Pokój, choć urządzony ze smakiem sprzed półwiecza, był przytulny i schludny. W czasie gdy zaczynały panoszyć się regały, zwane segmentami, tu stała wiekowa szafa z rzeźbami i owalnym lustrem, mały sekretarzyk z wielką ilością szuflad i secesyjna lampa. Firanki chroniące wnętrze pokoju przed ciekawskim okiem z naprzeciwka oraz muślinowa narzuta na białe panieńskie łóżko wykończone były niebieskimi falbankami.

Przy sekretarzyku stało twarde, dumne krzesło z wysokim oparciem, przeznaczone do pracy. Odpocząć zaś można było, siadając na jednym z dwóch małych foteli przy okrągłym tureckim stole.

Były to najśmieszniejsze meble, jakie Jutta kiedykolwiek widziała. Ubrane w dziergane na drutach z resztek wełen barwne pokrowce wyglądały tak, jakby siedziały przy stole w ciepłych swetrach i odpoczywały.

Przyprowadził tutaj Juttę wuj Hieronim. Siostry Punickie wynajęły pokój tylko przez wzgląd na babkę Jutty, którą dobrze znały.

– Ach, więc tak wygląda wnuczka Salomei Kietliczowej! – powiedziała starsza z nich.

– Jest podobna także do Hieronima; spójrz, jaka nobliwa, uduchowiona twarz – dodała druga.

Twarz Jutty, po tym, co się zdarzyło, była blada, szczupła i smutna. Od wuja Hieronima dowiedziały się, że dziewczyna została całkowicie osierocona, więc przyrzekły zastąpić jej rodziców.

Były równie dobre, jak brzydkie. Nic dziwnego, że zostały starymi pannami. Nie była to zresztą tylko kwestia urody, lecz głębokiego duchowego przekonania. Mężczyzna w tym harmonijnym związku dwóch kobiet mógłby jedynie przeszkadzać. Do miłości miały Boga i bliźniego. Lecz ani Bóg, ani bliźni nie mieli nic wspólnego z płcią. Bliźniemu należała się miłość i pomoc tylko wtedy, kiedy jej potrzebował.

Obie panny, znane z dobrego charakteru i zawsze gotowe do pomocy, były lubiane w całej okolicy. Nigdy nie stanęły przed koniecznością wyboru innego życia niż to, które prowadziły. Życia ptaków tej samej płci, w klatce, którą co dzień zamykały własnymi dziobami.

Mieszkanie ich miało zresztą wiele wspólnego z gniazdkiem. Tak się też pieszczotliwie o nim wyrażały. One same były podobne do ptaków o chudych oskubanych szyjach i wysokich czubkach na głowach. Było między nimi siostrzane podobieństwo, chociaż każda z nich miała inną twarz, figurę i głos. Były jednopłciowym stadłem małżeńskim, w którym starsza pełniła rolę męża, a młodsza żony. Zarazem też ich stosunek przypominał związek matki i córki. I znów matką była starsza, a córką młodsza. Różnica wieku, choć znaczna, powoli zanikała i były to po prostu dwie stare kobiety, jedna trochę bardziej pomarszczona niż druga.

Jutta lubiła patrzeć, jak uśmiechają się dobrotliwie, grając na zmarszczkach, które przemieszczały się wtedy stadami po całej twarzy. Do skromnych emerytur dorabiały na drutach wystarczająco dużo, aby dogadzać swym podniebieniom i wspomagać ubogich.

Kiedy Jutta spytała o wysokość sumy, którą będzie płaciła co miesiąc za wynajęcie pokoju, obraziły się i nie pozwoliły jej, przez pamięć na drogą Salutę, nigdy, ale to nigdy więcej zadawać takich pytań. A nawet myśleć o tym.

Jutta polubiła siostry Punickie. Starsza, Bola, miała siedemdziesiąt trzy lata i cierpiała na przewlekłe zapalenie woreczka żółciowego; młodsza, Inka, miała dolegliwości kobiece, czego bardzo się wstydziła i nigdy sama o tym nie wspominała. Mówiła za nią Bola, karcąc przy okazji łagodnie jej lekkomyślny sposób ubierania się zimą.

Jutta zazdrościła siostrom Punickim tego, że nie znając miłości mężczyzny, nie mają do czego tęsknić. Żyły spokojnie, znajdując upodobanie w codzienności. Dziewczyna bała się, że przez samą swą obecność w tym cichym mieszkanku ściągnie na nie nieszczęście.

Robiła wrażenie spokojnej, łagodnej i uczynnej, lecz żyła jak we śnie. We dnie wyciszała wszystkie myśli o ojcu, o Hiszpanie, o bólu i miłości. Co rano budziła ją Bola, pukając do drzwi: czas, Jutka, czas na ciebie, nie wolno się spóźniać!

Jutta zjadała razem z pannami śniadanie. Trzy małe rogaliki z masłem i domową konfiturą. Potem wychodziła na zajęcia, których miała bardzo wiele. Lubiła się uczyć, lubiła także rysować i malować. Obracając się w świecie stwarzanych przez siebie form i kolorów, zapominała o swym nieszczęściu.

Żyć zaczynała dopiero nocą, kiedy siostry kładły się spać i cichły ich lekkie, mysie szelesty za drzwiami. Wtedy zapalała świecę i w ciepłym, znanym blasku rozbierała się do naga przed owalnym lustrem w drzwiach szafy. W ciągu tych kilku ostatnich miesięcy siostry odkarmiły ją i Jutta odzyskała zdrowy wygląd. Jej ciało było teraz jeszcze bardziej kobiece niż wtedy, gdy poznała Hiszpana. Szersze biodra podkreślały wąską talię, piersi nabrały ciężaru i stały się pełniejsze. Nikt jednak nie widział Jutty nagiej. Żaden obcy mężczyzna nie dotknął jej ciała.

Wszyscy byli obcy. Poznawać bliżej nikogo nie chciała. Nawet w myślach nie pojawiła się najlżejsza aluzja na temat takiej możliwości. Była wciąż wierna Hiszpanowi Corridzie.

Conocne misterium przywoływało ducha Hiszpana, do którego tęskniła nie tylko dusza, ale i ciało Jutty. Kładła się na łóżku jak kiedyś w komnacie. Hiszpan stał w niewielkiej odległości i patrzył na nią. Także teraz, kiedy przychodził jako inkubus. Widziała go dobrze. Stał przy drzwiach, zaciskając pięści. Mięśnie jego twarzy naprężały się. Miał na sobie zawsze czarne welurowe spodnie i szeroką płócienną koszulę; rozpięta na piersiach, ukazywała sierść zwierzęcia, jak mówiła zwykle Jutta, gładząc go. Wyglądał tak jak wtedy, gdy zobaczyła go w kostnicy, przy katafalku, na którym stała trumna z jej matką.

Oczy, przez to, że twarz miał bladą, miejscami prawie niebieską od silnego zarostu, wydawały się ciemne i matowe, a mimo to przenikały ciało dziewczyny. Wchłaniały ją. Teraz także stał chwilę, zanim zrobił dwa kroki w przód. Znów się zatrzymał. Po chwili Jutta nie widziała nic oprócz jego oczu. Słyszała i czuła gorący oddech Hiszpana. Jego mocne zęby delikatnie przygryzały jej ramiona i piersi. Słyszała tak jak wtedy swoje słowa: jeszcze, jeszcze, jeszcze długo...

Nie wiedziała nawet, że potrafi tak mówić, że gdzieś głęboko, wcale nie w krtani i nie w sercu, ma schowany jakiś inny głos, cichy, zachrypnięty, oddany, ciemny, posłuszny, namiętny, załamany, nieznany, pochodzący z innych rejestrów niż jej codzienny, miły, jasny głos.

Hiszpan spełniał jej prośby. Powściągał to, co było nie do opanowania.

– Chcesz więcej, niż możesz – mówił, kiedy dostawała krwotoku z nosa. Zawsze była posłuszna w miłości, bo Hiszpan wiedział lepiej niż ona, co sprawi jej największą rozkosz. Przed samym spełnieniem był brutalny, lecz wynikało to z zatracenia, a nie z premedytacji. Tam, na cmentarzu, za grubymi, gotyckimi murami, Jutta mogła krzyczeć, jęczeć, mówić głośno. Tutaj, gdzie obok spały spokojnie dwie stare panny, musieli być ostrożni. Corrida powstrzymywał westchnienia, a Jutta gryzła i drapała własne dłonie. Rano przy śniadaniu stanowiło to ulubiony przedmiot żartów panny Boli.

– Jutka chyba śpi z kotem – mówiła.

– Nie żartuj – hamowała ją Inka. – Przecież wiesz, co to dziecko przeżyło, ma z pewnością koszmarne sny... i nie chce krzyczeć.

Nie wiedziały, że to nie koszmar jest przyczyną sinych śladów. Nie koszmar, lecz zjawa, inkubus, przychodzący każdej nocy do przytulnego pokoju Jutty. Dzięki niemu czy też przez niego Jutta gryzła własną dłoń, wtedy gdy nadchodziła długa rozkosz. Rozkosz była prawdziwa, tylko później, po chwili, ręka Jutty błądząca po pustej poduszce wyrywała ją z miłosnej nieprawdy i rzucała w bezlitosną prawdę: nie ma żadnego Hiszpana, nie było tu nikogo.

A przecież był, Jutta czuła nawet wilgotny dowód miłości. Corrida przychodził tu co noc. Nawet jeżeli się spalił, nawet po śmierci nie mógł przecież zapomnieć o tym, co ich łączyło. Nie był zwykłym człowiekiem, który chodzi po ziemi, a potem umiera.

Jutta przypomniała sobie, jak którejś nocy powiedział, kiedy ona leżała zupełnie naga: rozbierz się, zdejmij wszystko, zdejmij skórę, teraz chcę twojej duszy.

Wtedy była szczęśliwa, on był blisko i wydawało się, że to żart. Teraz była skłonna myśleć inaczej. Hiszpan naprawdę zabrał jej duszę. Oddawanie duszy, znane z obijających się po literaturze mitów, było dla niej tak oczywiste, jak realne. Niestety, nie pojawił się żaden diabeł z ofertą ucieleśnienia i ożywienia Hiszpana Corridy w zamian za duszę Jutty.

Obwieszone krucyfiksami i świętymi obrazami mieszkanie świątobliwych sióstr Punickich nie było najlepszym miejscem do takich pertraktacji. Wystarczająco dziwne było conocne pojawianie się Corridy.

Gdyby któraś z panien zajrzała w nocy do pokoju i zobaczyła Juttę w wyuzdanej pozie, z oczami, które znalazły rozkosz w widoku nagiego mężczyzny robiącego rzeczy, o jakich siostry nawet nie śniły, z pewnością każda z nich doznałaby szoku.

Na szczęście dla siebie nie podejrzewały nawet, że unikająca ludzi Jutta ma straszną tajemnicę.

Którejś nocy jednak Bola, śpiąca czujnie jak lękliwa mysz, obudziła się i zaczęła nasłuchiwać odgłosów dochodzących z pokoju dziewczyny. Zaniepokojona obudziła Inkę. Teraz obie były przerażone.

– Posłuchaj, tam ktoś coś przestawia, słyszysz, jaki rumor?

– To może być włamywacz. Musimy pójść i zobaczyć, co się dzieje – powiedziała heroicznie Inka.

– Boję się, ale nie możemy zostawić Jutty na pastwę Bóg wie czego. Co to może być? – zastanawiała się, wkładając pantofle. – Gdyby ktoś się włamywał, słyszałabym manipulowanie przy zamku, wiesz, jak ja płytko śpię...

– Może to duchy? – spytała Inka z nadzieją w głosie.

– Duchy? W naszym domu? Tu nigdy nie było i nie będzie żadnego ducha – odpowiedziała Bola.

Kiedy szły korytarzem, same wyglądały jak duchy ze starego zamczyska. Każda trzymała w ręku masywny mosiężny lichtarz z zapaloną świecą. W razie potrzeby lichtarz mógł posłużyć jako narzędzie obrony.

– Teraz delikatnie otwórz drzwi – powiedziała Bola. – Ja nie mogę, bo mi się ręce trzęsą...

Inka nacisnęła klamkę i otwarła drzwi pokoju na oścież. Jutta stała na komodzie przysuniętej do parapetu i sięgała do gałki okiennej. Dębowa komoda pełna bielizny pościelowej była tak ciężka, że przy ostatnim przemeblowaniu pokoju obie siostry wraz z sąsiadką z dołu ledwie były w stanie ją przemieścić.

– Jak ta dziewczyna ją przesunęła? – spytała szeptem Inka. W tej samej chwili spostrzegła krwawe plamy na koszuli Jutty. Chciała krzyknąć, lecz Bola zasłoniła jej usta dłonią.

– Nie krzycz, opanuj się, bo ją obudzisz. Przecież ona śpi twardo i przez sen chce wyjść do księżyca. Musimy działać ostrożnie. – Podeszły do komody i delikatnie ściągnęły z niej Juttę. Przez okno wpadał wyjątkowo intensywny blask księżycowy. Był tak jasny, że nie trzeba było płomieni świec, żeby zobaczyć każdy szczegół wnętrza. Jutta miała lodowate czoło i ręce. Drżała, kiedy kładły ją na łóżku. Umyły ją i opatrzyły.

– Na szczęście ta krew to nic poważnego, spała tak mocno, że nie poczuła, że ma swój czas – powiedziała Bola.

Zasłoniła okno i zapaliła świecę, Jutta oddychała spokojnie. Nie przebudziła się nawet. Nie mogły poradzić sobie z odstawieniem komody na miejsce, ale w końcu udało się i to.

Inka podeszła do okna i popatrzyła w niebo.

– Nigdy nie widziałam takiej pełni – powiedziała.

– A czy ty kiedy oglądałaś pełnię? – spytała. – Bo ja przyznaję, że nie. Nie miałam pojęcia, że w nocy może być tak jasno.

– My przecież w nocy zawsze śpimy. Wiesz co, jutro wezwiemy człowieka i każemy założyć kraty w oknie. Jutce powiemy, że gdzieś w pobliżu było włamanie.

– Biedne dziecko – powiedziała Bola, patrząc na wygładzoną twarz śpiącej Jutty. – A swoją drogą ciekawe, po kim ona może cierpieć na somnambulizm? Salomea nie miała tego na pewno.

– Skąd możesz wiedzieć, co się dzieje w nocy? Powiedz sama, tylko my dwie wiemy o sobie wszystko, ale o innych?

– Może Klima? Była zawsze taka powolna i nieobecna.

– Jutka w niczym nie jest podobna do Klimy. Muszę ci powiedzieć, że tak jak lubiłam Salomeę, tak samo nie cierpiałam Klimy.

– Nigdy mi tego nie mówiłaś. Jak widzisz, są jakieś tajemnice nawet między nami.

– Księżyc mnie rozstroił. Musimy coś zrobić z biedną Jutką. Dalej nie może tak być. My to co innego, ale teraz są inne czasy, a ona żyje jak zakonnica. Trzeba znaleźć jej kogoś porządnego.

– Czy ona sama nie ma jakichś znajomości?

– Widzisz, że stroni od ludzi. Przeżyła już dwie tragedie i szuka samotności. Najchętniej siedziałaby cały czas w domu i malowała. Musi mieć towarzystwo.

– Nawet my w jej wieku chodziłyśmy na herbatki tańcujące. Pamiętasz?

– Oj, Bola, Bola. Pamiętam, nie wspominaj tego, co tak głęboko zagrzebane, teraz przed nocą, bo nie zaśniemy... Pamiętam dobrze...

– My wybrałyśmy inaczej...

– Może nie wybrałyśmy, to za dużo powiedziane. To nas wybrało.

– Co?

– Takie życie.

– Jesteś niezadowolona?

– Ja? Nie. Ja jestem zadowolona. Już teraz tak.

– Jutka jest inna. Ona jest stworzona do innego życia.

– To prawda.

– Od jutra zaczniemy działać – powiedziała Bola. – Noc radę przyniesie, a teraz marsz do łóżka.

Przy śniadaniu spytały ją, dlaczego nie przychodzą do niej przyjaciele. Bo ich nie mam, powiedziała Jutta.

– Nie masz? – zdziwiła się Bola. – Taka ładna dziewczyna jak ty nie ma przyjaciół?

– Nie zajmowałam się tym na razie – odpowiedziała Jutta grzecznie.

– Może jednak znasz jakiegoś porządnego chłopca, mogłabyś wybrać się na koncert, przecież lubisz muzykę...

– My same nie jesteśmy zbyt nowoczesne, ale rozumiemy potrzeby młodości. Jeśli jakiś chłopiec na poziomie...

Boże, pomyślała Jutta, one zaczynają mnie swatać. I nie pomyliła się.

 

Mieszkanie, do którego poprowadziły ją siostry Punickie, pachniało zjełczałym tłuszczem i słodką wonią ciężkich perfum. Zapach pierwszy uchodził przez szparę lekko uchylonych drzwi kuchennych, drugi buchał z zapraszająco otwartych, szklanych drzwi salonu.

W punkcie skrzyżowania się obu woni stała właścicielka tego mieszkania, w ciemnej jedwabnej sukni nieokreślonego koloru. W żółtym świetle słabej żarówki nie sposób było ustalić, czy jest to fiolet, ciemny brąz czy też granat.

Długa, śniada twarz pokryta białym pudrem wyglądała trochę jak ciemny bochenek chleba posypany mąką. Wysokie, wypukłe czoło oddzielało gęste siwe włosy od grubej krechy ufarbowanych na czarno brwi, pod którymi daleko w głębi znalazły schronienie oczy przysłonięte powiekami pełnymi narośli, brodawek i fałd. Powieka dolna, równie gruba i wypukła jak górna, sprawiała wrażenie, że umieszczone pomiędzy nimi brązowe oko połyskiwało jak kasztan w pękniętej skorupie. Męski nos zajmował poczesne miejsce w tej twarzy. Małe wargi, z boków jakby zszyte, osłaniały duże stępione zęby i blady, ostro zakończony język. Jego długi koniec wysuwał się co jakiś czas, żeby zwilżyć usta wysychające pod wpływem świszczącego wiatru, uchodzącego razem ze słowami wypowiadanymi z gwałtownością właściwą niektórym aktorom. Dwoistość tej twarzy oscylowała między męskością a kobiecością, co u starych ludzi zdarza się często. Ich twarze tracą wyrazistą przynależność do płci, która była im właściwa w młodości.

Mimo podeszłego wieku przyjaciółka sióstr Punickich nie była zrównoważona. Inka i Bola wydawały się przy niej dobrymi, starymi wróżkami, które myślą tylko o tym, komu pomóc i jak ludziom sprawić przyjemność, ta tutaj była postacią złożoną, jak inni, z dobra i zła, z egoizmu i poświęcenia, ze schludności i brudu. Jej strój i mieszkanie kazały domyślać się takiego stanu rzeczy. W ciemnej kuchni można było dostrzec setki nawarstwionych przedmiotów tworzących kosmiczny bałagan; pokój natomiast lśnił w rzęsistym blasku żyrandola połyskiem odkurzonych mebli, błyszczał kryształami ustawionymi w serwantce i jaśniał cienką porcelaną wystawioną na stół z okazji przyjścia gości. Z sutego rękawa wysunęła się ku Jutcie ręka, biała, pulchna i ciepła, która jak ciekawe zwierzątko wyszła z ukrycia i poszukała dłoni dziewczyny. Przytrzymała ją o chwilę za długo, gwałcąc tym samym prawa wolności osobistej.

– Wnuczka Saluty! – zawołała stara kobieta. – Jak Witold się ucieszy! On tak szanował Salutę, tak ją szanował! Zaraz nadejdzie, wysyłam go codziennie na spacer, bo przecież ta umysłowa praca jest zabójcza – krzyczały małe usta – a on tyle pracuje, to wybitny teoretyk!

Jutta wieszała swój płaszcz na zardzewiałym wieszaku, kiedy Inka szepnęła:

– Musisz mówić głośno, ona jest trochę głucha i dlatego tak krzyczy.

– O słodkie drzewo! Powinien już być, to kwestia sekund! To będzie radość! Wnuczka Salomei! – po każdym zdaniu śmiała się głośno i sapała. Kiedy wszystkie weszły do pokoju stanęła blisko Jutty, żeby przyjrzeć się wnuczce kochanej Saluty, w jasnym świetle okazało się, że gospodyni jest niska i potężna jednocześnie. Wielka, długa twarz, rosły tułów, ramiona szerokie jak u zapaśnika, ogromne piersi, mocna kolumna szyi, cała ta obfitość trzymała się na krótkich, niewidocznych pod materiałem długiej sukni nogach. Zastanawiające, jak musiały być grube, żeby unieść tyle kilogramów. A widać było, że chodzenie nie sprawiało jej trudności, biegała po małym pokoju, wyciągając kolejne filiżaneczki, talerzyki, miseczki, jak dziewczynka urządzająca przyjęcie dla lalek. Trudno było nazwać lalkami siostry Punickie. Jeżeli tak, to raczej marionetkami.

Tak więc ma wyglądać moja przyszła teściowa, pomyślała Jutta ze śmiechem.

– Powinien już być, nigdy się nie spóźnia – wołała z kuchni, gdzie zaparzała kawę.

Wpadła do pokoju i widząc, że Jutta ogląda chińską wazę, powiedziała w swoim mniemaniu szeptem do Boli:

– Słodkie drzewo! Ona jest za młoda, przecież to dziecko jeszcze!

Szept syczał w każdym kącie pokoju.

Wreszcie szczęknął klucz i w drzwiach pokoju ukazał się mężczyzna.

– Jest Witold! Pozwól, Witoldzie! To jest właśnie wnuczka świętej pamięci Saluty, pamiętasz ją dobrze, prawda?

Jutta nie patrzyła na postać, która zbliżała się do niej. Zobaczyła tylko spod opuszczonych powiek białą, bezwłosą rękę, podobną do ręki jego matki.

Witold siadł przy stole i zupełnie jak mały chłopiec opowiadał o wszystkim, co widział podczas spaceru. O psie z obciętym ogonem, którego ktoś bił parasolem, o pijaku wołającym głośno, że jest trzeźwy, bo nigdy nie pije w piątek, i o kobiecie niosącej zrolowany dywan, dłuższy niż ona sama.

Jutta mogła przyglądać mu się otwarcie, bo patrzył przez cały czas na swoją matkę. Był to starszy mężczyzna, przeszło pięćdziesięcioletni, o włosach kiedyś czarnych, teraz pokrytych szadzią siwizny, o twarzy podobnej do matki, tyle że niepobielonej. Nie miał też tak pomarszczonych powiek, a zamiast brązowych oczu w szparce widać było oko niebieskie. Być może po ojcu, chociaż istnienie jakiegoś ojca, porucznika, pachniało w tym przypadku nadużyciem.

Matka pobiegła do kuchni po kawę. Kiedy wróciła z filiżanką na tacy, jej małe dotychczas usta rozciągnęły się niewiarygodnie.

– Nalałam ci dużo mleka, tak jak lubisz – mówiła z enigmatycznym uśmiechem starego żółwia.

Miało się wrażenie, że w kuchni utoczyła szybciutko trochę mleka z piersi wprost do filiżanki. Białe, gęste i lepkie krople walczyły z czarną wodnistą cieczą o zachowanie swej niewinności, ale matka Witolda rozprawiła się z nimi bezwzględnie za pomocą srebrnej łyżeczki.

– Pij, synku, i niech ci wyjdzie na zdrowie – mówiła, patrząc na niego błyszczącymi, nietolerującymi sprzeciwu oczami.

Stary syn bez wykrętów wypił porcję, która wystarczyła na utrzymanie go w mocy matki aż do jutra. Rytuał powtarzał się dzień po dniu przez wszystkie wspólne lata. Tak wynikało z opowieści.

– Dzień bez kawy, dzień stracony! – wykrzykiwała matka.