Józki, Jaśki i Franki - Janusz Korczak - E-Book

Józki, Jaśki i Franki E-Book

Janusz Korczak

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Książka Janusza Korczaka z 1911 roku. Wcześniej ukazywała się na łamach „Promyka” jako powieść w odcinkach. Powstała na bazie obserwacji i wydarzeń z życia chłopców na kolonii letniej w Wilhelmówce w 1908 roku. Janusz Korczak, właśc. Henryk Goldszmit (1878–1942), polsko-żydowski lekarz i pedagog, zajmował się teorią i praktyką wychowania. Pisał utwory literackie oraz publicystyczne, w których propagował prawa dziecka oraz nowoczesne metody wychowawcze.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Janusz Korczak

Józki, Jaśki i Franki

Warszawa 2020

Bardzo krótki wstęp

Niedawno ukończyłem opowieść o Mośkach, Joskach i Srulach.

Wszystko, co robili chłopcy żydowscy w Michałówce, było tam dokładnie opowiedziane. Książka się podobała.

I jakże mogły się nie podobać ciekawe przygody aż stu pięćdziesięciu chłopców na wsi?

Opowieść o Józkach, Jaśkach i Frankach zapewne będzie jeszcze ciekawsza.

Po pierwsze: las w Wilhelmówce jest wielki, więc chłopcy zbierają jagody i grzyby, a z gałęzi budują szałasy. Z szałasów tych dwie powstały osady: Miłosna i Łysa Góra.

Po drugie: obok Wilhelmówki jest kolonia dla dziewcząt, Zofiówka; a stąd wiele ciekawych zdarzeń, jak na przykład napad na domek Paulinki. Bo i w Wilhelmówce jest stu pięćdziesięciu chłopców, a między nimi, jak się łatwo domyślić, nie brak porządnych łobuzów.

Rozdział pierwszy

Podróż. Nudne opowiadanie, którego nie warto słuchać. Ot, jutro będzie wesoło.

Pierwszy rozdział Mośków poświęcony był opisowi, jak zbieraliśmy się na dworcu, ustawili w pary, jak rodzice żegnali się z dziećmi, jak wreszcie ruszyliśmy w drogę.

Tam dozorca wywołuje z kajetu:

– Frydman, Miller, Grinbaum, Bromberg.

A tu:

– Kowalski, Górski, Frankowski, Trelewicz.

Poza tym wszystko tak samo.

W wilię podróży zbierają się chłopcy w biurze na Świętokrzyskiej: bada ich lekarz, szewc przymierza kolonijne obuwie, fryzjer strzyże, gdy kto ma zbyt długie włosy. W dzień wyjazdu tak samo dozorcy ustawiają ich w pary i po dzwonku prowadzą do wagonów.

Dozorca i tu zapytuje:

– Czy kto z was worka nie zgubił? Nie wychylajcie się z okien.

A chłopcy tak samo pchają się w wagonie do okien, wołając:

– Odsuń się, to moje okno.

– Nie pchaj się, bo ci po łbie nakładę.

Inaczej w powrotnej drodze, kiedy wszyscy już dobrze się znają. Wtedy każde okno zajmuje grupa przyjaciół i wzajemnie sobie ustępować będą:

– Ty teraz trochę popatrz, potem znów ja popatrzę.

I tu również chłopcy oddają pocztówki, żeby co tydzień pisać do rodziców, że dobrze się bawią; i tu podróży towarzyszą liczne i nadzwyczajne przygody. Jednemu węgiel wpadł w oko; kazali mu pluć, żeby węgiel wyleciał; gdy jednak to nie pomogło, dozorca rogiem chustki wyłowił węgiel z oka i chwalił się potem:

– A widzisz, a nie mówiłem, żeby się nie wychylać; wiedziałem, że tak będzie.

Tomaszewski powiewał workiem dla uczczenia pastuszków, którzy kłaniają się albo język pokazują pociągowi; sąsiad pchnął go i worek wyleciał. Inny znów chustką do nosa żegnał mieszkańców Wołomina i chustka mu wyfrunęła.

– O wrony, wrony...

– Ooo, bocian...

I ani się domyślają, że obok na ławce siedzi Zygmunt Boćkiewicz, którego już jutro nazwą Boćkiem – bocianem.

– O, ule, ule!

I zaraz ktoś opowiada, jak poszedł do ula, kiedy był na wsi u stryja, i jak go pszczoły pogryzły; mały był jeszcze wtedy i głupi.

W Tłuszczu, gdzie pociąg się cofa przechodząc na inną linię, kolonijni bywalcy straszą nowicjuszów:

– Do Warszawy jedziemy!

– O, nazad wracamy!

A im bliżej Goworowa, tym częściej rozlega się niecierpliwe pytanie:

– Czy jeszcze daleko?

Bo ciekawi są zobaczyć kolonię i każdy inaczej ją sobie wyobraża. Jeden myśli, że mieszkać będą na wsi w chałupach, drugi, że kolonia podobna do domu w Warszawie i z długiego korytarza prowadzą drzwi do małych pokoików, gdzie sypiać będą po kilku razem. A już nikt nie wie, co to jest weranda, o której tyle słyszeli.

Leon Kopeć, którego Achcyk później nazwał Kopiejką, poczuł głód srogi, Lewiński dał mu pięć obwarzanków; a Boćkiewicz zajada chleb z masłem i mówi trochę do siebie, a trochę na próbę i do dozorcy:

– Ja nigdy jeszcze nie jechałem koleją.

– A przyjemnie jechać koleją?

– Przyjemnie – mówi Boćkiewicz i zajada chleb z masłem.

Mały Sulejewski – nie przeczuwając zgoła, że niezadługo będzie mężnym kapitanem okrętu – popłakuje z cicha i nos rękawem wyciera: siostra przyrzekła, że na kolonię go odprowadzi, tymczasem poszła, samego zostawiła. Och, losie, losie!

– O, patrzcie, jaki owies.

– To żyto, ośle, nie owies.

– A ty co?

Pociąg z hukiem wielkim przez most przejeżdża – i zaraz ktoś zapytuje:

– Jak się ta Wisła nazywa?

Słupy wiorstowe liczą, spierają się, czy mila ma siedem, czy czternaście wiorst – i co by się stało, gdyby tak chłopak wyleciał.

– Stacja Goworów!

Malcy siadają na fury; starsi pójdą pieszo, bo do Wilhelmówki niezbyt daleko.

Słońce zachodzi, chłodny wietrzyk wieje.

Dalej w drogę.

Kto ma w Zofiówce siostrę albo kuzynkę, ten zapytuje, czy przechodzić będziemy koło Zofiówki i czy dziś jeszcze pójdziemy do dziewcząt.

– Czy dziś dostaniemy kolonijne ubrania?

– Czy jutro listy będziemy pisali?

– Kiedy pierwszy raz wydadzą łopaty do kopania?

Bo o łopatach opowiadali chłopcy z poprzedniego sezonu.

Pytają się panów, ale jeszcze nieśmiało, ale tylko na próbę, żeby zobaczyć, czy się nie obrażą.

– Proszę pana, czy na kolonii są zmory?

– Zmory? Cóż to ma być takiego?

– Ano złe duchy... Bo mówią, że kolonia jest w lesie, a w lesie są zawsze duchy.

– Nie, na kolonii nie ma złych duchów; są tylko dobre duchy, wszystkie najłaskawsze i najdobrotliwsze. A w lesie są grzyby, poziomki, jagody – nie zmory.

Z boku, trochę na lewo od szosy, czerwieni się gmach murowany.

– Już?

– Nie, to dopiero Zofiówka; tam są dziewczynki.

Wybiegły przed las i z daleka powiewają chustkami.

– Wiwat! – krzyczą chłopcy.

Chętnie by się zatrzymali, ale w domu czekają z kolacją.

Jeszcze mostek, kawałek lasu, łąka, polanka. Jesteśmy.

– Patrzcie, piecuchy: wyście na furach jechali, a myśmy pieszo przywędrowali.

Kolacja, modlitwa – umyć się z drogi i jazda do łóżek. A wtedy opowie się, co będzie jutro.

Spiesznie się myją i raz w raz któryś daje nurka do łóżka – bo ciekawi, co też im pan o dniu jutrzejszym opowie. Spiesznie się myją i spiesznie się kładą, bo się jeszcze nie znają i nic nie mają sobie do powiedzenia. Spiesznie idą do łóżek, bo jeszcze są skrępowani i grzeczni, bo to pierwszy wieczór dopiero.

Wprost nie wypada pierwszego zaraz wieczora wleźć pod łóżko i przechodzących łapać za nogi albo ukryć się w szatni i udawać stracha, albo schować Tomkowi poduszkę, niby że mu ją skradziono.

– Czy wszyscy już leżą?

– Wszyscy.

– A więc zaczynam.

I zaczął pan opowiadać, co będzie jutro.

– Rano hałasować nie wolno, dopóki nie wejdę na salę i nie powiem: dzień dobry; ubrania wydamy, ważyć was będziemy, paznokcie wam się obetnie, kolonię pokaże.

Potem pan zaczął coraz nudniej mówić:

– Trzeba sobie wzajemnie ustępować, nie bić się, przezwisk nie dawać, ubrań nie niszczyć, zwierząt nie męczyć, dziewczynkom nie dokuczać. Zawsze w pierwszym tygodniu dużo broją chłopcy: i po cóż – czyż nie lepiej dobrze się sprawować?

Ale że to, co pan mówi, nie jest zajmujące, a chłopcy zmęczeni drogą, więc coraz mniej tych, co słuchają, a więcej tych, co zasnęli.

Spostrzegł pan wreszcie, że wszystkich uśpił długą przemową; poszedł do swego pokoju, tylko na wszelki przypadek zostawił okienko na salę otwarte.

A sosny już wiedzą, że nowa partia dzieci przyjechała, i mówią:

– Ot, jutro będzie wesoło.

Rozdział drugi

Minister w niebieskiej koszuli. Już znają Boćka. Kosieradzki dostał skąpą bluzę, a Zaremba dał dęba.

Godzina piąta rano. Po wczorajszej podróży zapewne śpią jeszcze wszyscy? Jakbyś zgadł: już pół sali rozmawia, śmieje się, biega – niecierpliwie czeka na hasło rannego wstania.

– Ty gdzie mieszkasz?

– Ty jak się nazywasz?

– Ty który raz na kolonii?

Odbywa się ważna praca w tym szepcie przerywanym śmiechem: grupa rozgląda się po sobie, zapoznaje z sobą – na złe czy na dobre?

Dylu-dylu na badylu,

Nie potrzeba smyczka.

Czarne oczy u dziewczyny,

Czerwona spódniczka.

Snadź piosenka się spodobała, bo rozlega się śmiech głośniejszy.

– Chłopaki, cicho, pana obudzicie.

– No to co? Proszę pana, niech pan przyjdzie, co pan tak długo śpi?

– Kukuryku, wstawajta, chłopaki. Świeże bułeczki czekają. Kukuryku!

Mocny sen pana, który nawet przez otwarte na salę okienko nic nie słyszy, dobrze usposabia chłopców. Zgadły sosny kolonijne: coraz weselej na sali. Teraz się pojedynek na ręczniki odbywa: słychać głuche ich uderzenia.

– Poczekajcie, jak pan przyjdzie, to powiem, że nie dajecie spać.

– Idź, powiedz. Patrzcie go: ubrał się w niebieską koszulę i przewodzi. Minister: panu powie.

– Minister poczty.

– Lizuch!

– Skarżypyta!

Teraz jeden mówi półgłosem, coś ciekawego zapewne, bo cisza zaległa: słuchają. Na sali, powtarzam, odbywa się ważna robota, grupa zapoznaje się z sobą i nie wiedząc wcale, już wybiera tych, którzy jej przewodniczyć będą – tylko czy w dobrym, czy w złym?

– No, chłopcy, zaśpiewajcie; ja wam pozwalam.

– Cicho, bąki wilanowskie.

– Ty sam bąk.

– Te, piąty tam przy drzwiach, czego spać nie dajesz?

Ktoś goni się po sali, inny klaszcze w ręce.

– Patrzcie, chłopaki, na dole jest karuzela.

Wszyscy biegną do okien, żeby karuzelę zobaczyć.

– Idź, głupi! To kierat od studni; konia się wprzęga i wodę się kręci.

– A jakże: konia.

– Może nie?

– Widzisz, tam ośka wisi, co się konia przyprzęga.

– To się nie ośka wcale nazywa.

– A jak?

– Ja sam nie wiem.

– Jak nie wiesz, to nie gadaj.

– A wiem, bo ośka jest przy kołach.

– Chłopcy, wróćcie do łóżek – ostrzega ktoś przezornie. – Pan mówił, żeby nie wstawać, aż pan przyjdzie i powie: dzień dobry.

– Dziś pierwszy dzień, to wolno.

Niezupełnie jednak są przekonani, że wolno, bo niechętnie wprawdzie, ale powracają do łóżek.

– Proszę pana, niech pan wstanie, nam się przykrzy.

Trzy minuty trwa cisza, może zasną jeszcze?

Złudne nadzieje – znów stanął któryś na środku sali i mówi grubym głosem:

– Dzień dobry, chłopcy, wstawajcie.

A inny, zapewne minister poczty:

– Poczekaj, pana przedrzeźniasz. Wszystko panu powiem.

Do szóstej brak wprawdzie dwudziestu minut, że jednak nikt już nie śpi, a roboty pierwszego dnia dużo, więc można wcześniej rozpocząć.

– Dzień dobry, chłopcy.

– Dzień dobry.

Otwierają oczy, podnoszą głowy – oto spali przykładnie, a pan ich obudził. Zupełnie jak w powiastce dla grzecznych dzieci. Ach, jaki ten pan głupi, że niczego się nie domyśla.

– A który to z was jest ministrem w niebieskiej koszuli?

Piorun z jasnego nieba! Pan udawał, że śpi, i wszystko słyszał. Co będzie teraz? Okropne, przerażające. Sam nawet minister poczty się stropił.

Ale pan się śmieje. Wszystko słyszał i wcale się nie gniewa.

Pan chodzi po sali wesół, tryumfujący jak Napoleon po wygranej bitwie: jednym udanym atakiem zdobył zaufanie dzieci, bez którego nie tylko książki o dzieciach napisać nie można, ale nie można ani ich kochać, ani wychowywać, ani dozorować nawet.

Ośmiu chłopców, którzy śpią przy oknach, będą dyżurnymi okien: obowiązkiem ich okna rano otwierać. Ci, którzy najlepiej łóżka pościelą, będą dyżurnymi łóżek – po jednym na każdy z pięciu rzędów.

– No, wstawać i myć się porządnie, bo będę uszy oglądał.

Zygmunt Boćkiewicz przeciąga się leniwie, zapytuje sennym głosem:

– Czy ja mam także wstać? Bo ja bym jeszcze trochę pospał.

Zbiegło się pół sali, by obejrzeć chłopca, który by jeszcze trochę pospał – już wiedzą, jak się nazywa, już Boćkiem go przezwali, już Achcyk, przyszły woźny kolonijnego sądu, wyraża przypuszczenie:

– On bocian, to pewnie się żabów najadł i taki teraz ciężki.

A Łazarkiewicz poprawia poważnie:

– Nie mówi się: żabów, tylko: żab.

Kiedy pół sali skupiło się wokół Boćka, drugie pół sali słucha ciekawego opowiadania Olka Ligaszewskiego. Obok Olka śpi Wiktor. Budzi się w nocy Olek, a tu nie ma kołdry – i zląkł się: myślał zapewne, że kołdra wyfrunęła przez okno jak chustka do nosa z pociągu. Zaczyna budzić Wiktora; Wiktor patrzy, a jego kołdra leży po drugiej stronie łóżka. Kołdra spaść musiała, a on był zaspany, ściągnął kołdrę z Olka i sam się w nią owinął.

– A ja, proszę pana, spadłem w nocy z łóżka.

– A mnie, proszę pana, komar ugryzł.

– To musiał być wściekły komar, proszę pana, bo mu taki duży bąbel wyskoczył.

Biegną do umywalni, gdzie są dobre i złe krany, w złe krany dmuchają, żeby więcej wody leciało.

– A moje uszy czyste, proszę pana?

– A moje czyste? Eee, pan jemu długo uszy oglądał, a mnie tylko tak po łebku.

– Och, jak mi mokro w uszach – wzdycha ktoś, otrząsając się srodze.

Teraz każdy staje po prawej stronie łóżka, dozorca rozdaje bieliznę, potem spodnie z szarego płótna, wreszcie szelki i bluzy.

– Oo, szelki z knota zrobione.

– Oo, jaka luźna dziurka.

– Proszę pana – mówi mały Kosieradzki ze łzami w oczach – ta bluza na mnie za skąpa.

Zaremba nie czekał na bluzę, bez bluzy i czapki poleciał na werandę. Sprowadzono zbiega, a pan taki czterowiersz ułożył:

Łobuz wielki

imć Zaremba:

Złapał szelki

i dał dęba

Wiersz spotkał się z uznaniem nie mniejszym niż chustki do nosa.

– O, chustki w tym roku ładniejsze, bo ze szlakiem.

– A moja bez szlaka.

– Ale twoja większa.

– Chcesz, zamień się.

– A twój jaki szlak?

– Niebieski.

– Ja chcę czerwony.

– Idź, głupi: niebieski lepszy.

– A nie, bo czerwony.

– A najlepiej bez szlaka.

Trąbka wzywa na modlitwę poranną.

– Na werandę – brzmi komenda.

Dyżurny sali zamyka drzwi na klucz.

Rozdział trzeci

Nieudana próba. Pan zatrąbił, pan zatrąbił. Pamiętnik chłopca i podpis z zakrętasem.

Kiedy zaproponowano chłopcom pisanie pamiętników i zapowiedziano, że tym, którzy je pisać zechcą, wydane zostaną kajety – wielu znalazło się chętnych.

– Ja chcę pisać, proszę pana.

– I ja.

– I ja także.

Zaczynało wielu, nie wszyscy jednak umieli; a ci nawet, którzy umieli, pisali parę dni, potem im się nudziło – i przestawali.

Zanim kto kajet otrzyma, musi na kartce opowiedzieć na próbę, jak spędził dzień jeden.

Oto nieudana próba Antosia:

„Jak rano wstałem, pan zatrąbił i zmówiłem pacierz, potem pan zatrąbił i zjadłem śniadanie, potem pan zatrąbił i poszliśmy do kąpieli, potem pan zatrąbił i był obiad, i pan zatrąbił, i poszliśmy do lasu”.

– Idź, głupi – zgromił go kolega. – Pan ci nie da kajetu. Nic nie piszesz tylko: pan zatrąbił, pan zatrąbił.

– A jak mam pisać?

– Jak nie wiesz, to nie pisz, a na pośmiewisko się nie narażaj, widzisz.

Potem chłopcy najbardziej się wystrzegali, żeby w pamiętniku nie było za dużo: pan zatrąbił.

Wielu chłopców pisać zaczynało. Franek Przybylski, Chabelski Zygmunt, Karaśkiewicz, Fabisiak, Piechowicz, Gryczyński Czesio, Olek Suwiński – ale ten został burmistrzem, ów kapitanem okrętu, trzeci sędzią lub prezesem jednego z licznych towarzystw – i do końca dotrwali tylko: Troszkiewicz i Łęgowski.

Zamieszczę tu kilka urywków pamiętnika dla tych chłopców, którzy by chcieli kiedyś też pisać, by ich ustrzec od zbyt częstego i fatalnego: „pan zatrąbił” – co, jak wiadomo, naraża autora na pośmiewisko.

Wybieram, rzecz jasna, urywki najciekawsze.

 

*     *

 

*