Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Zabójstwo i przemyt złota, czyli kryminalna historia, w której wydarzenia przedstawione są w oparciu o protokoły i notatki nadające fikcji cech autentyczności. W Sopocie znaleziono zwłoki młodej kobiety, studentki medycyny, Agnieszki Breli. Niezwłocznie rozpoczęte śledztwo przynosi nowe informacje o ofierze zbrodni oraz relacjach łączących ją ze współlokatorką, zauroczonym kolegą, bratem marynarzem i tajemniczym obcokrajowcem. Opowiadanie o przewrotnym przebiegu i nieoczekiwanym zakończeniu dedykowane sympatykom kryminalnych narracji pełnych nieoczekiwanych zwrotów akcji.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 73
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Aleksander Minkowski
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Saga
Kiedy wracają umarli
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1971, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728177631
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
TAJEMNICZE MORDERSTWO
12.V. Dziś rano, na plaży w pobliżu bazy rybackiej w Sopocie, znaleziono ciało młodej kobiety. Lekarze stwierdzili zgon wskutek uduszenia. Denatka miała przy sobie torebkę, a w niej sporą sumę pieniędzy oraz legitymację studencką na nazwisko Agnieszka Brel, wystawioną przez Akademię Medyczną w Gdańsku.
Ktokolwiek mógłby udzielić informacji o zamordowanej, proszony jest o zgłoszenie się do komendy miejskiej MO w Gdańsku lub do najbliższego komisariatu Milicji Obywatelskiej.
ZAGADKA MAJOWEJ NOCY
14.V.Jak już donosiliśmy, przedwczoraj o świcie odkryto na dzikiej plaży, w pobliżu Sopotu, zwłoki dwudziestoletniej Agnieszki Brel, studentki III roku Akademii Medycznej w Gdańsku. Nasz reporter dowiedział się, że lekarze sądowi odrzucili możliwość zabójstwa na tle seksualnym. Nie wchodzi również w rachubę mord rabunkowy: przy zabitej znaleziono torebkę z trzema tysiącami złotych, a także złoty zegarek i pierścionek z rubinem.
Krytyczny wieczór Agnieszka Brel spędziła w towarzystwie dwóch znajomych na dancingu w hotelu „Grand”. Milicja stwierdziła, że około godziny 23 dziewczyna opuściła towarzyszy, udając się do toalety, skąd już nie powróciła. Lekarz ustalił przypuszczalny czas zgonu na godzinę 24.
Przedstawiciel naszej redakcji przeprowadził kilka rozmóww dziekanacie Akademii oraz z kolegami zamordowanej. Agnieszka Brel cieszyła się opinią zdyscyplinowanej, zdolnej i pracowitej studentki. Określono ją jako osobę koleżeńską i zaskakująco skromną, zważywszy, że była to dziewczyna o niepospolitej urodzie. Żaden z rozmówców nie domyśla się motywów tej ponurej tajemniczej zbrodni.
Milicja prowadzi energiczne śledztwo. O jego wynikach powiadomimy czytelników.
— Ona była naprawdę śliczna, panie kapitanie. Audrey Hepburn z „Wojny i pokoju”, nawet ładniejsza jeszcze, tak przynajmniej twierdzili niektórzy z kolegów. Zawsze kręcił się przy niej tuzin zakochanych.
— Miała narzeczonego?
— Nie. Raczej nie. Gdyby miała, wiedziałabym o tym, byłyśmy przecież przyjaciółkami. Twierdziła, że o małżeństwie zacznie myśleć po studiach, a tak nie warto zawracać sobie głowy. Nie interesowała się żadnym chłopakiem.
— Oschła z natury?
— Przeciwnie. Szczyt zalotności! Jej uśmiechy i żarty brano czasem na serio i wynikały z tego hece. Z Grelą na przykład była draka, że hej. Powiedział...
— Co powiedział?
— To była głupia mowa, panie kapitanie. Władek Grela nigdy by tego nie zrobił, po prostu załamał się, więc nagadał Agnieszce, naplótł trzy po trzy...
— Mianowicie?
— Nie powinnam tego powtarzać. Naprawdę. Po co pchać was na fałszywy ślad? Cały nasz rok da głowę za Władka. Poczciwina, nos w podręcznikach. Bez sensu, słowo panu daję.
— Cóż więc takiego powiedział?
— Mieszkałyśmy z Agnieszką na ósmym piętrze, winda często się psuła. Władek przyleciał pieszo, chyba pędził po schodach, bo tchu nie mógł złapać. Bełkotał. Ja się kąpałam akurat, myślał pewnie, że Agnieszka jest sama. — Już nie mogę — sapał — nie chcę zwariować przez ciebie, ten pocałunek w kinie, może dla ciebie to nic, ale ja mam taki charakter, kocham cię, Agnieszko, jestem o krok od obłędu, słyszysz?! — Słyszę — odparła spokojnie — i współczuję ci, Władek. Jesteś klawym kolegą. — Więc nie kochasz mnie?! — To ci przejdzie, stary, zobaczysz. Zajmij się Magdą, ona za tobą szaleje... — Milcz! Ja sobie życie odbiorę... sobie i tobie, słyszysz? — Myślałam, że Agnieszka parsknie śmiechem, tak to zabrzmiało komicznie, jak w starym kinie. Ale się nie roześmiała. — Brakuje ci pewnej rzeczy — powiedziała do Władka — dystansu do samego siebie. Nie przypuszczałam, że jesteś taki wewnętrznie rozpieszczony. A ja nie znoszę przemocy. Mam zamiar wykąpać się, dobranoc, Władek.
— Władysław Grela... student waszego roku?
— Tak. Ale on nie mógł tego zrobić, panie kapitanie!
— Kiedy to było?
— Jakiś miesiąc temu. Nazajutrz przyszedł z kwiatami i przeprosił Agnieszkę. Wrócił do Magdy, są znowu razem, wygląda na szczęśliwego. Coś go opętało tamtego wieczoru...
— Czy Agnieszka Brel miała znajomych poza uczelnią?
— Chyba nie. Przeniosła się z Warszawy do Gdańska zaledwie kilka miesięcy temu. W każdym razie nie odwiedzał jej nikt oprócz naszych. Tylko brat zaglądał czasami, gdy wracał z rejsu.
— Marynarz?
— Pływa na frachtowcu. Bardzo przystojny chłopak, chociaż ani trochę nie podobny do Agnieszki. Starszy od niej o kilka lat.
— Na jakim statku pływa?
— Nie wiem. Nie pamiętam, panie kapitanie. Przywoził Agnieszce cudowne prezenty. Pantofle, torebki, pierścionek z rubinem, złotą doxę.
— Panna Brel nie miała kłopotów materialnych?
— Dostawała pieniądze od rodziców. No i brat jej pomagał. Pożyczałam od niej czasami po kilkaset złotych, nigdy nie odmawiała.
— Czy miała, oprócz brata, jakichś krewnych w Trójmieście?
— Chwileczkę... Zdaje się, że tak. Wspomniała kilka razy o wujku w Gdyni. Jeśli dobrze pamiętam, mówiła, że pracuje w porcie. Odwiedzała go od czasu do czasu.
— Jak się nazywa wuj?
— Nie wiem, panie kapitanie. Nazywała go wujciem. Nigdy u nas nie był.
— Czy w ostatnim czasie dostrzegła pani w zachowaniu Agnieszki Brel coś szczególnego?
— Nie... to znaczy... Trudno mi powiedzieć.
— Proszę się zastanowić, panno Krysiu.
— Gdybym nazwała to strachem, przesadziłabym. Raczej niepokój. Agnieszka jakby na coś czekała.
— Na coś czy na kogoś?
— Nie wiem. Byłyśmy przyjaciółkami, ale zawsze miałam wrażenie, że mówi mi tylko tyle, ile uważa za stosowne. Że czegoś nie dopowiada. Niedawno temu obudziłam się w nocy i zobaczyłam, że Agnieszka siedzi przy oknie w nocnej koszuli, skurczona, przerażona jakby. Zapytałam, co jej jest. Odparła, że śniło się jej coś strasznego, ale nie chciała opowiedzieć snu. A w przeddzień tragedii, kiedy rozmawiała z Krzysztofem przez telefon, też raptem pobladła...
— Z jakim Krzysztofem?
— To jej brat. Telefonował do niej zawsze, gdy jego statek zbliżał się do Gdyni. Mówiłam już panu, że bardzo kochał Agnieszkę.
— Czy pani wie, z kim panna Brel spędziła wieczór w „Grandzie”?
— Przypuszczam, że z Krzysztofem. Często zapraszał ją na kolację, gdy był w kraju.
— Czy panna Brel znała obce języki?
— Tak. Angielski i niemiecki. Po angielsku mówiła doskonale.
— Kogo podejrzewa pani o dokonanie morderstwa?
— Ja?... Naprawdę nikogo, panie kapitanie. To się w głowie nie mieści. Straszne. Do tej pory nie wierzę, że Agnieszka nie żyje...
— Dziękuję, panno Kwiryn, to na razie wszystko.
— Co łączyło pana z Agnieszką Brel?
— Była moją koleżanką ze studiów. Jedną z wielu.
— Na pewno jedną z wielu, panie Władysławie?
— Wyobrażam sobie, co nagadała panu Kryśka Kwiryn! Że się kochałem w Agnieszce, że beznadziejnie, że chciałem sobie życie odebrać...
— Nie tylko sobie.
— Co... co to znaczy?
— Groził pan Agnieszce Brel, że ją zabije?
— Nonsens.
— Nie byliście wówczas sami. W łazience znajdowała się Krystyna Kwiryn. Słyszała waszą rozmowę. Miał panpowiedzieć, że odbierze życie sobie i Agnieszce.
— Nie powiedziałem tego, panie kapitanie.
— W zdenerwowaniu.
— Nie. Nigdy bym czegoś takiego nie mógł powiedzieć. To najzwyczajniej niemożliwe. Kryśka się przesłyszała albo...
— Słucham?
— Nie mam pojęcia, co to może znaczyć. Wiem tylko, że nie groziłem Agnieszce. Nie mówi się rzeczy diametralnie sprzecznych z własną naturą, nawet w desperacji.
— Co pan robił dwunastego wieczorem? Powiedzmy, od godziny 20 — do rana.
— Hm... Spróbuję sobie przypomnieć. Magda była u rodziców w Oliwie, miała wrócić na 21, umówiliśmy się w kawiarni „Zorza”... O 18 poszedłem do kina na „Powrót rewolwerowca”.
— Sam?
— Tak. Potem czekałem w „Zorzy” na Magdę.
— O której przyszła?
— W tym sęk, że się nie doczekałem, panie kapitanie. Została na noc u rodziców. Nawet żeśmy się o to nazajutrz pokłócili.
— Jak długo pan czekał?
— Chyba do dziesiątej. Potem wyszedłem z kawiarni i...
— Słucham pana.
— Pojechałem do Sopotu.
— Po co?
— Nie wiem. Tak sobie. Nie chciało mi się wracać do akademika. Miałem ochotę przejść się po molo, popatrzeć na wczasowiczów. Spacerowałem.
— Spotkał pan tam znajomych?
— Owszem. Krystynę Kwiryn. Ukłoniliśmy się sobie.
— Była sama?
— Z narzeczonym. Dlatego nie podszedłem. Nie lubię go.
— Student?
— Nie. Jubiler, prywatna inicjatywa, starszy od Kryśki chyba o dwadzieścia lat. Wozi ją białym mercedesem.
— Która mogła być godzina?
— Chyba około jedenastej.
— Byli tylko we dwoje?
— Kiedy minęli mnie, przystanąłem, żeby zapalić papierosa. Podszedł do nich wówczas jakiś dziwny gość, przypuszczalnie cudzoziemiec. Taki papuzi król.
— Co to znaczy?
— Miał na sobie pomarańczowe spodnie i szafirową marynarkę. Zauważyłem go już wcześniej na molo. Rzucał się w oczy. Brunet z hiszpańskim wąsikiem, taki śmieszny facet. Pod koszulą nosił apaszkę w purpurowe grochy.
— Jak się nazywa narzeczony panny Kwiryn?
— Antoni Wojda. Ma sklep jubilerski na Zielonej.
Co pan robił potem?
Spacerowałem chyba do północy. Nikogo więcej nie spotkałem. Kiedy wróciłem do akademika, koledzy już spali. Była za kwadrans pierwsza. Położyłem się zasnąłem, to wszystko.
— Panie Grela, gdyby nie widziała pana Krystyna Kwiryn, czy powiedziałby mi pan, że był tego wieczoru w Sopocie?
— To są insynuacje!... O co mnie pan podejrzewa?!
7.V. Dziś rano weszliśmy do Antwerpii. Kilka godzin wcześniej, kiedy skończyłem wachtę, Nr 1 zaciągnął mnie na rufę i kazał podziwiać światła przy ujściu rzeki.
— Dużo razy tu byłeś? — zapytał.
Przecież ci mówiłem, że pierwszy raz płynę na tej linii — odparłem.
— Faktycznie — zgodził się. — Wszystkiego człowiek nie spamięta. Antwerpia to ładne miejsce, przypomina trochę stary Gdańsk. Nie łamiesz się?
— Trudno — mruknąłem. — Kiedy coś zaczynam, muszę skończyć, mam to po swoim tatusiu. A ty?
Nr 1 roześmiał się cicho, poklepał mnie po ramieniu.
— Bohater to ty nie jesteś — powiedział. — Wyczuwam cię, chłopie, flaki masz z galarety. Nie próbuj przede mną odstawiać gieroja. Ale każdy z początku ma watę w nogach, ja też miałem, słowo.
— Już nie masz? — spytałem.
— Jesteśmy pod dobrą ochroną — powiedział Nr 1. — Nie masz pojęcia, pod jak dobrą; włosek nam z głowy nie spadnie. Przygotuj paczuszkę.
— Już przygotowana — odparłem. — Zajrzałem do ładowni w czasie wachty, żeby wyglądało normalnie.
— Dobryś — pochwalił Nr 1. — Jak dostaniesz przepustkę, nie czekaj na mnie. Zaraz za keją jest przystanek autobusowy, ale ty idź dalej, do następnej linii na równoległej szosie. Orientuj się na hale fabryczne, przystanek jest tuż przy bramie. Tam się spotkamy. Gdyby jednak...
Urwał. W sinawym mroku objawił się ciemny kształt, zmierzając w naszą stronę.
— Ja też miałem Murzynkę — powiedziałem do Nr 1. — W Dakarze. Senegalki są brzydkie, ale jej babkę musiał popieścić jakiś mieszaniec, bo nie była całkiem czarna. Piersi miała jak Jane Mansfield, mówię ci, woltyżerka, żaden cyrk by się nie powstydził. Znała taką jedną sztuczkę...
— Jaką sztuczkę? — zapytał Nr 3, szczerząc w ciemności białe zębiska.
Powinniśmy go byli rozpoznać z daleka: dwa metry wzrostu, w barach metr chyba, nogi na beczce prostowane.
— Zamknij się — mruknął Nr 1. — Gadałeś z czifem?
— Nic z tego — powiedział Nr 3. — Szybki wyładunek i odpływamy. Nie będzie przepustek.
— Dla nikogo?