Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
W wiktoriańskiej Anglii miłość nie jest najważniejszym powodem, by wziąć ślub. Młoda i śliczna Elfride jest uwikłana w klasyczny trójkąt miłosny. Jej serce pała do ambitnego, lecz wywodzącego się z ubogiej rodziny Stephena. Ojciec dziewczyny nie chce jednak dopuścić do tak niepewnego kontraktu matrymonialnego. Zwłaszcza, że na horyzoncie pojawia się kolejny zalotnik - dużo starszy i dobrze usytuowany Henry Knight. Radio BBC 4 stworzyło na podstawie książki słuchowisko, gdzie w rolę Knighta wcielił się Jeremy Irons.Powieść powinna zainteresować miłośników "Lalki" Bolesława Prusa.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 392
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Thomas Hardy
Tłumaczenie Anonymous
Saga
Szafirowe oczy
Tłumaczenie Anonymous
Tytuł oryginału A Pair of Blue Eyes
Język oryginału angielski
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Copyright © 2023 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728482681
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
UROCZA WESTALKA Z PROBOSTWA
Elfryda Swancourt była osóbką, której wzruszenia nie sięgały głębi jej duchowej istoty. Charakter tych wzruszeń, przybierających coraz to inną formę, znany był dokładniej tym tylko, którzy obserwowali uważniej etapy jej życia.
W osobie tego dziewczęcia była cała kombinacja bardzo ciekawych szczegółów, tern ciekawszych, że cała ich osobliwość polegała bardziej w zestawieniu ich ze sobą niż w wartości indywidualnych tych składników. I dlatego to nie zwracało się tyle uwagi na kształt i charakter jej rysów, co na tę jakąś czarodziejską chyba siłę, niedopuszczającą do obserwacji przez interlokutora materjalnych zarysów jej postaci, a płynącą nie z pozornych efektów pięknie przemyślanych manier (gdyż ułożenie miała jeszcze dziecinne i pełne prostoty) lecz z niezmiernie wdzięcznej naiwności poglądów.
Życie swe przeżyła dotychczas na uboczu — monstrari digito próżnych mężczyzn nie zepsuło jej, a w dziewiętnastej czy dwudziestej swej wiosnie była mniej świadoma życia i jego spraw niż piętnastoletnia panienka z eleganckiego świata.
Jeden tylko szczegół jej postaci musiał każdy zauważyć. Były to jej oczy. W nich zawierała się cała jej istota. Można było nie patrzeć na resztę, tam był jej duch.
Oczy te były błękitne, niebiańsko błękitne.
Był to błękit jesieni, błękit oddalonych wzgórzy i leśnych wgłębień w słoneczny poranek wrześniowy. Błękit mgły i cienia, który nie zaczyna się nigdzie, nie ma powierzchni i spogląda się weń, nie nań.
Może przy wyborze błękitu ów zwykły ziemski wydałby się piękniejszy.
Obecność jej nie oddziaływała na nikogo. Są kobiety, których obecność oddziaływa na całą atmosferę sali, zapełnionej tłumem ludzi; Elfryda działała na ludzi tyleż, co małe kocię.
Na twarzyczce jej malowała się zaduma, którą widzimy na obliczu Madonny della Sedia. Nie było tylko tej ekstazy. Malowało się tam ciepło i dusza typu kobiecego, najbardziej powszedniego u piękności — śmiertelnych i nieśmiertelnych — Rubensa, pozbawione jednak nadmiaru uroków cielesnych. Charakterystyczny wyraz kobiecych twarzy Corregia, w których bolesne myśli tkwią zbyt głęboko, żeby mogły objawić się we łzach, widniał czasami na jej twarzyczce, rzadko jednak w zwykłych warunkach.
Pewien zimowy wieczór był przełomowym punktem w egzystencji Elfrydy. Po raz pierwszy w swem życiu siedziała sama z mężczyzną, prawie nieznanym, i patrzyła nań z ciekawością i zajęciem, jakiem nigdy jeszcze nie obdarzyła żadnego śmiertelnika.
Dnia tego ojciec jej, wikary jednej z parafji, leżącej w jakimś zapadłym kącie kraju, dostał ataku podagry. Był wdowcem i na Elfrydzie leżały wszystkie troski gospodarstwa. Uporawszy się ze zwykłem zajęciem, odpoczywała trochę, co jakiś czas jednak wbiegała na schody i pukała do sypialni ojca.
— Wejdź! — odzywał się przytłumiony głos z poza drzwi.
— Tatusiu — rzekła raz do przystojnego, czerstwego mężczyzny, lat około czterdziestu, który owinięty w szlafrok, leżąc na łóżku, stękał i sapał. Od czasu do czasu wymykało się z ust jego jakieś słówko, przypominające mocno bezbożne przekleństwo. — Tatusiu, czy naprawdę nie będziesz mógł zejść nadół?
Mówiła bardzo wyraźnie, gdyż był trochę głuchy.
— Oj, nie... oj! oj! Elfrydo... Chyba nie będę mógł... Mmm... Trudno mi nawet utrzymać chusteczkę, którąś mi zawiązała palec, a cóż dopiero mówić o skarpetce i pantoflach... Ajaj... Znowu... Czuję, że nie będę mógł wstać... Może dopiero jutro...
— Miejmy nadzieję, że ten pan z Londynu może nie przyjedzie, bo co ja z nim będę robiła?
— Rzeczywiście, że to niebardzo właściwie.
— Mnie się zdaje, że już chyba dziś nie przyjedzie.
— Dlaczego?
— Taka straszna wichura.
— Wichura? I cóż z tego? Czyś słyszała kiedy, żeby wichura mogła zatrzymać mężczyznę, jadącego w interesie? Też pomysł miała ta podagra, żeby dziś właśnie... Jak przyjedzie, przyślesz go tu do mnie, potem dasz mu kolację a później pójdzie spać. Ach, do licha, co za mitręga!
— Czy i obiad mam dać?
— Na obiad będzie już za późno i dla tak zmeczonego podróżą człowieka niezdrowo.
— Więc tylko herbatę?
— To będzie głodny.
— Dam przekąski. Jest zimny drób, pasztet z królika, trochę pierożków i coś tam jeszcze.
— A no to dobrze.
— Czy ja, tatusiu, muszę być obecna przy herbacie?
— Naturalnie. Jesteś przecie gospodynią domu.
— Jakto? Mam cały czas sama z nim siedzieć? Przecież go nie znam, a niema nas kto sobie przedstawić.
— Co za głupstwo z tem przedstawianiem! Sama wiesz o tem dobrze! Człowiek, trzeźwy, praktyczny, zmęczony całodzienną podróżą, nie będzie się bawił w żadne kurtuazje i komplementy. Potrzebuje strawy i dachu nad głową, i ty sama musisz pomyśleć o tem bo jak widzisz, ja nie mogę. Przecież to nie takie straszne, zdaje mi się... Nabiłaś sobie Bóg wie czem głowę, zaczytując się romansidłami.
— Ależ nie! Rozumiem, że to nic strasznego. Wiem, że to konieczność. Ale za każdym razem, gdyśmy mieli gości na obiedzie, byłeś i ty, tatusiu, i zawsze bywali tylko znajomi. A ten nieznajomy pan z Londynu może sam uznać to za niewłaściwe.
— O, mniejsza o to!
— Czy to wspólnik pana Hewby?
— Nie wiem dokładnie. Może być.
— Ciekawam, w jakim jest wieku?
— Tego ci nie umiem powiedzieć Możesz sobie wyszukać bruljon mego listu do pana Hewby i jego odpowiedź, leży na biurku w gabinecie, przeczytaj sobie i będziesz tyleż wiedziała o tym gościu, co i ja.
— Czytałam już.
— To poco się pytasz? Wiesz tyle, co i ja. Ojoj... co robisz, smarkata! Skaranie boskie! Nie kładź mi nic na nodze... Mucha sprawiłaby mi ból, a cóż dopiero to...
— Przepraszam bardzo, tatusiu. Zapomniałam. Myślałam tylko, że może jest ci zimno.
Szybko zdjęła kołdrę, którą nieopatrznie położyła na nogi choremu. Poczekała chwilę, aż chmura gniewu spłynęła już z rodzicielskiej twarzy, i wysunęła się z pokoju.
BYŁO TO W WIECZÓR ZIMOWY
Upłynęło jeszcze parę godzin, i wieczór już zapadał, gdy na drodze, biegnącej szczytem wzgórz, ukazała się na tle nieba ruchoma sylwetka bryczki, a w niej dwóch mężczyzn. Bryczka pędziła z wiatrem w zawody.
Pusto tu było. Zaledwie gdzie niegdzie stał jakiś dom lub przechodził samotny człowiek, a gdy noc zapadła, nad bezludną tą krainą zapłonął żywem światłem przed oczyma podróżnych Jowisz, a Syrjusz, rywalizując z nim, rozsypywał swe promienie poza ich plecami. Na ziemi jedynem światłem były plamy zamglonej czerwieni, błyskające tu i ówdzie na odległych wzgórzach, a jak objaśnił woźnica swemu pasażerowi, były to palące się torfowiska i krzewy janowca, które w ten sposób gospodarze zużywali do potrzeb rolniczych.
Wiatr przepędzał z mniejszą nieco niż za dnia gwałtownością kilka chmur, bladych, delikatnych, płynących po niebie ku brzegom Kanału.
Dwanaście mil już przebyli, pozostało im jeszcze dwie do końca podróży. Teraz zaczęli spuszczać się w dolinę, gdzie ogołocone szkielety drzew i krzewów rosły gęściej, co znamionowało bardziej urodzajny grunt. Ukazało się wreszcie porządne ogrodzenie i staranne zabudowania gospodarskie.
— To Endelstow House lorda Luxelliana — odezwał się woźnica.
— Endelstow House lorda Luxelliana? — powtórzył pasażer machinalnie i, obejrzawszy się, patrzył w stronę niewidzialnego domu z wielkiem zajęciem, mimo że niedokładny z powodu ciemności obraz nie mógł zaspokoić jego zainteresowania. — Tak, to jest lorda Luxelliana — wyrzekł po chwili, patrząc ciągle w tamtą stronę.
— Czy tam pojadziem?
— Nie. Do wikarjatu, jak to już wam mówiłem.
— Myślałem, że się panu coś odmieniło, bo tak długo oglundał się pan w tamtę stronę.
— Patrzyłem, bo zainteresował mnie ten dom.
— Kużden tak peda, jak to zobaczy.
— Ale nie do tego stopnia, jak ja.
— Phy... famielja jeich nie lepsza od mojej.
— Jakto?
— Zwyczajnie. Robociarze. Ino już bardzo dawno, jak to jeden z nich stał przy robocie, to zamienił swój przyodziewek z królem Karolem Drugim i tak ocalił mu życie. Bo to, proszę pana, było tak: Przyszedł do niego król Karol tak sobie zwyczajnie, jak kużden człowiek, i tak peda odrazu: „Słuchajno, człowieku, nazywam się Karol Drugi, i to jest święta prawda... Może mi pożyczysz swego zasmolonego ubrania?“ „Mogę — odpowiedział Luxellian i zamienili ze sobą ubrania.“ „A teraz uważaj — tak mówił Karol Drugi, jak już odchodził — jeżeli otrzymam koronę, przyjdź na mój dwór, zapukaj do drzwi i spytaj śmiało: Czy król Karol Drugi jest w domu? Powiedz swe imię, wtedy cię wpuszczą, a ty zostaniesz lordem.“ Tak, tak, Karolek wcale pięknie się spisał.
— Rzeczywiście, że pięknie.
— I tak się stało. Król zasiadł na tronie, a wtedy po paru już latach przyszedł ten robociarz, Luxellian, zapukał do drzwi i spytał, czy król Karol Drugi jest w domu. „Nie, niema takiego“ — odpowiedziano mu. „A to może jest Karol Trzeci?“ „Jest—odpowiedział jakiś młody facet, który stał sobie zboku, tylko że miał koronę na głowie. — Ja jestem Karolem Trzecim.“
— To coś nie tak Nie mogę sobie przypomnieć z historji nic o Karolu Trzecim — zaprotestował podróżny.
— Na pewno tak było, jak powiedam. Pewnie pan pamięta, że to był dziwaczny człek.
— Może być. No i co dalej?
— A no, tak czy siak, ale Luxellian został lordem, i wszystko więdło mu się niezgorzej, dopóki nie zadarł kotów z Karolem Czwartym.
— Nie! Karola Czwartego już nie daruję. Daję słowo, tego już za wiele.
— Czego? Może nie było Jerzego Czwartego?
— Naturalnie, że był.
— Więc? Jerzy taki sam dobry, jak i Karol. Niechta! Nic już nie będę mówił... tak się tylko opowiada. Pocieszny jest ten cały świat... Ale tak mogło być.
W czasie tej rozmowy zmrok zgęstniał zupełnie w ciemność nocną. Sylwetka wielkiego dworu zatraciła swe kontury i znikła. Tylko okna, które przedtem odznaczały się czarnemi plamami na jasnych murach, rozbłysły światłem i przeobraziły się w płonące blaskiem prostokątne figury. Krajobraz cały zatonął w czerni nocy, jakgdyby wszelkie zarysy pochłonęło to jednobarwne światło.
Przez czas jakiś nie padło między podróżnymi żadne słowo. Zjeżdżali z jednego wzgórza, wspinali się na drugie. Jeszcze jedna dodatkowa milka po równinie, skąd widzieli zdala na samem prawie wybrzeżu dwie oświetlone latarnie morskie, odcinające się ostro od horyzontu i patrzące życzliwie płonącemi oczyma. Woźnica skręcił nagle konia, i bryczuszka zaczęła znów zjeżdżać po pochyłości. Nisko wdole otwierała się dolinka jak ptasie gniazdko, jak norka królicza, ukryta między drzewami.
Zjeżdżali coraz niżej.
— Tam na samem dole jest właśnie wikarjat Endelstow — odezwał się mężczyzna, dzierżący lejce. — To się nazywa Endelstow zachodni, lord Luxellian mieszka we wschodnim i ma tam swój własny kościół. Nasz jegomość Swancourt jest i tu i tam wikarym i musi ciągle kołować tam i zpowrotem. Pociecha! Powiedają ludziska, że tu, gdzie ten dom stoi, były kiedyś kamieniołomy i ten, co zbudował ten dom, zgrzebał dokoła wszystką ziemię i rozsypał ją przy wikarjacie i dlatego tam, jak to kiedyś w raju bywało, rosną wszelakie kwiaty i drzewa, a tymczasem pola, z których tę ziemię zeskrobał, stały się do niczego.
— Jak dawno jest tutaj ten wikary?
— Będzie może z rok albo i półtora... Ale chyba nie dwa lata, bo go ludzie jeszcze nie obgadali. Już tak jest, że nasi ludziska każdego proboszcza przy końcu drugiego roku muszą obszczekać. Ale z niego dobry jegomość. O, proboszcz Swancourt zna mnie bardzo dobrze, bo czesto ze mną jeździ, a i ja znam proboszcza także.
Wynurzyli się ze szpaleru, zatoczyli koło i mimo ciemności spostrzegli kominy i szczyty dachu probostwa. Nigdzie nie było światła. Zsiedli. Woźnica znalazł drogę do bramy i zadzwonił.
Po kilku minutach cierpliwego oczekiwania, nieza spokojnego zresztą, gdyż nie było słychać za drzwiami znaku życia, gość sam podszedł do drzwi i zadzwonił energicznie. Zdawało mu się, że słyszy jakieś kroki za drzwiami i szelest przy klamce, ale nikt się nie ukazał.
— Pewnie już chrapią — westchnął woźnica. — A ja tak liczyłem, że wtrząchnę sobie cośniecoś w kuchni u księdza... Kawał porządnej kiełbasy, pajdę jakiego ciasta, trochę jabłeczniku, a może kropelkę sznapsa. Mają tego dosyć.
— Jak się macie, ludzie! Czyście bogaci, czy biedni, jeżeli zawędrowaliście na koniec świata o tej nocnej porze, musicie być strudzeni — dał się słyszeć jakiś głos, więc obróciwszy głowy, dojrzeli jakiegoś koślawca, wychodząca z za węgła domu. W ręku jego kołysała się latarnia.
— To ci noc dopiero! Tylko co na kościele wydzwoniła siódma. Zaświeć nam, Wiljamie Worm, i puść do środka.
— O, to Robert Lickpan!
— We własnej osobie, Wiljamie.
— A z tobą pewnie ten pan, który miał przyjechać?
— Tak — odrzekł podróżny. — Czy pan Swancourt w domu?
— Jest, proszę pana. Ale może pan zechce przejść dokoła domu. Frontowe drzwi są zamknięte od wilgoci, i Turek ichby nie otworzył. Wiem, że jestem niedołęgą, który nigdy Bogu nie odpłaci się za swoje życie, ale drogę jeszcze potrafię pokazać.
Nowy przybysz poszedł za przewodnikiem przez niewielkie drzwi w murze, minął pomywalnię i kuchnię, przez które przechodził z oczyma, utkwionemi przed siebie, majac wrodzony wstręt do tajników gospodarstwa domowego.
Gdy weszli do hallu, Wiljam skierował go do pokoju, przeznaczonego dla niego; z frontowego korytarza wyszła Elfryda, zdziwiona, że gość nie wchodzi do domu. Zdumienie jej na widok przybysza, wychodzącego z kuchni, mówiło wyraźnie, że cały pomysł wprowadzenia go tędy wylągł się w głowie głupiego Wiljama.
Ukazała się w najbardziej nadobnej oczom męskim postaci, bo w niedokończonej toalecie, gdyż jasne włosy w pięknych lokach spływały na ramiona. Na twarzyczce zjawił się wyraz przykrości, i narazie trudno jej było opanować sytuację.
— Jestem Smith — odezwał się gość melodyjnym głosem.
— Swancourt — przedstawiła się Elfryda.
Skrępowanie jej minęło. Tak wielki był kontrast między tym człowiekiem, którego miała przed sobą, a tym, jakim go sobie wyobrażała, czyli człowiekiem w podeszłych latach, w ubraniu, przesiąkłem dymem wielkomiejskim, o cerze, wybladłej z braku słońca, człowiekiem, którego nic poza interesami nie zajmuje, że Elfryda uśmiechnęła się do niego z ulgą.
Stefan Smith, którego dotychczas nie mogliśmy obejrzeć w ciemnościach, był młodzieńcem zaledwie pełnoletnim. Wygląd jego nie zdradzał, żeby Londyn był polem jego działalności. Taka twarz nie mogła wędzić się w dymie, kurzu i mgle miejskiej. Mina również nie mówiła o znużeniu, gorączkowem życiu lub rozgoryczeniu, tak zwykłem u mieszkańców nowoczesnego Babilonu.
Cerę miał tak świeżą, jak i Elfryda, rumieńce — równie delikatne. Usta przypominały łuk Amora i usta Elfrydy. Jasne kędzierzawe włosy, jasne, błyszczące, szaro błękitne oczy, chłopięce rumieńce i młodzieńcze zachowanie się. Żadnego zarostu, zaledwie lekki ślad nad górną wargą mógłby zasługiwać na nazwę wąsika. Tak więc wyglądał ten człowiek interesu, którego zapowiedziane przybycie tak kłopotało Elfrydę.
Panienka pośpiesznie go uprzedziła, że ojciec prawdopodobnie nie będzie mógł go dzisiaj przyjąć, i wytłumaczyła przyczynę. Pan Smith odpowiedział głosem, wielce młodzieńczym, lecz nadając mu z wysiłkiem męskie brzmienie, że bardzo mu przykro, iż pan Swancourt jest chory. W dalszej rozmowie nie podnosił tego tematu.
Wskazano mu jego pokój. Podczas nieobecności gościa Elfryda wsunęła się do pokoju ojca.
— Przyjechał, tatusiu. Taki młody...
— Naprawdę?
— A tak... taki przystojny... Ma taką delikatną twarz, jak ja...
— Hm, a co dalej?
— Nic. Tyle tylko wiem narazie o nim. Bardzo sympatyczny, naprawdę.
— Dobrze, dobrze. Dowiemy się, czy jest sympatyczny, gdy go bliżej poznamy. Idź już nadół i daj nieborakowi coś do zjedzenia. A jak się naje, to uprzedź go, że chcę mu parę słów powiedzieć, jeżeli nie przyjdzie mu samemu ochota zajrzeć do mnie.
Panienka zbiegła po schodach, a oczekując na przyjście pana Smitha, przejrzała raz jeszcze wspominające o nim listy:
1). Pan Swancourt do pana Hewby.
Wikarjat Endelstow, 18/II 1864 r.
Szanowny Panie!
Ponieważ zamyślamy o odnowieniu wieżycy i nawy naszego kościoła parafjalnego, lord Luxellian mówił mi o Panu, jako o godnym zaufania architekcie, któremuby można powierzyć te roboty.
Nie mam najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać. Możeby więc przedewszystkiem Pan sam (gdyby oczywiście chciał się Pan tern zająć) lub ktoś z Pańskiego personelu mógł przyjechać i obejrzeć budowlę i wyjaśnić, jak się to da zrobić ku zadowoleniu naszych parafjan.
Miejscowość nasza leży zupełnie na uboczu, odległa jest od kolei o czternaście mil. Najbliższe miasteczko, a właściwie nawet tylko wielka wieś, Stranton, leży jeszcze o dwie mile za naszem probostwem. Byłoby więc o wiele dogodniej dla Pana zatrzymać się na probostwie — które z całą przyjemnością oddaję do Pańskiej dyspozycji — niż zbaczać do Strantonu, a nazajutrz z rana wracać do nas.
Jeżeli zechce Szanowny Pan wyznaczyć którykolwiek dzień w przyszłym tygodniu, nic nie stanie na przeszkodzie naszemu porozumieniu się.
Z szacunkiem Krzysztof Swancourt.
2). Pan Hewby do pana Swancourta.
Percy Place, Charing Crosse.
20 luty 1864 r.
Szanowny Panie!
Mam zaszczyt zawiadomić Go, że stosownie do Jego propozycji zgadzam się na wykonanie planów robót nawy i wieży kościoła parafjalnego oraz doprowadzenia do porządku zrujnowanych części.
Pomocnik mój, pan Stefan Smith, wyjedzie w tym celu jutro rannym pociągiem. Uprzejmie dziękuję za wszelkie ułatwienie mu pracy. Skorzysta z Pańskiego łaskawego zaproszenia i jutro prawdopodobnie wieczorem przybędzie do Pańskiego domu. Może Szanowny Pan obdarzyć go zupełnem zaufaniem i polegać na jego wiedzy w sprawach architektury kościelnej.
Mając nadzieję, że plany restauracji tego kościoła i roboty, przez nas wykonane, zadowolą wymagania Pańskie i lorda Luxelliana, pozostaję z prawdziwym szacunkiem
Walter Hewby.
PRZY FORTEPIANIE
Pierwszy posiłek na probostwie Endelstow był dla Stefana Smith niezmiernie miły. Stół był zastawiony, jak to obiecywała ojcu Elfryda, substancjami, których rozmaitość usprawiedliwia nazwę przekąsek. Jest to rodzaj pożywienia, mile widziany przez wszystkich, a zwłaszcza ulubiony przez młode podniebienia.
Na stole, pięknie przybranym zimowemi kwiatami i liśćmi, oko z radością dostrzegało jakieś zrazy mięsiwa, kurczęta, pierożki i inne tym podobne specjały, a jo obfitości pożywienia przekonywująco świadczyły dwa olbrzymie pasztety, umieszczone po bokach stołu.
Przed kominkiem zastawiono piękny serwis do herbaty ze staroświeckiej worcesterskiej porcelany, a przy nim stanęła szczupła postać Elfrydy, która czynność przyrządzania herbaty starała się wykonywać z godnością dojrzałej matrony i z powagą przysuwała gościowi marmoladę, miód i bitą śmietankę.
Ponieważ sama już zjadła kolację przed jego przybyciem, czuła się teraz w kłopocie, co ma ze sobą robić. Czy koniecznie musi rozmawiać? Przeprosiła go więc i powiedziała, że musi skończyć list, zaczęty przed jego przyjazdem, a gdy zasiadła przy biureczku, dręczyła się myślą, że było to bardzo niegrzecznie z jej strony. Zauważyła jednak, że wcale jej tego nie wziął za złe, że nawet sam jest zaambarasowany, widząc, że ona śledzi, czy już wypił herbatę, by mu po raz drugi napełnić filiżankę. A gdy w chwilę później gość niechcący trącił nogę od stołu i omało nie wylał herbaty, Elfryda nabrała otuchy, poczuła się panią sytauacji i gotowa była rozpocząć rozmowę.
Niewiele minut upłynęło, a zapomnieli zupełnie, że jeszcze dzisiaj nie znali się wcale. Stefan z wielką elokwencją rozgadał się o swej pracy, Elfryda, nie mając o sobie nic do opowiadania, z ożywieniem udzielała mu wiadomości o różnych sprawach, które znała z opowiadania ojca. Stefan, gdyby wiedział, jak wiernie przy tem naśladowała ton i gesty swego tatusia, byłby naprawdę zdumiony.
Wreszcie Stefan udał się na górę na rozmowę z wikarym, który, stękając, bardzo go przepraszał, że tak bezceremonjalnie ośmielił się poprosić go do pokoju chorego.
— Ale — mówił wikary — musiałem dać panu parę słów objaśnienia, zanim uda się pan rano na obejrzenie kościoła. Trzeba anielskiej cierpliwości, żeby móc wytrzymać w łóżku dla głupiej podagry. Nie znałem się z nią prawie dotychczas. Ale czuję, że mi przechodzi na drugi palec w bardzo słabym stopniu, więc mam nadzieję, że do jutra przejdzie zupełnie. Przypuszczam, że już jutro rano spotkamy się nadole.
— Bardzo cieszyłbym się z tego. Ale jakkolwiek wypadło to bardzo nie wporę, proszę nie kłopotać się zupełnie moją osobą.
— Nie sprawia nam pan żadnego kłopotu, ale jestem pewien, że jutro już będę zdrów. Moja córka jest doskonałym doktorem. Parę łyżeczek jej łagodnej miksturki uleczy szybciej niż lekarstwa najlepszego lekarza... Ale musimy pogadać o kościele. Niechże pan siada. Nie możemy tu bawić się w długie ceremonje głównie z tej racji, iż rzadko kiedy ktoś do nas przyjeżdża, więc trudno tracić czas na ceremonjalne poznawanie się, gdyż zanim stosunki się zacieśnią, gość musi już wyjeżdżać. Otóż stan wieży, jak to pan sobie skonstatuje, wyklucza wszelka możliwość naprawy, ale o kościele można jeszcze pogadać. Powinienby pan obejrzeć kościoły w naszem hrabstwie. Zgniłe podłogi, a dziki bluszcz pokrywa mury.
— Czyż podobna?
— E! To jeszcze głupstwo. Księża w sąsiedztwie, jak tylko deszcz zaczyna padać podczas nabożeństwa, odprawiają je pod parasolami i trzymają dotąd, dopóki nie przestanie się lać na głowę. Możeby pan był łaskaw podać mi papiery, które tam leżą na stole, pokażę panu, jak to u nas jest.
Stefan przeszedł cały pokój, aby dojść do stołu, a tymczasem wikary przyglądał się uważnie wysmukłej postaci architekta.
— Przypuszczam, że pan w tych sprawach jest biegły?
— O, tak — odrzekł młodzieniec, czerwieniąc się zlekka.
— Pan, zdaje mi się, jest jeszcze bardzo młody. Nie ma pan chyba więcej nad dziewiętnaście lat?
— Mam już prawie dwadzieścia jeden.
— Akurat połowę tego, co ja. Ja mam właśnie czterdzieści dwa.
Po kilku minutach rozmowy o interesie wikary mówił dalej:
— A więc całość pańskiego nazwiska brzmi Stefan Fitzmaurice, i jak pan powiada, dziadek pański pochodzi z Caxbury. Otóż zdaje mi się, że będę mógł coś więcej powiedzieć o panu. Pan należy do znanej starożytnej hrabskiej rodziny, nie zaś do zwykłych jakichś Smithów.
— Nie sądzę, żeby choć trochę tej starożytnej krwi płynęło w moich żyłach.
— Jakto „nie sądzę“! Musi pan sądzić. Niechno mi pan poda Spis Ziemian. Zaraz zobaczymy. O... Stefan Fitzmaurice Smith — leży w kościele panny Marji, prawda? Otóż z tej rodziny wywodzą się Leaseworthy Smithowie, a z bocznej linji generał sir Stefan Fitzmaurice Smith z Caxbury...
— Tak. Widziałem tam jego pomnik — zawołał Stefan. — Ale między mną a jego rodziną niema żadnego pokrewieństwa. Nie może być.
— W pańskiem mniemaniu — niema. Ale uważaj pan — tu z zapałem wyciągnął pięść wgórę. — Pan jesteś Stefanem Fitzmaurice Smithem, mieszkającym w Londynie, lecz pochodzącym z Caxbury. Tu, w tej książce jest genealogiczne drzewo tego Stefana Fitzmaurice, właściciela Caxbury. Może pan teraz ma rodzinę, pracującą w różnych zawodach — nie pytam o to, nie jestem ciekawy, to do mnie nie należy, ale dość spojrzeć na pański nos, żeby nie mieć żadnych wątpliwości co do jego pochodzenia. Mogę panu, panie Smith, powinszować jego błękitnej krwi. Tak, szanowny panie, błękitna krew to nie byle co. Wcale miła barwa.
— Wołałbym, żeby mógł mi pan powinszować przymiotów, bardziej realnych — odrzekł młody człowiek bardziej smutnym niż skromnym głosem.
— Głupstwo. I to przyjdzie zczasem. Pan jeszcze młody, masz pan jeszcze całe życie przed sobą. A teraz zobacz pan, jak głęboko w dawne czasy zapuściła korzenie moja rodzina. O, niechno pan tutaj przeczyta — ciągnął dalej, odwracając stronicę. — Ten właśnie Geoffrey, jeden z moich przodków, zrzekł się baronowstwa, bo miał już tego dosyć. Tacyśmy byli, widzi pan. Ale to długo opowiadać... A teraz jestem takim sobie biedakiem… Ci, których ja chciałbym znać, nie chcą mnie, a tych, którzy pragną znajomości ze mną, ja nie chcę. Nie bywam nigdzie, czasami jakiś obiad z miejscowymi urzędnikami, jakaś przygodna pogawędka, czasami obiad z lordem Luxellianem, a poza tem nie znam nikogo. Samotność absolutna... absolutna.
— Ma pan swoje studja, książki, wreszcie... córkę.
— No, tak, oczywiście, nie mogę narzekać. Canto coram latrone. Ale niechno pan nie pozwala zatrzymywać siebie przy łożu boleści... Przypomina mi to pewną dykteryjkę, słyszaną jeszcze za dni mej młodości. — Tu wikary zaśmiał się do własnych myśli, a gdy Smith patrzył nań pytającym wzrokiem, dodał, uśmiechając się: — Nie, nie mogę tego opowiedzieć, nie mogę... zbyt pikantna... Idź już pan nadół. Córka moja dotrzyma panu towarzystwa. Poproś, żeby zaśpiewała; gra i śpiewa wcale ładnie. Dobranoc panu. Zdaje mi się, że znam pana co najmniej od pięciu lat. Zadzwonię, żeby ktoś panu wskazał drogę.
— To zbyteczne — odrzekł Stefan—sam trafię.— I zeszedł nadół, rozmyślając, jaka w tych odludnych zakątkach kraju panuje swoboda i sympatyczne zwyczaje w porównaniu ze sztywnemi manierami ludzi w Londynie.
— Zapomniałam panu powiedzieć, że mój ojciec jest trochę głuchy — odezwała się Elfryda, nieco zaniepokojona, gdy Stefan wszedł do jadalni.
— Nic nie szkodzi. Porozumieliśmy się doskonale i zaprzyjaźniliśmy się na dobre — odrzekł młody architekt z zapałem. — A może pani zechce co zaśpiewać dla mnie?
Z tego żądania panna Swancourt zrozumiała, że tam na górze lody zostały całkowicie przełamane. Domyśliła się, że to ojciec podsunął mu myśl, tak bezceremonjalnie wyrażoną, uprzyjemnienia mu nudnych godzin. Uważała, że pan Smith jest tak szczery, że trudno się za to obrazić, a za młody, żeby się nim krępować, więc zgodziła się na jego propozycję prawie z zadowoleniem.
Przejrzawszy kilka starych piosenek, które jeszcze matka jej kiedyś śpiewała, Elfryda usiadła przy fortepianie i zaczęła pięknym kontraltowym głosem „Coś o zimowym wieczorze.“
— Podoba się panu ta stara pieśń? — spytała po skończeniu.
— Bardzo — odrzekł Stefan. Z równym zachwytem wyraziłby się o każdej pieśni, którąby ona wybrała
— Niech pan posłucha tej pieśni De Leyre‘a, którą mi dała pewna Francuzka, mieszkająca jakiś czas w Endelstow House:
Je l‘ai planté, je l‘ai vu naître,
Ce beau rosier où les oiseaux... etc.
a potem zaśpiewam panu moją ulubioną do słów Shelley‘a: „Z lampy leżą już szczątki“, do której muzykę skomponowała moja matka. Lubię to śpiewać każdemu, kto tylko naprawdę chce mnie słuchać.
Każda kobieta, która wywiera silne wrażenie na mężczyźnie, pozostaje w jego wspomnieniach w jakiejś odrębnej, specjalnej pozie. Jak święty jej patron widzi zapewne jej postępki we własnem średniowiecznem oświetleniu, tak zakochany ma zwykle jakieś wierne odbicie umiłowanej kobiety w swej rozkochanej fantazji. Żadna inna scena nie przypomni mu jej tak wiernie, chociażby później zdarzały się fazy, bardziej romantyczne i więcej odpowiednie dla zasilenia młodocianego marzenia.
Od tego dnia Stefan we śnie i na jawie widział w wyobraźni swej Elfrydę, siedzącą przy fortepianie. Widział ją z profilu w jasno popielatej sukni, lekko wyciętej, oszytej puszkiem łabędzim. Przy chłodnej barwie ubrania tem lepiej uwydatniał się ciepły koloryt szyi i twarzy. Puszyste jej włosy, prześwietlone światłem świecy, tworzyły jasną mgiełkę niby aureolę dokoła głowy. Ręce biegały po klawiszach, usta poruszały się w słodkiem diminuendo, nucąc smętną zwrotkę:
Miłości, co opłakujesz
Znikomość wszelkich rzeczy,
Czemu wybierasz siedlisko
W kołysce, w rodzinie, na marach?
Głowę miała lekko pochyloną, oczy śledziły nuty, leżące przed nią na pulpicie. Nagle wzrok jej pobiegł ku Stefanowi, lecz natychmiast powrócił do nut, z twarzy znikł smętek, natomiast zjawił się jakiś filuterny wyraz i trwał na niej przez chwilkę, nie przeobraziwszy się jednak w zalotny uśmiech.
Stefan zmienił nagle miejsce. Przeszedł na drugą stronę fortepianu, gdzie był zaciszny kącik z otomaną, wcisnął się w sam róg i zapatrzył się w Elfrydę. Pod wpływem tego wzroku karczek jej stawał się coraz bardziej różowy.
Skończyła. Przez chwilę siedziała bez ruchu, wreszcie odważyła się spojrzeć znów na niego. Twarz jego miała wyraz niewysłowionej tęsknoty.
— Czyżby pan nieczęsto słuchał śpiewu, że mój robi na panu takie wrażenie?
— To tylko sposób śpiewania i głębokie w nim uczucia sprawiaja takie wrażenie.
— Naprawdę?
— Niech mi pani wierzy. Ale istotnie nie często słuchałem śpiewu. Pani przypuszcza, że przybywając w tę odludną okolicę, oderwałem się od zgiełkliwego życia i że ostatnie wypadki dnia stolicy wszystkie są mi znane. Myli się pani. Życie moje płynie tak samo spokojnie, jak i pani tutaj, a tak jest osamotnione, jak tylko śmierć być może.
— Chyba śmierć, która przychodzi z nadmiaru krwi życiowej. Ale rzeczywiście widzę, że pan wcale nie jest podobny do tego, jakim sobie pana wyobrażałam. Nie jest pan wcale krytycznie usposobiony ani znów tak bardzo, zdaje się, doświadczony życiowo, ani... och, zupełnie inny. Nie miałam też zamiaru wcale panu śpiewać, dopóki go choć troszkę nie poznałam.
Widząc, że stropił się nieco tem wyznaniem, dodała naiwnie.
— Uważam, że jest o wiele lepiej, iż pan jest tak młody i nie tak bardzo doświadczony. Ale pan chyba nie myśli, że moje życie tutaj jest nudne i bez treści?
— Nie, nie myślę tego — odrzekł z zapałem. — Życie pani musi być niezmiernie poetyczne, wesołe, pełne świeżych uczuć i...
— A widzi pan! Ludzie innego pokroju nie wierzą mi, gdy szczerze mówię o tem. Myślą, że życie moje musi upływać w niesłychanie nudny sposób, chociażby od czasu do czasu zdarzały się jaśniejsze chwile.
— Ja mógłbym mieszkać tutaj stale — odrzekł takim tonem i z takiem spojrzeniem, w którem malowało się nieświadome wyznanie, że Elfryda, nieco zdumiona, pomyślała, iż jej piosenki musiały rozpalić jakiś płomyczek w głębi młodzieńczego serca. Odpowiedziała więc szybko:
— Ale pan nie może tu mieszkać stale.
— Ach, nie! — I wyprostował się z uczuciem ślimaka w skorupie.
Elfryda była również trochę poruszona, lecz z innego źródła płynęło jej wzruszenie. On pragnął stać się jej godnym, ona czuła się winna, spostrzegłszy w sobie zwykłą próżność kobiecą — chęć podobania się.
PRZY STARYM KOŚCIELE
Stefan miał jakieś swoje tajemnicze przyczyny, że wstał następnego rana o świcie. Z okna swego pokoju ujrzał dwa urwiska, łączące się ze sobą w formie litery V. Dalej widać było niewielki pas morza barwy szarawej. Na szczycie jednego wzgórza, wyższego niż sąsiednie, stał kościół, cel jego przyjazdu. Samotny ten budynek wspinał się ku niebu, ogołocony i poczerniały. Przy nim położona była butwiejąca kwadratowa wieżyca, stojąca zupełnie oddzielnie, która wyglądała, jakby była skalnem zakończeniem zarośli, gęsto się tam rozrastających. Dokoła kościoła wznosił się niski mur. Poza murem był cmentarz. Nie był to zwykły cmentarz, przystrojony zielenią o różnych odcieniach, stanowiący nieraz piękny fragment krajobrazu. Sylwetki pomników rysowały się wprost na niebie, gdyż prócz smutnej szarawej trawy nie było tam żadnej roślinności.
W pięć minut po tym przeglądzie pokój Stefana był pusty, gdyż jego mieszkaniec wybiegł z domu.
Po dwóch godzinach zjawił się rześki i zarumieniony. Zabrał się do staranniejszej toalety, bo zrana ubrał się byle jak. I wyglądał teraz wcale pięknie po tej tajemniczej porannej eskapadzie. Usta jego mogłyby służyć za model pięknych ust. Miały ten sam wykrój, co usta Williama Pitta, jak go widzimy na popiersiu, wykonanem przez Nollekensa. Takie usta są prawdziwą fortuną dla młodego człowieka, o ile umie ich dobrze używać. Okrągły podbródek, nieco wysunięty naprzód, lecz prawidłowo zaokrąglony i pełny, łączył się ścisłą linją z osadą dolnej wargi.
Naraz wyszeptał imię Elfrydy. Tak, to była ona. Z chłopięcą szybkością, lecz z lekkością dziewczęcą, bez kapelusza biegała za oswojonym królikiem i starała się go schwytać. Pieszczotliwemi słowy wabiła go do siebie, lecz nędznik ten wyczuwał w tonie obłudę i pędził jak strzała, unikając swej prześladowczyni.
Teren, na którym trwała ta zabawa, wyróżniał się zupełnie od całej okolicy. Pęki krzewów i drzew oddzielały to piękne miejsce od reszty skalistego i nieurodzajnego gruntu. Mimo wczesnej pory roku trawa była tu bujna. Wichry nie dosięgały tego pasa wieczystej zieleni, zużywały swą energję na wierzchołkach najwyższych i najmocniejszych drzew, opasujących ten gaj.
Naraz jakaś ociężała postać, potykająca się o własne pantofle, stanęła przed jego oknem. Usłyszał:
— Panie Smith!
Stefan przyjrzał się uważniej i poznał pana Swancourta. Młody człowiek wyraził radość, że chory mógł już zejść nadół.
— O, tak. Czuję, że dziś będzie już zupełnie dobrze. Z podagrą zawarłem znajomość przed dwoma laty, i zwykle po drugiej nocy przechodzi mi zupełnie. Cóż, jakże się pan dzisiaj czuje? Widziałem, że pan wychodził.
— A tak, byłem na spacerze.
— To pan wcześnie wstał?
— A tak Wcześnie.
— Nawet chyba bardzo wcześnie?
— Rzeczywiście było bardzo wcześnie.
— I gdzież pan chodził? Pewnie nad morze? Każdy tam najpierw idzie.
— Nie. Poszedłem brzegiem rzeki koło parku.
— To pan inaczej chodzi niż wszyscy. Pewnie ta dzika, nieznana okolica skusiła pana do wyjścia z łóżka.
— Nie tak bardzo nieznana. Ale podoba mi się.
Młody człowiek nie miał widocznie ochoty do bliższych objaśnień.
— Rzeczywiście, musiał pan widocznie wstać razem z pianiem koguta... I to po czternastogodzinnej podróży... Ale to rzecz gustu i bardzo mi przyjemnie stwierdzić, że pański gust nie jest najgorszy. Po śniadaniu, ale nie wcześniej i ja będę mógł zrobić co najmniej dziesięć mil.
Widać było, że to nie jest gołosłowną przechwałką. Przy świetle dziennem okazało się, że pan Swancourt był równie piękny jak jego córka lub jego gość. Piękny oczywiście w tem znaczeniu, jak pięknym bywa księżyc w pełni. Napawając się pięknem księżyca, widzimy, że zarysy na jego tarczy służą do urozmaicenia tej błyszczącej powierzchni, nie pamiętając, iż są to tylko góry i doliny tej planety, pozbawione w tej chwili w naszych oczach wszelkich dowodów logicznych.
Cerę pan Swancourt miał wszędzie jednakowej barwy. Nie wzmacniała się na policzkach i nie bladła na czole, była wszędzie jednakowego łososiowego koloru jak zwykle u człowieka, który dobrze się odżywia — ażeby nie powiedzieć, że za dobrze — i nie martwi się niczem, i wtedy wszystkie pory skóry pracują prawidłowo. Cała postać przypominała zamożnego farmera i robiła wrażenie człowieka, który mocno stoi na nogach i niełatwo traci równowagę.
Jedyną słabą stroną wikarego było to, co zwykle bywa u każdego księdza — jego gabinet. Tu kończył się wszelki ład. Na parapecie kominka stały butelki z medykamentami dla koni, świń i krów, a przy ścianie panoszył się wielki stół, sfabrykowany z resztek starych wjazdowych wrót. Na nim tłoczyły się wypchane sowy, dudki, dzikie kaczki, a między niemi wiązki pszenicy, jęczmienia z nalepionemi kartkami z datą roku. Kilka półek, nieszczelnie zapełnionych książkami, z rzucającemi się w oczy tytułami: „Uwagi o Rzymianach“ dr. Browna, „Uwagi o Koryntjanach“ — dr Smitha i dr. Roinsona „Uwagi o Galatach, Efezach i Filipensach“ ratowały charakter tego pokoju mimo małego domku dla lalki, stojącego między niemi, morskiego akwarjum przy oknie i kapelusza Elfrydy, wiszącego w kącie.
— Do roboty! Do roboty! — zawołał wikary po śniadaniu. Uważał za konieczne podniecić trochę osłabłą energję swego gościa.
Wybierali się do kościoła. Wikary po namyśle dosiadł czarnej kobyły, bojąc się sforsować chorą nogę. Stefan zażądał kogokolwiek do pomocy.
— Weź pan Worma! — krzyknął wikary.
Po chwili za węgłem domu dało się słyszeć jakieś mruczenie:
— Dużo wytrzymać mogę, ale teraz znowu się odmieniło... Ale taki sam jestem dobry, jak ten czy tamten... chociażby sobie pisał „squire“ przed nazwiskiem...
— O co chodzi? — spytał wikary, gdy ukazał się Wiljam Worm.
Powtórzono mu jego uwagi.
— O, bo Worm często mówi prawdę — odezwał się ksiądz do Stefana. — Naprzykład teraz, jeżeli cho dzi o słowo „squire“. Powiedz mi, panie Smith, dlaczego ten tytuł zeszedł całkiem na psy. Każdemu durniowi piszą teraz na liście „squire“, aby tylko miał czarny kaftan na sobie. Nic więcej nie potrzeba, prawda, Worm?
— Aj! Zaczyna mi się znów smażyć we łbie!
— Co ty mówisz? To źle.
— Tak.—Worm zwrócił się z ciężkiem westchnieniem do Stefana: — Taki mam hałas we łbie, że nie mam spokojnej nocy ani dnia. Jak te ryby na patelni: frfrfr... Cały dzień, powiadam panu. Nic nie wiem, gdzie jestem ani co robię. Może Pan Bóg zlituje się nade mną wcześniej i uwolni mnie...
— A no, moja głuchota jest śmiertelną ciszą — odezwał się wikary z westchnieniem — a Wormowi smażą się ryby w głowie. Szczególne, co?
— Słyszę doskonale nawet, jak patelnia brzęczy jak żywa — zapewniał Worm.
— Rzeczywiście, że to szczególne — zgadzał się Stefan.
— Bardzo osobliwe, bardzo — powtarzał wikary, i wszyscy poszli ścieżką na wzgórze, otoczone dokoła kamiennym murem, w którym błyszczały grudki kwarcu i krwistego marmuru jak nieoszacowanej wartości klejnoty, osadzone w ciemnej oprawie.
Stefan kroczył z powagą tuż koło łba końskiego, Worm potykał się w tylnej straży, Elfryda zaś była wszędzie i nigdzie. Czasami szła naprzód, czasami zostawała wtyle, to znowu biegła zboku niby motylek. Nie miała obowiązku należenia do tej wyprawy, ale nie psuła harmonji w ogólnym pochodzie.
Wikary tymczasem tłumaczył całą sprawę:
— Właściwie, panie Smith, wcalebym się nie kłopotał odnowieniem tego kościoła, ale trzeba coś robić we własnej obronie z powodu tych... tych heretyków. Używam tego wyrazu oczywiście w znaczeniu biblijnem, nie zaś jako zasadniczego.
— To dziwne — odezwał się Stefan z życzliwem zainteresowaniem.
— Dziwne? To jeszcze nic, ale jak jest w parafji Twinkley? I jeden, i drugi zakrystjan jest... Nie chcę nawet mówić, jacy oni są... I kościelny, i grabarz tacy sami.
— Bardzo dziwne.
— Bardzo dziwne? Ależ, drogi panie, to jeszcze nic wobec tego, co się dzieje w parafji Sinnerton. Co do naszej parafji to już znać pewien postęp.
— Trzeba się zgodzić z okolicznościami i polegać na nich.
— Niema co polegać na jakichś okolicznościach. Jeżeli mamy już na kogoś liczyć, to tylko na Opatrzność. Ale jesteśmy już na miejscu. Pustkowie, co? Ale lubię tu bywać w takie dni, jak dzisiaj.
Na cmentarz kościelny wchodziło się przez kamienne schodki, na które wdrapawszy się, przychodzień widział się znów na szczycie pustego wzgórza. Ogrodzenie służyło tylko w tym celu, żeby nie można było sobie wyobrazić, że cmentarz leży na szczerem polu. Wymarzony zakątek na miejsce ostatniego spoczynku, o ile przypuszczać można, że ktoś, wymarzywszy sobie takie miejsce, będzie się niem rozkoszował. Na cmentarzu tym nie dręczyła nikogo myśl o śmierci. Otoczony grubym wałem ziemi z nabitemi weń kołkami przypominał raczej więzienie. Pięknie utrzymane kwiaty nasuwają na myśl osierocone osoby w czarnej krepie z chusteczkami przy oczach. Ślady kół na piasku przywodzą na pamięć mary i karawany, a krzaki cyprysów mówią o żałobie dla oczu ludzikch. Obraz trumny i kości, złożonych pod drzewem, zwraca naszą uwagę, że jesteśmy tylko dzierżawcami naszych grobów. Tutaj nie było nic podobnego, jeno wiele dzikiej, niesianej trawy pokrywało otaczający wał ziemi, ubarwiając nieco jego kształt, jako że nie był zupełnie kształtny, bez żadnej pretensji do estetyki. Takie sobie stare pagórzysko, nieliczące się z pięknem. Nazewnątrz były też takie same doły i taka sama trawa, a dalej jasne, pogodne morze, widziane w całym obszarze do połowy horyzontu, jakby wklęsłe, niby wnętrze błękitnej czary. Pokryte pleśnią skały sterczały każda oddzielnie nad samym brzegiem, frendzle piany otaczały ich podnóża, przynosząc białe pierze niezliczonej ilości mew, bezustannie kręcących się nad szczytami skał.
— Worm! — zawołał ostro pan Swancourt.
Worm zatrzymał się w postawie, pełnej uwagi, oczekując rozkazów. Stefan ze służącym zabrali się do roboty i pracowali, dopóki słońce nie skierowało się ku zachodniej stronie, a z kuchni probostwa nie dano znać, że obiad już gotów.
Elfryda nie weszła rano do kościoła, dopiero po południu, gdy Stefan specjalnie ją o to poprosił, przyszła. Wniosła tyle życia i ruchu w to stare, ciche wnętrze, że świat w oczach Stefana zapalił się purpurowym płomieniem. Worma odesłał, aby zmierzył wysokość wieży.
Ona zaś zbliżyła się, zbliżyła się tak, że rąbek jej sukienki muskał nogi chłopca, i spytała, czy dużo już dzisiaj zrobił rysunków. Chciała się dowiedzieć, jakie są zasady wymierzania budynków. Potem podniosła pulpit i chciała udawać kaznodzieję.
Azali czytelnik widział kiedy uroczą dziewczynę przy pulpicie kaznodziei? Pewnie nie. Autor zna takiego, który widział, i dotąd nie może zapomnieć tego widoku.
— Jeżeli pan nie powtórzy tego tatusiowi, to coś panu powiem — odezwała się nagle, pałając nieprzezwyciężoną chęcią uczynienia jakiegoś wyznania.
— O, na pewno nie powiem — odrzekł Stefan, wpatrując się w nią.
— Otóż ja bardzo często pisuję kazania dla tatusia, i są o wiele lepsze niż jego własne. A potem on opowiada każdemu, a i mnie także, co mówił na kazaniu i nie pamięta, że to ja mu napisałam. Zabawne, co?
— Pani musi być nadzwyczaj zdolna. Nigdy w życiu nie potrafiłbym napisać kazania.
— E, to bardzo łatwo — odparła, schodząc z podwyższenia, i zbliżyła się do niego, tłumacząc żywo: — To się robi tak... Czy pan bawił się kiedy w fanty? Trzeba pytać przytem: Kiedy to było? Gdzie to jest? Co to jest?
— Nie Nigdy.
— To szkoda, bo pisanie kazania to jakby ta gra. Bierze się tekst. Potem trzeba pomyśleć, dlaczego tak jest, co to jest, i tak dalej. Potem zbiera się to wszystko razem. Potem bierze się po pierwsze, po drugie i po trzecie. Tatuś nie chce nigdy, żeby było po czwarte, powiada, że po trzecie zupełnie wystarczy. Potem raz jeszcze się streszcza, następnie kładzie się te kilkanaście stron w czarną okładkę, a zboku pisze się: „opuść to, jeżeli farmerzy już zasnęli.“ Wreszcie kilka słów zakończenia i skończone. Ale... jeszcze nadole każdej stronicy trzeba napisać: „Ciszej trochę.“ Muszę to napisać, bo tatuś mówi bardzo głośno, a później coraz głośniej, wreszcie zaczyna krzyczeć jak chłop na polu. Ach ten tatuś jest czasem taki zabawny...
Uczyniwszy to wyznanie, przestraszyła się trochę, ostrzeżona kobiecym instynktem, że taka spowiedź jest może nie na miejscu wobec obcego człowieka.
Naraz, zobaczywszy ojca, pobiegła do niego. Przy wejściu na cmentarz wiatr nią zatargał, ona zaś czuła wielką ochotę biec z tym wichrem w zawody. Ruchy jej bezwiednie były pełne wdzięku. Tanecznym krokiem podbiegła do ojca, rozmawiała z nim chwilkę, wreszcie poszła do domu, a wikary podążył do kościoła do Stefana.
Wiatr odświeżył ciepłą cerę wikarego, ale w ten sposób, jak odświeża palącą się głównię. Był w doskonałem usposobieniu i z uśmiechem patrzył na Elfrydę, schodzącą z pagórka.
— Ucieka ta postrzelona — mruczał, a zwracając się do Stefana, dodał: — Ale ona wcale nie jest postrzelona, panie Smith. Jest bardzo poważna, tak samo poważna, jak i pan. A że pan jest poważny, mogłem się już przekonać, widząc pańską pilność.
— Panna Swancourt wygląda na bardzo inteligentną — wtrącił Stefan.
— O, tak, bardzo inteligentna, bardzo—odrzekł tatuś, starając się utrzymać w głosie ton bezstronnego krytycyzmu.—A wie pan, panie Smith, co panu powiem? Tylko nie mów jej pan nic o tem, bo prosiła mnie na wszystko, żebym nie wydał jej sekretu... Ona bardzo często pisze dla mnie kazania... A żeby pan wiedział jak dobrze.
— Widocznie wszystko potrafi.
— Wszystko! Taki smarkul, a ma już taką żyłkę do pracy. Ale pamiętaj pan, ani słóweczka o tem.
— Ależ naturalnie... ani słóweczka.
— A teraz spójrz pan. Co powie pan o tym dachu? Sam własnoręcznie pokrywałem go. — Wskazał laską dach nad presbiterium.
— Pan sam to zrobił?
— Tak. Zakasałem rękawy i pracowałem. Zdjąłem stare krokwie, położyłem nowe, dałem na to łaty, pokryłem łupkiem i to wszystko własnemi rękami. Worm był moim asystentem. Pracowaliśmy jak niewolnicy, prawda, Worm?
— Oj, tak, proszę pana. Ciężko było, ciężej niż tym tam... Jak niewolnicy... tak myślę właśnie. A małośmy nie poszaleli, jak gwoździe nie chciały prosto włazić. A wtedy lepiej sobie zakląć niż to wszystko w sobie dusić, prawda?
— Jakto? Dlaczego?
— Bo wtedy, jak pan pokrywał dach, to pan sobie klął tylko w duszy, a to chyba nic nie znaczy, prawda?
— Chyba nie wiesz, co się działo w mojej duszy?
— Oj, panie, panie... Ja jestem sobie taki prosty człowiek, co niebardzo nawet umie czytać, ale trochę czarować umiem... jak jeden z drugim... tak samo. Pamięta pan, jak to pan kazał mi trzymać świecę tej nocy, kiedy to była taka zawierucha, a pan robił nowe krzesło do prezbiterjum?
— Pamiętam. No, to co?
— Stałem ze świecą, a pan powiedział, że pan lubi być w towarzystwie, niechby to nawet był pies czy kot... To niby ja... A krzesło nie chciało się zrobić.
— Ach, przypominam sobie.
— Tak, krzesło nijak nie chciało się zrobić. A ja patrzyłem na to jak sam Pan Bóg.
— Worm! Ileż razy ci mówiłem, że nie wolno tak mówić.
— A ja tylko patrzyłem. A pan nie mógł wcale usiąść na tem krześle. Trochę się wszystko skręciło w tem krześle niby ta litera Z, a pan właśnie usiadł na niem. „Podnieś, Worm“ — powiedział pan, a tu krzesło całe rozlatuje się. Jak pan nie złapie, jak nie ciśnie w sam kąt ze złości... A ja powiadam: „Do djabła z takiem krzesłem.“ „Właśnie to samo pomyślałem“ — powiada pan. „Widziałem na pana twarzy, że pan tak pomyślał“ — mówię do pana — a może mi Pan Bóg przebaczy, że powiedziałem to za pana, czego pan nie chciał.“ A pan nie mógł się powstrzymać od śmiechu, że ja, taki prosty człowiek, umiem czytać myśli pana. O, bo i ja jestem mądry, nieprzymierzając jak jeden z drugim...
— Myślę, że dobrze będzie mieć jakiegoś odpowiedniego człowieka do pomocy przy wieży i kościele— odezwał się pan Swancourt do Stefana następnego dnia. — Otrzymałem nawet od lorda Luxelliana pozwolenie posłania po tego człowieka. Kazałem mu przyjść o dziesiątej. To bardzo inteligentny robotnik, dowie się pan od niego wszystkiego o stanie murów. Nazywa się Jan Smith.
Elfryda nie chciała być w kościele po raz drugi.
— Będę patrzyła stąd na wieżę, a pan ukaże mi się na szczycie na tle nieba — mówiła, śmiejąc się.
— A ja wyjmę chusteczkę i będę nią ku pani powiewał. Za dwanaście minut będę już z góry patrzył na panią
Poszła na brzeg zagajnika u stóp wzgórza, na którem stał kościół, i tam miała oczekiwać na jego widok. Idąc tam, zobaczyła jakiegoś robotnika, mularza, w białem odzieniu, z którym stał Stefan i rozmawiał.
Ku jej zdumieniu zamiast wejść na cmentarz zasiedli obaj wygodnie na kamieniu i rozmawiali w dalszym ciągu. Elfryda czekała. Dziewięć z tych dwunastu minut już przeszło, a Stefan nie myślał ruszyć się z miejsca. Jeszcze więcej minut upłynęło, Elfryda marzła i drżała z zimna. Minął prawie kwadrans, gdy wreszcie obaj wstali i ślimaczym krokiem zaczęli wchodzić na wzgórze.
— Nieokrzesany i bez wychowania — szeptała do siebie, czerwieniąc się z gniewu. — Trudno przypuścić, żeby miał się zakochać w tym mularzu zamiast...
Koniec zdania nie został wypowiedziany, jakkolwiek był pomyślany.
— Cóż to za próżniaka przysłał tatuś do roboty? — spytała ojca.
— Co znowu? — zdziwił się. — Wręcz przeciwnie. Jest to majster mularski lorda Luxelliana, Jan Smith.
— Ach, mniejsza o to — odrzekła obojętnie Elfryda i wróciła na swój wietrzny posterunek, gdzie w oczekiwaniu umówionego znaku trzęsła się z zimna.
To przecie głupstwo, ot, taka dziecinna zabawka wyjrzeć z wieży i pomachać chusteczką. Ale obiecał jej przecie, więc pocóż ją tak dręczy.
Im silniejszy jest cios, tern większa bywa rana, ona jednak im słabiej była dotknięta, tem boleśniejszą odczuwała ranę.
Dopiero po upływie pół godziny na starym, posępnym gmachu ukazały się dwie postacie jak dwa ptaki na zrujnowanym meczecie. A Stefan widocznie już nie pamiętał o tem, co z taką dwornością obiecał, i zniknął z wieży, nie wykonawszy znaku.
Wrócił w południe. Elfryda miała minę zmartwioną, o ile wiedziała, że nie patrzy na nią, ale ile razy jego oczy spoczęły na niej — surową. Lecz chłodna ta postawa nie mogła przetrwać urazy, i trudno było jej wyrazić w tonie zupełną obojętność.
— Nie dotrzymał pan swej obietnicy i kazał mi czekać na mrozie — zrobiła mu wreszcie wymówkę przyciszonym głosem, żeby ojciec nie mógł dosłyszeć.
— Ach... proszę mi wybaczyć, błagam — zawołał Stefan zmartwiony. — Zapomniałem, zupełnie zapomniałem! Był powód, że mogłem zapomnieć.
— Więc pan nie chce się nawet wytłumaczyć? — spytała kapryśnica, nadąsana.
Milczał chwil parę, patrząc zukosa:
— Nie — odtzekł tonem człowieka, wyznającego ciężki grzech.
W DRZWIACH BALKONOWYCH
Było to przy śniadaniu.
Z okien jadalnego pokoju, oświetlonego ciepłym tonem kominkowego ognia, przeglądał dzień, beznadziejnie szary. Szarość drzew iglastych, cedrów i krzewów jałowca zasnuła się jakby czarnym welonem, roślinność szerokolistna i pastwiska miały odcień szaro zielony, odwieczne wzgórza wraz z wieżycą — szaro brunatny. Na całą tę szarzyznę, pełną melancholji, opadało ciężko niebo, zasnute ciemnemi chmurami.
Gdy się siedzi w takim dworku wiejskim i bada różne tajniki naszej świadomości, dochodzi się do przekonania, że czas dżdżysty, czy też pogodny, jest primum mobile ludzkiego usposobienia, oczywiście nie biorąc pod uwagę jakichś wielkich strapień. Duchowe przygnębienie czy też radosny nastrój, który staramy się wytłumaczyć sobie niezależnemi od nas wypadkami, nie wypływa skądinąd, tylko z warunków atmosferycznych.
Tego ranka nie padał deszcz wcale, a więc mimo ponurego nastroju szara ta pogoda nie wpływała wcale na upadek ducha.
Elfryda wstała od stołu i podeszła do kominka, gdzie zwolna ustawiała parawanik, gdy naraz usłyszała skrzypnięcie wrót.
— Ach, poczta... — zawołała, zobaczywszy idącego spiesznym krokiem listonosza. Wybiegła, spotkała go w bramie i przyszła zpowrotem, trzymając ręce za sobą.
— Ileż ich jest! Trzy dla tatusia, jeden dla pana Smitha, żadnego dla panny Swancourt. Ale, tatusiu, spójrzno, jest dla ciebie jeden od... jak myślisz od kogo?... Od lorda Luxelliana. I jest tam w nim coś twardego... jakiś kawałek czegoś... czuję to pod kopertą... Nie mogę zgadnąć, co to może być.
— O czem może pisać lord Luxellian, ciekaw jestem! — dziwił się wikary.
Oddał Stefanowi list, adresowany do niego, a sam, zabierając się do listu lorda, przybrał odpowiednią minę, jako że taki skromny człowiek ma czytać list nie od byle jakiego para.
Percy Place.
Czwartek wieczorem.
Kochany Stefanie!
Stary H. jest piekielnie wściekły na ciebie, że tak guzdrasz się z temi szkicami i planami kościelnemi.. Tak wyklina ciebie, że uważam, że nie jesteś tego wcale wart. Kazał mi napisać do ciebie, żebyś nie ważył się dłużej siedzieć pod żadnym pozorem, bo powiada, że on załatwiłby to wszystko najwyżej w trzy godziny. Powiedziałem mu na to, że ty nie masz takiej wprawy, ale to nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Chociaż, mówiąc między nami, gdybym był na twojem miejscu, nie przejmowałbym się tern wcale, o ile nie miałbym ochoty wracać. Przed tygodniem nie wracałbym z takich wagarów. I tak, i tak będzie się pieklił, czy wrócisz w sobotę, czy też w poniedziałek.
Ściskam twą dłoń Simpkins Jenkins.
— Uu... to straszne — mruknął Stefan prawie głośno, zmieszany nieco, jak to się zdarza urzędnikowi, gdy mu powierzą poważniejsze zajęcie, a ten przekroczy nieco swe atrybucje.
— Cóż tam strasznego? — spytała panna Swancourt.
Stefan tymczasem odzyskał zimną krew, a z nią i odpowiednią godność biegłego architekta.
— Przykro mi bardzo, ale niecierpiące zwłoki interesy wymagają mojej obecności w Londynie.
— Jakto? Musi pan odjechać? — spytał wikary z ponad swego listu. — Niecierpiące zwłoki interesy? Taki młody człowiek ma takie ważne interesy?
— Mam, naprawdę — odrzekł Stefan, czerwieniąc się, gdyż zawstydził się, że wynalazł powód, do którego nie miał prawa. — Właściwie.... to pan Hewby przypomina mi, że powinienem wrócić, a ja muszę go usłuchać.
— Może to i racja. Grzeczność wymaga, aby to uczynić. Ale ja coś więcej wiem o tem. Pan uważany jest za jego wspólnika, wywnioskowałem to z listu pana Hewby, który w ten sposób pisał o panu. On ma wielkie wyobrażenie o panu, panie Smith, więc nie powinien tak natarczywie domagać się pańskiego powrotu.
Niemiło było Stefanowi słuchać tych uwag. Myśl, że mógł być uważany za wspólnika najsławniejszego w Londynie architekta, bardzo mu pochlebiała, lecz uważał ją za nieziszczalną. Wiedział, że cokolwiekby pan Hewby o nim myślał, pan Swancourt na pewno będzie miał o wiele lepsze mniemanie, nieugruntowane jednak na niczem. Wyrazista twarz jego pokryła się taką chmurą smutku, że niepodobna go było tłumaczyć niespodziewanym a szybkim odjazdem.
Nietylko Elfrydę zdziwił ten wyraz twarzy, ale i pan Swancourt zauważył go.
— E, niema o czem mówić — zawołał wesoło. — Teraz pan przyjedzie do nas z własnej ochoty, nie w interesie. Przyjedzie pan jako gość, wie pan kiedy? Podczas feryj. Bo wy, panowie urzędnicy, macie ferje jak uczniowie, prawda? Kiedyż to będzie?
— Zdaje się, że w sierpniu.
— Doskonale! Niech będzie w sierpniu. Nie będzie pan potrzebował tak się śpieszyć z powrotem. Będę bardzo zadowolony, że będę miał kogoś przyzwoitego do pogawędki w tem naszem ultima Thule. Ale w każdym razie dziś pan jeszcze nie wyjeżdża?
— Nie, niekoniecznie... — odparł Stefan z pewnem wahaniem. — Mogę być w biurze dopiero w poniedziałek rano.
— To doskonale się składa, bo właśnie miałem coś panu zaproponować. Tu oto jest list od lorda Luxelliana. Wyjechał w jakichś, zdaje się, interesach do Londynu razem z żoną i pisze do mnie, żebym udał się do jego domu i wyszukał pewien dokument w jego papierach, gdyż zapomniał zabrać go z sobą.
— A co on przysłał w tym liście?
— Klucz od swego biurka, gdzie te papiery leżą. Nie ma ochoty powierzyć tej sprawy nikomu, a ja parę razy mu załatwiałem już podobne interesy. Otóż przyszło mi na myśl, abyśmy we trójkę wybrali się tam po południu. Pojedziemy przez Targan Bay, a w Endelstow House, zanim wyszukam dokument, będziecie mogli obejrzeć pałac. Ja już go nieraz widziałem. Sam gmach nie odznacza się niczem osobliwem, ale wewnątrz ma wspaniały hall, schody i galerję bardzo pięknych obrazów.
— Istotnie jest tam pięknie — odezwał się Stefan.
— Pan już tam był?
— Ja... przejeżdżałem tamtędy... — odrzekł pośpiesznie.
— Ale ja mówię o wnętrzu. A kościół Ś-go Evala jest o wiele starożytniejszy niż nasz — Ś-tej Anieszki. Nawet powinienem odprawiać nabożeństwa i tu, i tam, kolejno, ale właściwie to mi jest trochę trudno. Jeździć dwie mile przez park w wilgotną pogodę wcale nie idzie na zdrowie. Mój organizm niezbyt dobrze to znosi. — Tu wikary spojrzał zpodełba, jakgdyby chciał sprawdzić stan swego organizmu. — Kaszlałbym i kichałbym przez cały rok. Jak cała rodzina wyjedzie, pozostaje tylko troje służących do modlitwy, których tu przyjmuję. Jakże, Elfrydo, chcesz pojechać?
Elfryda zgodziła się, i towarzystwo po śniadaniu rozeszło się. Stefan poszedł do kościoła po ostatnie wymiary, wikary szedł za nim z jakąś tajemniczą miną.
— Pan nie był obecny dzisiaj przy naszej porannej modlitwie? — szepnął.
— Nie, nie byłem.
— Jeżeli mam wyznać prawdę — mówił kapłan półgłosem — to i my niezbyt regularnie to czynimy. O ile jednak jest ktoś obcy, pilnuję tego surowo, bo chodzi mi o opinję. Bardzo jestem uważający na tym punkcie. Ale pan, panie Smith, ma coś takiego w fizjonomji, że uważam go za domownika. Jednem słowem — nie krępuję się. Ach, przypomina mi się pewna historja, którą słyszałem, jak byłem jeszcze młokosem... Co to za historja. Ale... — tu wikary potrząsnął jednak głową, jakby wzbraniając sobie zbytniego gadulstwa, i roześmiał się zcicha.
— Cóż to za historja? — spytał Stefan, uśmiechając się także.
— Pyszna, ale nie... Za nic w świecie nie mogę jej panu opowiedzieć...
Stefan, idąc przez trawnik, słyszał jeszcze śmiech wikarego.
Wyruszyli o trzeciej po południu. Z szarego poranka wyłonił się dzień, zupełnie jasny. Niebo było zasnute jeszcze przezroczystemi chmurami, które jakkolwiek przepojone blaskami słońca zasłaniały go sobą.
Koła toczyły się cicho, podkowy końskie stukały, a raczej dźwięczały po twardej, na plaskiem pasmie wzgórz ubitej i szosie, ciągnącej się białą, prostą smugą i woddali jakby wchłanianej przez bielejące niebiosa.
Targan Bay miał zaletę, że łatwo było się tam dostać, został więc należycie obejrzany. Potem objechali niezliczoną ilość łąk, poczem było już blisko do posiadłości lorda Luxelliana.
Bramę otworzyła tęga niewiasta o podwójnym podbródku, podobna do królowej Anny na portrecie Dahla. Obok kobiety stał mały chłopczyk.
— Muszę mu coś dać — odezwała się Elfryda, otwierając śpiesznie woreczek.
Z jego wnętrza jak stado ptaków wyfrunęły ćwiartki papieru. Latały jakiś czas w powietrzu, wreszcie osiadły w różnych miejscach.
— Coś wspaniałego! — zawołał, śmiejąc się, Stefan.
— Cóż to za licho? — zapytał wikary. — Chyba nie szczątki banknotów?
Elfryda miała zmieszaną minkę.
— To moje, tatusiu — jąkała się, a tymczasem Stefan z pomocą chłopca pozbierał białe papierki z pod bryczki, z pod kopyt końskich, wreszcie wszystkie zwrócił panience i wsiadł znowu na bryczkę.
— Pewnie pan ciekaw, co to takiego? — odezwała się, gdy schylili się, przejeżdżając aleja z sykomor. — Mogę panu powiedzieć. Są to notatki do powieści, którą zaczęłam pisać.
Oczywiście zaczerwieniła się, mówiąc to, chociaż dokładała wszelkich starań, by zachować zimną krew.
— Jakieś opowiadanie pewnie? — spytał Stefan.
Wikary nadsłuchiwał, łowiąc od czasu do czasu jakiś wyraz.
— Tak. Dwór na zamku Kellyon, romans z XV wieku. Taka rzecz jest może nie na czasie, ale piszę z taką przyjemnością..
— I trzyma to pani w woreczku? Gdyby jaki zbójca obrabował panią, straciłaby pani swą powieść.
— Może być, ale mam już takie przyzwyczajenie, że zawsze to noszę z sobą. A najwięcej piszę, gdy wyjeżdżam konno, i dlatego na takich małych skrawkach papieru. I teraz wzięłam ze sobą przez przyzwyczajenie.
— Cóż pani zrobi z tym romansem po napisaniu?
— Nie wiem — odrzekła i odwróciła głowę, patrząc przed siebie.
Tymczasem wjechali w obręb Edelstow House. Przejechali przez starożytną bramę z brunatnego kamienia, podpartą łukiem w stylu Tudorów, i znaleźli się na obszernem podwórku, zamkniętem z trzech stron budynkami. Starożytne części gmachu sięgały czasów Henryka VIII, lecz bardziej efektowne, teraz już prawie zasłonięte fragmenty były z czasów wcześniejszych. Pozwolenie na blankowanie mansum infra manerium suum było przyznane przez Edwarda II kawalerowi Hugonowi Luxellian, ale jakkolwiek zachowały się jeszcze szczątki fosy i wałów, niewiele pozostało śladów z oryginalnego budynku.
Okna ze wszystkich stron były wysokie i o drobnych szybkach. Na dachu dymniki w tym samym stylu, kamienne ozdoby na tych dymnikach śpiczaste i ozdobione groteskowemi figurami w różnych pozach. Wysokie ośmiościenne, wykręcone kominy sterczały wysoko ku niebu, przewyższały nawet niektóre topole i sykomory, które ukazywały z poza dachu swe wdzięczne czuby. Wielokątny podwórzec, otoczony oknami i filarami, miał rogi odgrodzone. Daleko wysunięty wykusz wisiał łukiem nad głównem wejściem gmachu.
Wikary, jak to już nadmienił, miał prawo wejścia do tego zamku w każdej porze nawet podczas nieobecności właściciela. Wprowadzono ich do bibljoteki i pozostawiono samych. Wikary zajął się całkowicie papierami, które wyjął z biurka, Stefan i Elfryda zaczęli błądzić po wszystkich apartamentach.
Elfryda weszła do galerji, Stefan poszedł za nią bezwiednie. Była to długa, mroczna komnata, mająca ornamenty w tym samym stylu, co i mury pałacu. Pilastry z czasów Odrodzenia podtrzymywały sufit, sklepiony, przyozdobiony bogato plątaniną, właściwą temu stylowi, sztukateryj. Strzeliste gotyckie łuki pozostały jeszcze ponad wielkiem oknem, które zmodernizowano nieco, wprawiając w nie szyby.
Stefan stał na końcu galerji i spoglądał na Elfrydę, która zatrzymała się na środku, przygnębiona towarzystwem cieniów przodków Luxelliana o trupiej cerze, utrwalonych przez Holbeina, Knellera i Lely‘ego, zdających się wpatrywać w nią i przezierać nawylot karcącym wzrokiem. Cisza, która zwykle rzuca pewien czar w podobnych miejscach, została nagle przerwana gwałtownem otwarciem drzwi.
Wpadły przez nie dwie małe dziewczynki w ciepłych jasnych ubrankach. Oczęta miały błyszczące, włosy rozwiane, czerwone usteczka śmiały się z niezmąconą pogodą.
— Elfi, nasza droga Elfi! Dowiedziałyśmy się, że tu jesteś... Zostaniesz z nami? Jesteś przecież naszą maleńką mateczka, bo nasza duża mama wyjechała do Londynu... — wołała jedna z nich.
— Pociaować daj... — prosiła druga, niezwykle podobna do tamtej, tylko w zmniejszonem odbiciu.
Rumiane buziaki i płowe włoski znikły w fałdach płaszcza Elfrydy. Wzięła je w swe objęcia i ucałowała gorąco.
— Zabawne stworzonka — zwróciła się do Stefana z uśmiechem. — Umyśliły nazywać mnie maleńką mateczką dlatego chyba, że przepadam za niemi i że któregoś dnia włożyłam suknię, podobną do sukni lady Luxellian.
Jedna z tych maleńkich dam była Jaśnie Wielmożną panną Marylką, druga Jaśnie Wielmożną panną Kasią. Ich drobne figurki zapewne z trudem dźwigały tak pompatyczne tytuły. Były jedynemi dziećmi małżonków Luxellian, i jak się okazuje, pozostawiono je w domu podczas chwilowej nieobecności rodziców na opiece niani i wychowawczyni. Lord szalenie kochał dzieci, a dla żony zobojętniał, gdy spostrzegł, że nie dba o to, by go obdarzyć synem.
Dziewczynki bezwiednie garnęły się do Elfrydy, patrząc na nią jak na niezwykle piękny okaz człowieka, należący do ich gatunku, tylko nieco większy.
Było to już w ich zwyczaju, że gdziebądź się z nią spotkały, czy to było w domu, czy poza domem, o każdej porze tulić się musiały długo do jej twarzyczki, dobierając przytem wyszukane epitety i pieszcząc ją z całym zapałem.
Najmłodsze dziewczątko rzuciło z trwogą spojrzenie na drzwi, w których stała już niania, mająca zamiar skrępować złotą wolność Jaśnie Wielmożnych panienek.
— Ziebyś to mogła mieskać z nami, Elfi — szczebiotała jedna z nich jak melancholijny ptaszek. — Takbym chciała!
— I ja także — zaszczebiotała jeszcze cieniej druga. — Mama nie umie tak ładnie bawić się z nami, jak ty. Myślę, że chyba nigdy się nie bawiła, nawet, jak była mała. Kiedy możemy przyjść do ciebie, Elfi?
— Kiedy tylko chcecie, moje małe.
— A będziemy mogły spać u ciebie? Całą noc? Takbym chciała być u ciebie. Niecierpię tych panów w kapeluszach, którzy tu przyjeżdżają, siedzą tak długo i wszędzie chodzą...
— Jeżeli tylko wam mama pozwoli, przyjedźcie do mnie. Będziecie mogły pozostać, jak długo będziecie chciały.
Gdy małe odeszły, Elfryda obejrzała się na swego gościa, którego przedtem widziała na końcu galerji. Spojrzała w jedną i w drugą stronę, lecz nigdzie go nie było. Wróciła do bibljoteki, myśląc, że poszedł do ojca. Ale pan Swancourt, siedzący w wesołem świetle świec, był sam, rozwiązywał paczki dokumentów i zawiązywał je zpowrotem.
Nie była wprawdzie Elfryda na zbyt poufałej stopie z przedmiotem jej zainteresowania, należy jednak usprawiedliwić tę dobrze wychowaną pannę. Rozpoczęła poszukiwania tak sobie, ze zwykłego młodzieńczego impulsu, jakkolwiek trzeba przyznać, że wielki w tem brała udział pamięć o jego cudnie wykrojonych ustach, a poza tem nie lubiła, żeby oddalał się od jej boku. Wróciła więc znów na dębowe schody i rozglądała się na wsze strony, czy nie zobaczy jego młodzieńczej, zgrabnej postaci.
W pokojach pełno było jeszcze dziennego światła, w korytarzach zaś było mroczno, chłodno i posępnie i, tylko patrząc pod światło, można byłoby rozróżnić jakąś sylwetkę. Takie światło szło z oszklonych drzwi balkonowych na końcu korytarza. Elfryda roztworzyła je i ujrzała jakieś wewnętrzne podwórze, oddzielone od głównego krzewami.
Ujrzała tam zdumiewający widok. Od prawego rogu frontowego skrzydła pałacowego, w którem teraz stała, odchodziło inne skrzydło boczne, niższe i niedostosowane architektonicznie do pałacu. Wprost przed sobą ujrzała wielkie szerokie okno, oświetlone i zasłonięte firanką.