2,49 €
Szatan i Judasz: U stóp puebla. Tom 8 „Szatan i Judasz” to 11-tomowy cykl przygodowy autorstwa Karola Maya, twórcy słynnego Winnetou. Indiański wódz pojawia się,by wraz z innymi znanymi bohaterami wspólnie odbyć niebezpieczną podróż pełną ekscytujących przygód.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
cykl Szatan i Judasz
Tom VIII
Karol May„U stóp puebla”
Copyright © by Karol May, 1927
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Adam Brychcy
Projekt okładki: Adam Brychcy
Druk: Zakł. Druk. „Bristol”
Wydawnictwo:Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Warszawa, 1927
ISBN: 978-83-8119-379-5
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Szczelina, w której nas umieszczono, doskonale się nadawała na więzienie. Z trzech stron otoczeni byliśmy skałą, a z czwartej siedzieli uzbrojeni od stóp do głów strażnicy.
— Przeklęty pomysł! — burczał Emery po niemiecku.
— A czemu to? — zapytałem.
— Tutaj jesteśmy faktycznie uwięzieni i nie wiem, czy zdołamy się wydostać.
— Tak sądzisz? Bo ja przeciwnie, bardzo rad jestem.
— Nie pojmuję cię! Stąd nic nie widać. W dolinie zaś widzielibyśmy wszystko dokładnie i mielibyśmy dookoła wiele przestrzeni.
— Ale i nasby widziano. Niech się przedewszystkiem ściemni. Wówczas strażnicy nie będą mogli obserwować. Uwolnimy się niepostrzeżenie. Tu śledzi tylko czworo oczu, w dolinie jednak bylibyśmy wystawieni na powszechny widok.
— Hm, być może. To już twoja właściwość — odkrywać w każdem nieszczęściu dobre strony.
Ściemniło się, wobec czego rozniecono małe ognisko, ale, niestety, nie nad wodą, tylko przed naszą rysą. Nie starczyło bowiem paliwa pod wielki ogień, przydatny do smażenia mięsa. W tym wypadku, niestety, nie mogłem znaleźć atutu na naszą korzyść. Szczelina mieściła najwyżej trzech ludzi. Przed nią palił się ogień, a o cztery kroki siedzieli strażnicy. Nie mogliśmy ich obezwładnić, nie przeskoczywszy uprzednio ogniska, a wówczas mieliby dosyć czasu, aby schwytać za broń lub wezwać pomocy. Poza tem płomień, aczkolwiek nikły, sięgał aż do szczeliny i pozwalał nas obserwować.
— Masz tobie! — rzekł Emery. — A może i teraz nie przyznajesz mi racji?
— Oczywiście, ognisko pogarsza sytuację. Ale bądź co bądź lepiej, że tu leżymy, — w dolinie bylibyśmy na pewno otoczeni czerwonoskórymi. Tu natomiast mamy tylko dwóch wartowników. A może sądzisz, że ogień będzie płonął przez całą noc?
— Naturalnie. Nie pozwolą mu zgasnąć.
— Owszem, nie mają paliwa. A do dnia jest jeszcze osiem godzin; nie sądzę, aby starczyło drzewa. Popatrz tylko, jak szybko spalają się rośliny, a jak mało zdołano ich zebrać.
Jednakże, jak się wkrótce przekonaliśmy, wciąż jeszcze zbierano. Stos coraz bardziej urastał, nie sięgał jednak wielkich rozmiarów.
Później dano nam wieczerzę. Składała się również z kawała mięsa. Zdjęto z nas więzy, aby je założyć ponownie. Ku naszej radości, Emery z powodzeniem powtórzył fortel.
Co dwie godziny luzowano wartowników. Przy każdej zmianie sprawdzano więzy. Nikt nie zauważył truck’u Emery’ego.
Czerwonoskórzy długo czuwali. Słyszeliśmy ich głosy do samej północy. W każdym razie o nas to gawędzono i wątek mógł się snuć długo jeszcze. Ale wkońcu przecież zaległo milczenie. Ułożono się widocznie do snu.
Naturalnie, my nie zmrużyliśmy oka. Przysunęliśmy do siebie głowy i pocichu szeptali. Ogień płonął jeszcze, ale paliwa było niewięcej, niż na godzinę. Rozmawialiśmy po angielsku, aby i Winnetou mógł brać udział.
— Przeklęta sprawa! — gderał Emery. — Nawet jeśli uda się wyjść, to i tak za późno!
— Jakto za późno? — zapytałem.
— To się samo przez się rozumie. Cicho jest nazewnątrz, lecz niewiadomo, czy wszyscy śpią. Dlatego musimy jeszcze czekać, przynajmniej przez godzinę. A poza tem, wkrótce nadejdą inni strażnicy i odrazu zauważą nasze zniknięcie.
— Poczekajmy zatem, aż nastąpi zmiana warty.
— Stracimy cenny czas i nie powetujemy zwłoki. A jeśli się nawet stąd wydostaniemy, nie zajdziemy daleko. Jakże sobie poradzimy bez koni? Kto wie, ile czasu upłynie, zanim uda nam się postawić nogę w strzemionach? A wówczas — nietrudno będzie nas schwytać!
— Nie schwytają — wszak nie zatrzymamy się przy koniach.
— Jakto? Chcesz uciekać pieszo?
— Tak.
— Pieszo! W takim razie można przysiąc, że nas schwytają.
— Ależ nie. Uciekniemy pieszo, ale niedaleko, — nie wyjdziemy nawet z doliny.
— Nie? Wytłumacz mi dokładniej!
— Przedewszystkiem idzie o broń. Należy pogodzić się z faktem, że teraz nie zdołamy jej odzyskać. Skoro więc umkniemy daleko, stracimy ją na zawsze. A zatem zostaniemy tutaj, aby czekać chwili, kiedy będziemy mogli broń odzyskać.
— Jakże możemy zostać? Czy istnieje tu jakaś kryjówka, w której moglibyśmy się schronić?
— Tak. Grobowiec wodza.
— Ach, co za zuchwały pomysł!
— Nie tak zuchwały, jak sądzisz. O wiele zuchwalej byłoby opuścić Dolinę Śmierci i biec po dalekiej równinie, gdzie będziemy długo wystawieni na strzały. Prześladowcy poczną następować nam na pięty już od samego rana. A czem to się powinno skończyć wobec braku koni, chyba sam rozumiesz.
— Ale czy już pewne, że nie zdołamy zbliżyć się do wierzchowców i odzyskać broni?
— Prawie pewne. Nietylko zresztą o broń idzie, ale również i o inny sprzęt, który nam zabrano.
— Czy nie moglibyśmy przekraść się i złowić pokryjomu?
— Prawdopodobnie nie. Należy sądzić, że nas zdybią.
— Niech zdybią! Do piorunów, kiedy tylko będę miał wolne ręce, o, wówczas chciałbym zobaczyć czerwonego, któryby usiłował mi wejść w drogę!
— Czy przypuszczasz, że jestem mniej zdecydowany od ciebie? Nie mam jednak żadnej chęci tracić odzyskanej wolności. Nie twierdzę bynajmniej, że koniecznie trzeba się schronić w grobowcu wodza. Skoro się uwolnimy, przekonamy się przedewszystkiem, czy wszyscy czerwoni śpią i czy mamy swobodny dostęp do naszej własności. A potem dopiero zdecydujemy się na jedno lub drugie postępowanie.
— Tak — szepnął Winnetou, dotychczas milczący. — Plan mego brata Shatterhanda jest rozumny. Nie wszyscy Komanczowie puszczą się w pościg. Wiedząc, że jesteśmy nieuzbrojeni i że uciekamy pieszo, pomyślą, że łatwo nas będzie sprowadzić zpowrotem. Dlatego wódz nie wyśle za nami wszystkich wojowników, tem bardziej, że ktoś musi zostać przy łupie,
— Jakto, zostać przy łupie? — zapytał Emery.
— Wszak brat mój wie, że bez uszczerbku mamy przejść do Wiecznych Ostępów. A w takim razie dadzą nam w drogę wszystko, co posiadaliśmy. Winnetou zna dokładnie zwyczaje czerwonych. Nasze ciała nie będą uszkodzone, abyśmy w Wiecznych Ostępach byli zdrowymi i pracowitymi niewolnikami zmarłego wodza. Zwrócą nam zatem broń i cały dobytek, aby przeszedł na własność Silnej Ręki. Dzięki naszej broni wódz Komanczów będzie najznakomitszym wojownikiem w Wiecznych Ostępach.
— Ach, tak! Komanczowie wierzą, że wszystko, z czem się pochowało nieboszczyka, dociera do zaświatów?
— Tak. Ofiarują nas zmarłemu wodzowi, będziemy więc w życiu pozagrobowem jego niewolnikami, a wszystko, co zabierzemy z sobą, on posiądzie. Lecz cicho, nadchodzą, — zmiana warty...
Strażnicy podnieśli się, aby ustąpić miejsca luzującym ich kolegom. Ci starannie sprawdzili krzepkość naszych rzemieni, poczem usiedli. Jeden z Indjan wrzucił ostatnią gałązkę w ogień, który płonął jeszcze przez kilka chwil i wreszcie zgasł raptownie.
W ciemnościach widzieliśmy niebo. Chmurki szybowały, odsłaniając chwilami poszczególne gwiazdy. Było tak ciemno, że nie widzieliśmy nawet wartowników, aczkolwiek siedzieli w odległości trzech metrów.
Skoro upłynął kwadrans, Emery wyciągnął z rzemieni ręce i scyzorykiem uwolnił nogi. Następnie rozsupłał nasze więzy, co nie szło zbyt prędko. O wiele prędzej by się uporał, gdyby poprostu przeciął, lecz chcieliśmy je schować w całości dla naszych strażników. Emery nie mógł tego pojąć. Szepnął:
— Lepiej zabić ich, niż ogłuszyć. Jeden okrzyk może wystawić nas na wielkie niebezpieczeństwo.
— Możliwość okrzyku jest ta sama przy zabiciu, co przy ogłuszeniu, — odpowiedziałem — a nie należy zabijać nikogo, skoro można ogłuszyć.
— Well, jak chcesz! Kto na nich napadnie? Czy my wszyscy trzej?
— Nie, tylko Winnetou i ja. Dla nas to nie pierwszyzna. Ja uchwycę prawego, Winnetou lewego.
Ręce nasze ucierpiały od więzów. Pocieraliśmy przeguby, aby przywrócić żywsze krążenie krwi. Następnie wzięliśmy się do roboty, wymagającej ogromnej ostrożności, gdyż obaj czerwoni siedzieli zwróceni do nas twarzami. Trzeba było pełzać. Wszystko byłoby udaremnione, gdyby zauważyli nas choć o sekundę przed ściśnięciem gardła.
Na szczęście, w szczelinie było ciemniej, niż nazewnątrz. Stanęliśmy na klęczkach i sunęli ku nim, mrużąc oczy, gdyż oko wzruszonego człowieka prześwieca nawet w takich ciemnościach. Trzeba było przedewszystkiem tak szybko i pewnie obezwładnić strażników, aby nie mieli chwili czasu na krzyk, na jęk, czy rzężenie. Obezwładnić bez szmeru, gdyż uderzenie, lub upadek mógł nas łatwo zdradzić. A przytem obaj musieliśmy działać jednocześnie.