Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Zbrodnia i kara w realiach amerykańskiej prosperity.Na Clyde'a Griffithsa spadają konsekwencje jego podwójnego życia i złamania zasad panujących w firmie stryja. W momencie, gdy mężczyzna planuje zaręczyny z bogatą Sandrą, jego porzucona kochanka informuje go o ciąży. Clyde próbuje doprowadzić do usunięcia dziecka, ale okazuje się to nieskuteczne. Ślub z konieczności, w dodatku z ubogą robotnicą, nie wchodzi w grę, dlatego mężczyzna obmyśla inny sposób na pozbycie się kłopotu. Pisząc książkę, Dreiser inspirował się prawdziwą historią z kroniki kryminalnej.W 1951 r. George Stevens zekranizował powieść. W filmie pt. "Miejsce pod słońcem" jedną z głównych ról zagrała Elizabeth Taylor. Naturalistyczne opisy i bezkompromisowość w kreśleniu psychologii bohaterów sprawia, że książkę z pewnością docenią miłośnicy pisarstwa Émila Zoli czy Gabrieli Zapolskiej. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 375
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Theodore Dreiser
Tłumaczenie J. Zydlerowa
Saga
Tragedia amerykańska tom 3. Kara
Tłumaczenie J. Zydlerowa
Tytuł oryginału An American Tragedy
Język oryginału angielski
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Copyright © 1925, 2022 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728482629
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Okręg Cataraqui jest bardzo słabo zaludniony, liczy bowiem zaledwie pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców na całym obszarze. Większą jego część zajmują bezludne, nieprzebyte bory i jeziora, a tylko gdzieniegdzie spotyka się wioski i małe miasteczka, jak: Koontz, Grass Lake, North Wallace i Bridgeburg, które jest głównym miastem tego okręgu i liczy aż dwa tysiące dusz. Na głównym placu miasta stoi sąd, budynek stary, lecz szanownie wyglądający, ozdobiony kopułą, w której gnieżdżą się gołębie. Naprzeciw sądu leżą cztery spore handlowe ulice.
Otóż dziewiątego lipca w jednej z sal sądowych siedział p. Fred Heit, koroner miejscowy. Wysoki, barczysty, z siwiejącymi faworytami, które mogłyby godnie ozdobić twarz jakiego Marmona, ręce i nogi miał duże, stosowne zresztą do wzrostu i tuszy.
Około więc trzeciej po południu siedział i sennie przerzucał kartki katalogu, który na życzenie żony właśnie sprowadził. Wczytywał się z zajęciem w ceny butów, żakietów, kapeluszy i czapek, które przydałyby się bardzo jego pięciorgu dzieciom, sam nie miał również płaszcza, oczywiście odpowiednich rozmiarów, wysokich kołnierzy, szerokiego pasa, wielkich, pięknych guzików, na których z przyjemnością zatrzymał wzrok. Podniósł głowę i pomyślał z żalem, że budżet jego nie pozwala na takie zbytki, tym bardziej przy nadchodzącej zimie, wiedział bowiem, iż Ella, żona jego, marzy już od trzech lat o futrze. Może by doszedł do jakiej konkluzji, gdyby dzwonek telefoniczny nie przerwał jego zadumy.
— Tak, Heit przy telefonie... A to Wallace Upham z Big Bittern?... No... i co dalej? Utonęło dwoje ludzi... zaraz... poczekaj chwileczkę...
Zwrócił się do młodego urzędnika, który przyniósł właśnie pensję z kasy okręgowej:
— Zapisuj to, Earl! — a dalej mówił przez telefon: —
No, już, Wallace... mów dalej... proszę o szczegóły... wszystkie... dokładnie. Ciało żony znaleziono, męża zaś nie... Łódź wywrócona na brzegu... tak... Kapelusz słomkowy bez firmy... już.. Znaki koło ust i oka... płaszcz i kapelusz pozostały w gospodzie... tak... List w kieszeni palta... do kogo zaadresowany? Do pani Tytusowej Alden, Biltz, okręg Mimico... Tak... Szukają ciała mężczyzny... Tak? Dotychczas nie znaleziono?... A teraz pamiętaj, Wallace, żeby kapelusz i płaszcz zostawić tam, gdzie są... Ja sam zobaczę... Teraz jest 2.30... będę tam o czwartej. Dostanę omnibus z gospody, prawda?... Dobrze, jadę zaraz.
A teraz, Wallace, zapisz sobie nazwiska tych, którzy znaleźli ciało... Gdzie to było?... osiemnaście stóp głębokości? Tak... Znaleziono woal, zaczepiony na łodzi... tak... dobrze. Ale niech wszystko tak zostanie... Nie ruszać nic. Zaraz tam jadę. Dziękuję ci, Wallace. Do widzenia.
Pan Heit powoli położył słuchawkę na widełkach, zwolna podniósł się z głębokiego fotela, pogładził gęste faworyty i spojrzał na Earla Newcomba, który był jednocześnie stenotypistą, archiwistą, jednym słowem — wszystkim.
— Wszystko pan zapisał?
— Wszystko.
— Niech pan włoży palto i kapelusz i wybierze się ze mną. Pociąg odchodzi o 3.10. W drodze może pan wypełnić kilka formularzy do zeznań. Weź ich pan z piętnaście albo i dwadzieścia, wpiszemy na miejscu nazwiska świadków. Ale naprzód zatelefonuj pan do mojej żony i powiedz, że nie będę wcześniej na obiedzie aż po ostatnim pociągu. Bardzo być może, że pozostaniemy tam do jutra rana. W takich sprawach nigdy nie wiadomo, co się wyklaruje i jak to długo potrwa.
Przeszedł do szatni i z zatęchłego kąta wydostał wielki, miękki kapelusz słomkowy ze spuszczonym rondem, który mu jednak nie zakrywał łagodnych, lecz niezwykle wypukłych oczu i olbrzymich faworytów. Ubrawszy się odezwał się znowu:
— Idę teraz na chwilkę do szeryfa, a pan, panie Earl, zatelefonuj do Republikanina i do Demokraty i opowiedz im o tym wypadku, bo pomyślą, że ich zaniedbujemy. Spotkamy się na stacji.
I wyszedł zwolna z pokoju.
Earl Newcomb, młodzieniec wysoki, szczupły, lat dziewiętnastu, bardzo poważny i przejęty własną godnością, wziął zaraz paczkę blankietów i kładąc je do kieszeni telefonował do pani Heit i do dwóch redakcyj, którym zakomunikował o utopieniu pary małżeńskiej na Big Bittern. Potem włożył kapelusz przynajmniej o dwie miary za wielki na niego i wybiegł śpiesznie z sali. Wpadł na korytarzu na pannę Zillah Saunders, starą pannę, sekretarkę słynnego pana Masona, prokuratora okręgowego. Szła właśnie do swego biura zobaczywszy jednak szybko wybiegającego Earla, który zazwyczaj odznaczał się bardziej rozważnymi ruchami, zawołała:
— Dokąd tak śpieszno, panie Earl? Dokąd pan tak pędzi?
— Dwie ofiary na jeziorze Big Bittern. Wypadek, a może co gorszego nawet. Pan Heit wyjeżdża i ja z nim. Zaraz, o 3.10.
— Skąd ta wiadomość? Czy był kto stamtąd?
— Nie wiem dokładnie, ale nie o to chodzi? W kieszeni kobiety znaleziono list zaadresowany do pani Alden z Biltz... Opowiem pani szczegółowo, jak wrócę, albo zatelefonuję stamtąd.
— O, Boże! a gdyby to była zbrodnia, to pan Mason miałby robotę, prawda?
— Z pewnością. Zatelefonuję do niego albo go sam pan Heit zawiadomi. Gdyby pani zobaczyła Buda Parkera albo Karela Badnella, proszę im powiedzieć, że musiałem wyjechać. A może zechce pani zawiadomić także i moją matkę, panno Zillah. Boję się, że się spóźnię!
— Bardzo chętnie.
— Dziękuję.
Przejęty wypadkiem, który wnosił nieco urozmaicenia w codzienność spraw, Earl wesoło zeskakiwał ze stopni śpiesząc na pociąg, panna Saunders zaś, wiedząc, że jej szef wyjechał w sprawie Zgromadzenia Republikańskiego i że w jej biurze nie ma absolutnie nikogo, z kim mogłaby się porozumieć, weszła do kancelarii pana Masona, gdzie więcej mogła zastać osób, które chętnie wysłuchają wiadomości o tragedii na jeziorze Big Bittern.
Wiadomości zebrane przez kornera Heita były niezwykłe i bardzo niepokojące. Gdy dnia tego zauważono brak łódki, a do gospody nie przybyła na noc sympatyczna, młoda para małżeńska, rozpoczęto nazajutrz rano poszukiwania i w Moon Cove, małej zatoczce jeziora, znaleziono wywróconą łódź, zaczepiony o nią woal i kapelusz męski, pływający po wodzie. Kto tylko żył, ruszył na zbadanie dna jeziora, każdy chciał wziąć udział w wyłowieniu ciał. Wszyscy, którzy widzieli tę parę, zgodnie twierdzili, że oboje byli młodzi i przystojni, i fakt ten zaostrzył jeszcze bardziej ciekawość i wzbudził współczucie. Dziwili się tylko wszyscy, że w taki bezwietrzny dzień mogła się łódź wywrócić.
Podniecenie wzrosło, gdy Johnowi Pole, leśnikowi, udało się wydobyć ciało kobiety i gdy stwierdzono, że denatka ma siniaki na twarzy, a zwłaszcza na nosie, wargach i pod prawym okiem. Wzbudziło to od razu podejrzenie.
Gdy John Pole wraz z Johnem Rainerem wyciągnęli ją na powierzchnię, spojrzeli na nią z wielkim współczuciem.
— O, biedactwo! — zawołał John. — Takie to leciutkie, nic a nic prawie nie waży. Dziwne nawet, że mogła utonąć...
Wziął ją bezwładną, zwisającą mu w rękach, w swe silne ramiona, ułożył ją na ziemi, a odrzuciwszy z jej czoła włosy, okrywające prawie całą twarz, zawołał:
— Patrzaj no, Joe! Spójrz tylko! To maleństwo uderzyło się o coś! Patrzaj!
Nad Robertą pochylili się leśnicy i lokatorzy gospody i wpatrzyli się w sine znaki na jej twarzy. Ciało jej zaniesiono do przystani i zabrano się do poszukiwania zwłok jej towarzysza. Gdy jednak trudy ich pozostały bezowocne i nie dały żadnego rezultatu, coraz silniej utrwalało się podejrzenie, że ciała jego na dnie jeziora nie było wcale.
— Dziwnie to wszystko jakoś wygląda... te siniaki... łódka wywrócona w taki śliczny dzień jak wczoraj... Jego ciała nie ma w jeziorze, nie ma!
Przewodnik, który ich przywiózł z Gun Lodge, i właściciel gospody długo o tym gadali i stwierdzili: 1) że utopiona kobieta zostawiła walizkę swoją w Grass Lake, a Clifford Golden czy też Carl Graham wziął swoją ze sobą, 2) że dziwnie wygląda ta niezgodność nazwisk osobnika, którego identyczność stwierdzono w Grass Lake i Big Bittern, 3) że ów Graham czy Clifford pytał się przewodnika, czy wiele jest tego dnia osób na jeziorze.
Wszystkie te dane stworzyły prawie pewność, że była to zbrodnia z premedytacją. Nikt już w to nie wątpił.
Natychmiast po przybyciu koroner Heit spostrzegł podniecenie świadków, którzy mu wyrazili swe podejrzenia. Dowiedział się, że nikt z nich nie wierzy, aby ciało tego Grahama czy Goldena znajdowało się w jeziorze. Heit przyjrzał się zwłokom dziewczyny, ułożonym troskliwie w budynku przystani. Była młoda i przystojna. Koroner zainteresował się sprawą słysząc, ile podejrzeń krąży dokoła. Trudno mu było je zwalczyć, zwłaszcza gdy przeczytał list, znaleziony w kieszeni Roberty. Brzmiał, jak następuje:
Grass Lake, 8 lipca.
Najdroższa Matuchno.
Jesteśmy teraz tutaj i mamy się pobrać. Małżeństwo to jednak będzie zawarte tylko dla Ciebie, Mateńko. Nie pokazuj tego listu ojcu ani nikomu, bo nikt nie powinien o tym wiedzieć. A dlaczego, to Ci już mówiłam podczas świąt Bożego Narodzenia. Ale nie martw się niczym i nie pytaj mnie o nic, dopóki sama nie napiszę do Ciebie, gdzie mieszkam. I nie myśl o mnie źle, Mateczko. Tu, w tym miejscu, leży gorący, serdeczny pocałunek dla Ciebie, Mamo. Bąaź spokojna, a ojcu powiedz, że wszystko jest dobrze, ale więcej nic mu nie mów. Tomowi, Emilce i Giffordowi także. Będziesz pamiętała? Zasyłam dużo, bardzo dużo całusów.
Kochająca Berti.
P. S. To będzie tajemnicą między mną a Tobą, dopóki nie napiszę znowu.
Papier miał stempel gospody: Grass Lake, gospoda Jacka Evansa. List był widocznie napisany z rana, po nocy przespanej tam z Carlem Grahamem.
Oto jak wygląda samodzielność młodych dziewcząt!
Heit czytał ten list ze zmarszczonym czołem, sam bowiem miał córki, które kochał bardzo.
Z listu tego można się było domyśleć, że nie będąc jeszcze małżeństwem zatrzymali się jednak w tej gospodzie w jednym pokoju na noc. Koroner zamyślił się. Nadchodziły wybory okręgowe, odbywające się co cztery lata. Glosowanie nastąpi już w październiku i ma być wybrany na dalsze trzy lata szef wszystkich oddziałów sądowych tego okręgu oraz sędzia okręgowy na sześć lat. W sierpniu, czyli za sześć tygodni, mają się zebrać republikanie i demokratyczne zgromadzenia, na których będzie wybrany kandydat z każdego obwodu, odpowiedni na to stanowisko. Zostać nim mógł jednak tylko ten, kto był już prokuratorem. Ponieważ zaś Heit był już dwa razy na tym urzędzie, a ceniony był jako świetny mówca oraz dzielny polityk, mógł więc mieć nadzieję, że zostanie wybrany. Szkodziłoby mu tylko to jedynie, że przez cały czas jego urzędowania ani razu nie zdarzyła się porządna sprawa, w której mógłby wykazać swoje zdolności. Ale teraz...
Teraz wszakże ta sprawa mogła posłużyć jedynie obecnemu prokuratorowi, który był jego najserdeczniejszym przyjacielem; jemu tylko mogła zaskarbić przychylność ludności i wyrobić znaczenie w partii, i podczas wyborów on właśnie mógłby być wybrany.
Dziwniejsze jeszcze rzeczy zdarzają się w świecie polityki.
Postanowił więc na razie nie zajmować się tym listem, jakkolwiek mógłby mu dopomóc wiele do wykrycia sprawcy zbrodni, jeżeli oczywiście sprawa ta była zbrodnią. Kazał tymczasem przewodnikowi, który przywiózł Clyda i Robertę, oraz Earlowi, żeby udali się obaj do Gun Lodge, skąd ta para przybyła, i powiedzieli właścicielowi gospody, że walizka, pozostawiona tam przez Robertę, nie może być pod żadnym pozorem wydana nikomu, tylko jemu lub prokuratorowi.
Miał zamiar następnie zatelefonować do Biltz i dowiedzieć się, czy nie mieszka tam jaka rodzina nazwiskiem Alden, która ma córkę imieniem Berta czy Alberta, gdy nagle weszło hałaśliwie do pokoju dwóch dorosłych mężczyzn w towarzystwie młodego chłopca oraz wielu jeszcze leśników i rybaków, zaciekawionych tą tragedią. Mają nowe bardzo ważne wiadomości!
Opowiadali dosyć bezładnie, przerywając jeden drugiemu, że nocy wczorajszej, około dziewiątej, o jakie trzy mile od jeziora Big Bittern spotkali młodego człowieka, który szedł w stronę Three Mile Bay. Był bardzo przyzwoicie, a nawet elegancko ubrany, na głowie miał słomkowy kapelusz, a w ręku walizkę. Od razu wydało się im podejrzane, że o takiej porze taki elegancki pan wędruje lasem, zamiast jechać koleją. I dlaczego, spotkawszy ich, tak był przerażony? Bo cofnął się jakby w przerażeniu, jakby chciał uciekać zobaczywszy ich. Może przestraszył się latarni, którą nieśli, może tego, że szli tak szybko, jak zresztą zwykle chodzą ludzie podczas nocy w dzikim lesie. W każdym razie ich okolica jest zupełnie bezpieczna, chodzą tędy zazwyczaj uczciwi ludzie, tacy właśnie jak oni, i nie ma się czego przerażać, jak ten młodzieniec, który wykonał zwrot jak do ucieczki albo jakby chciał się schować w krzaki. Potem jednak, gdy chłopiec oświecił latarnią twarz jego i spytał: — Kto idzie? — tamten odpowiedział: — Dobry wieczór. Czy daleko jeszcze do Three Mile Bay? Odpowiedzieli mu, że około siedmiu mil. Wtedy oddalił się, a oni też poszli w swoją stronę rozmawiając o tym spotkaniu.
Ponieważ charakterystyka postaci spotkanego młodzieńca zgadzała się zupełnie z opisem przewodnika i właścicieli gospód w Gun Lodge i Big Bittern, nie było prawie żadnej wątpliwości, że spotkany w nocy młodzieniec był tym samym, który wypłynął na jezioro z tajemniczą kobietą.
Earl Newcomb poddał myśl, żeby zatelefonować do gospody w Three Mile Bay i dowiedzieć się, czy ten młody człowiek nie zatrzymał się tam i pod jakim nazwiskiem się zapisał.
Nie, nikt nie przybył do gospody. I nikt go już więcej nie widział. Znikł, jakby rozpłynął się we mgle.
Przed nocą jednak przyszły nowe wiadomości. Widziano młodego, obcego człowieka, z walizką w ręku, którego powierzchowność zgadzała się ze znanym już rysopisem, ale na głowie miał czapkę, nie zaś słomkowy kapelusz. Udał się on w stronę Sharon na małym statku parowym „Cygnus“, kursującym po jeziorze między Three Mile Bay a Sharon. Ale już w tym miejscu ślad ginął zupełnie. Nikt w Sharon nie spostrzegł ani przybycia, ani odjazdu takiej osoby. Nawet sam kapitan statku nie zauważył, kiedy wysiadł ten młodzieniec. Było co prawda kilkanaście osób na statku, więc mógł nie zauważyć.
W Big Bittern tymczasem utrwaliło się przekonanie, że kim bądź był ten osobnik, niezaprzeczenie był wielkim łajdakiem. Nikczemnikiem, który jak najprędzej powinien być aresztowany. Szubrawiec! Zbrodniarz!
Wszystkie telegrafy radiowe i zwykłe roznosiły wieść do wszystkich pism o tej wstrząsającej tragedii, w której kryła się jakaś tajemnica o bardzo poważnym charakterze.
Mocno się namyślał koroner Heit, gdy zebrał już wszystkie dane, co ma dalej robić, jakie ma poczynić dalsze kroki w tej sprawie. Patrząc w twarz Roberty odczuwał wielkie wzruszenie. Taka była młoda, ładna i tak niewinnie wyglądała. Skromna granatowa sukienka opadała ciężko i oblepiała jej kształty, włosy, mokre jeszcze od dwudziestoczterogodzinnego leżenia w wodzie, miały gorący, brązowawy odcień, który świadczył o żywym, bujnym temperamencie. Małe rączki złożyła na piersiach. Musiała to być istota łagodna i dobra. Z jakiejże więc przyczyny padła ofiarą zbrodni?
Wszystko to było tragiczne, tymczasem jednak głównie obchodziła Heita jego własna sprawa. Czy ma sam wybrać się do Biltz i zawiadomić Aldenową o śmierci córki i zbadać, czy nie wie czegoś więcej o tym młodym człowieku, z którym Roberta wyjechała, czy też zawiadomić naprzód okręgowego prokuratora i oddać mu wszystkie dane tej sprawy, a tym samym pozwolić mu wziąć na siebie odpowiedzialność za wywołanie skandalu w jakiejś przyzwoitej rodzinie. Sam, działając osobiście, mógłby sobie narazić partię, do której należał. Prokurator nie będzie na nic zważał, tylko od razu zacznie działać. Jest to dla Heita doskonała sposobność. Oddaje w ręce najlepszego przyjaciela sprawę, która go może wsławić.
Pojechał więc do Bridgeburga i czym prędzej poszedł do prokuratora, który spostrzegłszy niezwykłą minę przyjaciela z wielkim zainteresowaniem wysłuchał szczegółów, bo od panny Saunders wiedział już o wypadku.
Prokurator Mason był niskim, barczystym mężczyzną. Twarz jego miłą i przystojną szpecił od dawna złamany nos, tak że sprawiało to jakieś przykre, a nawet odstręczające wrażenie. W charakterze nie miał jednak nic odpychającego, przeciwnie, miał bardzo romantyczne, wrażliwe usposobienie. W młodości swej znosił ciężkie koleje i później w wieku męskim, gdy powodziło mu się lepiej w życiu, patrzył na tych, którzy od dzieciństwa gładko szli przez życie, jako na istoty nazbyt przez los faworyzowane.
Syn ubogiej wdowy po farmerze od zarania życia patrzył na borykanie się matki z ciężką dolą, toteż od dwunastego roku postanowił zrzec się wszelkich przyjemności, aby jej tylko nie ciężeć. Nie umiał jednak wyrzec się ślizgawki, która co prawda nie była wcale kosztowną rozrywką, i mając już lat czternaście upadł na lodzie i złamał sobie nos tak nieszczęśliwie, że zeszpeciło mu to twarz na całe życie.
Gdy doszedł do wieku młodzieńczego, zrozumiał że nie może współzawodniczyć ze swymi kolegami w ubieganiu się o względy niewieście, i stał się bardzo drażliwy na punkcie swej wady fizycznej. Zwolennicy Freuda powiedzieliby, że czuł się płciowo upośledzony.
Gdy zaczął rok siedemnasty, udało mu się swym darem pisarskim zainteresować redaktora i wydawcę wychodzącego w Bridgeburgu Republikanina i został przyjęty do tego pisma jako reporter. Później został korespondentem pism wychodzących w Albany i Utica. W osiemnastym roku życia zaczął studiować prawo w biurze Davisa Richofera, byłego sędziego. W parę lat potem otrzymał prawo stawania w sądzie i pracował ku wielkiemu zadowoleniu polityków miejscowych i kupców, którzy przez wdzięczność postarali się, aby został przydzielony do Niższej Izby Prawodawczej. W stolicy dzięki swej energii i pełnej ambicji gorliwości zyskał takie samo uznanie jak na poprzednim stanowisku. Powrócił potem do Bridgeburga, a ceniony za talent oratorski, otrzymał stanowisko prokuratora okręgowego, które mógł piastować przez całe cztery lata, jednak gdy następnie został wybrany na audytora, tym samym został prokuratorem na następne cztery lata. Ożenił się wtedy z córką miejscowego aptekarza i miał z nią dwoje dzieci.
Podobnie jak i koroner zrozumiał od razu, jaką może mieć wagę taka sprawa, jak może podnieść polityczny prestige człowieka, który ją wyświetli. Rozwiązałoby to problemat jego przyszłości. Oczywiście więc, że zainteresował się tym mocno. Powitał Heita z wielkim zadowoleniem.
— A! Pułkownik Heit.
— Tak, Orvillu, wracam właśnie z Big Bittern. Sprawa jest tego rodzaju, że muszę zająć ci trochę czasu.
Wielkie, wyłupiaste oczy mówiły, że pod tą skromną uwagą kryje się coś ważniejszego.
— Mówisz o tym utonięciu? — spytał prokurator.
— Właśnie.
— Czy masz jakie dane, by sądzić, że kryje się w tym jakieś przestępstwo?
— Oczywiście. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że jest to morderstwo. — Poważne oczy Heita połyskiwały posępnym blaskiem. — Naturalnie, nie ma nic jeszcze pewnego. Nie mogę zaręczyć, czy ciało tego młodego człowieka nie leży jeszcze na dnie jeziora, ale podejrzanie mi to jakoś wszystko wygląda, Orvillu. Z piętnaście osób czyniło poszukiwania, przeciągali sieci, zapuszczali sondy w różnych miejscach, a jezioro w tym miejscu ma zaledwie piętnaście stóp głębokości. Nigdzie jednak nie było ani śladu tego młodzieńca. Dziewczynę wyciągnęli około pierwszej w południe, po parogodzinnej zaledwie pracy. Zupełnie ładna dziewczyna, powiadam ci, Orvillu, młodziutka... może ma osiemnaście, a co najwyżej dwadzieścia lat. Nagromadziło się jednak tyle podejrzanych okoliczności, że doszedłem do przekonania, że nie warto go szukać. Przyznam ci się, że nie miałem jeszcze nigdy do czynienia z tak ohydną zbrodnią.
Mówiąc to wyjął z kieszeni list Roberty i podał przyjacielowi. Przysunął sobie krzesło, usiadł, a Mason zajął się czytaniem.
— Rzeczywiście, że to podejrzanie wygląda — odezwał się po przeczytaniu listu. — Powiadasz, że ciała jego nie znaleziono? Czyś skomunikował się z matką tej dziewczyny, żeby się czegoś więcej dowiedzieć?
— Nie, Orvillu, jeszcze nie — odpowiedział zwolna Heit w zamyśleniu — a dlaczego, powiem ci zaraz. Postanowiłem naprzód z tobą pomówić. Wiesz, jaka jest teraz sytuacja polityczna i jakie wrażenie w jesieni może wywołać taka sprawa na publiczności. Wprawdzie nie chciałbym mieszać partyjnej polityki do takich rzeczy, ale nie widzę racji, dlaczego nie mielibyśmy tak działać, żeby to było wodą na nasz młyn. Dlatego postanowiłem z tobą się naprzód naradzić. Naturalnie, jeżeli mi powiesz, Orvillu, że ta sprawa tylko do mnie należy, zabiorę się zaraz do roboty. Myślałem jednak, że o wiele lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś tam się udał osobiście i na miejscu postarał się zbadać, kim był ten młodzieniec, i zebrać wszystkie o nim szczegóły. Rozumiesz przecież, jakie znaczenie może mieć ta sprawa z punktu widzenia partyjnego, jeżeli uda się nam ją wyjaśnić, a uważam, że ty jesteś jedynym do tego człowiekiem.
— Dziękuję ci, Fredzie, bardzo dziękuję — odezwał się Mason z wielką powagą patrząc na przyjaciela i uderzając listem o biurko. — Bardzo ci jestem wdzięczny za twoją o mnie opinię i za wskazanie sposobu prowadzenia sprawy. Czy jesteś pewien, że nikt prócz ciebie nie widział tego listu?
— Sam tylko właściciel gospody widział go w kopercie i powiedział mi, że znalazł go w kieszeni ofiary i wziął do siebie w obawie, że mógłby się zagubić albo mógłby go ktoś przeczytać, zanim dostałby się w moje ręce. Powiedział mi również, że od razu miał pewne podejrzenia, gdy usłyszał o tym wypadku. Młody ten człowiek okazywał tyle zdenerwowania, taki był jakiś dziwny — tak mi przynajmniej powiedział...
— To dobrze, Fredzie. Nie mów więc o tym nikomu, przynajmniej na razie. Zaraz tam pojadę. A czegóż jeszcze się dowiedziałeś?
Ostatnie pytanie Mason postawił już z miną prokuratora i urzędowym tonem.
— Bardzo dużo, bardzo, bardzo dużo — odrzekł koroner z powagą i namysłem. — Na twarzy dziewczyny są jakieś podejrzane znaki od uderzeń czy cięć... Pod prawym okiem, nad lewą skronią, wzdłuż nosa i wargi, jak gdyby biedne to stworzenie czymś uderzono — kamieniem czy też końcem wiosła, które znaleziono pływające po wodzie. Biedactwo... wygląda jak dziecko, taka drobna i delikatna... bardzo ładna dziewczyna... choć nie tak niewinna, jakby się zdawać mogło, jak to się zaraz dowiesz.
Koroner zamilkł na chwilę, wyjął wielką chustkę, wytarł głośno nos, a potem palcami przeczesał brodę.
— Nie miałem już czasu czekać na doktora, zresztą będę prowadził dalsze dochodzenie w poniedziałek. Kazałem ludziom tutaj przywieźć jej ciało. Najciekawsze jednak są zeznania trzech mieszkańców Three Mile Bay, którzy tamtej nocy szli do Big Bittern na ryby. Kazałem Earlowi, żeby wciągnął to do protokołu, a im, żeby stawili się do zeznań w poniedziałek.
Tu koroner powtórzył dokładnie, co zeznali świadkowie o spotkaniu się z Clydem.
— Dobrze, dobrze! — przerywał od czasu do czasu prokurator, słuchający z zajęciem.
— Ale jeszcze jest coś, Orvillu — ciągnął dalej koroner. — Kazałem Earlowi zatelefonować do różnych osób w Three Mile Bay. Nikt o nim nie wiedział, spostrzegł go jedynie tylko kapitan małego statku, który kursuje między Sharon a Three Mile Bay. Znasz, zdaje się, kapitana Mooney... Poleciłem go także wciągnąć na listę świadków. Otóż według niego w piątek około wpół do dziewiątej rano na pokład jego statku wszedł młody człowiek, bardzo podobny do opisanego, z walizką w ręku, lecz w czapce na głowie, nie zaś w słomkowym kapeluszu i zapłacił za przejazd do Sharon. „Bardzo przystojny młodzieniec“ — opowiadał kapitan — „bardzo elegancki i dobrze ubrany. Najwyraźniej należy do wyższego towarzystwa“.
— Mhm... tak... — mruczał Mason słuchając relacji.
— Poleciłem również Earlowi zatelefonować do Sharon, czy go kto tam nie zauważył, ale dotychczas nikt się taki nie znalazł. Earl miał również zatelefonować i telegrafować do wszystkich hoteli i stacji okolicznych, aby mieli na niego oko, gdyby się zjawił. Byłem pewien, że postąpiłbyś tak samo. Chciałbym jednak, żebyś dał mi upoważnienie na obejrzenie tej walizki w Gun Lodge. Znajdują się tam prawdopodobnie rzeczy, które mogłyby nas zainteresować. Pojadę i sam ją przywiozę. Chciałbym również pojechać osobiście do Grass Lake, do Three Mile Bay i do Sharon, jeszcze nawet dzisiaj, jeżeli się na to zgodzisz, i mam nadzieję, że uda mi się czegoś więcej dowiedzieć. Zdaje się jednak, Orvillu, że mamy do czynienia ze zbrodnią. Całe postępowanie tego młodzieńca jest podejrzane... Po co jechał z tą dziewczyną do hotelu w Grass Lake, a potem zapisał się w Big Bittern pod innym nazwiskiem? Dlaczego kazał jej zostawić walizkę, a zabrał swoją? To nie jest szczere postępowanie, zgodzisz się chyba ze mną, Orvillu? Jedno mię tylko najbardziej dziwi, że rodzice pozwolili córce wyjechać z nieznanym im człowiekiem.
— Rzeczywiście, masz rację — odparł Mason, zainteresowany głównie tym, że dziewczyna nie była jednak tak uczciwa, jakby się mogło wydawać.
Więc uwiedzenie! I to przez jakiegoś zamożnego młodzieńca, niewątpliwie z dużego miasta. Sprawa jest poważna i stanie się głośna. Powstał naraz, bardzo tym poruszony. Żeby mógł tylko przyłapać tego bestialskiego zbrodniarza! A tu nadchodzą wrześniowe zgromadzenia... jesienne wybory.
— Tak, zajmę się tym energicznie! — zawołał. — Mam wrażenie, że jesteśmy na tropie bardzo poważnej sprawy. Tak mi się przynajmniej zdaje... Sprawa wydaje się ciemna... Nikczemny występek! Ale sądzę, że przede wszystkim trzeba zatelefonować do Biltz i dowiedzieć się czegoś o tej rodzinie Aldenów. Nie jest to tak bardzo daleko, około pięćdziesięciu mil... tylko, że dla samochodu są tam złe drogi... Biedna kobieta... — dodał po chwili. — Będzie przykra scena.
Zawołał pannę Zillah i polecił jej dowiedzieć się, czy w Biltz mieszka niejaki Tytus Alden i jak tam można się dostać. Następnie dodał:
— Potrzebny mi będzie Burton. Trzeba go jak najprędzej sprowadzić z powrotem.
Burton Burleigh, urzędowy pomocnik, wyjechał na zwykły swój „week-end“.
— Niech zabierze się zaraz do roboty, będzie potrzebny tobie, Fredzie, gdy ja wyjadę, żeby zobaczyć się z tą nieszczęśliwą kobietą. Każ również swemu Earlowi, żeby przywiózł tu walizkę ofiary, ja zaś przywiozę starego Aldena, żeby stwierdził tożsamość osoby denatki. Nic jednak nie mów nikomu o tym liście, Fredzie, ani o tym, że tam pojechałem, dopóki nie zobaczę się z tobą po powrocie. — Ujął rękę przyjaciela. — Teraz — mówił dalej z pewnym patosem, przejęty ważnością sprawy — muszę ci podziękować, Fredzie. Bardzo ci jestem wdzięczny i nigdy ci tego nie zapomnę. Chyba mi wierzysz, prawda? — Patrzył szczerze w oczy przyjacielowi. — Może to być dla nas szczęśliwe zdarzenie. Jest to największa i bodaj jedna z najważniejszych spraw, jakie miałem podczas mego urzędowania, a jeżeli uda się nam wyświetlić ją pomyślnie i szybko, jeszcze przed jesienią, będzie to dla nas z korzyścią.
— Z pewnością, Orvillu, z pewnością — zgodził się Heit. — Nie powinno się wprawdzie mieszać spraw partyjnych do spraw sądowych, jak już powiedziałem, w tym wypadku jednak... — przerwał zamyślając się.
— Ale — przerwał prokurator — powiedz jeszcze Earlowi, żeby zrobił kilka zdjęć wywróconej łódki, wioseł i kapelusza, a również i miejsca, na którym ciało znaleziono. Niech zabierze także zeznania świadków, bo chcę mieć wszystko pod ręką, gdy jako audytor zajmę się sprawą. Jutro albo w poniedziałek sam wszystko przejrzę.
Podał rękę Heitowi i poklepał go przyjaźnie po ramieniu. A Heit, zadowolony ze swej dyplomacji, żywiąc wielkie nadzieje lepszej przyszłości, wziął kapelusz, zapiął lekkie, luźne palto i wrócił do swego biura, aby raz jeszcze zatelefonować do Earla i zawiadomić go, że wraca znowu na widownię tej tragedii.
Orvill Mason miał zawsze serce otwarte dla ludzi biednych i upośledzonych, pamiętał bowiem swe lata dziecinne, spędzone przy matce nieszczęśliwej i ciężko pracującej na kawałek chleba; jadąc więc do Biltz miał wielkie współczucie dla Aldenów, których los nie faworyzował.
Gdy zajechał samochodem przed zrujnowane budynki, wyszedł do niego sam Alden z zawiniętymi rękawami, w zniszczonych spodniach. Wyszedł z chlewika z pokorną miną człowieka, który sam wie o tym, że tak nędznie wygląda. Spojrzawszy na niego Mason zawahał się. Jakże powie temu niedołężnemu człowiekowi o strasznym losie, jaki spotkał jego córkę? Przecież to wstrząśnie nim do głębi! Żałował, że go nie przygotował telefonicznie do tej rozmowy.
Tytus Alden już zauważył gościa, myślał jednak, że to ktoś szukający drogi, zbliżył się więc z uprzejmą miną do niego.
— Czy to pan Tytus Alden?
— Tak, proszę pana.
— Jestem Mason. Przyjeżdżam z Bridgeburga i pełnię obowiązki okręgowego prokuratora.
Alden zdziwił się bardzo, co mogło skłonić prokuratora okręgowego do przybycia do jego farmy. Mason zaś przyglądał się farmerowi nie wiedząc, od czego zacząć. Jak przyjmie tę wiadomość ten pokorny człowieczyna? Przyglądali się sobie w milczeniu, stojąc pod sosną rosnącą przed dworkiem, a wiatr szeptał coś cicho w jej starych jak świat igiełkach.
— Panie Alden — zaczął Mason z powagą i z większą delikatnością, niż to było w jego zwyczaju — pan zdaje się jest ojcem panny Alden, imieniem Berta, a może Alberta, prawda? Nie znam dokładnie imienia.
— Roberta — poprawił Alden czując jakieś dziwne w tej chwili podrażnienie nerwów.
Mason, nie mając odwagi powiedzieć od razu temu człowiekowi, co go tu przywiodło, zapytał:
— Czy nie zna pan jakiego młodego człowieka nazwiskiem Golden, Clifford Golden?
— Nie, nie przypominam sobie, żebym kiedy słyszał o takim nazwisku — odparł zwolna Alden.
— A Carl Graham?
— Nie, proszę pana. I takiego nazwiska nie znam.
— Tak myślałem! — zawołał Mason, bardziej do siebie niż do Aldena. — A gdzież jest teraz pańska córka? — zapytał ostrzejszym tonem.
— Ona? W tej chwili jest w Lycurgus... Pracuje tam. Ale dlaczego pan pyta? Czy ona coś takiego zrobiła, czego nie powinna była zrobić... i... pan jej szuka?
Próbował się uśmiechnąć, lecz w oczach był niepokój i zdziwienie.
— W tej chwili panu to wytłumaczę, ale przedtem chciałem zadać kilka pytań. — Spojrzał na Aldena ze współczuciem. — Kiedy widział pan ostatni raz swoją córkę?
— Ją? Wyjechała stąd przecież we wtorek do Lycurgus. Pracuje w warsztatach Griffithsa. Ale...
— Zaraz, za chwileczkę — przerwał prokurotor. — Przyjechała do państwa tylko na niedzielę?
— Nie. Była u nas prawie cały miesiąc. Dostała urlop — odpowiadał zwolna, z namysłem Alden. — Nie czuła się bardzo zdrowa i przyjechała do domu wypocząć trochę. Ale gdy wyjeżdżała, była już zdrowa. Ale, panie Mason, niech mi pan powie, czy może jej stało się co złego?
Podniósł wychudzoną, opaloną rękę do twarzy z gestem niepokoju. — Ale nic takiego... — przesunął ręką po rzadkich, siwych włosach.
— Czy państwo otrzymali od niej jakąś wiadomość po jej wyjeździe? — pytał dalej prokurator, pragnąc jak najwięcej wyciągnąć zeznań z Aldena zanim mu wyjawi straszną nowinę. — Czy nie pisała na przykład, że wyjeżdża dokądś?
— Nie, nie pisała. Czy jej się co stało? Może ma jakieś przykrości albo kłopoty. Ale skądżeby ona... Pan tak pyta... pan tak dziwnie jakoś mówi...
Drżał lekko, a ręka nerwowo błądziła po twarzy i zatrzymała się bezmyślnie przy wąskich, bladych ustach. Prokurator jednak nic na to nie odpowiedział, tylko wyjął list Roberty i pokazując tylko kopertę zapytał:
— Czy to jest charakter pisma pańskiej córki?
— Tak, to jej pismo — odrzekł Alden nieco głośniej. — Ale co to jest, panie prokuratorze? Dlaczego ten list jest u pana? Co jest w nim? — Zacisnął ręce przeczuwając coś strasznego. — Co to jest? co... co ona napisała w tym liście?... Niech pan powie, co jej się stało?
Rozglądał się bezradnie dokoła, jakby chciał śpieszyć po ratunek, po jakąś pomoc czy podzielić się z kimś swym niepokojem. Mason, widząc jego mękę, położył mu rękę na ramieniu i zaczął:
— Panie Alden, zdarzają się czasem w życiu chwile tak straszne, że za wszelką cenę trzeba utrzymać całą moc charakteru. Trudno mi to panu powiedzieć, bo sam jestem człowiekiem, który też doznał wiele cierpień w życiu, i rozumiem dobrze pańskie cierpienie...
— Co jej się stało? Czy może umarła? — krzyknął Alden nieswoim głosem, mrugając szybko oczami.
Orville Mason kiwnął głową.
— Roberta! moja pierworodna!... Boże mój! Boże Wielki!... Panie Święty!
Zachwiał się jak pod silnym ciosem i musiał się oprzeć o drzewo.
— Ale jak? Kiedy? Może w fabryce przy maszynie?... Boże! Boże!
Zwrócił się ku domowi, lecz prokurator zatrzymał go.
— Jeszcze chwilkę, panie Alden, jeszcze chwileczkę. Niech pan nie idzie teraz do żony. Ja wiem, że to jest straszne, ale... muszę wszystko panu powiedzieć. Otóż nie w Lycurgus, nie przy maszynie... Nie! Utonęła... w Big Bittern. Była tam na wycieczce w czwartek i wtedy utonęła. Utonęła w Big Bittern — powtarzał słowa nieprzytomnemu Aldenowi — w czwartek. Łódź się wywróciła.
Alden jednak gestykulował gwałtownie i wykrzykiwał coś bez związku i prokurator widział, że słowa jego nie trafiają mu do umysłu, bo jakiś chaos zapanował w głowie nieszczęśliwego ojca w chwili, gdy dowiedział się o śmierci córki. Po kilku pierwszych pytaniach zaczął wydawać głośne jęki, prawie zwierzęce wycia, jakby mu tchu brakowało. Pochylił się, skulił, zacisnął pięści i uderzył się w skronie.
— Roberta! moja Roberta... Nie żyje! Moja córuchna najmilsza! Boże... Nie! To nieprawda! Ona nie utonęła! to nie może być!... A matka jeszcze przed godziną mówiła o niej... Ona umrze, kiedy się o tym dowie... Ja bez niej żyć nie mogę... umrę... O, moje biedne, ukochane dzieciątko! Najdroższe, najmilsze! Nie wytrzymam, panie prokuratorze, nie wytrzymam tego!
Osunął się na ramię Masona, który go podtrzymał. Po chwili zwrócił się ku domowi i tocząc błędnym wzrokiem zapytał:
— Kto jej o tym powie? Jakże można jej o tym powiedzieć?
— Panie Alden — perswadował prokurator — zaklinam pana, dla pańskiego dobra, dla dobra pańskiej żony, niech się pan uspokoi i pomoże mi do wyświetlenia sprawy. Niech pan ochłonie i odpowie mi na wiele ważnych pytań, spokojnie, jak gdyby tu nie chodziło o pańską córkę. Jest wiele jeszcze rzeczy do wyjaśnienia, ale musi się pan uspokoić. Proszę mi pozwolić wytłumaczyć wszystko... to jest naprawdę straszne i serdecznie panu współczuję. Rozumiem pana zupełnie, ale jest tyle przykrych szczegółów w tej sprawie, o których chciałbym, żeby pan wiedział. Niechże pan posłucha.
Trzymając Aldena za ramię opowiadał mu wszystkie fakty, tyczące się śmierci Roberty, wszystkie swe podejrzenia, w końcu oddając mu list dodał:
— To zbrodnia, panie Alden! tylko zbrodnia! Przyszliśmy do przekonania, że popełnione zostało morderstwo.
Zamilkł na chwilę, a Alden patrzył na niego w osłupieniu, wstrząśnięty wyrazem „zbrodnia“, jak gdyby niedokładnie pojmował.
— Bardzo panu współczuję, ale przybyłem tu jako przedstawiciel prawa, żeby dowiedzieć się przede wszystkim, czy pan albo pańska żona nie słyszeli co o Cliffordzie Goldenie albo Carlu Grahamie, albo kimś takim, kto mógł córkę państwa zwabić na to opustoszałe jezioro. Jakkolwiek wiem, jak strasznie pan cierpi, jednak sądzę, że to byłoby chyba pańskim życzeniem, a nawet obowiązkiem pomóc nam wyświetlić tę sprawę. Z listu tego można wywnioskować, że żona pańska wie coś o tym osobniku, a przynajmniej zna jego nazwisko.
Alden powoli przychodził do siebie. Gdy usłyszał, że prokurator mówi coś o zbrodni, o gwałcie, wezbrało w nim oburzenie, starał się odzyskać równowagę i dalej w milczeniu, spokojniej już słuchał słów prokuratora.
Córka jego więc nie utonęła, lecz została zamordowana i to przez tego człowieka, o którym wspomina w liście, że ma wyjść za niego!
A on, ojciec, nie wie nawet o jego istnieniu! To dziwne, że żona jego wiedziała, a on nie... Dlaczego Roberta nie chciała, żeby się ojciec dowiedział?...
Urodzony i wychowany na wsi, Alden, jak wszyscy wieśniacy, miał wrodzoną niechęć do miejskiego życia, nie stosującego się do bogobojnych zwyczajów wiejskich, i od razu wpadł na myśl, że musiał to być jeden z tych miejskich elegantów. Uwiódł ją obietnicą małżeństwa, której nie miał zamiaru dotrzymać.
Zapaliła się w nim żądza zemsty, żądza niepokonana, straszna, by pomścić się okrutnie na człowieku, który był zdolny uknuć taki spisek na życie jego córki. Łajdak! Uwodziciel! Zbrodniarz!
A oboje z żoną byli tak pewni, że Roberta, aby im pomóc materialnie, prowadzi spokojne, pracowite i uczciwe życie w Lycurgus... Tak spokojnie zasypiali w swych łóżkach albo chodzili koło gospodarstwa, nie wiedząc nic o swoim nieszczęściu... A teraz ciało jej leży w jakimś nieznanym miejscu, może nawet w trupiarni, samotnie, daleko od tych, którzy ją całym sercem kochają... a jutro przewiezione będzie do zimnego, obojętnego urzędu w Bridgeburgu.
— Jeżeli jest Bóg na niebie — wykrzyknął nagle w uniesieniu — to nie dopuści, aby ten łajdak chodził swobodnie po świecie! Nie! nie dopuści! — Obudziła się w nim chęć jakiegoś czynu, działania i dodał: — Muszę o tym pomówić z żoną... Tak, muszę koniecznie... Nie, nie, niech pan tu poczeka. Wiem, że to ją może zabić, ale dowiedzieć się o tym musi.... Może ona powie nam, kto to jest i złapiemy go, zanim zdoła uciec! O, moje biedne dzieciątko!... moja maleńka, droga Roberta! Moja najmilsza, ukochana dziewczynka!
Szepcząc żałosnym głosem te pieszczotliwe słowa, z obłędnym wyrazem twarzy, ciężkim, automatycznym krokiem skierował się do szopy, gdzie Aldenowa przyrządzała jakieś lepsze potrawy na jutrzejszą niedzielę. Skoro jednak stanął przed drzwiami, zatrzymał się nie mając odwagi wejść, jak człowiek, który dojrzał w głębi swej duszy cały patos i beznadziejność ludzkiego losu wobec niezłomnych, nieugiętych i niewytłumaczonych potęg Życia.
Aldenowa zwróciła oczy ku drzwiom i na widok zmienionej twarzy męża opuściła ręce bezwładnie, a z oczu jej znikł zwykły spokój i znużenie.
— Tytus! co się stało? Mów, na miłość Boską!
Podniesione ręce, wpółotwarte usta, jakieś dziwne skupienie na twarzy, szeroko otwarte oczy i tylko jedno słowo:
— Roberta!...
— Co jej się stało? Co się stało? Tytus!... co jej się stało?
Milczenie. Dziwne skręty warg, rąk, oczu. Potem:
— Umarła!... Została... została utopiona... — padło z ust jego, gdy bezwładnie osuwał się na ławę.
Aldenowa stała przez sekundę nieruchomo, jakby nie rozumiejąc, lecz nagle w milczeniu upadła na podłogę, a Tytus patrząc na nią kiwał tylko głową, jakby mówiąc:
— Tak. Tak musiało być. Niech choć na chwilę zapomni o tym.
Wstał zwolna, podszedł do niej, ukląkł i próbował ją unieść, potem wyszedł powoli i zbliżył się do Masona, który, siedząc na połamanych stopniach ganku, w blasku zachodzącego słońca przyglądał się całej nędzy tego gospodarstwa. Żal mu się zrobiło, że wniósł do tego domu jeszcze większą troskę, jakkolwiek sprawa ta była osobiście dla niego korzystna. Ujrzawszy Aldena we drzwiach szopy zerwał się i poszedł ku niemu, a rzuciwszy okiem na omdlałą kobietę zauważył, że jest równie drobna i delikatna jak jej córka.
Wziął ją w swe silne ramiona i zaniósł przez jadalnię do tak zwanego saloniku. Zbadał jej puls i pobiegł po wodę, rozglądając się po drodze, czy nie zobaczy jeszcze kogo — syna, córki, sąsiada, kogo bądź jednym słowem. Nikogo jednak nie było, więc powrócił z wodą i spryskał twarz i ręce Aldenowej.
— Czy jest tu gdzie blisko doktór? — zapytał Tytusa, który klęczał przy żonie.
— Jest w Biltz doktór Crane.
— Czy ma pan... czy jest gdzie blisko telefon?
— U państwa Wilcox. Stamtąd Roberta często telefonowała.
— Niech pan tu pozostanie. Zaraz powrócę.
Wrócił istotnie zaraz po zawezwaniu doktora i przyprowadził ze sobą panią Wilcox i jej córkę. Przyszło też więcej sąsiadów, przyszedł i doktór Crane, którego Mason zapytał, czy można będzie jeszcze dziś wybadać Aldenową o szczegóły, dotyczące tej dziwnej, tajemniczej sprawy, która go tu przywiodła. Doktór Crane zaopiniował, że lepiej nawet będzie dzisiaj to wszystko omówić.
Dzięki życzliwym staraniom obecnych Aldenową odzyskała wreszcie przytomność i mogła wysłuchać ostrożnie podanej wiadomości. Musiała potem odpowiedzieć na pytanie, co mogły oznaczać tajemnicze słowa w liście Roberty.
Aldenową, poza Clydem Griffithsem, o nikim więcej nie wiedziała. Był to bratanek bogatego Samuela Griffithsa z Lycurgus, u którego Clyde miał stanowisko szefa oddziału, w którym pracowała Roberta.
Ani jednak rodzice nieszczęsnej dziewczyny, ani prokurator nie byli zdolni przypuścić, żeby bratanek tak znanego człowieka mógł dopuścić się zbrodni. Dlaczego?
Prokurator Mason dowiedziawszy się jednak o tym zamyślił się głęboko. Taka wielka różnica socjalna między tą dziewczyną a bratankiem Griffithsów... Czyż to takie niemożliwe? Zupełnie nawet prawdopodobne, że taki młodzieniec o zapewnionej pozycji chciał się równie dobrze bawić jak każdy inny, a że Roberta była przystojna, nic więc dziwnego, że zwrócił na nią uwagę. Pracowała przecież w jego oddziale... była uboga... Dowiedział się Mason przy tym od Heita, że Roberta, jakkolwiek wyglądała bardzo niewinnie, nie zawahała się jednak przed zamieszkaniem wspólnie w jednym pokoju z mężczyzną przed zawarciem ślubu. Czyż nie w ten sposób młodzi, bogaci ludzie uwodzą ubogie dziewczęta? Sam prokurator zbyt wiele przeszedł w życiu i na zbyt wiele brzydkich patrzał postępków, żeby nie mógł uwierzyć w winę takiego rozpanoszonego eleganta. Ileż nikczemności jest w ich świecie! Jakaż obojętność na niedolę bliźniego! A ci oto rodzice wierzą święcie w niewinność i cnotę swej córki!
Z dalszych pytań dowiedział się, że Aldenowa nie widziała nigdy tego młodzieńca, a nie słyszała o nikim innym.
Nic już więcej oboje małżonkowie nie mieli do powiedzenia prócz tego, że Roberta przyjechawszy teraz do nich nie czuła się dobrze i bardzo wiele odpoczywała. Pisywała również bardzo dużo listów, które od razu oddawała listonoszowi albo wkładała do przydrożnej skrzynki. Rodzice nie mieli pojęcia, do kogo były adresowane, przyszło jednak na myśl Masonowi, że urzędnik na poczcie będzie wiedział. Przez cały czas pobytu u nich uszyła sobie parę sukien, zdaje się, że cztery. W ostatnich czasach chodziła często do telefonu, wołana przez niejakiego Bakera, jak to stwierdził pan Wilcox. Wyjeżdżając zaś, wzięła ze sobą bardzo niewiele rzeczy, tylko te, które ze sobą przywiozła: mały kuferek i walizkę. Kuferek oddała na bagaż, ale do której stacji, ojciec nie wiedział.
Mason zwrócił uwagę na nazwisko „Baker“, ale głównie zajęły go inicjały Clyda Griffithsa, doskonale nadające się do nazwisk Carla Grahama i Clifforda Goldena. Zadziwiający zbieg okoliczności. Czyżby ten Clyde Griffiths miał co wspólnego z tą zbrodnią?
Mason postanowił jak najprędzej zobaczyć się z urzędnikiem pocztowym. Potrzebny mu był jednak stary Alden, który musi stwierdzić identyczność ciała Roberty, zawartość walizki, a również musi wpłynąć na urzędnika poczty, żeby powiedział prawdę prokuratorowi. Polecił więc mu ubrać się i zapewnił go, że nazajutrz powróci do domu. Ostrzegł przy tym Aldenową, żeby nikomu nie powtarzała treści ich rozmowy.
Udali się naprzód na pocztę. Urzędnik, widząc Aldena, który stał u boku Masona jak zgalwanizowany trup, przypomniał sobie, że było sporo listów, może nawet ze dwanaście albo i piętnaście, które mu wręczała Roberta podczas swego tutaj pobytu, i wszystkie adresowane były do jednej osoby... zaraz... tak... do Clyda Griffithsa... na pewno.
Prokurator zabrał urzędnika pocztowego do rejenta, gdzie zostało spisane to zeznanie, następnie zatelefonował do swego biura i dowiedział się, że ciało Roberty zostało już przewiezione do Bridgeburga. Wyjechał więc tam śpiesznie z Aldenem.
Nieszczęśliwy ojciec stanął przed zwłokami córki i nieprzytomnym wzrokiem wpatrywał się w swe ukochane dziecko, po czym w obecności koronera Heita, Burtona Burleigha i Earla Newcomba stwierdzono identyczność osoby Roberty Alden.
Prokurator przyglądał się rysom młodziutkiej dziewczyny i zastanawiał się, czy to możliwe, żeby była jedną z tych rozpustnych dziewcząt, które pozwalają na wszelkie ze sobą swawole. Cóż innego można było o niej pomyśleć wiedząc, że zamieszkała razem z obcym mężczyzną w gospodzie. Doszedł jednak do przekonania, że musiał tu zajść wypadek przebiegłego, wyrafinowanego uwiedzenia, a potem morderstwa.
A, łajdak! I to w wielkim stylu!
Dawna odraza do ludzi uprzywilejowanych odnowiła się w prokuratorze. Patrzył, jak stary Alden, klęcząc u zwłok córki, przyciskał ze wzruszeniem do ust jej małe, chłodne rączki, jak wpatrywał się z bólem i rozpaczą w woskową twarzyczkę, okoloną długimi, złocistymi włosami. Uroczyście obiecał sobie prokurator, że sprawę tę musi wyświetlić nie kierując się żadnymi ubocznymi względami.
Wszyscy obecni nie mogli się powstrzymać od łez, gdyż Alden niespodziewanie nadał jeszcze bardziej dramatyczny ton tej scenie. Powstał nagle i zwracając się do Masona w obecności wielu osób i przedstawicieli prasy miejscowej zawołał:
— Pragnę, żeby pan, panie prokuratorze, odnalazł tego nikczemnika. Chcę, żeby tak cierpiał, jak to biedne dziecko cierpiało. Ona jest zamordowana, to pewne. Tylko zbrodniarz mógł ją tak uderzyć. Wszyscy mogą to zauważyć! — Wskazał ręką na swe dziecko. — Nie mam pieniędzy, żeby móc ścigać tego nikczemnika, ale będę je miał. Sprzedam farmę.
Głos mu się załamał i o mało nie upadł spojrzawszy znów na Robertę. Orville Mason rozumiejąc doskonale tę chęć odwetu zbliżył się do niego i odezwał się:
— Chodźmy stąd, panie Alden. Już wiemy, że to pańska córka. Biorę wszystkich panów na świadków, że stwierdzona została tożsamość osoby... A o ile się okaże, że córka pańska została zamordowana, obiecuję mu solennie jako prokurator, że nie pożałuję czasu ani pieniędzy, aby wykryć tego zbrodniarza i oddać go w ręce właściwej władzy. A że mam pewność, że w naszym okręgu panuje poczucie sprawiedliwości, może pan w spokoju zostawić swą zemstę legalnym władzom. Farmy nie powinien pan sprzedawać.
Orville Mason był istotnie wzruszony, a mając przed sobą podniecone, liczne audytorium bardzo pięknie wypowiedział te słowa.
Obecni przyjęli to z powagą, nie szczędząc mu uznania, a Earl Newcomb dodał:
— Życzę panu powodzenia, panie prokuratorze. Pomożemy panu wszyscy, o ile tylko sił nam starczy. Walizka, którą polecono mi przywieźć z Gun Lodge, jest teraz w pańskim biurze. Oddałem ją przed dwiema godzinami Burtonowi.
— Ach, prawda! Omal nie zapomniałem o niej! — zawołał pan Mason, trochę już uspokojony. Niezmiernie był z siebie zadowolony.
Idąc do swego biura z Aldenem i urzędnikami, myślą przebiegał przypuszczalne motywy tej bestialskiej zbrodni. Tak, jaki też był motyw? Mimo że sam w młodości swej odmawiał sobie wszelkich miłostek, znał jednak młodzież dzisiejszą i myślą koło niej krążył, szukając w jej rozpasaniu powodów zbrodni. Miał w pamięci wdzięk i urodę tej dziewczyny, wiedział, jak bardzo była biedna, w jakich moralnych zasadach wychowana, i był przekonany, że najprawdopodobniej młodzieniec ten uwiódł ją, a potem, mając jej dosyć, postanowił pozbyć się jej urządziwszy przedtem niby przedślubną przejażdżkę po jeziorze. Poczuł prawdziwą nienawiść do tego człowieka.
Oto przewrotność bogatego młokosa! Nikczemność! I to potomek albo reprezentant możnego rodu! A! żeby też go mógł ująć!
Przyszło mu na myśl, czy ta dziewczyna, która zgodziła się mieszkać z nim w jednym pokoju, nie była przypadkiem w ciąży?
Utrwaliwszy w sobie już to podejrzenie ciekaw był, jakimi słowami uwodziciel przekonywał cnotliwą dziewczynę i czym ją skusił, że znalazła się w takim położeniu. Chciał również się przekonać, czy jego podejrzenia są słuszne. Postanowił wezwać do wykonania sekcji któregoś z tutejszych lekarzy lub z Utica czy Albany. Należy również ze swym podejrzeniem podzielić się z Heitem i zastanowić się, skąd mogły powstać te sine znaki na twarzy ofiary.
Przy badaniu zawartości walizki znalazł się jeszcze jeden dowód przeciw temu tajemniczemu osobnikowi i to dowód wielkiej wagi. Oprócz sukien, bielizny, kapeluszy, pary jedwabnych podwiązek, kupionych u Braunsteina w Lycurgus, jeszcze nie używanych, był tam jeszcze garnitur toaletowy, który dał jej Clyde na gwiazdkę. Leżała przy nim niewielka kartka, a na niej odczytano słowa: — „Dla Berti od Clyda. Wesołych Świąt!“ — Nie było jednak nazwiska. Pismo też nie było zbyt czytelne, pisane w pośpiechu, w czasie, gdy Clyde był już myślą gdzie indziej.
Zdziwił się prokurator, iż zbrodniarz nic nie wiedział, że w walizce ofiary może istnieć taki przeciw niemu dowód. A jeżeli wiedział i nie zabrał tej kartki, to prawdopodobnie ów Clyde nie jest mordercą. Czyż człowiek obmyślający zbrodnię zostawiłby kartkę ze swym imieniem, pisaną własną ręką.
Przyszło mu naraz na myśl, żeby tę kartkę ukryć aż do dnia procesu i nagle okazać ją w chwili, kiedy człowiek ten będzie zapierał się wszelkich stosunków z Robertą Alden i nie przyzna się, że podobne podarunki od niego pochodzą. Schował więc kartkę do kieszeni, jednak Earl przedtem ją jeszcze spostrzegł i przyjrzawszy się uważnie odezwał się:
— Nie jestem pewien, panie prokuratorze, ale zdaje mi się, że jest to ten sam charakter pisma, co w książce meldunkowej w Big Bittern.
— Dobrze, przekonamy się o tym — odrzekł prokurator.
Po skończonych formalnościach dał znak Heitowi, żeby poszedł za nim do drugiego pokoju, i tam na osobności, bez świadków oświadczył mu:
— Tak, Fredzie, dobrze ująłeś tę sprawę. Ona dobrze znała tego młodzieńca, ale gdybyś całe swe życie myślał, nie domyśliłbyś się, kto to taki... — Pochylił się i patrzył bacznie w oczy Heitowi.
— Rzeczywiście, Orvillu, nie mam najmniejszego pojęcia.
— Hm, a słyszałeś co o warsztatach Griffithsa w Lycurgus?
— Wyrób kołnierzyków?
— Tak.
— Chyba nie syn? — Fred Heit wytrzeszczył szeroko oczy, wielką, ogorzałą ręką gładził brodę.
— Nie, nie syn. Bratanek.
— Bratanek? Samuela Griffithsa? Niemożliwe!
Stary, wytrawny, konserwatywny koroner targał brodę i patrzył ze zdumieniem.
— Dotychczas jednak wszystkie fakty za tym przemawiają, Fredzie. Jadę tam jeszcze dzisiaj, a mam nadzieję, że jutro będę jeszcze więcej wiedział. Ta dziewczyna, córka Aldenów, nadzwyczaj ubogich farmerów, pracowała w warsztatach Griffithsa, a bratanek Samuela Griffithsa był szefem oddziału, w którym była zajęta.
— No! no! no! — dziwił się koroner.
— Od miesiąca była słaba — położył nacisk na tym słowie — zanim jeszcze wyjechała od rodziców. Przez czas pobytu w domu napisała do niego przynajmniej z dziesięć listów, a może nawet i więcej. Wiem to od urzędnika pocztowego. Mam tu jego zeznanie — trzepnął się po kieszeni. — Wszystkie były adresowane do Clyda Griffithsa w Lycurgus. Mam nawet jego adres i nazwisko rodziny, u której mieszka. Telefonowałem tam z Biltz. Wezmę ze sobą starego Aldena, bo może mi się jeszcze przydać.
— No tak, tak... bardzo wszystko dobrze... ale żeby Griffiths... — kląskał językiem. — Ts! ts! ts!
— Chciałem z tobą pomówić o tym, co należy dalej robić — mówił Mason szybko z przejęciem. — Otóż nie wydaje mi się prawdopodobnie, żeby ją zabijał tylko dlatego, że nie chciał się z nią ożenić, to nie mogło być powodem zbrodni, ale... — tu opowiedział mu o swych przypuszczeniach co do ciąży Roberty. Heit poparł je od razu.
— Trzeba więc pomyśleć o autopsji — mówił dalej Mason. — Zobaczymy również, jaką opinię wydadzą doktorzy o jej ranach i siniakach. To jest bardzo ważne w tej sprawie. Nie będziemy wtedy mieli żadnej wątpliwości, czy dziewczyna została zabita, zanim łódka się wywróciła, czy też tylko było ogłuszona i wypadła z łódki sama, a może stało się to dopiero wówczas, gdy łódź się wywróciła. Nie zrobimy kroku dalej, jeżeli tego nie będziemy pewni. Skąd tu jednak wziąć takiego doktora? Może znasz takiego, który by potem oczywiście chciał stanąć w sądzie?
Mason zamyślił się. Już powoli budował sobie całą sprawę.
— Nie umiem ci na to odpowiedzieć, Orvillu — odrzekł zwolna Heit. — Jesteś w tych sprawach bardziej kompetentny niż ja. Sam już prosiłem doktora Mitchella, żeby tu jutro, wstąpił i obejrzał naszą denatkę. Bettsa także prosiłem, ale jeżeli masz kogo innego... Bavo na przykład albo Lincolna z Coldwater... Co powiesz o Bavo?
— Wolałbym Webstera z Utica albo Beemisa, a może obu razem. Im więcej zdań, tym lepiej.
Heit czując, jak wielka odpowiedzialność na nim ciąży, dodał:
— Masz rację. Jeżeli czterech doktorów wyda swoją opinię, będzie to miało większe znaczenie niż zdanie jednego lub dwóch. Jeżeli dziś albo jutro chcemy zakończyć śledztwo, trzeba ich zaraz wezwać.
— Naturalnie! naturalnie! Dziś jeszcze pojadę do Lycurgus i mam nadzieję, że zbiorę tam wiele wiadomości. Może spotkam się osobiście z tym Griffithsem... A gdyby nawet nie, to w każdym razie znajdzie się coś, co rzuci więcej światła na tę sprawę. Zanosi się na coś poważnego, Fredzie. Mam wrażenie, że żaden z nas nie miał jeszcze w ręku takiej sprawy i dlatego powinniśmy bardzo uważnie brać się do niej. Młodzieniec ten jest, zdaje się, bardzo bogaty, a jeżeli tak jest, to nam ucieknie. Rodzina jego też stanie za nim... — Przesunął nerwowo ręką po włosach i dodał: — Ale to nic. Teraz tylko trzeba koniecznie sprowadzić Beemisa i Webstera, a najlepiej zatelegrafować do nich jeszcze dziś wieczorem albo zatelefonować. Z Albany weźmiemy Sprulla, a tylko dlatego, żeby mieć spokój z miejscowymi, weźmiemy stąd Lincolna i Bettsa. A może Bavo... — Pozwolił sobie na cień uśmiechu. — Teraz jadę. A ty, Fredzie, postaraj się o doktorów na poniedziałek albo na wtorek, ja zaś będę się starał wrócić jak najprędzej i zabierzemy się do roboty. Lepiej, żeby byli tu już w poniedziałek, im prędzej, tym lepiej.
Złożył do szuflady kilka dokumentów, a potem w drugim pokoju oznajmił Aldenowi, że czeka go nowa podróż. Następnie polecił Burtonowi zatelefonować do pani Mason i wytłumaczyć, że jest bardzo zajęty sprawą i nie będzie mógł przed poniedziałkiem wrócić do domu.
Podczas drogi, która trwała kilka godzin, Orville Mason usiłował wydobyć z przygnębionego, zrozpaczonego Aldena nieco wiadomości dotyczących przeszłości Roberty i słuchał o jej szlachetności, uczciwości, cnocie, dobroci serca i słodyczy charakteru, dowiedział się, gdzie poprzednio pracowała, ile zarabiała, co robiła z pieniędzmi.
Była to zwykła, pospolita historia ubogiej dziewczyny, którą jednak Mason umiał należycie ocenić.
Przybywszy do Lycurgus poszedł razem z Aldenem do hotelu, gdzie wziął dla niego pokój, żeby mógł odpocząć, potem udał się do biura miejscowego prokuratora, z którym musiał się porozumieć w tej sprawie i otrzymać pozwolenie na działanie na tym terenie. Po czym w towarzystwie dzielnego detektywa wybrał się do mieszkania Clyda na Jefferson Avenue, licząc na to, że go zastanie w domu.
Pani Peyton jednak oświadczyła mu, że Clyde istotnie mieszka tutaj, ale dzisiaj nie ma go w domu. Wówczas przedstawił się jej jako prokurator, który wobec pewnych poszlak, związanych z utonięciem dziewczyny w Big Bittern, a z którą, jak przypuszczano, Clyde żył jakiś czas — musi wejść do jego pokoju.
Pani Peyton tak była zdumiona, że cofnęła się z wyrazem zgrozy, oburzenia i niewiary na twarzy.
— Ależ to niemożliwe! Pan Clyde Griffiths? Ależ to śmieszne podejrzenie! On jest bratankiem Samuela Griffithsa i dobrze jest wszystkim znany... Każdy krewny może stwierdzić jego niewinność... Powiedzą panu o nim wszystko, ale nie to... nie to... to niemożliwe!
Patrzyła ze zdumieniem na Masona i detektywa, który chcąc rozproszyć jej wątpliwości okazał jej swój znak urzędowy oraz dokument zezwalający na rewizję mieszkania, a będąc przyzwyczajony do takich sytuacyj, skierował się sam na schody, prowadzące na wyższe piętro.
— Bardzo mi przykro, moja pani, ale jestem zmuszony prosić ją, żeby nam pokazała jego pokój. Musimy zrobić rewizję.
Widząc, że nie może sprzeciwić się osobom urzędowym, pani Peyton w najwyższym zdenerwowaniu wskazała pokój Clyda, uważając jednak tę rewizję za jakąś niewytłumaczoną pomyłkę.
W pokoju Clyda od razu wpadł im w oczy niewielki, niezbyt ciężki, stojący w kącie kuferek, którym Faunce, detektyw, zaraz się zajął. Podniósł go naprzód, chcąc zbadać jego wagę. Mason zaś obejrzał wszystkie rzeczy w pokoju, zawartość szuflad i pudełek oraz kieszeni ubrań. W jednej z szuflad, między bielizną, znalazł kilka starych zaproszeń od Trumbullów, Starków, Griffithsów, Harrietów, a przy nich kartkę z notatnika Clyda: „Środa, 20 luty, obiad u Starków“, a niżej: „Piątek, 22 u Trumbullów“. Porównał natychmiast charakter pisma z kartką znalezioną w walizce Roberty i przekonał się, że są identyczne. Spojrzał teraz na detektywa, który jeszcze oglądał kuferek.
— Co z tym zrobimy, szefie? Czy zabierzemy z sobą, czy otworzymy jeszcze tutaj?
— Myślę — odparł z powagą prokurator — że lepiej będzie tu zrewidować. Mogę po to przysłać później, ale teraz chcę zobaczyć od razu, co tam jest.
Detektyw wyjął z kieszeni ciężkie dłuto i zaczął się rozglądać, czy nie znajdzie gdzie młotka.
— Nie jest to zbyt mocny zamek — mówił — i myślę, że uda się nam go łatwo otworzyć.
Pani Peyton, niesłychanie zgorszona takim uproszczeniem sprawy, zawołała:
— Młotek mogę panu dać, ale dlaczego nie można posłać po ślusarza? Nie słyszałam jeszcze, żeby ktoś w ten sposób postępował...
Jednak detektyw przy pomocy młotka i dłuta otworzył kuferek i oczom przedstawicieli władzy ukazały się różne drobiazgi garderoby Clyda. Skarpetki, kołnierzyki, krawaty, szaliki, szelki, sweter, para zimowych wysokich butów, cygarniczka, popielniczka z laki i para łyżew. Była też między tym wszystkim i paczka listów Roberty, pisany z Biltz, wraz z małą jej fotografią jeszcze sprzed roku, a obok nich druga paczka wszystkich liścików, kartek, zaproszeń od Sondry od czasu jej wyjazdu do Twelfth Lake. Listy stamtąd pisane Clyde wziął ze sobą, leżały one zawsze na jego sercu. Jeszcze ciekawsze były listy w trzeciej paczce, pisane przez matkę Clyda. Pierwszy z nich adresowany był do Harry Teneta do Chicago, co niezmiernie podejrzanie wyglądało, reszta pod adresem Clyda Griffithsa do Union Clubu w Chicago i do Lycurgus.
Nie szukał pan Mason niczego więcej w kuferku, lecz zaraz zabrał się do odczytywania listów. Przeczytał naprzód trzy od Roberty, z których dowiedział się o przyczynie wyjazdu do Biltz, potem trzy pierwsze od matki, pisane niezwykle patetycznym stylem, w których wspominała o jakimś szaleństwie, o jakimś wypadku, który miał miejsce w Kansas City, oraz tkliwie i czule zalecała, żeby wybrał prostą ścieżkę życia, co na Masonie wywarło takie wrażenie, że poszukiwany przez niego osobnik był jakimś wykolejeńcem, rozwiązłym, błąkającym się bez celu po świecie próżniakiem. Dalej ku wielkiemu swemu zdumieniu dowiedział się, że oprócz opieki stryjowskiej Clyde nic więcej nie posiada. Jest ubogim potomkiem wysoce religijnej gałęzi rodu Griffithsów. Mogło to prokuratora usposobić nieco dla niego łaskawiej, gdyby nie kartki od Sondry, rozpaczliwe listy Roberty i mgliste wzmianki w listach matki o jakiejś zbrodni w Kansas City. Z tego wszystkiego wywnioskował prokurator, że Clyde nie tylko był zdolny uknuć spisek na życie dawnej kochanki, lecz z całkiem zimną krwią wykonać zbrodnię.
Co to za zbrodnia w Kansas City? Trzeba zatelegrafować do tamtejszego prokuratora i dowiedzieć się szczegółów.
Zanotowawszy to sobie w pamięci przeglądał dalej krytycznym, ciekawym wzrokiem dalsze listy, zaproszenia, pięknie pachnące, ze złoconymi monogramami, i wyznania miłosne Sondry, które stawały się coraz gorętsze, a ostatnie zaczynały się od: „Cacany Clyduś!“ albo: „Najsłodsze moje czarne oczy!“ albo „Chłopcze mój najdroższy!“, a podpisywane były „Sondra“ albo „Twoja Sondra“. Niektóre z nich miały dawniejsze daty: 10 maja, 15, 26 maja, a porównawszy z datami listów Roberty dowiedział się Mason, że opuszczona kochanka w tym samym czasie pisywała bardzo żałosne listy.
Teraz już wszystko było jasne. Rozkochał w sobie bogatą jakąś pannę i dla niej zdradził dawną kochankę!
Jakkolwiek rewelacyjne było dla prokuratora to odkrycie, czuł jednak, że nie pora siedzieć teraz nad tym i medytować. Kuferek trzeba przenieść do hotelu.
Kazał więc detektywowi zatelefonować do policji, żeby przeniosła kufer do hotelu, a sam udał się do rezydencji Samuela Griffithsa, lecz tam dowiedział się, że nie ma nikogo z tej rodziny w mieście. Wszyscy wyjechali do Greenwood Lake. Zatelefonował tam. Powiedziano mu, że Clyde Griffiths znajduje się obecnie u państwa Cranstonów w Twelfth Lake, niedaleko Sharon.
Oczywiście, taki sobie paniczyk jak Clyde Griffiths nie może przecież gdzie indziej przebywać, tylko na eleganckim letnisku!... prawdopodobnie nawet u tej panny, od której tyle otrzymywał słodkich liścików...
Ale!... przecież także kapitan statku mówił o młodzieńcu, który jechał do Sharon! Eureka! Już go ma w swoich rękach!
Skoro nacieszył się własną przenikliwością, postanowił udać się osobiście do Sharon i Pine Point, rezydencji Cranstonów nad Indian Chain, jeziorem, które znane jest pod nazwą Twelfth Lake (dwunaste jezioro).
Miał już dokładny rysopis Clyda, a że chodziło tu o zbrodnię, chciał mieć więcej osób przy sobie, zatelefonował więc do Newtona Slacka, szeryfa z Bridgeburga, oraz do Heita i jego pomocnika, ażeby wszyscy trzej jak najśpieszniej wyjechali do Sharon, gdzie z nimi się spotka.
Zatelefonował potem do willi Cranstonów w Pine Point. Odezwał się kamerdyner, którego zapytał się, czy pan Clyde Griffiths jest obecny.
— Owszem, przyjechał tutaj, ale na razie jest nieobecny, bo wyjechał z całym towarzystwem na wycieczkę do różnych jezior. Czy jest jakie dla niego zlecenie?... Nie, nie może powiedzieć, jak daleko wyjechali, prawdopodobnie jednak do Bear Lake, o jakie trzydzieści mil stąd. Nie umie też powiedzieć, kiedy powrócą, ale pewnie nie prędzej jak za jakie dwa dni... Tak... pan Clyde bierze udział na pewno w tej wycieczce...
Zatelefonował więc pan Mason jeszcze raz do szeryfa, polecając mu zabrać ze sobą czterech, a nawet pięciu wywiadowców, bo obawiał się, że uczestnicy wycieczki mogą się rozdzielić, trzeba więc będzie mieć baczenie na obie grupy tego towarzystwa.
Zobaczysz, ptaszku! znajdziesz się niedługo w więzieniu w Bridgeburgu, a tam już wytłumaczysz się, co cię skłoniło do zamordowania biednej dziewczyny!
Skoro woda zamknęła się nad Robertą, Clyde zwolna dopłynął do brzegu, udał się do lasu, tam w największym zdenerwowaniu wyszukał walizkę, zmienił ubranie, wykręcił z wody mokry garnitur i starał się go wysuszyć. Zbyt późno było już jednak. Ułożył go więc w walizce między suchymi gałązkami i igłami drzew, trójnóg aparatu wetknął w dziuplę spróchniałego drzewa i przy zapadającej nocy zanurzył się w ciemności lasu.
Był niesłychanie rozstrojony. Nie miał pewności, czy popełnił, czy też nie popełnił zbrodni. Wiedział, że lepiej byłoby powrócić do gospody i zawiadomić o „wypadku“, lecz nie!... nie mógłby tego zrobić. Sama myśl o tym przerażała go niesłychanie. Byłoby to okropne zuchwalstwo z jego strony! Nie mógłby spokojnie patrzeć ludziom w oczy i każdy z jego miny mógłby wywnioskować, że to nie był zwykły wypadek, lecz zbrodnia, którą popełnił.
A właściwie, czyż był winien? W ostatniej chwili zaniechał nawet swego projektu... Ale któż w to uwierzy, jeżeli śpiesznie nie zawiadomił o wypadku? Ale nie mógłby... nie poszedłby między ludzi...
Jakże? Sondra dowiedziałaby się, że był na wycieczce z robotnicą, którą zameldował w gospodzie jako swoją żonę!... O, Boże!