0,99 €
„Wampir” to powieść autorstwa Władysława Stanisława Reymonta napisana w 1931 roku. Główny bohater, poeta Zenon, jest emigrantem z Polski, który osiedlił się w Londynie. Tam znajduje stabilizację życiową oraz piękną narzeczoną Betsy. Jego życie komplikuje się w chwili, gdy pod wpływem przyjaciela ulega tajemnicom spirytyzmu. Poznaje hinduskiego guru oraz piękną i tajemniczą Daisy. Zafascynowany nią, coraz bardziej ulega jej urokowi. Za jej pośrednictwem kontaktuje się z duchami oraz staje się świadkiem satanistycznych rytuałów. Jego sytuacja jeszcze bardziej się komplikuje, gdy do Londynu przybywa dawna jego ukochana Ada.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Władysław Stanisław Reymont
„Wampir”
Copyright © by Władysław Stanisław Reymont, 1931
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Łukasz Chmielewski
Projekt okładki: Kamil Skitek
Druk: J. Rajski
Wydawnictwo: Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Warszawa 1931
ISBN: 978-83-8119-080-0
Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/
e-mail:[email protected]
Wszystkie światła pogasły; tylko między oknami wzielonawej, kryształowej kuli mżył się rozpierzchły, ledwie dojrzany płomyk, jakgdyby świętojański robaczek, trzepoczący się wciemnościach.
Cisza zapadła nagle, cisza, pełna dręczącego oczekiwania.
Siedzieli zprzyczajoną uwagą, skupieni, aż do martwoty, apełni szarpiącego niepokoju iledwie powstrzymywanych dygotów trwogi.
Czas płynął wolno wprzerażającem milczeniu, wdławiącej okropnej ciszy trwożnych przeczuwań, że jeno niekiedy jakieś stłumione westchnienie wionęło wciemnościach, podłoga zatrzeszczała, aż drgnęli gwałtownie, to nierozpoznany szelest, jakby lot ptaka, okrążał ich głowy, łopotał po pokoju, wiał chłodem na rozgorączkowane twarze imarł wmrokach rozłkanym szelestem...
Iznowu przepływały chwile długie, jak wieki, chwile milczenia dręczącego ioczekiwań.
Naraz stół drgnął, zakołysał się gwałtownie, uniósł wpowietrze iopadł bez szelestu na podłogę...
Lodowaty dreszcz wstrząsnął sercami... ktoś krzyknął... ktoś załkał nerwowo... ktoś zerwał się jakby do ucieczki... palące tchnienie trwogi przewiało wciemnościach izakłębiło się wduszach bolesnem, męczącem drżeniem, ale wnet przygasło wszystko, zdławione przez straszne pragnienie zjaw...
O cud błagały trwogi wszystkie idusze, rozpięte wbolesnej tęsknocie.
Cisza stała się jeszcze głębszą, powstrzymywano oddechy, tłumiono strachliwe bicie serc, wytężano całą siłę woli, aby nie zadrgnąć, nie szepnąć, nie poruszyć się, nie patrzeć nawet imartwieć wtakiej cichości, że ruch jakiegoś zegarka przewiercał serca bezustannym, bolesnym dygotem ibił wskroniach ciężkiemi młotami.
Szum głuchy, bełkotliwy arozwiany idaleki, jakby morza odpływającego, wrzał monotonnie za oknami, deszcz zacinał bezustannie, brzęczał cicho ipo zapoconych, szarzejących szybach spływał nieskończonemi sznurami paciorków iszemrał sennie, szemrał lękliwie; to wiatr obijał się oszyby ize zduszonym, żałosnym krzykiem obsuwał się martwo po ścianach, apotem jakieś drzewa, podobne do strzępiastych chmur, drzewa ślepe inieme, nachylały się cicho do okien, chwiały się cieniem ledwie uchwytnym, jak sen nieprzypomniany, ijak sen, przepadły wmrokach.
A pokój wciąż był głuchy, niemy iprzepastny, jak otchłań, tylko ten zielonawy płomyk, niby gwiazda, odbita wczarnej topieli, drgał ustawicznie, rozpryskując się świetlistą larwą, jakby zpod wody skłębionej, albo jakieś spojrzenie zamigotało rozwianym płomieniem iwnet marło wciemnościach mętnych, pełnych anieuchwytnych, zaledwie wyczutych falowań, niedojrzałych ruchów, drgań niepokojących, szeptów zmartwiałych, konających połysków iprzyczajonej, dygocącej trwogi...
Stół znowu wyrwał się zpod rąk, roztrącił siedzących, uniósł się gwałtownie iz hukiem padł na swoje miejsce... łańcuch rąk się przerwał, zerwało się kilka okrzyków, ktoś skoczył wbok do światła...
— Cicho... na miejsca... cicho! — zabrzmiał rozkazujący głos.
Ręce splotły się znowu włańcuch nieprzerwany, przymilkli znagła, ale już nikt nie potrafił pokonać nerwowego drżenia, dłonie się trzęsły, serca dygotały iduszę przelatywał wicher świętej trwogi, pochylano się nad stołem, jak nad niepojętą, tajemniczą istotą, której ruch każdy był cudem widomym, cudem żywym.
Joe, przewodniczący, zaczął szeptać modlitwę, aza nim roztrzęsionemi wargami powtarzano coraz prędzej, coraz mocniej, iż ciemność rozbrzmiewała szmerem lotnym, namiętnym, wyrwanym zpod serc, zgłębi dusz olśnionych... Słowa padały rozwiane, płonące wiarą, wiotkie, jak tchnienie, apotężne żądzą objawień, pragnieniem cudów...