Wciąż żywa - Peter James - E-Book

Wciąż żywa E-Book

Peter James

0,0

Beschreibung

Dla Larry'ego Brookera ten film może okazać się kasowym sukcesem, który tak długo mu się wymykał.   Dla Gai, gwiazdy rocka, desperacko poszukującej uznania dla swoich aktorskich umiejętności, ta rola może oznaczać nominację do Oscara.   Dla miasta Brighton, wartość kręcenia w ich rejonie hollywoodzkiej produkcji o jednej z największych miejskich historii miłosnych, między Królem Jerzym IV a Marią Fitzherbert – jest niewyobrażalna.   Dla detektywa Roy'a Grace'a z komendy w Sussex, to koszmar dziejący się na jego oczach. Obsesyjny prześladowca podąża za Gają. Pierwszy zamach na życie gwiazdy miał miejsce kilka dni przed jej lotem z rodzinnego Bel Air do Brighton. Roy Grace otrzymał ostrzeżenie: w mieście ukrywa się prześladowca, który czeka, obserwuje i planuje.  --- "Nowy porywający thriller najlepszego brytyjskiego autora kryminałów". - The Daily Mirror "Błyskotliwe dialogi, świetnie zarysowane postaci, inteligentny detektyw Grace i piękne jak kamea nadmorskie Brighton". - The Times "Kolejny mistrzowski kryminał obsypanego nagrodami Jamesa. Subtelna intryga, niespodziewane zwroty akcji, zaskakujący finał. »Nie dość martwy«, podobnie jak jego poprzednie wysokooktanowe thrillery, natychmiast katapultował się na czołówkę listy bestsellerów". - The Argus

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 536

Veröffentlichungsjahr: 2024

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Wciąż żywa

Wciąż żywa

© Peter James 2012

© Copyright to the Polish Edition: Jentas ehf 2023

Tytuł oryginału: Not Dead Yet

ISBN: 978-99-796-4582-5

Dla Geoffa Duffielda

Wierzyłeś we mnie i dzięki tobie spełniło się

1

Ostrzegam cię i więcej tego nie powtórzę. Nie bierz w tym udziału. Lepiej będzie, jeśli mi uwierzysz. Weź udział, a zginiesz, suko.

2

Gaja Lafayette nie zdawała sobie sprawy, że tam, w zaparkowanym w ciemnościach kombi, siedzi mężczyzna, który przyjechał, żeby ją zabić. Nie była też świadoma, że przysłał jej maila. Bez przerwy otrzymywała wiadomości z pogróżkami, głównie od religijnych maniaków albo ludzi zgorszonych jej przekleństwami i prowokacyjnymi strojami podczas występów na scenie. Jej pocztę elektroniczną odbierał zaufany szef ochrony — urodzony w Detroit Andrew Gulli, były gliniarz, który przez większą część swojego życia zawodowego zajmował się bezpieczeństwem narażonych na ataki osobistości ze świata polityki.

Andrew wiedział, kiedy sprawa jest na tyle poważna, żeby niepokoić pracodawcę, ale ten śmieć, który przyszedł z anonimowego konta, wydał mu się bez znaczenia. Jego szefowa dostawała tuzin podobnych tygodniowo.

Była dziesiąta wieczorem i Gaja usiłowała skupić się na czytanym scenariuszu, ale nie była w stanie się skoncentrować. Jej uwagę rozpraszało to, że zabrakło jej papierosów. Uroczy, ale niezbyt bystry Pratap, który robił dla niej wszystkie zakupy, a którego nie miała sumienia wyrzucić z pracy ze względu na jego żonę z guzem mózgu, kupił niewłaściwą markę. Co prawda ograniczała się teraz do czterech papierosów dziennie i więcej nie potrzebowała, ale stare przyzwyczajenia pozostały. Truła się tym świństwem, twierdząc, że to paleniu zawdzięcza swój słynny ochrypły głos. Jeszcze kilka lat temu wypalała jednego przed wstaniem z łóżka, a drugi tlił się w popielniczce, kiedy brała prysznic. Każdej czynności towarzyszył papieros. Teraz, choć prawie uwolniła się od nałogu, nadal musiała mieć pewność, że papierosy są w domu. Na wypadek gdyby ich potrzebowała.

Tak jak potrzebowała wielu innych rzeczy. Przede wszystkim pełnej uwielbienia publiczności. Dlatego nieustannie sprawdzała, ile osób śledzi jej wpisy na Twitterze i ile ma fanów na Facebooku. Dzisiaj obie te liczby znacząco wzrosły, a tylko w ciągu ostatniego miesiąca każda zwiększyła się o milion. Pod tym względem pozostawiała daleko w tyle dwie artystki, które uważała za swoje rywalki — Madonnę i Lady Gagę. Jej wydawany co miesiąc newsletter miał blisko dziesięć milionów subskrybentów. Niezbędne do życia było też dla Gai jej siedem domów, z których ta zbudowana pięć lat temu na półtorahektarowej posiadłości kopia toskańskiego palazzo była największa.

Ściany, od posadzki po sufit wyłożone lustrami dla stworzenia iluzji bezbrzeżnej przestrzeni, udekorowane były dziełami sztuki Azteków, a także plakatami przedstawiającymi nienaturalnie wielką Gaję. Ten dom, jak wszystkie pozostałe, był katalogiem jej kolejnych wcieleń. Gaja bez przerwy odkrywała siebie na nowo. Ostatnio, dwa lata temu, w wieku trzydziestu pięciu lat, odnalazła w sobie aktorkę filmową.

Nad jej głową wisiała olbrzymia, oprawiona w ramki, czarno-biała fotografia przedstawiająca ją w czarnym negliżu i podpisana: „Światowe tournee — Gaja ratuje planetę”. Inna, na której była ubrana w koszulkę bez rękawów i skórzane spodnie, nosiła podpis: „Tournee objawienia Gai”. Nad kominkiem znajdowało się niesamowite, w odcieniach zieleni, zbliżenie jej ust, nosa i oczu: „Gaja prywatnie i z bliska”.

Codziennie dzwonili do niej jej agent i jej menedżer, zapewniając ją niezmiennie, jak bardzo świat jej potrzebuje. Takie same zapewnienia otrzymywała od stale rozrastającej się — wynajętej przez jej firmę zarządzającą — centrali zajmującej się siecią społecznościową. A w tej chwili bardzo potrzebowała jej osoba, o którą Gaja troszczyła się najbardziej na świecie — jej sześcioletni syn Roan. Przeszedł po cichu po marmurowej posadzce, w piżamie Armani Junior, z potarganymi brązowymi włosami i marsową miną, i poklepał po ramieniu matkę leżącą na białej sofie, wspartą na purpurowych poduszkach z atłasu.

— Mamo, nie przyszłaś i nie poczytałaś mi bajki.

Gaja wyciągnęła rękę i zmierzwiła jeszcze bardziej jego włosy. Następnie odłożyła scenariusz i wzięła chłopca w ramiona, mocno go obejmując.

— Przepraszam, skarbie. Już późno, pora pójść spać, a mama jest dziś bardzo zajęta; musi nauczyć się tekstu. To naprawdę duża rola, wiesz? Mama gra Marię Fitzherbert, kochankę angielskiego króla Jerzego iv!

W czasach regencji w Anglii Maria Fitzherbert była prawdziwą diwą. Teraz diwą była Gaja. Ale łączyło je coś jeszcze. Maria Fitzherbert spędziła większość swojego życia w Brighton. Tam, gdzie urodziła się Gaja! Naprawdę czuła z tą kobietą więź, mimo że żyły w tak odległych epokach. Była stworzona do tej roli!

Jej agent mówił, że to będzie nowe Jak zostać królem. Bez wątpienia oscarowa rola. A ona tak bardzo pragnęła dostać Oscara. Pierwsze dwa filmy, w których wystąpiła, były całkiem dobre, ale nie rzuciły świata na kolana. Wraz z upływem czasu zdała sobie sprawę, że nie dokonała właściwego wyboru, a scenariusze były — szczerze mówiąc — słabe. Za to ten film powinien wzbudzić tak upragniony przez nią zachwyt krytyki. Ciężko pracowała nad tą rolą. Musi odnieść sukces.

Do diabła, życie to nieustanna walka. Los sprzyja odważnym. Niektórzy są w czepku urodzeni, a inni, tak jak ona, pochodzą z biednej dzielnicy i muszą ciężko pracować, żeby coś osiągnąć. Przebyła długą drogę — kelnerowanie i dwa małżeństwa — nim zdobyła obecną pozycję i wreszcie mogła się poczuć dobrze. Tylko ona, Roan i Todd, instruktor fitness, który zapewniał jej wspaniały seks, kiedy tego potrzebowała, i znikał jej z oczu, kiedy nie chciała go widzieć, a także grono jej zaufanych współpracowników.

Wzięła do ręki scenariusz i pokazała synowi białe i niebieskie kartki.

— Mama musi się tego wszystkiego nauczyć, zanim poleci do Anglii.

— Obiecałaś.

— Steffie nie czytała ci dziś wieczorem?

Steffie była nianią.

— Ty czytasz lepiej. — Chłopiec wydawał się zrozpaczony. — Lubię, jak ty mi czytasz.

— Jest już po dziesiątej — powiedziała, spoglądając na zegarek. — Pora spać!

— Nie mogę zasnąć. Nie zasnę, jeśli mi nie poczytasz, mamo.

Odłożyła scenariusz na szklany stolik, postawiła syna na podłodze i wstała.

— Zgoda. Jedną krótką bajkę, okey?

Jego twarz rozjaśniła się. Energicznie pokiwał głową.

— Marla! — zawołała. — Marla!

Do pokoju weszła jej asystentka z telefonem komórkowym przy uchu. Kłóciła się z kimś zawzięcie, chodziło chyba o rezerwację miejsc w samolocie. Jedyną ekstrawagancją, jakiej Gaja sobie odmawiała, był prywatny odrzutowiec. Głównie z troski o emisję gazów cieplarnianych.

Marla krzyczała do słuchawki. Czy te pieprzone linie lotnicze nie wiedzą, kim jest Gaja? Że może ich zgnoić? Miała na sobie błyszczące dżinsy Versace z nogawkami wetkniętymi w czarne buty ze skóry aligatora i cienki czarny golf, a na jej szyi kołysał się złoty łańcuszek z płaskim złotym wisiorkiem przedstawiającym kulę ziemską i wygrawerowany na niej napis: „Planeta Gaja”. Dokładnie tak samo była ubrana dziś wieczorem jej szefowa. Obie miały też jednakowe fryzury — mocno wycieniowane blond włosy do ramion, ze starannie wymodelowaną grzywką.

Gaja Lafayette wymagała, żeby żeńska część jej personelu ubierała się i czesała w jednakowy sposób — zgodnie z przesyłaną codziennie mailem instrukcją. Wszystkie kobiety miały być wierną kopią swojej szefowej.

— Załatwione! — powiedziała Marla, zakończywszy rozmowę. — Zgodzili się wywalić parę osób z samolotu. — Uśmiechnęła się anielsko do Gai. — Ze względu na ciebie!

— Potrzebuję papierosów — odezwała się Gaja. — Możesz być tak dobra i pójść je kupić?

Marla rzuciła ukradkowe spojrzenie na zegarek. Miała dziś wieczorem randkę i z powodu wymagań Gai już była spóźniona dwie godziny — choć nie było to niczym nadzwyczajnym. Żadna z poprzednich osobistych asystentek Gai nie zagrzała przy niej miejsca dłużej niż osiemnaście miesięcy, a Marla rozpoczynała właśnie trzeci rok. Praca była ciężka, wielogodzinna i niezbyt dobrze płatna, ale zdobyte doświadczenie bezcenne, a szefowa, choć wymagająca, to miła. Pewnego dnia wyswobodzi się z tych pęt, ale jeszcze nie teraz.

— Jasne, nie ma sprawy — odparła.

— Weź mojego mercedesa.

Był ciepły, przyjemny wieczór. Gaja dobrze wiedziała, jak ważne są takie dodatki do pensji.

— Super! Zaraz wracam. Coś jeszcze?

Gaja potrząsnęła głową.

— Możesz zatrzymać samochód do jutra.

— Mogę?

— Jasne, nigdzie się nie wybieram.

Marla uwielbiała srebrnego SL55 AMG. Nie mogła się już doczekać szybkiej jazdy zakrętami Sunset Boulevard w drodze do sklepu całodobowego. A potem zabierze Jaya. Kto wie, jak skończy się ta noc? Każdy dzień przepracowany u Gai był wzywaniem i przygodą. A ostatnio, odkąd poznała Jaya, także każdy wieczór! Jay był obiecującym młodym aktorem i Marla próbowała znaleźć dzięki kontaktom Gai sposób, żeby pomóc mu się wybić.

Nie wiedziała tego jeszcze, ale wychodząc z domu i wsiadając do mercedesa, popełniała śmiertelny błąd.

3

Trzydzieści minut wcześniej, gdy wyjeżdżał z Santa Monica, łyknął valium, które zaczynało teraz działać na niego uspokajająco. Cola, którą wypił kwadrans temu podczas krótkiego postoju na terenie Uniwersytetu Kalifornijskiego w Brentwood, zapewniła odpowiedni zastrzyk energii, a łyk teąuili z leżącej na fotelu pasażera butelki dodał mu odwagi.

Jechał powoli, ponieważ miał przepalony tłumik, a nie chciał zwracać na siebie uwagi głośnym rykiem. Chevrolet, rocznik 1997, był kupą zardzewiałego złomu. Poprzedniego wieczoru na parkingu myjni samochodowej, w której pracował, położył na nim świeżą warstwę lakieru i teraz, w ciemnościach, nikt nie powinien zauważyć, jakim gruchotem się porusza.

Opony były zupełnie łyse, a jemu ledwie wystarczyło pieniędzy na benzynę, żeby przejechać przez całe miasto. Mieszkający tu, w Bel Air, bogacze nie mieli pojęcia, co to znaczy być biednym. Za wysokimi żywopłotami, za otwieranymi automatycznie bramami kryły się wielkie rezydencje otoczone wypielęgnowanymi trawnikami i wszelkimi ogrodowymi zabawkami. Jaki to rażący kontrast do rozpadającego się bungalowu w zapyziałej części Santa Monica, gdzie mieszkał z Daną. Ale to się zmieni. Dana wkrótce zyska sławę, na którą od dawna zasługuje. A potem staną się dość bogaci, żeby kupić taką posiadłość jak te, które go tu otaczały.

Nietrudno było mu ustalić, który dom do kogo należy, bo mieszkańcy połowy mijanych przez niego rezydencji byli wymienieni z nazwiska na turystycznej Mapie gwiazd Hollywood, która leżała, mocno sfatygowana i pognieciona, na fotelu pasażera, pod opróżnioną do połowy butelką teąuili. Był jeden pewny sposób poruszania się po ulicach Bel Air bez zwracania na siebie uwagi licznych patroli policji i prywatnych firm ochroniarskich. W końcu był aktorem, a aktorzy są jak kameleony i potrafią wtopić się w swoją postać. Dlatego miał na sobie mundur pracownika ochrony i okrążał posiadłość Gai Lafayette w błyszczącym chevrolecie kombi z ogromnym napisem: „Bel Air — Beverly. Prywatne usługi ochroniarskie — uzbrojone patrole”. Niebieskie i czerwone litery nakleił sam.

Ta arogancka dziwka zupełnie zlekceważyła jego maila. W ubiegłym tygodniu wszystkie hollywoodzkie gazety doniosły, że wejdzie w skład obsady aktorskiej. Miała zagrać Marię Fitzherbert, kochankę księcia Walii, a później jego sekretną żonę. To małżeństwo nigdy nie zostało oficjalnie uznane, ponieważ ona była katoliczką i zgodnie z obowiązującym prawem Jerzy nigdy nie mógłby z tego powodu zostać królem.

To była jedna z najpiękniejszych historii miłosnych monarchii brytyjskiej. A w opinii internetowych serwisów plotkarskich jedna z największych ról ekranowych w dziejach kina.

Każda aktorka na świecie, jeśli tylko była w odpowiednim wieku, chciała ją zagrać. Ta rola oznaczała potencjalnego Oscara. Tymczasem Gaja tak bardzo do niej nie pasowała, że mogła ją zupełnie popsuć. Na litość boską, ona była tylko gwiazdą rocka, nie aktorką! Nie ukończyła szkoły teatralnej. Nie walczyła latami o zdobycie agenta, o bycie zauważoną. Jedyne, co potrafiła, to śpiewać drugorzędnej jakości piosenki, zdzierać z siebie ubranie, popisywać się swoim ciałem i sypiać z odpowiednimi osobami. I nagle postanowiła zostać aktorką!

Przyjmując ten angaż, pozbawiła jednej z najlepszych ról którąś z naprawdę utalentowanych aktorek.

Takich jak Dana Lonsdale.

Poza tym Gaja nie miała prawa tego robić. Nie brakowało jej pieniędzy. Nie potrzebowała większej sławy niż ta, którą już się cieszyła. Wszystko, co teraz czyniła, wynikało z jej próżności i niepohamowanej żądzy sławy i bogactwa. Ktoś musiał ją powstrzymać.

Niezdarnie poklepał wciśnięty do kieszeni spodni pistolet. Nigdy w życiu nie strzelał. To cholerstwo denerwowało go. Ale czasem trzeba zrobić to, co się uważa za słuszne.

Broń należała do jego ojca. Znalazł ją pod łóżkiem w jego przyczepie, kiedy staruszek zmarł. Glock. Nie wiedział nawet, jakiego kalibru, ale porównał go ze zdjęciami w internecie i stwierdził, że to trzydziestka ósemka. W magazynku było osiem nabojów, a obok pistoletu znalazł pudełko z dodatkową amunicją.

Początkowo zamierzał go sprzedać albo nawet wyrzucić. Teraz żałował, że tego nie zrobił. Nie potrafił się na to zdobyć. Pistolet został u niego w domu i przypominał słowa ojca — że jedynym sposobem na powstrzymanie niesprawiedliwości jest działanie.

Dziś nadszedł ten czas. Zamierzał powstrzymać wielką niesprawiedliwość.

O tak.

4

Dla Keitha Wintera, jak dla wielu innych gospodarzy, wczesny poranek był ulubioną porą dnia. Keith lubił wstawać wcześniej niż reszta świata, a szczególnie teraz, na początku czerwca, kiedy słońce wschodziło przed piątą.

Ale tego dnia wyszedł z domu z ciężkim sercem i pokonał tylko krótki dystans do kurnika.

Uważał, że Lohmann Brown to najlepsza rasa niosek, i dlatego miał ich trzydzieści dwa tysiące. Dzięki troskliwej opiece, jaką je otaczał, na wolnym wybiegu tu, na fermie Stonery, uzyskiwał jajka dużo lepsze niż wszyscy jego konkurenci.

Trzymał kury w dobrych, humanitarnych warunkach, zapewniał im tyle przestrzeni, ile potrzebowały, i karmił je swoją sekretną karmą, składającą się z pszenicy, oleju, soi, wapnia, sodu i zestawu witamin. Choć jego kury były z natury agresywne i skłonne do kanibalizmu, był z nich dumny, tak jak jest dumny z hodowanych przez siebie i zapewniających mu byt zwierząt każdy rolnik.

Trzymał je w suchym, czystym i nowoczesnym parterowym budynku, z ogromnym, długim na sto metrów wybiegiem. Wzdłuż niego stały lśniące, stalowe silosy z ziarnem. Na końcu wybiegu, obok traktora i rozmaitych sprzętów rolniczych, rdzewiejącego kontenera, stosu palet i chaotycznie porozrzucanych fragmentów ogrodzenia, znajdowały się dwie ciężarówki. Jego terier biegał dookoła posiadłości w poszukiwaniu zajęcy.

Mimo silnego wiatru znad odległego o osiem kilometrów na południe kanału La Manche Keith czuł już w powietrzu pierwsze oznaki zbliżającego się lata. Dostrzegał je w wysuszonych trawach, spierzchniętej ziemi i pyłkach kwiatowych, które wywoływały u niego katar sienny. Ale choć lubił letnie miesiące, początkowi czerwca zawsze towarzyszyły mieszane uczucia, ponieważ wtedy znikały wszystkie jego ukochane kury, żeby trafić na sklepowe półki w postaci zup lub innych gotowych dań.

Dla większości jego kolegów hodowców kury były niczym innym jak tylko maszynami do znoszenia jaj i prawdę mówiąc, żona Linda uważała, że jest lekko stuknięty z tym swoim przywiązaniem do głupich stworzeń. Nic jednak nie mógł na to poradzić; był perfekcjonistą i miał obsesję na punkcie jakości swojego drobiu oraz jaj, ciągle eksperymentował z paszami i suplementami diety i starał się zapewnić zwierzętom jak najlepsze warunki. Kiedy wszedł do budynku, kilka jaj stoczyło się z pasa transmisyjnego do maszyny sortującej. Wziął do ręki jedno z nich, sprawdził, czy nie ma skaz, czy kolor jest odpowiedni, popukał w skorupkę i zadowolony odłożył je na miejsce. Jajo poturlało się w kierunku pustych kartonów i zniknęło mu z oczu.

Keith Winter był wysokim, dobrze zbudowanym sześćdziesięciotrzylatkiem, z młodzieńczą twarzą osoby, która zachowała radość życia. Ubrany był w stary, biały T-shirt, niebieskie szorty i szare skarpetki. Na nogach miał solidne buty. Przestronne pomieszczenie podzielone było na dwie części. On wszedł do tej po prawej, wypełnionej kakofonią dźwięków, jakby odbywało się tu jednocześnie tysiąc przyjęć. Dawno już przywykł do dławiącego smrodu amoniaku z kurzych odchodów, które spadały przez metalowe kratki w podłodze do znajdującego się pod spodem głębokiego zbiornika ściekowego.

Kiedy jakaś szczególnie agresywna kura dziobnęła go boleśnie w łydkę, spojrzał w drugi koniec kurnika ponad czerwonymi grzebieniami brązowych i białych stworzeń, drepczących nerwowo, jakby w oczekiwaniu na ważne spotkanie. W pomieszczeniu zaczęło się już przerzedzać i w wielu miejscach widoczne były metalowe kratki podłogi. Dziewięciu robotników z Europy Wschodniej, głównie z Łotwy i Litwy, ubranych w ochronne kombinezony, z maskami na twarzach, wcześnie zaczęło łapanie kur, wynoszenie ich na zewnątrz i umieszczanie w przystosowanych do przewozu zwierząt klatkach, jakie mieli na ciężarówkach.

Miało to potrwać cały dzień. Wieczorem pozostanie tylko goła podłoga. Następnie przyjedzie ekipa ze specjalistycznej firmy, która uniesie kratki i usunie ponadmetrową warstwę ptasich odchodów.

Nagle z odległego końca pomieszczenia dobiegł go krzyk. Zobaczył, że jeden z robotników biegnie w jego kierunku, lawirując między kurami.

— Panie szefie! — zawołał łamaną angielszczyzną; na jego twarzy malowało się przerażenie. — Panie szefie, sir! Coś nie w porządku. Niedobrze. Proszę, chodź, zobacz!

5

Sterowana elektrycznie brama zaczęła się otwierać!

Jasna cholera!

Tego się nie spodziewał. Był zdenerwowany i nie mógł pozbierać myśli. Nagle uświadomił sobie, że zapomniał wziąć lekarstwo; to, które sprawiało, że w jego głowie panował porządek. Kto wyjeżdżał z posesji? Pewnie poprzednia zmiana ochroniarzy, pomyślał, ale takiej okazji nie mógł przegapić. A jeśli to była ta suka we własnej osobie? Słynęła z tego, że lubiła wypuszczać się w miasto sama. Chociaż, jak donosiła prasa, kiedy uprawiała jogging, strzegło jej więcej ochroniarzy niż amerykańskiego prezydenta.

Zahamował ostro, wyłączył silnik swojego chevroleta i wyjął z kieszeni pistolet. Spojrzał na bramę. Na oślepiające światła reflektorów samochodu czekającego w głębi podjazdu, aż brama otworzy się dostatecznie szeroko.

Przebiegł przez jezdnię i minął rozsuwającą się bramę. Widział przed sobą czekającego mercedesa. Czuł zapach spalin zmieszany z aromatem świeżo skoszonej trawy. Z głośników w samochodzie płynęła muzyka; to była piosenka Gai!

Jak cudownie! Słuchać własnego utworu w ostatnich chwilach życia! Umrze przy dźwiękach własnej muzyki! Cóż za poezja!

Dach samochodu był opuszczony. Za kierownicą siedziała Gaja! Była sama!

Ostrzegałem cię, suko.

Potężny silnik mercedesa pomrukiwał jednostajnie i melodyjnie. Błyszcząca stalowa bestia czekała, aż kierowca wciśnie pedał gazu i wyrwie się w noc. Brama otwierała się powoli, nierównomiernie, prawe skrzydło szybciej niż lewe.

Niezgrabnym, nerwowym ruchem, mimo wcześniejszych prób, odbezpieczył glocka i zrobił krok do przodu.

— Ostrzegałem cię, suko! — odezwał się. Wypowiedział te słowa głośno, żeby mogła je usłyszeć.

Widział, jak patrzy na niego pytająco, ukryta w cieniu kabiny.

Odpowiedź na jej pytanie trzymał w drżącej ręce.

Kiedy podszedł bliżej, zobaczył na jej twarzy wyraz przerażenia.

Wiedział, że to nie było w porządku. Wiedział, że powinien się odwrócić, zapomnieć, uciec. Uciec do domu? Wrócić jako nieudacznik?

Pociągnął za spust i rozległa się eksplozja. Była głośniejsza, niż się spodziewał. Pistoletem szarpnęło, jakby chciał mu się wyrwać z dłoni. Usłyszał głuchy odgłos, kiedy pocisk trafił w coś w oddali. Kobieta patrzyła na niego szeroko otwartymi z przerażenia oczami. Nawet jej nie drasnął. Chybił.

Wycelował powtórnie, kierując broń na nią. Kiedy strzelił, uniosła dłonie i zasłoniła nimi twarz. Tym razem kawałek czegoś nieokreślonego oderwał się z tyłu jej głowy, a włosy nastroszyły w rząd kolców. Powtórzył strzał, prosto w czoło, na którym pojawił się niewielki, ciemny otwór. Ciało kobiety gwałtownie odskoczyło w tył i zaczęło konwulsyjnie drżeć, jak ryba wyjęta z wody i uderzona kilkakrotnie młotkiem w głowę. Z otworu w czole wypłynęła ciemna strużka i stoczyła się po grzbiecie nosa.

— Trzeba było mnie posłuchać — powiedział. — Trzeba było posłuchać mojej rady.

Odwrócił się i półprzytomny pobiegł do samochodu.

6

Gaja przyjeżdża do Brighton! Wraca do miasta, w którym się urodziła. Największa współczesna gwiazda Brighton odwiedza rodzinne strony, żeby zagrać najsłynniejszą historyczną bohaterkę Brighton. To była wymarzona rola dla Gai.

I nadzwyczajna radość dla Anny Galicji. Jej największej fanki.

Jej fanki numer jeden!

Tylko Anna znała prawdziwą przyczynę przyjazdu Gai. Artystka robi to specjalnie dla niej! Wszystkie sygnały były bardzo czytelne.

Jednoznaczne.

— To już w przyszłym tygodniu, Diwo. Co ty na to?

Kot patrzył na nią obojętnie.

Największa z gwiazd przyjeżdża w przyszłym tygodniu. Anna będzie w hotelu, żeby ją osobiście przywitać. W końcu, po latach uwielbiania jej i komunikowania się z nią na odległość, będzie miała okazję ją spotkać. Może dotknie jej dłoni. A może nawet, jeśli okoliczności będą sprzyjać, zostanie zaproszona do jej apartamentu na drinka — a potem?

Oczywiście trudno było powiedzieć, czy w danej chwili Gaja wołała mężczyzn, czy kobiety. Otwarcie mówiła o każdym nowym związku. Zmieniała kochanków w poszukiwaniu tej jednej, właściwej osoby! Dwukrotnie wychodziła za mąż, ale to było dawno temu. Anna śledziła jej życie na bieżąco — w internecie, telewizji, gazetach i czasopismach. I od lat potajemnie flirtowała z Gają za pomocą specjalnego kodu. Kodu, który Gaja zamieszczała na wszystkich swoich produktach. Małego, ledwie widocznego lisa.

Sekretny lis!

W ostatnich tygodniach Gaja wysyłała do niej coraz więcej sygnałów. Dowody na to były w stosie gazet i czasopism starannie powkładanych w celofanowe koszulki, leżącym przed Anną na stole.

Miliony razy wyobrażała sobie chwilę, kiedy w końcu spotka się z Gają osobiście. Dręczyły ją wątpliwości. Może dla przełamania lodów powinna zacząć od poproszenia jej o autograf? To chyba nie za duże wymaganie ze strony fanki numer jeden, prawda?

Oczywiście, że nie.

Sekretny lis!

Gaja była znana z tego, że uwielbia swoich fanów. Ale nikt nie był jej tak oddany jak Anna. Na gromadzenie pamiątek związanych z Gają wydała wszystko, co pozostało jej po zmarłej matce, a także prawie każdego zarobionego samodzielnie funta.

Anna zawsze kupowała bilety na najlepsze miejsca na koncertach Gai, kiedy ta zjawiała się w Anglii. Starała się być zawsze pierwsza w kolejce, czy to osobiście, czy w internecie. A ilekroć Gaja występowała w przebojowym musicalu Sainted! o życiu Matki Teresy, Anna siedziała w pierwszym rzędzie.

Kiedy nie udało jej się kupić biletu i nie mogła pojawić się na koncercie, wysyłała Gai maila z przeprosinami. I z życzeniami powodzenia. Z wyrazami nadziei, że wieczór będzie udany mimo jej nieobecności. I oczywiście ze znakiem.

Sekretnym lisem!

Anna siedziała w pokoju na piętrze swojego niewielkiego domu w Peacehaven nieopodal Brighton. W sanktuarium. W muzeum Gai! Kiedy wciągała głęboko powietrze — naprawdę głęboko — zdawało jej się, że oprócz zapachu kartonów, papierów, plastiku i środków czyszczących wciąż czuje zapach potu i perfum Gai uwalniający się z kostiumów scenicznych, które kupiła na aukcjach charytatywnych.

Każdy centymetr kwadratowy ścian pokrywały zdjęcia i pamiątki związane z Gają. Plakaty z autografami, półki uginające się od płyt, srebrny balon z napisem: „Tournee — skrywane sekrety Gai”, który bez przerwy nadmuchiwała, a który kupiła dwa miesiące temu, kiedy piosenkarka była ostatnio w Wielkiej Brytanii. Oprawione w ramki bilety na koncerty ze wszystkich zakątków świata, programy tras koncertowych, butelki po pitej przez nią wodzie mineralnej i cenna kolekcja wieszaków na ubrania z monogramem artystki.

W pokoju stało kilka manekinów bez głów, na których wisiały sukienki Gai zdobyte przez Annę na aukcjach internetowych, osłonięte przezroczystą folią dla ochrony przed kurzem, ale przede wszystkim dla zachowania zapachu gwiazdy, jakim przesiąkły na scenie. Pozostałe ubrania Gai leżały w opisanych starannie pudełkach, owinięte w cienką bibułę.

Była tu także bezcenna wędka, z którą Gaja sfotografowała się na jednym z plakatów. Anna oprawiła go w ramki i powiesiła na ścianie, a wędkę postawiła obok. Przypominała ona Annie ojca, który zabierał ją na ryby, kiedy była mała. Zanim porzucił ją i jej matkę.

Siedziała, sącząc koktajl przyrządzony według przepisu opublikowanego przez Gaję — mojito z odrobiną zapewniających zdrowie jeżyn i dodającej energii guarany — i słuchając włączonego na pełen regulator największego hitu swojej idolki: Here To Save The Planet Together!

Uniosła kieliszek, wznosząc toast do jednego z najlepszych zdjęć Gai — zbliżenia jej ust, nosa i oczu, podpisanego: „Gaja prywatnie i z bliska”.

Diwa, mała birmańska kotka, odeszła z wygiętym w łuk grzbietem — obrażona lub zła. Anna zastanawiała się czasem, czy kotka nie jest zazdrosna o Gaję. Teraz jednak skierowała swoją uwagę na leżące na stole wycinki i zapatrzyła się w jeden z nich, pochodzący z czasopisma „Heat”. Było to zdjęcie Gai w bluzce i czarnych dżinsach, robiącej zakupy na Rodeo Drive w Beverly Hills. Pod zdjęciem widniał podpis: „Czyżby Gaja kupowała kostiumy do swojej nowej roli filmowej?”.

Uśmiechnęła się podniecona. Czarne! Gaja ubrała się na czarno specjalnie dla niej!

Kocham cię, pomyślała. Tak bardzo cię kocham. Wiem, że ty o tym wiesz! A już niedługo powiem ci to osobiście, kiedy spotkamy się twarzą w twarz w Brighton. W przyszłym tygodniu. Już za pięć dni.

Proszę, ubierz się wtedy też na czarno.

Sekretny lis!

7

Na stalowym stole, w blasku podwieszonej pod sufitem prosektorium lampy, leżał nie całkiem kompletny szkielet. Inspektor Roy Grace wpatrywał się w czaszkę, której widok przyprawiał go o gęsią skórkę. Zdawało mu się, że wykrzywia ją grymas uśmiechu, jakby chciała powiedzieć z drwiną: żegnaj, okrutny świecie, więcej mnie nie skrzywdzisz! Odchodzę! Odchodzę stąd!

Gracebwi brakowało ośmiu tygodni do czterdziestych urodzin; niedługo też minie dwadzieścia jeden lat pracy w policji w hrabstwie Sussex. Miał niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a odpowiednią sylwetkę udało mu się zachować dzięki nieustannym ćwiczeniom. Glennowi Bransonowi, koledze z pracy i przyjacielowi, a jednocześnie swojemu autorytetowi w dziedzinie stylizacji, zawdzięczał krótko ostrzyżone i nażelowane włosy, a krzywy nos, złamany w czasach, kiedy był zwykłym krawężnikiem, sprawiał, że wyglądał teraz jak zawodowy bokser na emeryturze. Jego żona Sandy, zaginiona od prawie dziesięciu lat, powiedziała mu kiedyś, że ma oczy Paula Newmana. Spodobała mu się jej opinia, choć nie wierzył, że to prawda. Uważał się za zwyczajnego faceta, zupełnie przeciętnego, robiącego to, co lubi najbardziej.

Większość oficerów policji twierdziła, że jest oswojona z widokiem ludzkich zwłok w każdej postaci i że nic nie potrafi ich poruszyć prócz widoku martwych dzieci. Tymczasem Grace, mimo tylu lat przepracowanych w wydziale zabójstw, czuł się wstrząśnięty, ilekroć miał do czynienia z jakimś ciałem. Ponieważ było ono kiedyś człowiekiem kochanym przez rodzinę, przyjaciół, kochanków — choćby przelotnie.

Na początku swojej kariery poprzysiągł sobie, że nigdy nie stanie się cyniczny. Tymczasem dla niektórych jego kolegów cynizm, połączony z wisielczym humorem, był emocjonalną skorupą. Sposobem, żeby nie zwariować w pracy.

Wszystkie części szkieletu mężczyzny, które udało się jak dotąd odnaleźć, zostały starannie ułożone na stole przez archeolog sądową Joan Major. Zupełnie jak mebel do samodzielnego montażu, w którym brakuje kilku istotnych elementów, przyszła mu nieoczekiwanie do głowy groteskowa myśl.

Operacja Skrzypce, którą nadzorował, dobiegała końca. Śledztwo dotyczyło uprowadzenia oraz dwóch morderstw popełnionych z chęci zemsty. Główny podejrzany, zidentyfikowany przez policjantów w Nowym Jorku jako dobrze im znany zabójca na zlecenie pracujący dla mafii, zniknął. Niewykluczone, że utonął, próbując uniknąć aresztowania, ale zdaniem Grace a równie dobrze mógł wyjechać z kraju i mieszkać teraz gdziekolwiek w świecie pod jednym z fałszywych nazwisk, których wcześniej chętnie używał, albo — co bardziej prawdopodobne — pod zupełnie nowym.

Jakieś cztery tygodnie po zniknięciu podejrzanego operacja Skrzypce przeszła w stan uśpienia. Roy Grace trafił z powrotem do grafiku i przez cały tydzień był dyżurnym oficerem śledczym. Rozwiązał swój zespół, pozostawiając tylko kilka osób z zadaniem utrzymywania kontaktów z Amerykanami. Do zamknięcia całej operacji pozostało tylko zbadanie jednego elementu — leżał on właśnie teraz przed nim na stole. Po odnalezieniu szkieletu ludzie z Jednostki Poszukiwań Specjalistycznych jeszcze przez tydzień przeczesywali rozległy tunel i okoliczne studzienki, odkrywając szczątki rozwleczone przez gryzonie na dużym obszarze.

Lekarz sądowy, doktor Frazer Theobald, dokonał oględzin na miejscu, ale nie potrafił ustalić przyczyny śmierci i szczątki zostały poprzedniej nocy przewiezione tutaj. Doktor Theobald kilka minut temu opuścił prosektorium. Bez ciała i płynów ustrojowych, bez śladów uszkodzeń czaszki i kości przez pocisk lub nóż szanse na ustalenie przyczyny śmierci były niewielkie.

W pomieszczeniu pozostało kilka osób z ekipy śledczej, ubranych, tak jak on sam, w zielone kombinezony. Cleo Morey, narzeczona Grace’a w trzydziestym drugim tygodniu ciąży, była starszym technikiem anatomopatologii, bo tak oficjalnie nazywało się stanowisko laborantki. Zielony fartuch z pcw opinał brzuch z ich dzieckiem. Wysunęła jedną z szuflad sięgającej sufitu chłodni z owiniętym białym plastikiem ciałem, które przeniosła na wózek na kółkach, żeby przygotować je do autopsji.

Był też na posterunku pracownik biura koronera Philip Keay — wysoki, szczupły mężczyzna o śniadej, zdrowej cerze, krótkich ciemnych włosach i krzaczastych brwiach, lecz w tej chwili zajmował się przede wszystkim swoim telefonem komórkowym.

Na tym etapie śledztwa, gdy koncentrowali się na próbie ustalenia tożsamości zmarłego, główną rolę odgrywała słynąca ze spokoju i skuteczności Joan Major, kobieta o miłej aparycji, z długimi brązowymi włosami, w modnych, nowoczesnych okularach na nosie. Grace był pod wrażeniem jej umiejętności. Na jego doświadczone, bądź co bądź, oko wszystkie szkielety wyglądały tak samo. Tymczasem dla Joan Major każdy z nich był tak unikatowy jak odciski palców.

Dyktowała, mówiąc do mikrofonu spokojnie i wyraźnie, żeby każdy, kto tego chciał, mógł zrozumieć jej słowa. Zaczęła od czaszki:

— Wyraźna linia brwi. Czoło pochyłe. Górna szczelina oczodołowa zaokrąglona. Duży wyrostek sutkowaty. Wydłużony łuk jarzmowy. Wydatny grzebień potyliczny.

Następnie przeszła do miednicy:

— Wąskie wcięcie kulszowe. Otwór zasłonowy owalny. Kość łonowa krótka. Kąt łonowy ostry. Brak wklęsłości podłonowej. Kość krzyżowa wygięta.

Roy Grace słuchał uważnie, choć większość użytych terminów była dla niego zbyt fachowa. Czuł się zmęczony i spoglądając na zegarek, stłumił ziewnięcie. Była jedenasta czterdzieści pięć, przydałaby się kolejna kawa. Poprzedniej nocy położył się późno, bo jak co tydzień grał w pokera w męskim towarzystwie — wygrywając w sumie czterdzieści funtów. Ostatnie kilka tygodni było wyczerpujące, a dziś wieczorem zamierzał zjeść z Cleo curry, położyć się przed telewizorem i obejrzeć piątkowy tandetny program, zasypiając, jak zwykle to czynili, przy ich ulubionym talk-show Grahama Nortona. Co najważniejsze, nie mieli żadnych konkretnych planów na weekend. Grace chciał teraz znaleźć czas, aby pobyć tylko z Cleo, nacieszyć się tymi cennymi chwilami samotności we dwoje, ponieważ jak ostrzegł go jego kolega Nick Nicholl, który niedawno został ojcem, po narodzinach dziecka ich życie zmieni się już na zawsze. Początkowo mieli nadzieję wziąć ślub przed rozwiązaniem, ale procedura uznania Sandy za zmarłą i obowiązki zawodowe sprawiły, że stało się inaczej. Musieli zaplanować wszystko od nowa.

Potrzebował też chwili wytchnienia po ostatnim śledztwie, żeby móc się skoncentrować na grubym pliku akt sądowych, dotyczących morderstwa popełnionego na planie filmu pornograficznego, w które zaplątany był aresztowany przez niego wyjątkowo ohydny osobnik Carl Venner. Rozprawa miała się odbyć niedługo w siedzibie sądu kryminalnego Old Bailey.

Znowu skupił się na słowach archeolog. Nie minęło jednak kilka minut, kiedy jego uwagę rozproszyła obecność Cleo. Parę tygodni temu trafiła do szpitala z powodu wewnętrznego krwawienia. Została ostrzeżona, że nie wolno jej dźwigać żadnych ciężarów, i teraz Roy martwił się, widząc ją przenoszącą zwłoki na wózek. Praca w prosektorium nieodłącznie wiązała się z dźwiganiem ciężarów. Bał się o nią, ponieważ bardzo ją kochał, a w opinii lekarza drugie podobne krwawienie może zagrażać życiu Cleo i dziecka.

Patrzył, jak Cleo zatrzymuje wózek przy nagich zwłokach starszej kobiety, które właśnie skończyła przygotowywać. Sklepienie czaszki było usunięte, a mózg leżał na plastikowej tacy, wiszącej nad ciałem. Na białej tablicy ściennej widniały puste miejsca, w które należało wpisać wymiary i wagę organów wewnętrznych zmarłej. Na górze czarnym markerem zostało napisane jej nazwisko: Claire Elford.

Miejsce było ponure, a praca ciężka. Roy nie mógł pojąć, co jego narzeczoną w niej pociąga. Cleo była posągową pięknością, miała długie blond włosy, teraz spięte ze względów higienicznych. Bardziej pasowałaby do jakiejś londyńskiej agencji reklamowej, galerii sztuki albo redakcji czasopisma — tyle tylko, że kochała swoją pracę. Roy do tej pory nie potrafił uwierzyć w swoje szczęście, w to, że po tylu latach piekła, jakie nastąpiło po zniknięciu Sandy, udało mu się odnaleźć miłość na nowo. I to miłość kogoś tak olśniewającego i jednocześnie uroczego.

Wcześniej, mimo nieustannych kłótni, uważał Sandy za swoją bratnią duszę. Ale od pierwszej chwili jego związku z Cleo sformułowanie „bratnia dusza” nabrało zupełnie innego znaczenia. Roy oddałby życie za Cleo. Całkiem serio.

— Joan, mogłabyś nam podać w przybliżeniu jego wiek? — zwrócił się do archeolog sądowej.

— Na razie nie powiem ci dokładnie, Roy — odpowiedziała, przyglądając się czaszce. — Obecność zębów mądrości wskazuje na osobę dorosłą. Skostnienie obojczyka na osobę po trzydziestce. — Dotknęła ręką miednicy. — Powierzchnia uchowata jest w fazie szóstej, co umiejscawiałoby go pomiędzy czterdziestym piątym a czterdziestym dziewiątym rokiem życia. Spojenie łonowe jest w fazie piątej, co oznacza, niezbyt precyzyjnie, że miał od dwudziestu siedmiu do sześćdziesięciu sześciu lat. Ubytki w uzębieniu świadczą raczej o górnej granicy tego przedziału wiekowego. Dość zaawansowana osteofitoza także wskazuje na osobę w starszym wieku. Jeśli chodzi o rasę, wymiary czaszki sugerują kaukaską, europejską albo okołoeuropejską, ale trudno o większą dokładność. I jeszcze jedna uwaga. Wydłużone przyczepy mięśniowe, szczególnie dobrze widoczne w kościach ramiennych, oznaczają, że był to człowiek silny i aktywny fizycznie.

Grace pokiwał głową. Szkielet, wraz z parą częściowo obgryzionych kaloszy, brytyjską dziewiątką, został przypadkiem odnaleziony w nieużywanym od dawna głębokim tunelu pod portem Shoreham. Roy wiedział już, kim może być ten mężczyzna, a wszystko, co powiedziała Joan Major, potwierdzało jego przypuszczenia.

Sześć lat wcześniej estoński kapitan marynarki handlowej Andrus Kangur zniknął po zacumowaniu swojego kontenerowca wyładowanego tarcicą. Kangura przez kilka lat obserwował Europol, podejrzewając go o handel narkotykami. Zaginięcie tego człowieka nie było może wielką stratą dla świata, ale nie Royowi Grace’owi to oceniać. Roy wiedział, że był pewien możliwy motyw. Dzięki otrzymanej poufnej informacji policja obserwowała statek od momentu jego wpłynięcia do portu. Kangur próbował wówczas oszukać tajemniczego właściciela ładunku, nie wiedział tylko, z kim zadziera — była to wpływowa rodzina mafijna z Nowego Jorku.

Z zebranych do tej pory dowodów i z tego, co Grace wiedział o prawdopodobnym zabójcy, pechowy kapitan został przykuty łańcuchami w lochu i pozostawiony na śmierć głodową i na pastwę szczurów. Kiedy go znaleziono, całego ciała, większości ścięgien i włosów, rozwleczonych przez gryzonie po okolicy, już nie było. Kości się rozsypały, z wyjątkiem jednego ramienia i dłoni wiszących na łańcuchu przypiętym za pomocą kłódki do stalowej rury w ścianie.

Nieoczekiwanie odezwał się telefon Roya.

Dzwonił wesoły i kompetentny sierżant Simon Bates z wydziału kryminalnego policji w Eastbourne.

— Roy? Ty masz dyżur?

Grace spochmurniał. Telefon taki jak ten nie oznaczał nic dobrego.

W wydziale kryminalnym policji hrabstwa Sussex było czterech oficerów śledczych, którzy pełnili dyżury na zmianę: jeden tydzień służby, potem trzy tygodnie wolnego. Jego dyżur miał się zakończyć o szóstej rano w poniedziałek.

Niech to szlag.

— Tak, Simon, ja — odpowiedział z takim samym entuzjazmem, z jakim pacjent godzi się na leczenie kanałowe zęba. W słuchawce usłyszał dziwne trzaski, które trwały kilka sekund, to musiały być jakieś zakłócenia.

— Mamy przypadek podejrzanej śmierci na fermie w East Sussex.

— Możesz podać trochę więcej informacji?

Trzaski ustały. Słuchał Batesa bez entuzjazmu. Cały weekend był już spieprzony, choć nawet się jeszcze nie zaczął. Wymienił spojrzenia z Cleo, która wlot zrozumiała, co się dzieje. Uśmiechnęła się do niego blado.

— Jadę — rzucił do telefonu.

Rozłączył się i wybrał numer komendanta policji Trevora Bowlesa, aby powiedzieć mu, że chyba mają do czynienia z kolejnym morderstwem w hrabstwie i że więcej informacji przekaże później. Poinformowanie komendanta, jego zastępcy i asystenta było ważne. Nie można dopuścić do sytuacji, kiedy szefowie dowiadują się o poważnym przestępstwie z trzeciej ręki, czyli z mediów.

Następnie zadzwonił do sierżanta Glenna Bransona.

— Co jest grane, staruszku? — odezwał się Branson.

Grace uśmiechnął się, słysząc kolegę.

— Powiem ci, co jest grane. Jedziemy na wycieczkę za miasto.

8

Pomyliłem się, suko. Miałaś farta. Ale to niczego nie zmienia. Następnym razem to ja będę miał szczęście. Dopadnę cię na końcu świata.

9

Larry Brooker siedział w swoim czarnym kabriolecie porsche i powoli posuwał się w korku w kierunku doliny San Fernando. To było porsche 911 carrera 4S — co mówił wszystkim, którzy chcieli go słuchać. Zawsze podkreślał, że kupił model 4S, a nie tańszy 2S, a opcjonalne ceramiczne hamulce kosztowały dodatkowe dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Detale. Przykładał do nich wagę. Nie tylko diabeł tkwi w szczegółach. Tkwią w nich również bogowie sukcesu. Ludzie muszą wiedzieć, że jest człowiekiem sukcesu. W tym biznesie nikt nie ma czasu dla nieudaczników.

Rozmawiał przez telefon komórkowy, a jego wybielone zęby lśniły w silnych promieniach porannego słońca. Oczy, zmęczone po bezsennej nocy, były przesłonięte okularami przeciwsłonecznymi Ray-Ban, a ogolona na łyso czaszka lśniła kalifornijską opalenizną. Brooker miał pięćdziesiąt lat, był niski i szczupły i miał zwyczaj wyrzucać z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Był jak film wideo na szybkim podglądzie.

Dla ludzi siedzących w sunących obok samochodach prezentował się jak typowy człowiek czynu z branży rozrywkowej. Ale wewnątrz tego luksusowego kokonu, jakim była kabina porsche, siedział zupełnie inny człowiek. Kurczył się w tych swoich podartych dżinsach. Na Ventura Boulevard świeciło słońce, ale w jego sercu panował mrok, po karku Brookera spływał pot, przyklejając czarną koszulę od Johna Varvatosa do oparcia fotela. Nie było jeszcze dziewiątej rano, a on już się pocił. Zapowiadał się lepki, oślizgły, parny dzień. Nie tylko ze względu na pogodę.

Ludzie nazywali Los Angeles „miastem blichtru”, ponieważ wszystko tu wydawało się błyszczącą iluzją i jak lifting gasnących gwiazd, nic nie było stałe. A już na pewno nie było nic stałego w życiu Larry’ego Brookera.

Jadąc Universal Boulevard, był całkowicie pochłonięty rozmową przez telefon i nie przerwał jej, kiedy dotarł do bramy studia filmowego. Chociaż strażnicy widywali go już wcześniej tysiące razy, gburowaty służbista patrzył na niego, jakby był psim gównem, które fala przypływu wyrzuciła rano na brzeg. Larry zresztą tak się dzisiaj czuł. Strażnik odprawił cały rytuał z pytaniem o nazwisko i sprawdzaniem go na liście, nim w końcu skinął głową i otworzył bramę.

Larry zaparkował w miejscu oznaczonym tabliczką: „Tylko dla Brooker Brody Productions”.

Jak każdy inny producent, który miał w swoim studiu wolne biura, wiedział, że jest się tak dobrym, jak dobrymi było kilka ostatnich produkcji, i jeśli nie było się Spielbergiem, nie miało się też pewności stałej pracy.

— Kurwa mać! — warknął, rozłączając się wreszcie. Dzwonił do niego kalifornijski internetowy potentat, miliarder Aaron Zvotnik, sponsor jego trzech ostatnich produkcji, który tłumaczył mu, dlaczego chce się wycofać z przedsięwzięcia. Utrata stu milionów dolarów funduszu obrotowego — świetny początek dnia.

Trudno było mu jednak winić Zvotnika. Wyprodukowali trzy filmy z rzędu, które okazały się klapą. Blood Kiss, kiedy u szczytu popularności były filmy o wampirach. Genesis Factor, gdy ludziom znudziły się kolejne wersje Kodu da Vinci. A ostatnio wyjątkowo drogi i wyjątkowo nieudany film science fiction Omega 3-2-1.

Trzy wcześniejsze rozwody mocno nadszarpnęły jego finanse. Właścicielem większej części domu w Bel Air był bank. Firma leasingowa już zaczęła się kręcić wokół jego porsche. A adwokat czwartej żony, z którą się właśnie rozwodził, zaczęła dobierać się do ich dzieci.

Dwadzieścia lat wcześniej, po jego pierwszym megahicie Beach Baby, wszystkie drzwi w mieście stały przed nim otworem. Obecnie walczył o choćby odrobinę zainteresowania. Tu ludzie byli bezlitośni. Jest takie powiedzenie: bądź uprzejmy dla innych, kiedy pniesz się w górę, bo nie wiadomo, czyjej pomocy możesz potrzebować, gdy będziesz spadał ze szczytu.

Tutaj nie było sensu się tym przejmować. Kiedy się spadało ze szczytu w Hollywood, nie miało żadnego znaczenia, jak uprzejmym było się wcześniej. Taki ktoś natychmiast stawał się nieudacznikiem. Zapomnianym kontaktem w telefonie. Nazwiskiem nabazgrolonym na skrawku papieru i wyrzuconym do kosza. Powietrzem.

Producenci filmowi, tacy jak on, byli hazardzistami. A każdy hazardzista wierzył, że w następnej kolejce fortuna się odwróci. W tej chwili Larry Brooker nie tylko w to wierzył, on to wiedział. Jak zostać królem było światowym fenomenem. Królewska kochanka będzie nim także. Już sam tytuł budził w nim dreszcz emocji. A co dopiero scenariusz, który był doskonały!

To cholerstwo musi się udać.

Król Jerzy IV. Zachwycające plenery w Brighton. Seks, intryga, skandal. Prawdziwy samograj. Dogadali się z Billem Nicholsonem, autorem Gladiatora, żeby doszlifował scenariusz. Dialogi Nicholsona były błyskotliwe. Wszystko w tym filmie było błyskotliwe. Jerzy IV żył pełnią życia, przyjaźnił się z dandysem Beau Brummellem. Jako król był wyniosły, ale jednocześnie bardzo ludzki. Lubił chodzić na walki bokserów i kogutów, czasem potrafił wmieszać się w tłum ludzi ze społecznych nizin. Był prawdziwym człowiekiem z ludu, przynajmniej w scenariuszu.

Zmuszony do zaaranżowanego przez dwór małżeństwa, po ujrzeniu narzeczonej powiedział do przyjaciela: „Na litość boską, człowieku, daj mi kieliszek brandy!”.

Byli już w fazie przedprodukcyjnej, ale cały projekt mógł jeszcze wziąć w łeb z tego samego powodu co wiele innych produkcji, dla których nie zapaliło się zielone światło — z powodu obsady.

Brooker wszedł do biura mieszczącego się na pierwszym piętrze niskiego, odrapanego biurowca. Jego sekretarka Courtney stała pochylona nad ekspresem do kawy. Krótka spódniczka odsłaniała jej smukłe nogi i majtki. Mimo zaprzątających mu głowę kłopotów poczuł lubieżne ukłucie. Zatrudnił ją, bo bardzo mu się podobała, ale na razie niczego nie osiągnął z prostej przyczyny — Courtney miała dobrze zbudowanego chłopaka, który jak niemal wszyscy w tym mieście był aktorem szukającym okazji, żeby się wybić.

Przywitał się z nią wesołym „cześć, skarbie, napiłbym się kawy” i wszedł do swojego gabinetu, śmierdzącego stęchlizną wielkiego, kwadratowego pomieszczenia, udekorowanego prawdziwym dystrybutorem paliwa, automatem do gry, kilkoma przywiędłymi roślinami w doniczkach i oprawionymi plakatami z jego filmów. Z okna rozciągał się widok na parking.

Powiesił swoją marynarkę od Armaniego na oparciu krzesła i przez kilka minut stał przy biurku, przeglądając maile i czytając informacje zapisane na żółtych karteczkach samoprzylepnych. To była jego ostatnia szansa, ale za to jaka! Mieli już gwiazdę do głównej roli kobiecej, brakowało jedynie mężczyzny. Tylko to się teraz liczyło — trzeba było znaleźć odpowiedniego aktora, a to stanowiło problem. Gotowy do podpisania kontraktu był Matt Duke ze szczytu listy rankingowej, ale dwa dni temu, naćpany koką, rozbił się samochodem na Mulholland Drive i teraz najbliższe miesiące spędzi w szpitalu, lecząc liczne złamania i uszkodzenia narządów wewnętrznych. Dupek!

Gorączkowo poszukiwali kogoś na jego miejsce. Ich gwiazda, Gaja, miała opinię trudnej i wymagającej i wiele osób po prostu nie chciało z nią pracować. A jeśli nie rozpoczną zdjęć za trzy tygodnie, przepadnie jedyny wolny termin Gai i będą musieli na nią czekać kolejne dziesięć miesięcy. Nie było wyboru — nie mogli sobie pozwolić na taką zwłokę.

Usiadł w chwili, gdy do gabinetu wszedł jego wspólnik — przygarbiony, jak zwykle cuchnący cygarami Maxim Brody. Sprawiał wrażenie skacowanego, a w dłoni ściskał kubek kawy ze Starbucksa wielkości wiadra. Podczas gdy Larry Brooker mógł wydawać się o dziesięć lat młodszy, niż był w rzeczywistości, sześćdziesięciodwuletni Brody wyglądał na dziesięć lat starszego. Były prawnik z rzedniejącymi włosami, z łzawiącymi oczami i policzkami obwisłymi jak u wielkiego, starego posokowca przypominał człowieka nieustannie dźwigającego na barkach brzemię całego świata.

Ubrany w różową bluzkę polo, luźne dżinsy i zniszczone trampki Maxim rozejrzał się dookoła w typowy dla siebie podejrzliwy sposób, jakby nie ufał nikomu ani niczemu, następnie opadł na sofę i ziewnął.

— Tally cię wykończyła? — Brooker nie mógł sobie darować złośliwości.

Brody miał piątą żonę, dwudziestodwuletnią, z gargantuicznym biustem i mózgiem mniejszym od brodawek sutkowych. Była niedoszłą aktorką, którą poznał w kafejce na Bulwarze Zachodzącego Słońca, gdzie pracowała jako kelnerka.

— Jak myślisz, mogłaby zagrać prawdziwą żonę króla?

— Jego prawdziwa żona była maszkarą.

— I co z tego?

— Bądź realistą, Max.

— Tak tylko zapytałem.

— Na razie musimy obsadzić główną rolę męską. Potrzebujemy cholernego króla Jerzego.

— Tak...

— Tak? Halo? Jesteś tutaj?

— Właśnie się zastanawiam — powiedział Brody, kiwając głową.

— I?

Brody, zgodnie ze swoim zwyczajem, zamilkł. Brookera takie sytuacje doprowadzały do furii, nie wiedział bowiem, czy wspólnik był pogrążony we własnych myślach, czy może chwilowo jego przytępiony prochami mózg popadał w odrętwienie. Bez aktora grającego główną rolę męską wszystko mogło wziąć w łeb. W okresie, o którym miał opowiadać film, Jerzy IV dobiegał trzydziestki, a Maria Fitzherbert była o sześć lat starsza. Tak więc Gaja pasowała idealnie; może tylko była trochę za szczupła. Tymczasem znalezienie odpowiedniej klasy gwiazdora w odpowiednim wieku, który byłby na dodatek Anglikiem albo mógł za Anglika uchodzić, okazało się trudniejsze, niż się spodziewali, i zaczynało im już brakować pomysłów. Zdesperowani, gotowi byli pójść na daleko idące ustępstwa. W końcu nie kręcili filmu biograficznego, tylko zwykłą fabułę, i Jerzy IV mógł być takiej narodowości i w takim wieku, jak im się spodoba. Poza tym czy ci wszyscy angielscy królowie nie byli cudzoziemcami?

Tom Cruise był zajęty. Colin Firth odmówił; podobnie Johnny Depp, Bruce Willis i George Clooney. Próbowali nawet zmienić taktykę i złożyli ofertę Anthony’emu Hopkinsowi, ale spotkała się ona z szorstkim „nie” jego agenta. Na tym lista najbardziej kasowych nazwisk się kończyła. Potem skoncentrowali się na Brytyjczykach. Ewan McGregor nie chciał pracować poza Los Angeles, ponieważ miał dorastające dzieci. Clive Owen był niedostępny. Podobnie Guy Pearce.

— Gaja Lafayette pieprzy się z jakimś byczkiem. Może on? — zapytał nieoczekiwanie Brody.

— A potrafi grać?

Brody wzruszył ramionami.

— Może Judd Halpern?

— To pijak.

— I co z tego? Nazwisko Gai jest wystarczającą reklamą filmu; czy to ważne, kto gra pieprzonego króla Jerzego?

— Niestety, Maxim, ważne. Musimy znaleźć kogoś, kto potrafi grać.

— Halpern to świetny aktor, będzie trzeba tylko trzymać go z dala od gorzały.

Zadzwonił telefon. Larry podniósł słuchawkę.

— Mam na linii Draytona Wheelera — powiedziała Courtney. — Chce z tobą rozmawiać. Dzwoni już piąty raz.

— Jestem na spotkaniu. A kto to jest?

— Mówi, że to pilne i dotyczy Królewskiej kochanki.

— Znasz Draytona Wheelera? — zapytał Brody’ego Larry, zasłaniając dłonią mikrofon.

Brody, zajęty zdejmowaniem pokrywki z papierowego kubka, pokręcił przecząco głową.

— Połącz go.

Chwilę później w słuchawce rozległ się agresywny, nieprzyjemny głos mężczyzny:

— Panie Brooker, czy pan nie czyta maili?

— Z kim rozmawiam?

— Z człowiekiem, który podsunął panu pomysł na Królewską kochankę.

— Pan mi podsunął pomysł? — Larry Brooker zmarszczył czoło.

— Trzy lata temu. Wysłałem panu szkic scenariusza. I powiedziałem, że to jedna z najwspanialszych nieopowiedzianych dotąd historii miłosnych. Jak przeczytałem w „Yariety” i „Hollywood Reporter”, przymierza się pan teraz do produkcji tego filmu. Na podstawie skradzionego mi pomysłu.

— Nie sądzę, panie Wheeler.

— Taka jest moja wersja.

— Niech do mnie zadzwoni pański agent.

— Nie mam żadnego pieprzonego agenta. Dlatego sam do pana dzwonię.

Larry miał już dość na dzisiaj. Jakiś drań próbował zarobić na jego produkcji.

— W takim razie niech zadzwoni do mnie pański adwokat.

— Wystarczy, że ja dzwonię. Nie będę opłacał adwokata. Proszę mnie uważnie wysłuchać. Ukradł pan moją historię. Chcę zapłaty.

— Proszę mnie pozwać — odparł Brooker i odłożył słuchawkę.

10

Eric Whiteley pamiętał każdą chwilę tak wyraźnie, jakby działo się to wczoraj. Wspomnienia wracały, ilekroć natrafił w telewizji czy gazecie na informację o gnębieniu innych ludzi. Teraz też trząsł się ze złości. Tamtych dziesięciu chłopców co wieczór siedzących na niskim, ceglanym murku i wołających za nim: „Ubu! Ubu! Ubu!”, kiedy ich mijał. Nie dawali mu spokoju, odkąd zaczął drugi semestr w szkole — trzydzieści siedem lat temu. Większość z nich miała wtedy po czternaście lat — o rok więcej niż on — ale dwójka najbardziej bezczelnych była w jego wieku i chodziła z nim do jednej klasy.

Pamiętał, jak kulki z papieru trafiały go w tył głowy. Ignorował to i szedł dalej w stronę internatu, ściskając w rękach podręczniki do matematyki i chemii na popołudniowe lekcje. Pewnego razu oberwał kamieniem. Poczuł pieczenie w uchu, a Spedding Junior — jakoś tak się nazywał — zawołał: „Dobry strzał!”. Rozległ się śmiech.

Szedł dalej, zdecydowany rozetrzeć sobie bolące potwornie, chyba rozcięte ucho, dopiero kiedy zniknie im z oczu.

— Ubu ukamienowany! — krzyknął jeden z chłopców i rozległa się kolejna salwa śmiechu.

— Hej, Ubu, nie powinieneś się tu kręcić, bo narobisz sobie kłopotów! — powiedział kolejny, a jego słowom towarzyszył rechot pozostałych.

Przygryzał wtedy z bólu wargi i powstrzymywał łzy, idąc wysadzaną drzewami aleją i czując płynącą po szyi strużkę ciepłej krwi. Za plecami miał teren szkoły, sale lekcyjne i boiska. A przed nim, po obu stronach alei, stały okropne budynki internatów — wielkie wiktoriańskie domy. W każdym z nich mieszkało od sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu uczniów; część w wieloosobowych salach sypialnych, część w jedno- i dwuosobowych pokojach. Jego internat, zwany Hartwellian, był już blisko.

Zbliżył się do niego i szybko zniknął w środku. Na szczęście nie było w okolicy żadnych chłopców, którzy mogliby zobaczyć, że płacze. Zresztą nie obchodziło go to. Wiedział, że jest niedobry, bezużyteczny i nikt go nie lubi.

Ubu.

Wstrętny. Nudny. Bezużyteczny.

Wszystkie dzieciaki powtarzały mu to bez przerwy przez cały pierwszy semestr w szkole. John Monroe, który siedział za nim na lekcjach geografii, trącał go ciągle linijką.

— Wiesz, na czym polega twój problem, Whiteley? — powtarzał, podkreślając każde słowo szturchnięciem.

Kiedy się obracał, zawsze dostawał taką samą odpowiedź:

— Jesteś okropnie brzydki i masz beznadziejną osobowość. Żadna dziewczyna nigdy na ciebie nie spojrzy. Żadna, nigdy, rozumiesz?

Pamiętał, jak końska twarz Monroego wykrzywiała się w drwiącym uśmiechu.

W końcu przestawał reagować, ale Monroe zaczepiał go dalej, do chwili, aż zauważył to nauczyciel, pan Leask, i kazał mu się uspokoić. Po pięciu minutach, gdy pedagog rysował na tablicy lub był zajęty czymś innym, szturchanie rozpoczynało się od nowa.

11

Sierżant Glenn Branson usiłował wcisnąć swoje trzydziestotrzyletnie, mierzące metr osiemdziesiąt osiem, przypominające sylwetką wykidajłę w nocnym klubie ciało w biały kombinezon ochronny.

— Jak to jest, szefie, że zawsze udaje ci się schrzanić weekend nie tylko sobie, ale i mnie?

Siedzący obok na brzegu otwartego bagażnika forda focusa kombi Grace z podobnym wysiłkiem zakładał na ubranie swój kombinezon.

— Całe szczęście, że nie wybrałeś zawodu rolnika, Glenn — odezwał się do swojego podwładnego, ubranego w lśniącą brązową marynarkę, jeszcze bardziej lśniącą białą koszulę, olśniewający krawat i brązowe mokasyny z frędzlami. — To nie byłoby w twoim stylu.

— Cóż, moi przodkowie zbierali bawełnę — odpowiedział Branson z szerokim uśmiechem.

Glenn ma rację z tymi weekendami, pomyślał z żalem Roy. Rzeczywiście, jak dotąd wszystkie morderstwa, z jakimi miał do czynienia, zdarzały się, kiedy Glenn zaplanował sobie kilka dni wolnego.

Tak jak teraz.

— Co zamierzałeś porabiać, kolego?

— Chciałem pobyć z dziećmi. To jeden z niewielu weekendów, które Ari pozwoliła mi z nimi spędzić. Miałem je zabrać do Lego — landu. Teraz Ari będzie mogła to wykorzystać przeciw mnie.

Glenn był w trakcie nieprzyjemnej sprawy rozwodowej. Jego żona, Ari, która tak bardzo zachęcała go, aby wstąpił do policji, teraz wykorzystywała fakt, że godziny pracy policjanta są nienormowane, do odmawiania mu kontaktu z dziećmi. Grace poczuł wyrzuty sumienia. Może niepotrzebnie upierał się, żeby Glenn mu towarzyszył. Z drugiej strony wiedział, że małżeństwo jego kolegi jest nie do uratowania. Najlepszą przysługą dla Glenna było teraz zrobienie wszystkiego, aby nie ucierpiała jego kariera.

— Myślisz, że wolny weekend mógłby ocalić twoje małżeństwo?

— Nie.

— A więc? — Grace uśmiechnął się szeroko.

— Widziałeś film Uciekające kurczaki?

Grace pokręcił przecząco głową.

Założyli na twarze maski, na dłonie rękawiczki i naciągnęli kaptury. Następnie podpisali się na formularzu trzymanym przez pilnującego miejsca zbrodni policjanta i przeszli pod białą policyjną taśmą. Był pogodny, wietrzny dzień. Znajdowali się na grzbiecie wysokiego wzgórza, skąd widać było rozciągające się we wszystkich kierunkach pola oraz połyskujące wody kanału La Manche na południu, za wapiennymi wzgórzami Downs.

Ruszyli w kierunku długiego, parterowego budynku z desek z widocznym z daleka rzędem wywietrzników na dachu, stojącego obok dwóch stalowych silosów. Grace pchnął drzwi i znaleźli się w blasku sztucznego oświetlenia, w kwaśnym zaduchu stłoczonych zwierząt i zgiełku tysięcy gdaczących kur.

— Jadłeś na śniadanie jajka, staruszku? — zapytał Branson.

— Na szczęście jadłem owsiankę.

— I słusznie. W twoim wieku trzeba uważać na cholesterol. Mleko było odtłuszczone?

— Cleo dała mi sojowe.

— Siedzisz u niej pod pantoflem.

— Ona ma piękne pantofle.

— Takie są początki każdego związku. Wszystko jest cholernie ładne. Ubóstwiasz każdy centymetr jej ciała, a ona uwielbia każdy skrawek twojego. Mija dziesięć lat i z trudem możesz sobie przypomnieć choćby jedną rzecz, która ci się podobała. — Branson poklepał Grace’a po ramieniu. — Ale życzę powodzenia.

Roy Grace zatrzymał się gwałtownie, Branson też przystanął.

— Słuchaj, kolego, nie rób się może cyniczny. Jesteś na to za dobry.

— Jestem tylko realistą.

Grace pokręcił głową.

— Sandy ulotniła się w twoje trzydzieste urodziny, po kilku latach związku. Zgadza się? — odezwał się Branson.

— Po prawie dziesięciu.

— Nadal ją kochałeś?

— Tak samo jak w dniu, w którym się pobraliśmy. A nawet bardziej.

— Może jesteś wyjątkiem...

— Mam nadzieję, że nie. — Grace spojrzał na zbolałą twarz Bransona.

— Ja też mam taką nadzieję. Ale to boli. Myślę o Ari i dzieciach bez przerwy i to bardzo boli.

Grace przeniósł wzrok na wnętrze budynku, na stalowe kratki w podłodze, z których jedna, w oddali, była uniesiona. Dostrzegł tam zwalistą sylwetkę szefa ekipy kryminalistycznej Davida Greena i jego trzech współpracowników — przysadzistego, śmiertelnie poważnego fotografa Jamesa Gartrella, sierżanta Simona Batesa i komisarza Roya Appsa. A także funkcjonariusza biura koronera Philipa Keaya.

— No to ruszamy do rock and rolla. — Grace postawił stopę na metalowej kratce.

— Nie wiem, czy mam ochotę na tańce — mruknął Glenn Branson.

— W takim razie masz coś wspólnego z nieboszczykiem.

12

Nieboszczyk zdecydowanie nie tańczył. Po części dlatego, że był zanurzony w ponadmetrowej warstwie kurzych odchodów, po części dlatego, że brakowało mu nóg, a poza tym nie miał rąk i głowy. W tej sytuacji trudno było o koordynację ruchową. Wokół krążył rój much, a odór amoniaku był obezwładniający.

Glenn, bliski wymiotów, odwrócił głowę. Grace spojrzał w dół. Temu, kto to zrobił, brakowało wiedzy kryminalistycznej, a tym bardziej finezji. W pozbawionym głowy i kończyn tułowiu — z brakującymi fragmentami ciała, pokrytym odchodami, otoczonym latającymi nad nim owadami — trudno było dopatrzeć się istoty ludzkiej. Skóra, tam, gdzie się zachowała, wyglądała jak wypalona kwasem, była ciemnobrązowa i upodobniała zwłoki do wyciągniętego z ogniska manekina. Otaczał je obrzydliwy, słodkawy odór rozkładającego się ciała, dobrze znany Grace’owi. Powietrze gęstniało od smrodu. To był zapach, który zabierało się do domu, którym przesiąkały włosy, ubrania i wszystkie pory w skórze. Nieważne, jak długo się człowiek szorował szczotką pod prysznicem, następnego ranka nadal wyczuwało się tę woń.

Tamto nie dotyczyło tylko Cleo. Ale może Glenn miał rację, za dziesięć lat się to zmieni. Miał nadzieję, że tak się nie stanie.

— Coq au vin na obiad, Roy? — przywitał go szef ekipy kryminalistycznej, ubrany w biały kombinezon ochronny, z aparatem tlenowym na plecach i chwilowo uniesioną maską.

— Z twojej ręki nigdy!

Obaj mężczyźni spojrzeli w dół, na tułów. Pierwszą rzeczą, jaka przyszła Royowi Grace’owi do głowy, były porachunki grup przestępczych.

— Co na razie wiemy? — zapytał.

W odpowiedzi David Green z dumą podniósł z podłogi szczelnie zamknięty plastikowy woreczek na dowody.

Grace zajrzał do środka. Znajdowały się tam dwa poszarpane i poplamione strzępki tkaniny z widocznym wzorem kratki w kolorze ochry. Wyglądało to na resztki męskiego garnituru.

— Gdzie to znaleźliście?

— W pobliżu ciała. Wygląda na jego ubranie. Nie wiedzieć czemu, akurat tych dwóch kawałków szczury nie użyły do budowy gniazda. Może znajdziemy coś więcej, kiedy zaczniemy szukać odcisków palców.

— Jego?

— To jedna z nielicznych części ciała, których mu nie obcięli, szefie.

Grace pokiwał głową, niechętnie potwierdzając, że rozumie, co tamten miał na myśli.

— Garnitur musiał być szyty na miarę — stwierdził Branson.

Grace i Green spojrzeli na niego zaskoczeni.

— Potrafisz to stwierdzić na podstawie dwóch strzępków materiału? — zapytał Grace.

— Nie, szefie — Branson ruchem głowy wskazał leżące na dole szczątki — ale potrafię sobie wyobrazić, że trudno byłoby znaleźć jakieś gotowe ubranie, które by na niego pasowało.

13

Posadzka przypominała włoski marmur, taki, jakim wyłożone były podłogi we wszystkich domach należących do Gai. Imitowała surowiec z kamieniołomów Fantiscritti w Carrarze, który zdobił pałace Medyceuszy, a w późniejszych czasach — importowany w płytach — tak szczególne miejsce w Los Angeles jak należący do Hernando Courtirgha hotel Beverly Wilshire.

Na ścianach wisiały azteckie artefakty i fotosy z Gają. Na honorowym miejscu, naprzeciw sofy, było czarno — białe, podpisane przez samą Gaję zdjęcie promujące światowe tournee, przedstawiające ją z rozczochranymi włosami i w czarnym peniuarze. Po lewej stronie, nad jednym z foteli z trzyczęściowego kompletu wypoczynkowego obitego białą skórą, takiego samego jak w domu gwiazdy w Los Angeles, wisiał kolejny, również opatrzony autografem plakat. Gaja była na nim ubrana w zieloną bluzkę bez rękawów i skórzane spodnie. Naprawdę mogłaby się tu czuć jak u siebie. Zgoda, może od tyłu nie wyglądało to tak dobrze jak w rezydencjach artystki. Gaja miała pewnie lepszy widok z kuchennego okna niż ten tutaj — na bieliznę starszej pani, suszącą się na sznurku, oraz nieużywany garaż z pustaków.

Nad kominkiem z elektrycznym wkładem dającym efekt płonących węgli wisiał kolejny, też podpisany osobiście, czarno — biały plakat: „Gaja prywatnie i z bliska”, przedstawiający zbliżenie ust, nosa i oczu artystki.

Ten był jednym z jej ulubionych!

Stoczyła o niego zaciętą bitwę na aukcji internetowej w serwisie eBay. I zdobyła za tysiąc siedemset pięćdziesiąt funtów. Nie stać jej było na to, ale musiała mieć ten plakat.

Musiała.

Podobnie jak wszystko inne w tym domu bliźniaku, z irytującą latarnią uliczną w pobliżu, rozświetlającą co noc jej sypialnię bursztynowym blaskiem.

Anna kupiła ten dom za dnia, sześć lat temu. Nigdy wcześniej nie sądziła, że uliczne latarnie mogą stanowić jakiś problem. Gaja nie musiała znosić ulicznych latarni budzących ją w środku nocy, to pewne.

Anna napisała do rady miejskiej, do „Argusa”, „West Sussex Gazette”, „Sussex Express” i „Mid Sussex Times”, ale nikt jej nie odpowiedział, nikt niczego nie zrobił w sprawie tej cholernej latarni. Kupiła więc wiatrówkę i pewnej nocy strzeliła. Prosto w żarówkę. Dwóch cholernych pracowników cholernych służb miejskich wymieniło ją dwa dni później.

Ale to wszystko było teraz bez znaczenia. Wszystko odeszło w zapomnienie wobec faktu, że do Brighton przyjeżdża Gaja! Anna przeczuwała, gdzie się zatrzyma. W apartamencie prezydenckim w Grand Hotelu. Bo gdzieżby indziej? Powinni dla niej przygotować apartament cesarzowej. Była w końcu królową rocka i srebrnego ekranu, największą gwiazdą wszech czasów. Była cesarzową! Prawdziwą wielką cesarzową! Odwiedzającą miasto, w którym się urodziła. Wracającą do swoich korzeni. Przyjeżdżającą na spotkanie ze swoją fanką numer jeden!

Anna naprawdę była jej fanką numer jeden. Wszyscy to przyznawali. Nawet sama Gaja! Jedna z jej asystentek odpowiedziała na maila Anny, zaczynając wiadomość słowami: „Droga fanko numer jeden”. Przyznawali to także wszyscy pozostali fani Gai, dzielący się skrawkami informacji o niej na czatach, Facebooku, czasem na Twitterze, walczący ze sobą zaciekle na eBayu. Anna zebrała jak dotąd największą kolekcję.

Numer jeden.

I te sekretne sygnały od Gai, potwierdzające ich wyjątkową relację.

Sekretny lis!

Gaja miała miliony wielbiących ją fanów. Ale który z nich posiadał jedną z sześciu istniejących płyt winylowych Cali Me Your Baby? Ilu fanów zapłaciło tysiąc funtów za opatrzony autografem singiel Shady Babę? Ilu fanów zapłaciło dwa i pół tysiąca funtów za pojedynczą rolkę papieru toaletowego? Ilu przebiło wszystkich pozostałych cholernych fanów Gai szesnastoma tysiącami funtów za kurtkę, którą miała na sobie podczas koncertu i którą na koniec rzuciła w tłum na widowni?

Oferowano za nią już dwadzieścia pięć tysięcy, ale nie sprzedała jej.

Świat pełen był fanów Gai, ale tylko dwudziestu trzech okazało się tak zagorzałych jak Anna, walczących zaciekle o wszystko, co się pojawiło. A nawet spośród nich nie wszyscy gotowi byli zapłacić każde pieniądze za najmniejsze trofeum. Na przykład za minimodel samochodu z limitowanej edycji z napisem „Samochód oddany do dyspozycji Gai podczas światowego tournee” Anna zapłaciła pięćset funtów! A butelka miniaturka z jej eliksirem zdrowia, martini, kosztowała ją trzysta siedemdziesiąt pięć funtów. I z iloma jeszcze Gaja komunikowała się za pomocą zakodowanych sygnałów? Z nikim więcej — oto odpowiedź!

Wydała ponad dwieście siedemdziesiąt pięć tysięcy funtów. Tyle wynosiły zarobki Gai za jedno pojawienie się na scenie, ale były to też wszystkie pieniądze, jakie posiadała Anna.

Bez wątpienia była jej fanką numer jeden.

To dlatego Gaja komunikowała się z nią sekretnie.

Anna nie mogła już zapanować nad podnieceniem. Odliczała nie tylko dni, ale godziny, minuty, a chwilami nawet sekundy.

— Kocham cię, Gajo — szepnęła. — Kocham cię na zabój.

14

Roy Grace i Glenn Branson wyszli z cuchnącego, hałaśliwego budynku, zdjęli maski i z ulgą odetchnęli świeżym powietrzem.

— Wdepnęliśmy w niezłe gówno! — powiedział Glenn.

— Trafna obserwacja.

— Rzekłbym, nieczyste zagranie.

Grace jęknął.

— To okropne, nawet jak na twoje standardy.

— Przepraszam.

— Chcę, żebyś był moim zastępcą podczas tego śledztwa. Zamierzam wystąpić o tymczasowe powierzenie ci obowiązków komisarza. Jak ci się to podoba?

— Jest jakiś haczyk?

Grace uśmiechnął się szeroko.

— Mam swoje powody.

— Lepiej, żeby były szlachetne.

— Wiem, że mogę na ciebie liczyć. — Grace poklepał Bransona po ramieniu. — Dobrze się spisałeś przy operacji Skrzypce. Komendant Rigg to zauważył.

— Naprawdę? — Glenn rozpromienił się.

— Tak, a ja cię jeszcze pochwaliłem. Mam przeczucie, że ta sprawa może być twoją szansą. Postaraj się, a zapunktujesz na awans.

Branson miał wystarczające kwalifikacje, żeby zostać komisarzem, i Grace chciał pomóc przyjacielowi wspiąć się o szczebel wyżej. Awans, Roy był tego pewien, stanowiłby dla Glenna znakomity bodziec do przezwyciężenia depresji, która dopadła go w związku z trwającymi od miesięcy problemami małżeńskimi.

Grace pamiętał, że kiedy sam kilka lat temu awansował na komisarza, wszystko nagle się zmieniło. Poczynając od gburowatego magazyniera, którego stosunek do Grace’a polepszył się w dniu, kiedy zgłosił się po nową bluzę z dwiema gwiazdkami zamiast pasków i upragnioną czapkę z czarnym otokiem. Zostając komisarzem, człowiek naprawdę czuje, że wreszcie jest oficerem, a nastawienie ludzi wobec niego jest zupełnie inne.

— Chcę, żebyś to ty kontaktował się w tej sprawie z mediami — powiedział Grace.

— Z mediami? Ja... ja nie mam doświadczenia. Chcesz, żebym użerał się z tym gnojkiem Spinellą?

Kevin Spinellą był reporterem działu kryminalnego lokalnej gazety „Argus”, któremu zawsze udawało się dowiedzieć czegoś na temat przestępstwa wcześniej niż innym. Musiał mieć jakiegoś informatora w policji i Grace już dawno postawił sobie za cel znalezienie i ujawnienie tej osoby.

— Ze Spinellą i wszystkimi innymi. Możesz zorganizować swoją pierwszą konferencję prasową jeszcze dzisiaj.

— Dzięki — odparł niepewnie Glenn.

— Pomogę ci — zapewnił go Grace. — Cały czas będę cię wspierał.

Branson rozejrzał się dookoła.

— Od czego mam zacząć?