3,49 €
Nowela E.T.A. Hoffmanna opublikowana w 1814 roku jest uważana za arcydzieło w dorobku pisarza. Opowiada ona o przygodach młodego studenta Anzelmusa, który musi zmierzyć się z siłami nadprzyrodzonymi i nauczyć się odróżniać dobro od zła. E.T.A. Hoffmann to niemiecki poeta i pisarz romantyczny, jeden z prekursorów weird-fiction, czyli fantastyki grozy. Jego twórczością inspirowali się w późniejszych latach tacy pisarze, jak Edgar Alan Poe, Howard Phillips Lovecraft czy Gustav Meyrink.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
E.T.A. Hoffmann
Złoty garnek
Bajka nowożytnych czasów
Warszawa 2020
Wigilia pierwsza
Nieszczęsne przygody studenta Anzelmusa – Higieniczny tytoń konrektora Paulmanna i złoto-zielone węże
W dzień Wniebowstąpienia, o godzinie trzeciej po południu, w Dreźnie, pędził pewien młodzieniec przez Czarną Bramę – i upadł prosto w koszyk z jabłkami i ciastkami, które sprzedawała jakaś stara, brzydka kobieta – tak że wszystko, co ocalało szczęśliwie od zgniecenia, rozsypało się, a ulicznicy wesoło dzielili się zdobyczą, jakby dla nich rozrzuconą przez śpieszącego się pana. Stara zaczęła krzyczeć gwałtu, a na to kumoszki porzuciły swoje stragany z ciastkami i wódką, otoczyły młodzieńca i lżyły go z taką prostacką gwałtownością, że ten, oniemiały ze zmartwienia i wstydu, wyciągnął tylko swój mały, niezbyt obficie napełniony woreczek z pieniędzmi, który stara łakomie chwyciła i szybko schowała. Na to rozluźniło się wprawdzie szczelnie zwarte koło, lecz zaledwie młodzieniec wyrwał się zeń co prędzej, stara krzyknęła za nim:
– Tak, pędźże, pędźże dalej, czarci, synu – zginiesz w krysztale – już ci bliżej niż dalej – tak! w krysztale!...
Przeraźliwy, skrzeczący głos starej miał w sobie coś okropnego, tak że przechodnie zdumieni przystanęli cicho, a śmiech, który się wkoło przed chwilą rozlegał, nagle umilkł.
Student Anzelmus (on właśnie był tym młodzieńcem), chociaż nie rozumiał szczególnych słów starej, uczuł, że ogarnia go mimowolny strach, i uskrzydlił jeszcze bardziej swoje kroki, aby umknąć przed skierowanymi nań spojrzeniami ciekawego tłumu. A kiedy tak się przeciskał przez zbitą gromadę wystrojonych ludzi, słyszał, jak szemrano na wszystkie strony:
– Biedny młody człowiek! A niechże tę przeklętą kobietę!
Tak tedy, w najszczególniejszy sposób, tajemnicze słowa starej nadały śmiesznej przygodzie pewien odcień tragizmu i dzięki temu spoglądano teraz ze współczuciem na młodzieńca, którego przedtem nie zauważono nawet wcale. Kobiety, patrząc na jego krzepką postać i twarz urodziwą, której wyraz potęgował jeszcze płomień wewnętrznego wzburzenia, wybaczały mu całą jego niezręczność, jak również strój, który nic nie miał wspólnego z jakąkolwiek modą. Jego szczupaczo-szary frak był skrojony w ten sposób, jak gdyby twórca jego, krawiec, o kroju współczesnym wiedział tylko ze słyszenia, a czarny, atłasowy, starannie utrzymany strój dolny nadawał całości pewien styl profesorski, z którym znów było w zupełnej sprzeczności zachowanie się i szczególne położenie młodzieńca.
Gdy wreszcie student nasz dobiegł do końca alei prowadzącej do piwiarni Linka, był już tak wyczerpany, że oddech mu zapierało. Musiał zwolnić kroku; ale zaledwie śmiał wzrok odrywać od ziemi, gdyż wciąż jeszcze jabłka i ciastka tańczyły mu przed oczyma, a każde przyjazne spojrzenie spotykanych dziewcząt wydawało mu się tylko odblaskiem złośliwego śmiechu przy Czarnej Bramie. Tak doszedł aż do wejścia piwiarni Linka. Wchodziły tam jedne za drugimi całe szeregi świątecznie ubranych ludzi. Z wnętrza gmachu dochodził odgłos muzyki orkiestrowej, a gwar wśród wesołych gości stawał się coraz głośniejszy.
Biednemu Anzelmusowi prawie łzy stanęły w oczach; dla niego dzień Wniebowstąpienia był wyjątkowym świętem rodzinnym; i on miał czerpać ze źródeł szczęśliwości Linkowego raju; tak, on chciał się posunąć aż do pół porcji kawy z rumem i podwójnej butelki piwa – i aby tak wspaniale użyć, wziął więcej pieniędzy niż kiedykolwiek, więcej niż to było dozwolone. I oto fatalny upadek w kosz z jabłkami pozbawił go wszystkiego, co miał przy sobie. O kawie, o piwie podwójnym, o muzyce, o widoku postrojonych dziewcząt: krótko mówiąc – o wszystkich wymarzonych rozkoszach nie było już co myśleć; przesunął się powoli obok nich – wreszcie udał się drogą prowadzącą ku Elbie; zupełnie pustą. Pod jakimś krzakiem bzu, co wyrastał z muru, znalazł ciche, ustronne miejsce; tam siadł i naładował fajkę higienicznym tytoniem, który mu podarował jego przyjaciel, konrektor Paulmann.
Tuż przed nim pluskały i szumiały faje złotożółtej Elby; poza nią wspaniałe Drezno dumnie i śmiało strzelało lśniącymi wieżycami w woniejące sklepienie nieba, które spływało na kwitnące łąki i świeżo zielone lasy, a z głębi oddalenia wynurzał się łańcuch gór, przypominając daleki kraj Czechów. Ale student Anzelmus posępnie patrzył w tę dal, zawzięcie puszczał w powietrze kłęby dymu i wreszcie głośno dał wyraz swemu smutkowi, mówiąc:
– A jednak to prawda; urodziłem się, by dźwigać wszelkie możliwe krzyże, znosić wszelkie możliwe nieszczęścia! – Że nigdy nie zostałem królem migdałowym, że w parzyste czy nieparzyste zawsze zgadywałem fałszywie, że chleb z masłem zawsze upadał mi na tłustą stronę – o całej tej nędzy wcale już nie chcę wspominać; ale czyż to nie straszne jakieś przeznaczenie, że odkąd diabłu na pociechę zostałem studentem, musiałem od razu stać się i pozostać pośmiewiskiem kolegów. Czy włożę kiedy nowy surdut, nie plamiąc go od pierwszego razu czym tłustym lub nie dziurawiąc go źle zatkniętą szpilką w najwidoczniejszym miejscu? Czy ukłonię się kiedy jakiemu radcy lub jakiej damie, nie rzucając przy tym gdzieś daleko kapelusza lub, co gorsza, haniebnie potykając się i wywracając na równej drodze? Czyż nie miałem już na halach targowych stałego wydatku w każdy dzień jarmarczny – około trzech do czterech groszy – na rozdeptane garnki, bo diabeł kładzie mi w głowę, by iść wprost przed siebie, jak lemingi? Czy przyszedłem choć raz w porę na wykład lub tam, gdzie mnie zaproszono? Cóż pomogło, że wychodziłem z domu o pół godziny wcześniej i stawałem pode drzwiami z ręką na klamce? Bo gdy z uderzeniem godziny chciałem tę klamkę nacisnąć, szatan wylewał mi miednicę wody na głowę lub kazał mi zetknąć się gwałtownie z kimś, co właśnie wychodził, tak że zaplątywałem się w tysiące sporów i przez to opuszczałem wszystko.
...– Ach! ach! gdzieżeście wy, błogie sny o przyszłym szczęściu? Jak to ja dumnie marzyłem, że dojdę tu aż do rangi tajnego sekretarza! Ale czyż moja zła gwiazda nie uczyniła najlepszych protektorów moich wrogami?
...– Wiem, że ten radca tajny, któremu mnie polecono, nie znosi ostrzyżonych włosów; fryzjer z wysiłkiem przyczepia mi mały warkoczyk na tyle głowy, ale przy pierwszym ukłonie fatalny sznurek pęka, a wesoły mops, który mnie obwąchuje, aportuje z tryumfem warkoczyk panu radcy tajnemu. Ja rzucam się za psem przerażony i wpadam na stół, przy którym pan radca pracował, jedząc śniadanie, i oto filiżanki, talerze, kałamarz i puszka z piaskiem z hałasem zlatują na podłogę, a strumień czekolady i atramentu zalewa tylko co napisany raport.
– Czyś pan zwariował? – ryczy rozzłoszczony radca tajny i wyrzuca mnie za drzwi.
...– Cóż to pomoże, że mi pan konrektor Paulmann zrobił nadzieję na posadę sekretarza? Czyż pozwoli na to moja zła gwiazda, która mnie wciąż prześladuje?
...– Albo dzisiaj! Chciałem ten miły dzień Wniebowstąpienia przepędzić tak przyjemnie, chciałem przecież coś niecoś na ten cel poświęcić. Mogłem równie dobrze, jak każdy inny gość u Linka, zawołać z dumą: – Kelner, podwójna butelka piwa, ale proszę o najlepsze! – Mógłbym był tam siedzieć aż do późnego wieczora i to jeszcze tuż obok jakiego towarzystwa wspaniale ubranych, pięknych dziewcząt. Już ja wiem dobrze, nabrałbym na pewno odwagi, stałbym się zupełnie innym człowiekiem; tak, posunąłbym się aż do tego, że gdyby która z nich zapytała: która to może być teraz godzina? albo: co to jest, co oni grają? – poskoczyłbym wtedy lekko, nie wywróciwszy mojej szklanki, nie potknąwszy się o moją ławkę; kłaniając się, podszedłbym kilka kroków i powiedziałbym: – Mademoiselle, pozwoli pani sobie usłużyć, to jest uwertura z Dziewicy Dunaju – albo: – Zaraz wybije szósta. – Czyż jest taki człowiek na świecie, który by mi to wziął za złe? – Nie! jestem przekonany, że owe dziewczęta popatrzyłyby na siebie z takim filuternym uśmiechem, jak to zwykle bywa, kiedy nabieram odwagi i chcę pokazać, że i ja także znam się na lekkim tonie światowym i umiem zachować się wobec dam. – Ale cóż? – szatan prowadzi mnie w ten przeklęty kosz z jabłkami i oto muszę w samotności, z moim higienicznym tytoniem...
Tu przerwały studentowi Anzelmusowi jego rozmowę z sobą samym jakieś szczególne szmery i szelesty, które powstały w trawie, tuż obok niego, lecz wnet wślizgnęły się między gałęzie i liście tuż ponad głową jego rozpostartego bzu. Raz było, jak gdyby wiatr wieczorny potrząsał liśćmi, to znów, jak gdyby ptaszki igrały wśród gałęzi, goniąc się wesoło i trzepocąc skrzydełkami. A potem zaczęły się jakieś szepty i gwary i było jak gdyby zadźwięczały kwiaty niby dzwoneczki z kryształu. Anzelmus słuchał i słuchał. I wtem – sam nie wiedział, jak to się stało – owe gwary, szeptania, dźwięczenia zamieniły się w ciche, rozwiewające się słowa:
Wśród liści – między witkami – wśród gałęzi, wśród okiści kwiatów, wijmy się, przewijajmy, prześlizgujmy się z siostrzyczkami – przewijajmy się, błyszcząc – kołyszmy się w lśnieniach – szybko, szybko, w górę – na dół – słońce wieczorne ciska strzały promienne, wietrzyk szeleści – rosa upada – śpiewają kwiaty – ruszajmy języczkami – śpiewajmy z kwiatami i gałęziami – wnet gwiazdy zabłyszczą – wracać nam trzeba – wśród kwiatów i liści, między witkami, wijmy się, przewijajmy, prześlizgujmy się z siostrzyczkami...
I tak szło dalej – jakby porwana mowa. Student Anzelmus myślał: – Toż to przecież tylko wiatr wieczorny, który szepce mi jednak dzisiaj zupełnie zrozumiałe słowa...
Ale w tej samej chwili zabrzmiał mu ponad głową jakby trójdźwięczny akord przeczystych dzwonów z kryształu. Spojrzał w górę – i zobaczył trzy lśniące zielonym złotem wężyki, co okręciły się o gałęzie i wysunęły główki na wieczorne słońce. I znowu powtórzyły się w tych samych słowach rozhowory i szeptania, a wężyki przemykały się, prześlizgiwały wśród liści, gałęzi do góry i na dół; a kiedy poruszały się tak szybko, zdało się, że to krzak bzowy sypie tysiącem płomienistych szmaragdów poprzez ciemne liście.
– To słońce wieczorne tak igra i lśni na drzewie – myślał student Anzelmus: ale wtem znowu zadźwięczały dzwony z kryształu i Anzelmus zobaczył, że jeden z wężów wyciągnął ku niemu główkę.
Jakby prąd elektryczny przebiegł mu przez ciało, zadrżał aż do dna duszy, bo oto para ciemnobłękitnych oczu spojrzała nań z niewysłowioną tęsknotą, że omal nie rozsadziło mu piersi jakieś nigdy niedoświadczane uczucie największej błogości i najostrzejszego bólu. A kiedy on, pełen żaru pożądania, wciąż patrzył tak w te przesłodkie oczy, silniej zadźwięczały rozkoszne akordy kryształowych dzwonów, upadły nań płomieniste szmaragdy, otoczyły go, migając naokół tysiącem ogników, igrając błyszczącymi nićmi ze złota. I poruszył się bzowy krzak, i rzekł:
– Leżałeś w cieniu moim, mój zapach owiewał cię, aleś nie pojął mnie: zapach jest mową moją, kiedy go miłość nieci.
Wiatr wieczorny przeleciał i rzekł:
– Owiewałam sny twoje, aleś nie pojął mnie: tchnienie jest mową moją, kiedy je miłość nieci.
Poprzez chmury wyjrzały słoneczne promienie, a blask ich zdawał się gorzeć wyrazami:
– Oblewałam cię żarem roztopionego złota, aleś nie pojął mnie. Żar jest mową moją, kiedy go miłość nieci.
I coraz głębiej, coraz silniej zatapiał się wzrok w rozkoszny błękit dwojga oczu, coraz goręcej płonęła tęsknota, coraz potężniej paliło pożądanie. A wkoło zadrżało, poruszyło się wszystko jak gdyby obudzone do wiosennego życia. Kwiaty zapachniały wszystkie razem, a woń ich była jak cudny śpiew tysiąca fletni; a co one śpiewały, to niosły echem dalekim chmury złociste, mknące gdzieś w kraje nieznane. Lecz skoro tylko zniknął ostatni promień słońca za górami, a jednocześnie zmierzch rzucił na ziemię swój cień, z dalekiej dali zabrzmiał nagle szorstki, głęboki głos:
– Hej, hej! A cóż to tam za hałasy i gwary? Hej, hej! kto mi tam szuka promienia za górami? Dosyć świecenia, dosyć śpiewania! Hej, hej! Przez krzaki, przez trawy – przez trawy, przez rzeki! – Hej, hej – do do-o-o-mu – do do-o-o-mu!
I tak zaginął głos jakby w pomruku dalekiego grzmotu – ale dzwony z kryształu zazgrzytały w ostrym dysonansie. Wszystko ucichło i Anzelmus zobaczył, jak owe trzy węże, lśniąc i błyskając wśród trawy, pełzły ku rzece; szemrząc, szeleszcząc rzuciły się w Elbę, a nad falami, w których się zanurzyły, zatrzeszczał zielony płomień i sunął po rzece ukośnie w kierunku miasta.