I tak wygrasz - Jeffrey Archer - E-Book

I tak wygrasz E-Book

Jeffrey Archer

0,0

Beschreibung

Lata 70-te, Leningrad, wszechogarniająca bieda i marzenie o zachodzie... Zanurz się w emocjonujący thriller historyczny, który przeniesie Cię do Leningradu 1968 roku, gdzie młody Aleksander Karpienko po śmierci ojca ucieka z Rosji, stając przed wyborem - Ameryka czy Wielka Brytania? Przez trzy dekady śledzimy dwa równoległe życia Aleksandra - Alexa z Nowego Jorku i Sashy z Londynu, którzy muszą zmierzyć się z przeszłością, aby odnaleźć swoje przeznaczenie. Ten międzynarodowy bestseller jest najbardziej oryginalnym i ambitnym dziełem autora od czasu "Kane'a i Abla". Idealna dla wielbicielek i wielbicieli Johna le Carré.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 506

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jeffrey Archer

I tak wygrasz

Tłumaczenie Danuta Sękalska

Przełożyli Danuta Sękalska i Maciej Szymański

Saga

I tak wygrasz

 

Tłumaczenie Danuta Sękalska

 

Tytuł oryginału Heads You Win

 

Język oryginału angielski

Cover image: Shutterstock

Copyright ©2018, 2023 Jeffrey Archer i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727110394 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Pamięci Borisa Niemcowa

Chciałbym mieć jego odwagę

KSIĘGA PIERWSZA

1  ALEKSANDR

Leningrad 1968 

– Co będziesz robił, jak skończysz szkołę? – spytał Aleksandr.

– Chciałbym wstąpić do KGB – odparł Władimir – ale nie będę miał szansy, jeśli nie dostanę się na uniwersytet. A ty co zamierzasz?

– Chcę być pierwszym wybranym demokratycznie prezydentem Rosji – rzucił ze śmiechem Aleksandr.

– Jak ci się to uda – powiedział bez uśmiechu Władimir – mianujesz mnie szefem KGB.

– Nie pochwalam nepotyzmu – rzekł Aleksandr, gdy przemierzali szkolne podwórze, kierując się na ulicę.

– Nepotyzm? – zagadnął Władimir już w drodze do domu.

– Ten termin pochodzi od włoskiego słowa nipote oznaczającego bratanka lub siostrzeńca i sięga czasów siedemnastowiecznych papieży, którzy często obdarzali stanowiskami krewnych i bliskich przyjaciół.

– Co w tym złego? – spytał Władimir. – Po prostu zamiast papieży masz KGB.

– Wybierasz się w sobotę na mecz? – zapytał Aleksandr, chcąc zmienić temat.

– Nie. Skoro już Zenit doszedł do półfinałów, to ktoś taki jak ja nie może nawet marzyć o bilecie. Ale twój ojciec jest nadzorcą robót portowych, więc automatycznie dostaniecie dwa miejsca na trybunie dla członków partii.

– Skądże, przecież on wciąż odmawia wstąpienia do partii – rzekł Aleksandr. – A kiedy go ostatnio pytałem, czy zdobędzie bilety, nie był optymistą. Moją jedyną nadzieją jest wujek Kola.

Szli dalej i w pewnej chwili Aleksandr sobie uświadomił, że obaj unikają tematu, który ich najbardziej obchodzi.

– Jak myślisz, kiedy się dowiemy?

– Nie mam pojęcia – odparł Aleksandr. – Podejrzewam, że nasi nauczyciele mają uciechę, obserwując, jak się zadręczamy, bo dobrze wiedzą, że to ostatnie chwile ich władzy nad nami.

– Ty nie musisz się o nic martwić – orzekł Władimir. – Jedyny twój problem, to czy zdobędziesz stypendium leninowskie na studia w Instytucie Języków Obcych w Moskwie, czy też zaproponują ci miejsce na uniwersytecie na kierunku matematycznym. Ja nie jestem nawet pewien, czy w ogóle się dostanę na jakiś uniwersytet, a jeżeli nie, to mogę się pożegnać z szansą przyjęcia do KGB. – Westchnął. – I pewno do końca życia będę pracował w porcie, pod kierownictwem twojego ojca.

Aleksandr nie odezwał się, kiedy weszli do kamienicy czynszowej, gdzie mieszkali, i ruszyli w górę wytartymi schodami.

– Chciałbym mieszkać na pierwszym piętrze, nie na dziewiątym.

– Jak dobrze wiesz, Władimirze, tylko członkowie partii mieszkają na pierwszych trzech piętrach. Ale jestem pewien, że jak dostaniesz się do KGB, to obsuniesz się w opinii ludzi o parę pięter.

– Do jutra – rzucił Władimir, nie zważając na docinek przyjaciela, i zaczął pokonywać pozostałe cztery piętra.

Otwierając drzwi malutkiego mieszkania na piątym piętrze, gdzie mieszkał z rodzicami, Aleksandr przypomniał sobie artykuł, który niedawno czytał w jakimś piśmie, o tym, że w Ameryce jest tak wielu przestępców, że wszyscy mają tam przynajmniej dwa zamki w drzwiach. Jedyny powód, pomyślał, że nie stosuje się tego w Związku Radzieckim, to pewno fakt, że nikt tu nie ma nic wartego kradzieży.

Poszedł prosto do swojej sypialni, bo wiedział, że matka wróci dopiero po zakończeniu zmiany w porcie. Wyjął z torby kilka kartek liniowanego papieru, ołówek i zaczytaną książkę i położył wszystko na stoliczku w kącie pokoju, a potem otworzył Wojnę i pokój na stronie 179 i dalej tłumaczył Tołstoja na angielski. „Kiedy rodzina Rostowów usiadła tego wieczoru do kolacji, Mikołaj wydawał się roztargniony, i to nie dlatego, że...”

Aleksandr po raz drugi sprawdzał każdy wiersz pod kątem błędów ortograficznych i zastanawiał się nad trafniejszym słowem angielskim, gdy usłyszał, jak otwierają się drzwi mieszkania. Burczało mu w brzuchu i ciekaw był, czy matce udało się przemycić jakieś smakowite kąski z klubu oficerskiego, gdzie była kucharką. Zamknął książkę i poszedł do kuchni.

Jelena obdarzyła go serdecznym uśmiechem, gdy usiadł na drewnianej ławce przy stole.

– Jakiś specjał dziś wieczór, mamo? – spytał z nadzieją.

Znów się uśmiechnęła i zaczęła opróżniać kieszenie. Wyjęła wielki kartofel, dwie bulwy pasternaku, pół bochenka chleba i główną wygraną wieczoru – stek, który prawdopodobnie został po obiedzie na talerzu jakiegoś oficera. Prawdziwa uczta, pomyślał Aleksandr, w porównaniu z tym, co jego przyjaciel Władimir będzie jadł dziś wieczór. Zawsze komuś wiedzie się gorzej, jak często przypominała mu matka.

– Coś nowego? – spytała Jelena, obierając ziemniak.

– Mamo, co wieczór mnie o to pytasz, a ja ci powtarzam, że nie spodziewam się wiadomości co najmniej przez miesiąc, a może dłużej.

– Po prostu twój ojciec byłby taki dumny, gdybyś zdobył stypendium leninowskie. – Odłożyła ziemniak i odsunęła na bok obierki. Nic nie może się zmarnować. – Wiesz, gdyby nie wojna, to ojciec poszedłby na uniwersytet.

Aleksandr był tego świadom, ale zawsze się cieszył, kiedy mu przypominano, że tata jako młody kapral służył na froncie wschodnim podczas oblężenia Leningradu i chociaż doborowa niemiecka dywizja pancerna przez dziewięćdziesiąt trzy dni bezustannie przypuszczała ataki na jego odcinek, nie opuścił posterunku, dopóki Niemcy nie odstąpili.

– I za swoje czyny wojenne dostał Medal za Obronę Leningradu – powiedział Aleksandr jak na zawołanie.

Matka musiała mu opowiadać tę historię sto razy, ale Aleksandr się nie znudził; chociaż ojciec nigdy nie poruszał tego tematu. Teraz, prawie dwadzieścia pięć lat później, po powrocie do portu, awansował na „towarzysza nadzorcę robót portowych” i miał pod sobą ośmiuset pracowników. Chociaż nie należał do partii, nawet KGB przyznawało, że jest jedynym właściwym człowiekiem na tym stanowisku.

Drzwi mieszkania znów się otworzyły i zamknęły z trzaskiem, oznajmiając, że ojciec jest w domu. Kiedy wkroczył do kuchni, Aleksandr się uśmiechnął. Konstantin Karpienko, wysoki, mocno zbudowany, był przystojnym mężczyzną, za którym młode kobiety wciąż się oglądały. Jego ogorzałą twarz zdobił puszysty, gęsty wąs, który Aleksandr głaskał, gdy był dzieckiem, ale od kilku lat już nie śmiał tego robić. Konstantin opadł na ławkę naprzeciw syna.

– Kolacja będzie gotowa dopiero za pół godziny – obwieściła Jelena, krojąc ziemniak w kostkę.

– Kiedy jesteśmy sami, powinniśmy mówić tylko po angielsku – rzekł Konstantin.

– Dlaczego? – zapytała Jelena w ojczystym języku. – Nigdy w życiu nie spotkałam Anglika i pewno nie spotkam.

– Jeżeli Aleksandr dostanie stypendium i pojedzie do Moskwy, będzie musiał opanować biegle język naszych wrogów.

– Ale tato, przecież Brytyjczycy i Amerykanie podczas wojny walczyli po tej samej stronie co my.

– Tak, po tej samej stronie – powiedział ojciec – ale tylko dlatego, że uważali nas za mniejsze zło.

Aleksandr zastanowił się nad tymi słowami, tymczasem ojciec wstał.

– Rozegramy partię szachów, czekając na kolację? – zaproponował.

Aleksandr potaknął. To była jego ulubiona pora dnia.

– Rozłóż szachownicę, a ja pójdę umyć ręce.

Gdy Konstantin wyszedł z kuchni, Jelena szepnęła:

– Może dla odmiany pozwoliłbyś mu wygrać?

– Nigdy – odparł Aleksandr. – Zresztą on by wiedział, że się nie staram, i dałby mi w skórę.

Aleksandr otworzył szufladę pod kuchennym stołem i wyjął starą drewnianą szachownicę i pudełko z zestawem figur szachowych. Jednej brakowało, więc co wieczór za gońca służyła solniczka.

Zanim ojciec wrócił, Aleksandr posunął pion na e4. Konstantin natychmiast odpowiedział, posuwając pion na d6.

– Jak wypadliście w meczu? – zapytał.

– Wygraliśmy trzy zero – odparł Aleksandr, przesuwając skoczka przed królową.

– Dobra robota, nie puściłeś żadnego gola – pochwalił Konstantin. – Chociaż jesteś najlepszym bramkarzem, jakiego szkoła ma od lat, to najważniejsze, żebyś zdobył stypendium. Chyba jeszcze nic nie wiesz?

– Nie – rzekł Aleksandr, wykonując swój następny ruch. Minęło kilka chwil, nim ojciec zdecydował się na kontratak. – Tato, chciałbym spytać, czy udało ci się dostać bilet na mecz w sobotę?

– Nie – przyznał ojciec, nie spuszczając oczu z szachownicy. – Trudniej o nie niż o dziewicę na Prospekcie Newskim.

– Konstantin! – ofuknęła go Jelena. – Możesz zachowywać się jak doker w pracy, ale nie w domu.

Konstantin uśmiechnął się do syna.

– Ale twojemu wujkowi Koli obiecano dwa bilety na trybunach, a ponieważ ja nie mam zamiaru iść...

Aleksandr aż podskoczył, a tymczasem ojciec wykonał następny ruch, zadowolony, że odwrócił uwagę syna od gry.

– Mógłbyś mieć tyle biletów, ile byś chciał – odezwała się Jelena – gdybyś tylko zgodził się wstąpić do partii.

– Jak dobrze wiesz, nie mam zamiaru tego zrobić. Quid pro quo. Wyrażenie, którego mnie nauczyłeś – rzekł Konstantin, spoglądając na syna. – Nie zapominaj, ta zgraja zawsze będzie czegoś oczekiwać w zamian, a ja nie chcę sprzedawać moich przyjaciół za kilka biletów na mecz piłki nożnej.

– Ale myśmy od lat nie doszli do półfinału rozgrywek pucharowych – powiedział Aleksandr.

– I prawdopodobnie to się już nie zdarzy za mojego życia. Ale trzeba by czegoś znacznie ważniejszego, żebym wstąpił do partii.

– Władimir jest już pionierem, a teraz zapisał się do Komsomołu – zauważył Aleksandr, wykonawszy kolejne posunięcie.

– Nic dziwnego – rzekł Konstantin. – Inaczej nie miałby szans na przyjęcie do KGB, które jest naturalnym siedliskiem dla takiego bezkręgowca.

I znów ojcu udało się odwrócić uwagę Aleksandra od szachów.

– Tato, dlaczego zawsze tak surowo go oceniasz?

– Bo to chytry drań, taki jak jego ojciec. Pamiętaj, nigdy nie powierzaj mu sekretu, bo przekaże go KGB, zanim dojdziesz do domu.

– On nie jest taki bystry – rzekł Aleksandr. – Prawdę mówiąc, będzie miał szczęście, jeśli się dostanie na uniwersytet.

– Może nie jest bystry, ale jest przebiegły i bezwzględny, a to niebezpieczne połączenie. Wierz mi, on by sprzedał własną matkę za bilet na mecz finałowy, a może i na półfinałowy.

– Kolacja gotowa – obwieściła Jelena.

– Czy uznamy to za remis? – spytał Konstantin.

– Na pewno nie, tatusiu. Dzieli mnie sześć ruchów od mata, i ty to wiesz.

– Przestańcie się sprzeczać – wtrąciła się Jelena – i nakryjcie do stołu.

– Kiedy ostatnio udało mi się ciebie pobić? – zagadnął Konstantin, odkładając króla.

– Dziewiętnastego listopada tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku – odrzekł Aleksandr, kiedy wstali i uścisnęli sobie ręce.

Aleksandr odstawił solniczkę na stół i schował figury szachowe do pudełka, tymczasem ojciec wyjął trzy talerze z półki nad zlewem. Aleksandr otworzył szufladę i wyjął trzy różne noże i trzy widelce. Przypomniał sobie fragment Wojny i pokoju, który właśnie przetłumaczył. Rodzina Rostowów regularnie jadała pięciodaniowy obiad (lepsze słowo niż „kolacja” – zmieni je, kiedy wróci do swojego pokoju) i przy każdym daniu posługiwała się innym kompletem srebrnych sztućców. Obsługiwało ich tuzin służących w liberiach, stojących za każdym krzesłem i podających posiłki przygotowywane przez trzy kucharki, które, zdawało się, nigdy nie opuszczały kuchni. Ale Aleksandr był pewien, że Rostowowie nie mieli lepszej kucharki niż jego matka, bo inaczej nie pracowałaby w klubie oficerskim.

Pewnego dnia... powiedział sobie, gdy skończył nakrywać do stołu i usiadł na ławce naprzeciw ojca. Jelena dołączyła do nich, aby skosztować wieczornego poczęstunku, który podzieliła, acz nierówno, między ich troje. Gruby stek, rozcięty na dwa kawałki, razem z pasternakiem i pokrojonym w kostkę kartoflem został „repatriowany” – Aleksandr nauczył ją tego słowa – z resztek zostawionych przez oficerów. „Kto nie marnuje, temu nie brakuje” – umiała to powiedzieć w obydwu językach.

– Dziś wieczorem mam spotkanie w cerkwi – powiedział Konstantin, ująwszy widelec. – Ale nie wrócę zbyt późno.

Aleksandr pokroił swój stek na kilka kawałeczków i żuł każdy kąsek wolno, zagryzając chlebem i popijając wodą. Pasternak zachował na koniec. W ustach pozostał mu jego mdły smak. Nie był pewien, czy w ogóle go lubi. W Wojnie i pokoju pasternak jadali tylko służący. Rodzina dalej rozmawiała po angielsku, ciesząc się posiłkiem.

Konstantin dopił szklankę wody, otarł wąsy rękawem kurtki, wstał i wyszedł bez słowa.

– Aleksandrze, wracaj do książek. To mi nie zabierze dużo czasu – powiedziała matka, machnąwszy ręką.

Aleksandr chętnie posłuchał. Wróciwszy do siebie, zamienił słowo „kolacja” na „obiad”, a potem przełożył stronę i dalej tłumaczył tekst arcydzieła Tołstoja. „Francuzi zbliżali się do Moskwy...”

Kiedy Konstantin szedł ulicą, nie zdawał sobie sprawy, że ktoś na niego patrzy z góry.

Władimir, nie mogąc skupić się na nauce, wyglądał bez celu przez okno i wtem zauważył, że towarzysz Karpienko wychodzi z domu. Trzeci raz w tym tygodniu. Gdzie on się wybiera o tej porze? Może należałoby sprawdzić. Prędko wyszedł z pokoju i na palcach przemierzył korytarz. Z frontowego pokoju dobiegało głośne chrapanie, więc zajrzał przez drzwi i w stareńkim fotelu z końskiego włosia zobaczył ojca, z butelką po wódce na podłodze. Władimir cicho otworzył i zamknął drzwi mieszkania, zbiegł kamiennymi schodami i wypadł na ulicę. Spojrzał w lewo i zauważył, że Karpienko skręca za róg. Pobiegł za nim, by zwolnić dopiero na końcu ulicy.

Wyjrzał zza rogu i patrzył, jak towarzysz Karpienko wchodzi do cerkwi Świętego Andrzeja Apostoła. Co za strata czasu, pomyślał Władimir. KGB patrzyło krzywym okiem na Kościół prawosławny, ale w rzeczywistości nie był zakazany. Władimir już miał zawrócić do domu, kiedy z cienia wyłonił się inny mężczyzna, którego nigdy nie widział na niedzielnym nabożeństwie.

Władimir chyłkiem, wolno i ostrożnie skradał się ku cerkwi. Ujrzał następnych dwóch mężczyzn, którzy nadeszli z innej strony i prędko zniknęli w środku, potem zamarł, gdy usłyszał kroki z tyłu. Prześlizgnął się przez mur i padł na ziemię, czekając, aż mężczyzna przejdzie dalej, potem przeczołgał się między nagrobkami na tył cerkwi, do wejścia używanego tylko przez chórzystów. Nacisnął klamkę i zaklął, gdy ciężkie drzwi nie ustąpiły.

Rozejrzał się i spostrzegł nad sobą półotwarte okno. Nie mógł go dosięgnąć, więc stanął na nieobrobionej kamiennej płycie i podskoczył. Za trzecim razem udało mu się uchwycić gzyms okienny i z najwyższym wysiłkiem się podciągnąć. Po czym przecisnął szczupłe ciało przez okno i zeskoczył na podłogę z drugiej strony.

Skradając się, przemierzył cerkiew od tyłu, doszedł do prezbiterium i schował się za ołtarzem. Kiedy uspokoiło mu się serce, wyjrzał zza ołtarza i zobaczył grupę mężczyzn siedzących w stallach chóru, pogrążonych w rozmowie.

– To kiedy podzielisz się swoim pomysłem z załogą? – zapytał jeden z nich.

– W najbliższą sobotę, Stiepanie – odparł Konstantin – kiedy wszyscy nasi towarzysze zgromadzą się na comiesięczne zebranie zakładowe. Nigdy nie będę miał lepszej okazji, żeby ich przekonać, aby do nas dołączyli.

– Nic nie wspomnisz nawet starszym robotnikom? – spytał inny.

– Nie. Naszą jedyną szansą jest zaskoczenie. Nie powinniśmy uprzedzać KGB o naszych planach.

– Ale oni na pewno mają w sali szpicli słuchających każdego słowa.

– Wiem o tym, Michaile. Ale ci będą mogli donieść swoim szefom, jedynie jak silne jest nasze poparcie na rzecz utworzenia niezależnego związku zawodowego.

– Wprawdzie nie wątpię, że ludzie cię poprą – odezwał się czwarty głos – ale nic nie powstrzyma kuli w locie.

Kilku mężczyzn pokiwało z powagą głowami.

– Kiedy w sobotę wygłoszę mowę – rzekł Konstantin – KGB nie będzie mogło się posunąć do czegoś tak głupiego, bo gdyby to zrobili, ludzie by powstali jak jeden mąż i KGB nigdy by nie zdołało wepchnąć dżinna z powrotem do butelki. Ale Jurij ma rację – ciągnął. – Wszyscy wiele ryzykujecie dla sprawy, w którą od dawna wierzę, więc jeśli ktoś z was zmienił zdanie i chce opuścić naszą grupę, to teraz jest właściwy czas.

– Nie ma między nami Judasza – odezwał się inny głos, akurat gdy Władimir stłumił kaszel.

Wszyscy obecni zgodnie wstali na znak, iż Karpienko jest ich przywódcą.

– Wobec tego spotkamy się w sobotę rano. Do tego czasu musimy zachować milczenie i taić swoje zamiary.

Władimirowi głośno biło serce, kiedy mężczyźni po kolei wymieniali uściski rąk, a potem wychodzili z cerkwi. Nie poruszył się, dopóki wreszcie nie usłyszał, jak zatrzaśnięto wielkie zachodnie drzwi i przekręcono klucz w zamku. Potem pomknął do zakrystii, podstawił stołek, wyślizgnął się z powrotem przez okno, trzymając się parapetu, i padł na ziemię jak wytrawny zapaśnik. To była jedyna dyscyplina, w której Aleksandr mu nie dorównywał.

Świadom, że nie ma chwili do stracenia, pobiegł w odwrotną stronę niż Karpienko, ku ulicy, na której nie trzeba było stawiać znaku „Wstęp wzbroniony”, gdyż tylko partyjni funkcjonariusze ważyli się wejść na Prospekt Tierieszkowej. Wiedział dokładnie, gdzie mieszka major Poliakow, ale nie był pewien, czy starczy mu odwagi, żeby zastukać do jego drzwi o nocnej porze. Zresztą dziennej czy nocnej, bez różnicy.

Kiedy dobiegł do okolonej liściastymi drzewami ulicy o porządnie wybrukowanych chodnikach, zatrzymał się i wlepił wzrok w dom, z każdą mijającą sekundą tracąc odwagę. Wreszcie zmobilizował się, podszedł do drzwi i miał już zapukać, kiedy mężczyzna, który nie lubił niespodzianek, sam szeroko je otworzył.

– Czego chcesz, chłopcze? – zapytał major, chwyciwszy nieproszonego gościa za ucho.

– Mam informację – rzekł Władimir – a kiedy w zeszłym roku odwiedził pan naszą szkołę w poszukiwaniu kandydatów, powiedział pan, że informacja to samo złoto.

– No, żeby tylko była coś warta – powiedział Poliakow i nie puszczając ucha chłopca, wciągnął go do środka. – Teraz mów.

Władimir wiernie powtórzył wszystko, co podsłuchał w cerkwi. Kiedy skończył, Poliakow puścił ucho chłopca i objął go ramieniem.

– Rozpoznałeś kogoś oprócz Karpienki? – zapytał.

– Nie, proszę pana. Ale on wymienił imiona Jurij, Michaił i Stiepan.

Poliakow zanotował każde imię, a potem zapytał:

– Czy idziesz na mecz w sobotę?

– Nie, proszę pana, bilety są wyprzedane, a mój ojciec nie mógł...

Szef portowego KGB niczym magik wyczarował bilet z wewnętrznej kieszeni marynarki i wręczył go świeżo zwerbowanemu adeptowi.

* * *

Konstantin cicho zamknął drzwi sypialni, żeby nie obudzić żony. Zdjął ciężkie buty, rozebrał się i położył do łóżka. Jeżeli wyjdzie z domu odpowiednio wcześnie, nie będzie musiał tłumaczyć Jelenie, o czym rozmawiał z kolegami, a zwłaszcza co planuje na sobotnie zebranie. Lepiej, żeby myślała, że wyszedł sobie popić albo nawet że ma jakąś kobietę, niż obarczać ją prawdą. Wiedział, że będzie próbowała go jedynie odwieść od zamiaru wygłoszenia mowy.

Wręcz słyszał, jak mówi, że nie jest im znowu tak źle. Mieszkają w domu, w którym jest elektryczność i bieżąca woda. Ona pracuje jako kucharka w klubie oficerskim, Aleksandr czeka na wiadomość o stypendium prestiżowej uczelni języków obcych w Moskwie. Czego jeszcze można chcieć?

Że pewnego dnia każdy uzna takie przywileje za rzecz oczywistą, odpowiedziałby jej na to.

Przez całą noc nie zmrużył oka, układając w myśli przemówienie, którego nie mógł bez ryzyka przelać na papier. Wstał o wpół do szóstej rano, znów starając się nie zbudzić żony. Zanurzył twarz w lodowatej wodzie, ale się nie ogolił, potem włożył kombinezon i koszulę z grubego płótna, na koniec wciągnął znoszone nabijane ćwiekami buty. Po cichu wyszedł z sypialni i wziął z kuchni pojemnik z drugim śniadaniem: kiełbaską, jajkiem na twardo, cebulą, dwoma kromkami chleba z serem. Tylko funkcjonariusze KGB jedli lepiej.

Zamknął ostrożnie drzwi mieszkania, zszedł wytartymi kamiennymi schodami i znalazł się na pustej ulicy. Zawsze wędrował na piechotę sześć kilometrów do pracy, rezygnując z przeładowanego autobusu, który przewoził robotników do portu i z powrotem. Jeżeli ma przetrwać do soboty, musi być sprawny jak dobrze wyćwiczony żołnierz na polu bitwy.

Ilekroć Konstantin mijał znajomego robotnika na ulicy, witał go, przytykając palce do czapki. Jedni odpowiadali tym samym, inni tylko potakiwali, nieliczni, niby źli Samarytanie, odwracali głowy. Równie dobrze mogli mieć na czole wytatuowane numery legitymacji partyjnych.

Godzinę później Konstantin stanął przed portową bramą i odbił kartę zegarową. Przeszedł wzdłuż nabrzeża, myśląc o pierwszym zadaniu tego dnia. Okręt podwodny płynący do Odessy nad Morzem Czarnym przycumował do basenu portowego numer 11 w celu zatankowania paliwa i pobrania zaopatrzenia, zanim ruszy dalej, ale to potrwa co najmniej godzinę. Tylko najbardziej zaufani ludzie będą mieli dostęp do basenu numer 11 tego ranka. Konstantin wrócił myślami do wieczornego zebrania. Coś było nie tak, ale nie potrafił określić co. Czy to był ktoś czy coś, zastanawiał się, kiedy wielki dźwig na drugim końcu basenu portowego uniósł ciężki ładunek i wolno się obrócił w stronę czekającego okrętu podwodnego.

Operator siedzący w kabinie dźwigu został starannie wybrany. Potrafił w ładowni statku tak umieścić czołg, że po obu jego stronach zostawało tylko kilkanaście centymetrów. Ale nie dziś. Dzisiaj dźwig przenosił baryłki z paliwem na okręt podwodny, który musiał czasem pozostawać pod wodą przez kilka dni, i to zadanie też wymagało zegarmistrzowskiej precyzji. Na szczęście tego ranka nie wiał wiatr.

Konstantin próbował się skupić, powtarzając kolejny raz przemówienie. Był przekonany, że jeśli nikt z kolegów nie piśnie słówka, wszystko się uda. Uśmiechnął się do siebie.

Operator dźwigu był zadowolony, że idealnie wyliczył operację. Ładunek był perfekcyjnie wyważony i stabilny. Mężczyzna odczekał jeszcze chwilę, po czym powoli przesunął długą, ciężką dźwignię do przodu. Otworzyła się wielka klapa i wypadły trzy baryłki z paliwem. Spadły z trzaskiem na nabrzeże: co do centymetra. Konstantin Karpienko spojrzał w górę, ale było za późno. Zginął na miejscu. Straszny wypadek, za który nikogo nie można winić. Człowiek w kabinie dźwigu wiedział, że musi zniknąć, zanim poranna zmiana odbije karty. Przestawił wysięgnik dźwigu na miejsce, wyłączył silnik, wyszedł z kabiny i zaczął schodzić po drabinie.

Kiedy stanął na ziemi, czekało na niego trzech robotników. Uśmiechnął się do towarzyszy, nie spostrzegłszy długiego ząbkowanego ostrza, aż jeden z nich wbił mu je głęboko w brzuch i kilkakrotnie przekręcił. Pozostali dwaj mężczyźni przytrzymali go, dopóki nie przestał jęczeć. Związali mu ręce i nogi, po czym zepchnęli z brzegu do wody. Trzy razy wypłynął, ale w końcu zniknął w głębinie. Nie zgłosił się formalnie tego ranka, więc minie trochę czasu, zanim ktoś zauważy jego nieobecność.

* * *

Pogrzeb Konstantina Karpienki odbył się w cerkwi Świętego Andrzeja Apostoła. Tłum był tak wielki, że na długo zanim chórzyści znaleźli się w prezbiterium, wylał się na ulicę.

Biskup, który wygłaszał mowę pogrzebową, powiedział, że śmierć Konstantina to tragiczny wypadek. Był wszakże jednym z nielicznych, którzy wierzyli w oficjalny komunikat ogłoszony przez komendanta portu, i to dopiero po zaaprobowaniu przez Moskwę.

Dwunastu mężczyzn stojących z przodu wiedziało, że to nie był wypadek. Stracili przywódcę, a obietnica dokładnego śledztwa KGB nie miała znaczenia, gdyż państwowe śledztwa trwały co najmniej dwa lata, nim ogłaszano ustalenia, a do tego czasu ich moment przeminie.

Tylko rodzina i bliscy przyjaciele skupili się przy grobie, żeby pożegnać zmarłego. Jelena rzuciła garść ziemi na trumnę, gdy ciało męża wolno spuszczano do dołu. Aleksandr siłą powstrzymywał łzy, trzymając matkę za rękę, czego nie robił od lat. Nagle sobie uświadomił, że mimo młodego wieku jest teraz głową rodziny.

Uniósł wzrok i ujrzał na wpół ukrytego z tyłu zgromadzenia Władimira, z którym nie rozmawiał od śmierci ojca. Gdy ich spojrzenia się spotkały, najlepszy przyjaciel prędko odwrócił głowę. Aleksandrowi przemknęły przez myśl słowa ojca: „Jest przebiegły i bezwzględny. Wierz mi, on by sprzedał własną matkę za bilet na mecz finałowy, a może i na półfinałowy”. Władimir nie oparł się pokusie i powiedział Aleksandrowi, że ma bilet na miejsce na trybunie na sobotni mecz, chociaż nie wspomniał, kto mu go dał i co musiał zrobić, żeby go dostać.

Aleksandr mógł się tylko domyślać, jak daleko Władimir się posunie, by mieć pewność, że przyjmą go do KGB. W tym momencie pojął, że nie są już przyjaciółmi. Po kilku minutach Władimir czmychnął niczym Judasz nocą. Uczynił wszystko jak on, tylko nie pocałował ojca Aleksandra w policzek.

Jelena i Aleksandr klęczeli przy grobie jeszcze długo po tym, kiedy wszyscy odeszli. Gdy Jelena w końcu wstała, nie mogła opędzić się od myśli, co też Konstantin zrobił, żeby wzbudzić taki gniew. Tylko najbardziej ogłupiali członkowie partii mogli uwierzyć w oficjalną opinię, że po tragicznym wypadku operator dźwigu popełnił samobójstwo. Nawet Leonid Breżniew, sekretarz generalny partii, przyłączył się do oszustwa, gdyż rzecznik Kremla ogłosił, że towarzysz Konstantin Karpienko dostał tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, a wdowa po nim otrzyma pełną państwową emeryturę.

Myśli Jeleny poszybowały ku drugiemu mężczyźnie w jej życiu. Już postanowiła, że przeniesie się do Moskwy, znajdzie pracę i zrobi wszystko, co możliwe, żeby pomóc synowi w karierze. Jednak po długiej dyskusji z bratem Kolą niechętnie uznała, że musi zostać w Leningradzie i starać się funkcjonować tak, jakby nic się nie stało. Będzie miała szczęście, jeśli zachowa obecną pracę, gdyż macki KGB sięgały daleko.

W sobotę w meczu półfinałowym o puchar Związku Radzieckiego Zenit zwyciężył Odessę stosunkiem 2 do 1 i zakwalifikował się do finału z moskiewskim zespołem Torpedo.

Władimir już kombinował, jak zdobyć bilet.

2  ALEKSANDR

Jelena zbudziła się wcześnie; wciąż nie mogła przywyknąć, że śpi sama. Podała Aleksandrowi śniadanie i wyprawiła go do szkoły, posprzątała mieszkanie, włożyła płaszcz i wyszła do pracy. Tak jak Konstantin wołała do portu chodzić na piechotę i nie dziękować wciąż za podwiezienie.

Myślała o śmierci jedynego mężczyzny, którego kochała. Co oni przed nią ukrywają? Czemu nikt nie mówi jej prawdy? Musi znaleźć odpowiedni moment i spytać brata, który na pewno wie o wiele więcej, niż chce przyznać. A potem pomyślała o synu i o wynikach jego egzaminu, które będą znane lada dzień.

Na koniec pomyślała o swojej pracy, której nie może stracić teraz, kiedy Aleksandr jest jeszcze w szkole. Czy emerytura państwowa nie oznacza, że jest już zbędna? Czy jej obecność ciągle wszystkim przypomina, jak umarł jej mąż? Ale przecież jest dobra w swoim fachu i dlatego pracuje w klubie oficerskim, a nie w portowej kantynie.

– Miło panią widzieć, pani Karpienko – powiedział strażnik w bramie, kiedy odbijała kartę.

– Dziękuję – rzekła Jelena.

Kiedy podążała przez port, kilku robotników uchyliło czapki i pozdrowiło ją, przypominając, jaki popularny był Konstantin.

Weszła tylnymi drzwiami do klubu oficerskiego, powiesiła płaszcz, włożyła fartuch i powędrowała do kuchni. Sprawdziła zestaw dań obiadowych – pierwsze, co robiła każdego rana. Zupa jarzynowa i zapiekanka mięsna z cielęciny. To musi być piątek. Zaczęła oglądać mięso, z trzech królików na sobotnią potrawkę trzeba zdjąć skórę, potem pokroić jarzyny i obrać ziemniaki.

Jelena poczuła na ramieniu delikatny dotyk dłoni. Obróciła się i ujrzała towarzysza Akimowa, który miło się uśmiechał.

– To było wspaniałe nabożeństwo – powiedział kierownik. – Ale Konstantin zasłużył na nie.

Znowu ktoś, kto musi znać prawdę, tylko nie chce jej wyjawić. Jelena podziękowała. Nie przestała pracować, dopóki dźwięk syreny nie ogłosił przedpołudniowej przerwy. Powiesiła fartuch i dołączyła do Olgi na podwórku. Przyjaciółka zaciągnęła się połówką wczorajszego papierosa i podała niedopałek Jelenie.

– To był piekielnie ciężki tydzień – oznajmiła – ale wszystkie odegrałyśmy swoje role, żebyś nie straciła pracy. Ja osobiście dopilnowałam, żeby wczorajszy obiad był katastrofą – dodała, głęboko się zaciągając. – Zupa była zimna, mięso rozgotowane, jarzyny oklapnięte i zgadnij, kto zapomniał zrobić sos. Wszyscy oficerowie pytali, kiedy wrócisz.

– Dziękuję – powiedziała Jelena i chciała uściskać przyjaciółkę, ale znów zawyła syrena.

* * *

Aleksandr nie płakał na pogrzebie ojca. Kiedy więc Jelena wróciła wieczorem po pracy i zobaczyła, że syn siedzi w kuchni i szlocha, pojęła, że powód może być tylko jeden.

Usiadła koło niego na ławce i objęła go ramieniem.

– Zdobycie stypendium nigdy nie było tak ważne – powiedziała. – Samo dostanie się na języki obce to zaszczyt.

– Ale nigdzie nie zaproponowano mi miejsca – rzekł Aleksandr.

– Nawet na matematyce na uniwersytecie?

Aleksandr potrząsnął głową.

– Kazano mi się zgłosić do portu w poniedziałek rano i wtedy przydzielą mnie do brygady.

– Nigdy! – rzuciła Jelena. – Zaprotestuję.

– Oni puszczą twój protest mimo uszu. Wyraźnie dali mi do zrozumienia, że nie mam wyboru.

– A co z twoim przyjacielem Władimirem? Czy dołączy do ciebie w porcie?

– Nie. Proponują mu studia na uniwersytecie. Zaczyna we wrześniu.

– Ale ty górujesz nad nim w każdym przedmiocie.

– Z wyjątkiem donosicielstwa – rzekł Aleksandr.

* * *

Kiedy w następny poniedziałek major Poliakow wkroczył do kuchni tuż przed obiadem, rzucił Jelenie pożądliwe spojrzenie, jakby była jednym z dań. Major nie był od niej wyższy, ale musiał ważyć dwa razy więcej, co, jak żartowała Olga, wystawiało najlepsze świadectwo jej gotowaniu. Poliakow oficjalnie był dowódcą straży portowej, wszyscy jednak wiedzieli, że jest funkcjonariuszem KGB i zgłasza meldunki bezpośrednio komendantowi portu, więc nawet inni oficerowie mieli się przed nim na baczności.

Wkrótce spojrzenie Poliakowa spoczęło na ostatnim daniu. Podczas gdy inni oficerowie czasem zaglądali do kuchni, żeby spróbować jakiegoś smacznego kąska, to Poliakow obmacał plecy Jeleny z góry na dół i zatrzymał dłonie na jej tyłku. Kleił się do niej.

– Do zobaczenia po obiedzie – wyszeptał, a potem poszedł do kolegów do jadalni.

Jelena poczuła ulgę, zobaczywszy, jak po godzinie wybiegał z budynku. Nie wrócił przed jej wyjściem z pracy, ale bała się, że to tylko kwestia czasu.

* * *

Kola zajrzał do kuchni pod koniec dnia, żeby się zobaczyć z siostrą. Jelena odkręciła kurek z wodą nad zlewem i dopiero potem zdała mu dokładne sprawozdanie ze swoich przejść tego popołudnia.

– Nikt z nas nic nie może zrobić Poliakowowi – rzekł Kola. – Bo stracilibyśmy robotę. Póki żył Konstantin, nie ośmieliłby się ciebie tknąć, ale teraz... nic go nie powstrzyma, żeby cię dodać do długiej listy zdobyczy, które nigdy się nie skarżą. Spytaj tylko swoją przyjaciółkę Olgę.

– Nie muszę. Ale coś, co się dzisiaj wypsnęło Oldze, uświadomiło mi, że ona musi wiedzieć, dlaczego Konstantin został zabity i kto za to odpowiada. Jest wyraźnie zbyt wystraszona, żeby powiedzieć choć słowo, więc może czas, byś ty mi wyznał prawdę. Czy byłeś na tym spotkaniu?

– To był tragiczny wypadek – powiedział Kola.

Jelena pochyliła się i szepnęła:

– Czy twoje życie też jest zagrożone?

Brat skinął głową i bez słowa wyszedł z kuchni.

* * *

Tej nocy Jelena leżała w łóżku i rozmyślała o mężu. Nie mogła do końca pogodzić się z tym, że nie żyje. Sprawę utrudniał fakt, że Aleksandr uwielbiał ojca i zawsze tak bardzo starał się sprostać jego niedosiężnym wzorcom. Wzorcom, dla których Konstantin zapewne poświęcił życie i które zarazem skazały jego syna na pracę dokera.

Jelena miała nadzieję, że syn będzie pracował w ministerstwie spraw zagranicznych i że ona sama doczeka chwili, kiedy zostanie ambasadorem. Ale to nie miało się ziścić. „Jeżeli odważni ludzie nie podejmą ryzyka w imię tego, w co wierzą – powiedział jej kiedyś Konstantin – nic nigdy się nie zmieni”. Jelena tylko żałowała, że mąż nie był bardziej tchórzliwy. Ale gdyby był, to pewno by się w nim tak beznadziejnie nie zakochała.

Brat Jeleny Kola był trzecim zastępcą Konstantina w porcie, ale Poliakow najwyraźniej nie uważał go za zagrożenie, gdyż Kola zachował pracę głównego ładowacza po „tragicznym wypadku” Konstantina. Poliakow jednak nie wiedział, że Kola nienawidzi KGB jeszcze bardziej niż szwagier, i chociaż wydawało się, że się nie wychyla, to już planował zemstę, w której nie wchodziły w grę płomienne przemówienia, ale za to potrzebna była dokładnie taka sama odwaga.

* * *

Kiedy następnego popołudnia Jelena odbiła kartę pracowniczą, z zaskoczeniem ujrzała za bramą portu czekającego na nią brata.

– Co za miła niespodzianka – powiedziała, gdy ruszyli do domu.

– Może nie będziesz tak myśleć, kiedy usłyszysz, co ci mam do przekazania.

– Czy to dotyczy Aleksandra? – zapytała z niepokojem.

– Boję się, że tak. Źle zaczyna. Odmawia wykonywania poleceń i wyraża się otwarcie lekceważąco o KGB. Dzisiaj powiedział niższemu rangą oficerowi, żeby się odpieprzył.

Jelena zadrżała.

– Musisz mu powiedzieć, żeby nie był taki hardy, bo nie będę mógł dłużej go ochraniać.

– Obawiam się, że odziedziczył po ojcu niezależność – zauważyła Jelena – ale bez jego rozwagi i mądrości.

– W dodatku jest inteligentniejszy od wszystkich dookoła, w tym również kagebistów – rzekł Kola. – I oni to wiedzą.

– Ale co ja mogę zrobić, skoro on mnie już nie słucha?

Szli przez pewien czas w milczeniu, w końcu Kola się odezwał, ale dopiero kiedy się przekonał, że nikt nie może ich podsłuchać.

– Chyba mam rozwiązanie. Nie przeprowadzę jednak mojego planu bez twojej pełnej współpracy. – Zawiesił głos. – I współpracy Aleksandra.

* * *

Nie dość, że w domu nie działo się dobrze, to sytuacja Jeleny w pracy pogarszała się, w miarę jak zaloty majora stawały się coraz natarczywsze. Myślała nawet, żeby oblać wrzątkiem obmacujące ją łapy, ale bała się konsekwencji.

Chyba tydzień później, kiedy przed wyjściem do domu sprzątała kuchnię, wszedł chwiejnym krokiem wyraźnie pijany Poliakow i zbliżając się do niej, zaczął rozpinać spodnie. Już miał położyć spoconą rękę na jej piersi, kiedy do kuchni wpadł młodszy oficer i powiedział, że komendant chce go pilnie widzieć. Poliakow nie taił rozczarowania i syknął do Jeleny:

– Nigdzie nie idź, wrócę później.

Jelena była tak przerażona, że przez ponad godzinę nie ruszała się z kuchni. Kiedy w końcu rozbrzmiała syrena, naciągnęła płaszcz i jako jedna z pierwszych wyszła z pracy.

Gdy wieczorem brat wpadł na kolację, uprosiła go, żeby wyjawił jej w szczegółach swój plan.

– Mówiłaś przecież, że to o wiele za duże ryzyko.

– Tak, ale wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że nie będę mogła dłużej unikać umizgów Poliakowa.

– Mówiłaś, że mogłabyś to nawet znieść, pod warunkiem że Aleksandr nigdy się nie dowie.

– Ale gdyby się dowiedział – powiedziała cicho Jelena – to czy wyobrażasz sobie, co mógłby zrobić? Więc powiedz, o czym myślisz, bo ja jestem gotowa na wszystko.

Kola pochylił się, nalał sobie kieliszek wódki i powoli wprowadził siostrę w swój plan.

– Jak wiesz, co tydzień wyładowuje się w porcie kilka zagranicznych statków, a my musimy jak najszybciej je rozładować i załadować, żeby zrobić miejsce następnym, które czekają. To należy do moich obowiązków.

– W czym może to nam pomóc? – spytała Jelena.

– Kiedy statek zostanie rozładowany, zaczyna się proces załadunku. Nie wszyscy chcą worków z solą albo skrzynek wódki, więc niektóre statki wypływają z portu puste.

Jelena milczała, kiedy brat mówił dalej:

– W piątek spodziewamy się dwóch statków, które po rozładowaniu wyjdą z portu w sobotę na popołudniowym przypływie z pustymi ładowniami. W jednej z nich możecie się ukryć z Aleksandrem.

– Ale jeśli nas złapią, to skończymy w bydlęcym wagonie w drodze na Syberię.

– Dlatego jest ważne, żebyśmy podjęli ryzyko w tę sobotę, bo wtedy wszystko będzie nam sprzyjać.

– Czemu? – zagadnęła Jelena.

– Zenit gra z moskiewskim Torpedem w meczu finałowym o Puchar Związku Radzieckiego i prawie wszyscy oficerowie będą siedzieć na stadionie w loży, kibicując Moskwie, a większość robotników będzie kibicować z trybun miejscowej drużynie. Będzie więc trzygodzinne okienko, które możemy wykorzystać, i gdy zabrzmi ostatni gwizdek, będziecie z Aleksandrem w drodze do nowego życia w Londynie albo Nowym Jorku.

– Albo na Syberii?

3  ALEKSANDR

Kola i Jelena nigdy nie wychodzili rano do portu o tej samej porze ani nie wracali razem do domu wieczorem. W pracy nie było powodu, żeby ich drogi się spotykały, i uważali, by nigdy do tego nie doszło. Kola co wieczór schodził ze swojego mieszkania na szóstym piętrze, ale nie rozmawiali o tym, co zamierzają, dopóki Aleksandr nie poszedł spać – a wtedy nie mówili o niczym innym.

Do piątkowego wieczoru wielokrotnie przedyskutowali wszystko, co ich zdaniem mogło pójść źle, chociaż Jelena była przekonana, że w ostatniej chwili coś może im przeszkodzić. Tej nocy nie spała, ale przecież w ostatnim miesiącu nie sypiała więcej niż po dwie godziny.

Kola jej powiedział, że ze względu na mecz finałowy prawie wszyscy dokerzy w sobotę wybrali wczesną zmianę – od szóstej do dwunastej – kiedy więc w południe zabrzmi syrena, w porcie zostaną tylko nieliczni.

– Już mówiłem Aleksandrowi, że nie udało mi się załatwić mu biletu, więc niechętnie zgłosił się na popołudniową zmianę.

– Kiedy mu powiesz? – zapytała Jelena.

– W ostatniej chwili. Trzeba myśleć jak KGB. Oni nawet sami sobie o niczym nie mówią.

Towarzysz Akimow już powiedział Jelenie, że może wziąć wolne w sobotę, bo wątpi, żeby któryś z oficerów przyszedł na obiad, gdyż nie będą się chcieli spóźnić na mecz.

– Zajrzę rano – rzekła Jelena. – Możliwe, że nie wszyscy są kibicami piłki nożnej. Ale wyjdę koło południa, jeżeli nikt się nie pojawi.

Wujek Kola zdobył dwa bilety na trybuny, ale nie przyznał się Aleksandrowi, że je poświęcił, by zapewnić sobie nieobecność zastępcy i głównego operatora dźwigu w sobotę po południu.

* * *

Kiedy następnego ranka Aleksandr wszedł do kuchni na śniadanie, z zaskoczeniem ujrzał wujka i pomyślał, że może w ostatniej chwili udało mu się załatwić bilet. Gdy go o to spytał, usłyszał intrygującą odpowiedź.

– Dziś po południu możesz zagrać w o wiele ważniejszym meczu – rzekł Kola. – Też przeciwko Moskwie, i to takim, którego nie możesz przegrać.

Młody człowiek siedział i milczał, kiedy wujek wprowadzał go w plan, który razem z matką przygotowywał przez ostatni tydzień. Jelena już wcześniej powiedziała bratu, że jeśli Aleksandr z jakiegoś powodu nie zechce się zaangażować, to całe przedsięwzięcie trzeba będzie odwołać. Chciała zyskać całkowitą pewność, że syn nie będzie miał cienia wątpliwości co do podejmowanego ryzyka. Kola nawet zaproponował mu łapówkę, żeby się upewnić, czy jest w pełni zdecydowany.

– Udało mi się zdobyć bilet na mecz – powiedział, machnąwszy nim w powietrzu. – Więc gdybyś wolał...

Kola i Jelena uważnie obserwowali młodzieńca, ciekawi, jak zareaguje.

– Do diabła z meczem – brzmiała natychmiastowa odpowiedź Aleksandra.

– Ale to znaczy, że będziesz musiał opuścić Rosję i może nigdy nie wrócisz – rzekł Kola.

– To mi nie przeszkodzi być Rosjaninem. I możemy nigdy już nie mieć lepszej okazji, żeby uciec tym draniom, którzy zabili mi ojca.

– Zatem postanowione – uznał Kola. – Ale musisz zrozumieć, że ja z wami nie ucieknę.

– To my się nigdzie nie ruszymy – powiedział Aleksandr, podrywając się ze starego krzesła ojca. – Nie zostawię cię tutaj samego.

– Obawiam się, że będziesz musiał. Jeśli ty i twoja matka macie mieć jakąś szansę ucieczki, to ja muszę zostać i zatrzeć ślady. Twój ojciec by tego oczekiwał.

– Ale... – zaczął Aleksandr.

– Żadnych ale. Teraz muszę iść i dołączyć do porannej zmiany. Wszyscy będą myśleć, że tak jak oni spędzę to popołudnie na meczu.

– Ale czy nie nabiorą podejrzeń, jeżeli nikt nie zapamięta, że widział cię na meczu? – spytała Jelena.

– Nie, jeżeli wszystko należycie rozplanuję w czasie – rzekł Kola. – Druga połowa zacznie się około czwartej, kiedy będę już oglądał mecz z resztą chłopaków, a przy odrobinie szczęścia, kiedy zabrzmi końcowy gwizdek, wy będziecie poza wodami terytorialnymi. Pamiętaj, Aleksandrze, zgłoś się punktualnie na popołudniową zmianę i tym razem rób to, co ci poleci brygadzista.

Aleksandr szeroko się uśmiechnął, kiedy wujek wstał i mocno go objął.

– Spisz się tak, żeby ojciec był z ciebie dumny – rzucił na pożegnanie.

Kiedy Kola opuszczał mieszkanie Karpienków, spotkał przyjaciela Aleksandra, który właśnie schodził z góry.

– Panie Obolski, ma pan bilet na mecz? – zapytał.

– Mam – odparł Kola. – Na północnym krańcu stojących trybun, razem z chłopakami. To do zobaczenia.

– Obawiam się, że nie – rzekł Władimir. – Ja mam miejsce siedzące na trybunie zachodniej.

– Szczęściarz z ciebie – powiedział Kola, kiedy razem szli w dół, i chociaż go korciło, nie spytał Władimira, jak się musiał odwdzięczyć za bilet.

– Czy Aleksandr będzie z panem?

– Niestety nie. Musi pracować na popołudniowej zmianie i mogę ci powiedzieć, że jest mocno wkurzony.

– Niech pan mu przekaże, że wpadnę do niego wieczorem i zdam mu szczegółową relację.

– To ładnie z twojej strony, Władimirze. Jestem pewien, że on to doceni. Baw się dobrze – dodał i każdy z nich udał się w swoją stronę.

* * *

Kiedy Kola poszedł do portu, Aleksandr miał jeszcze dużo pytań do matki, ale nie na wszystkie umiała odpowiedzieć, wraz z tym, do jakiego kraju popłyną.

– Dwa statki wyjdą z portu na popołudniowym przypływie około trzeciej – powiedziała Jelena – ale do ostatniej chwili nie będziemy wiedzieć, który wybierze wujek Kola.

Dla Jeleny było jasne, że Aleksandr już zapomniał o meczu piłki nożnej, gdyż podekscytowany krążył po pokoju, zajęty myślą o ucieczce. Spojrzała na niego z niepokojem.

– To nie są żarty, Aleksandrze – powiedziała stanowczo. – Jeśli nas złapią, twój wujek zostanie rozstrzelany, a nas wywiozą do obozu pracy, gdzie spędzisz całe życie, żałując, że nie wybrałeś się na mecz. Jeszcze nie jest za późno, żebyś zmienił zdanie.

– Wiem, co by zrobił ojciec – rzekł Aleksandr.

– Więc lepiej idź i się przygotuj – powiedziała matka.

Aleksandr wrócił do swojego pokoju, natomiast matka spakowała mu pojemnik na drugie śniadanie, który co rano zabierał do pracy. Tym razem nie włożyła tam jedzenia, tylko banknoty i monety uskładane przez lata z Konstantinem, trochę biżuterii o niewielkiej wartości poza pierścionkiem zaręczynowym jej matki i na koniec słownik rosyjsko-angielski. Jakże teraz żałowała, że nie poświęcała więcej czasu, koncentrując się, kiedy Konstantin i Aleksandr wieczorami rozmawiali po angielsku. Potem spakowała swoją walizeczkę, mając nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi, kiedy dziś przed południem pojawi się z nią w pracy. Trudno było zdecydować, co wziąć, a co zostawić. Przede wszystkim wybrała fotografie Konstantina i rodziny, potem dołożyła jedną zmianę odzieży i kostkę mydła. Upchnęła też szczotkę do włosów i grzebień i domknęła wieko. Aleksandr chciał zabrać swój egzemplarz Wojny i pokoju, ale zapewniła go, że dostanie tę książkę, gdziekolwiek wylądują.

Aleksandr pragnął już ruszać, ale matka nie zamierzała wyjść przed uzgodnionym czasem. Kola ostrzegł ją, że nie powinni zwracać na siebie uwagi, stając przed bramą portu, zanim w południe zabrzmi syrena. W końcu wyszli z domu tuż po jedenastej i udali się do stoczni okrężną drogą, żeby nie wpaść na kogoś znajomego. Znaleźli się przed bramą tuż przed dwunastą, napotkawszy tłum robotników prących do wyjścia.

Aleksandr torował drogę przez nacierające zastępy, matka, z pochyloną głową, postępowała w ślad za nim. Kiedy odbili karty pracownicze, Jelena przypomniała synowi:

– Syrena zawyje o drugiej na popołudniową przerwę, wtedy będziemy mieli dwadzieścia minut, nie więcej, więc pamiętaj, jak najszybciej przyjdź do mnie do klubu oficerskiego.

Aleksandr skinął głową i ruszył w stronę basenu portowego numer 6 na swoją zmianę, matka zaś w przeciwnym kierunku. Gdy Jelena stanęła przed tylnymi drzwiami klubu, otworzyła je ostrożnie, zajrzała do środka i z natężeniem nasłuchiwała. Cisza.

Powiesiła płaszcz na wieszaku i poszła do kuchni. Zaskoczył ją widok Olgi siedzącej przy stole i palącej papierosa. Nigdy tego nie robiła, jeśli w pobliżu był jakiś oficer. Olga powiedziała, że nawet towarzysz Akimow wyszedł wkrótce potem, gdy zabrzmiała syrena. Wydmuchnęła chmurę dymu w geście buntu.

– Może coś nam ugotuję? – zaproponowała Jelena, wkładając fartuch. – Potem zjemy obiad dla odmiany na siedząco, jak oficerowie.

– I mamy pół butelki tego bułgarskiego czerwonego wina, które zostało po wczorajszym obiedzie – powiedziała Olga – więc możemy nawet wypić zdrowie tych drani.

Jelena roześmiała się pierwszy raz tego dnia, a potem zabrała się do przygotowywania dania, które, jak miała nadzieję, będzie jej ostatnim posiłkiem w Leningradzie.

O pierwszej Olga i Jelena weszły do jadalni i nakryły do stołu, wybierając najlepsze sztućce i lniane serwetki. Olga nalała dwa kieliszki czerwonego wina i właśnie chciała pociągnąć łyk, kiedy otwarły się drzwi i wkroczył major Poliakow.

– Wasz obiad jest gotowy, towarzyszu majorze – powiedziała Olga, niezbita z tropu.

Poliakow spojrzał podejrzliwie na dwa kieliszki.

– Czy ktoś będzie wam towarzyszył? – szybko dodała.

– Nie, wszyscy są na meczu, sam będę jadł obiad – rzekł Poliakow, po czym zwrócił się do Jeleny: – Towarzyszko Karpienko, pamiętajcie, nie odchodźcie, dopóki nie zjem obiadu.

– Oczywiście, towarzyszu majorze – odparła Jelena.

Obie kobiety umknęły do kuchni.

– To może znaczyć tylko jedno – zauważyła Olga, gdy Jelena nalewała do talerza gorącą zupę rybną.

Olga zaniosła pierwsze danie Poliakowowi i postawiła je na stole. Gdy się odwróciła, żeby odejść, powiedział:

– Jak podasz główne danie, możesz iść do domu.

– Dziękuję, towarzyszu majorze, ale po waszym wyjściu mam obowiązek posprzątać.

– Natychmiast jak podasz główne danie – powtórzył. – Zrozumiano?

– Tak, towarzyszu majorze.

Olga wróciła do kuchni i zamknąwszy drzwi, powtórzyła Jelenie żądanie Poliakowa.

– Zrobiłabym wszystko, żeby ci pomóc – dodała – ale nie śmiem się przeciwstawić łobuzowi.

Jelena nie odzywała się, kładąc na talerzu potrawkę z królika z jarzyną i ziemniaki purée.

– Mogłabyś teraz pójść do domu – zaproponowała Olga. – Powiem mu, że źle się czujesz.

– Nie mogę – odparła Jelena. Zauważyła, że Olga odpina dwa górne guziki bluzki. – Dziękuję ci – dodała. – Jesteś dobrą przyjaciółką, ale boję się, że on chce skosztować nowego dania. – Podała talerz Oldze.

– Chętnie bym go zabiła – rzekła Olga i wyszła do jadalni.

Major odsunął na bok pusty talerz po zupie, kiedy Olga postawiła przed nim gorącą potrawkę.

– Jeśli się stąd nie wyniesiesz, zanim skończę jeść – rzucił – to w poniedziałek będziesz obsługiwać hołotę w kantynie robotniczej.

Olga zabrała talerz po zupie i wróciła do kuchni, zdziwiona spokojem przyjaciółki, która nie mogła przecież wątpić, co się zaraz wydarzy. Jelena musiała jednak ukrywać przed nią, dlaczego jest skłonna przecierpieć nawet zaloty Poliakowa, byle wraz z synem w końcu wyrwać się ze szponów KGB.

– Przykro mi – powiedziała Olga, włożywszy płaszcz – ale nie mogę sobie pozwolić na utratę pracy. Do zobaczenia w poniedziałek – dodała i mocniej niż zwykle uścisnęła Jelenę.

– Miejmy nadzieję, że nie – szepnęła Jelena, kiedy za Olgą zamknęły się drzwi.

Zamierzała wyłączyć kuchenkę, gdy usłyszała, że otwierają się drzwi jadalni. Obróciła się gwałtownie i ujrzała Poliakowa, który wolno ku niej szedł, przeżuwając jeszcze ostatni kęs potrawki. Otarł usta rękawem i rozpiął kurtkę pokrytą orderami, których nie zdobył za zasługi na polu bitwy. Rozpiął pas i położył na stole obok pistoletu, zrzucił buty z cholewami i rozsunął suwak spodni, które opadły na podłogę. Stał, niezdolny teraz ukryć fałd tłuszczu zazwyczaj niewidocznych pod dobrze skrojonym mundurem.

– Możemy to zrobić na dwa sposoby – powiedział szef portowego KGB, zbliżywszy się do Jeleny tak, że niemal się dotykali. – Wybór zostawiam tobie.

Jelena zmusiła się do uśmiechu, pragnąc jak najszybciej mieć to za sobą. Zdjęła fartuch i zaczęła rozpinać bluzkę.

Pieszcząc niezdarnie jej piersi, Poliakow uśmiechnął się pogardliwie.

– Jesteś taka sama jak tamte – powiedział, popychając ją w stronę stołu i zarazem usiłując ją pocałować.

Jelenę owionął śmierdzący oddech i odwróciła głowę, żeby ich usta się nie zetknęły. Poczuła pod spódnicą gmerające paluchy, ale teraz się nie opierała, tylko patrzyła tępo ponad ramieniem Poliakowa, gdy spocone łapsko sunęło w górę jej uda.

Pchnął ją na stół, zadarł jej spódnicę i rozchylił nogi. Jelena zamknęła oczy i zacisnęła zęby. Czuła jego przyspieszony oddech, kiedy szarpnął się do przodu, i modliła się, żeby to się prędko skończyło.

Zawyła syrena, oznajmiając czternastą.

Jelena podniosła głowę na odgłos otwierających się drzwi z drugiej strony kuchni i ze zgrozą wlepiła wzrok w pędzącego ku nim Aleksandra. Poliakow odwrócił się, odepchnął Jelenę i sięgnął po broń, ale młodego człowieka dzielił od niego tylko metr. Aleksandr chwycił z kuchenki garnek i resztę gorącej potrawki rzucił Poliakowowi w twarz. Major zatoczył się do tyłu i padł na podłogę, wykrzykując stek przekleństw, które, jak lękała się Jelena, było pewno słychać na drugim końcu podwórza.

– Powieszę cię za to! – wrzasnął Poliakow, chwytając się krawędzi stołu i próbując wstać.

Ale zanim zdążył wymówić jeszcze słowo, Aleksandr walnął go ciężkim żelaznym rondlem w twarz. Poliakow padł jak marionetka, której odcięto sznurki, z nosa i ust poleciała mu krew. Matka i syn bez ruchu patrzyli na powalonego przeciwnika.

Pierwszy oprzytomniał Aleksandr. Podniósł z podłogi krawat Poliakowa i szybko związał kagebiście ręce z tyłu, potem chwycił ze stołu serwetkę i wepchnął mu ją do ust. Jelena nie poruszyła się. Patrzyła tępo, jak sparaliżowana.

– Bądź gotowa do wyjścia, kiedy wrócę – rzucił Aleksandr, chwytając Poliakowa za kostki. Wywlókł go z kuchni i ciągnął korytarzem, nie przystając, dopóki nie dotarł do ubikacji. Tam wepchnął majora do ostatniej kabiny. Z najwyższym wysiłkiem uniósł go i posadził na sedesie, potem przywiązał do rury. Zamknął drzwi od środka, po nogach majora wspiął się do góry, prześlizgnął nad ścianką i zeskoczył na podłogę. Wbiegł do kuchni i ujrzał matkę klęczącą, wstrząsaną szlochem.

Ukląkł przy niej.

– Nie czas na łzy, mamo – powiedział łagodnie. – Musimy ruszać, zanim ten drań będzie miał szansę nas dopaść.

Postawił ją powoli na nogi i gdy wkładała płaszcz i wyjmowała ze spiżarni swoją walizeczkę, pozbierał mundur Poliakowa, pasek i pistolet i wrzucił wszystko do najbliższego pojemnika na śmieci. Chwycił Jelenę mocno za rękę i wyprowadził ją z kuchni przez tylne drzwi. Ostrożnie je otworzył, wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się na wszystkie strony i usunął się na bok, żeby mogła przy nim stanąć.

– Gdzie się umówiłaś z wujkiem Kolą? – zapytał, biorąc na odmianę odpowiedzialność w swoje ręce.

– Kierujmy się w stronę tych dwóch dźwigów. – Jelena pokazała drugą stronę nabrzeża. – I pamiętaj, Aleksandrze, nie wspominaj o tym, co się stało, wujkowi. Lepiej, żeby nie wiedział, bo dopóki wszyscy będą myśleć, że on jest na meczu, nikt go nie będzie łączył z nami.

Kiedy Aleksandr prowadził matkę do basenu portowego numer 3, nogi tak jej osłabły, że ledwo mogła nimi poruszać. Nawet gdyby chciała w ostatniej chwili zmienić zdanie, to wiedziała teraz, że nie mają wyboru i muszą podjąć próbę ucieczki. Myśl się wzdragała przed wyobrażeniem, co by mogło ich tu czekać. Patrzyła na dwa nieruchome dźwigi, które według Koli miały być ich drogowskazem, i gdy podeszli bliżej, ujrzeli samotną postać wyłaniającą się zza dwóch wielkich drewnianych skrzyń przy wejściu do opustoszałego magazynu.

– Co was zatrzymało? – spytał z niepokojem Kola. Miał oczy rozbiegane jak osaczone zwierzę.

– Przyszliśmy tak szybko, jak mogliśmy – powiedziała Jelena bez dodatkowych wyjaśnień.

Aleksandr zajrzał do skrzyń i zobaczył kilka równo ustawionych skrzynek wódki. Uzgodniona taryfa za podróż w jedną stronę do...

– Jedyne, co wam pozostało – powiedział Kola – to zdecydować, czy chcecie płynąć do Ameryki czy do Anglii.

– Niech zdecyduje los – powiedział Aleksandr. Wyjął z kieszeni pięciokopiejkową monetę i położył ją na czubku kciuka. – Rewers to Ameryka, awers Anglia – rzekł i rzucił pieniążek wysoko w powietrze. Podskakiwał na nabrzeżu, wreszcie upadł mu pod nogi. Aleksandr schylił się, patrzył chwilę na wizerunek, a potem schwycił walizeczkę matki i swój pojemnik na śniadanie i wsadził na dno wybranej skrzyni. Jelena wgramoliła się do środka i czekała, aż syn do niej dołączy.

Przycupnęli i przylgnęli do siebie, a tymczasem Kola umocował wieko na skrzyni. Chociaż wbicie kilkunastu gwoździ zajęło mu tylko chwilę, Jelena już nasłuchiwała innego dźwięku. Odgłosu biegnących ku nim ciężkich butów, odbijania gwoździ z wieka, a potem wywlekania ich obojga ze skrzyni i prowadzenia przed oblicze triumfującego majora Poliakowa.

Kola stuknął dłonią w bok skrzyni i nagle poczuli, że odrywają się od ziemi. Skrzynia łagodnie się kołysała na boki, gdy unosili się coraz wyżej w powietrze, a potem zaczęła wolno opadać do ładowni jednego ze statków. Nagle wylądowała z łomotem.

Jelena mogła tylko się zastanawiać, czy do końca życia nie będą żałować, że nie weszli do drugiej skrzyni.

KSIĘGA DRUGA

4  SASZA

W drodze do Southampton

Sasza usłyszał mocne uderzenie w bok skrzyni.

– Jest tam kto? – zapytał szorstki głos.

– Tak – odpowiedzieli oboje, w dwóch różnych językach.

– Wrócę, jak wypłyniemy poza wody terytorialne – oznajmił głos.

– Dziękuję – odparł Sasza.

Usłyszeli odgłos ciężkich butów zanikający w oddali, a po chwili głośny huk.

– Ciekaw jestem...

– Nic nie mów – szepnęła Jelena – musimy zachować energię.

Sasza skinął głową, chociaż prawie nie widział matki w ciemności.

Następnym dźwiękiem, jaki usłyszeli, było dudnienie wprawionych w ruch maszyn potężnego silnika gdzieś pod nimi. Potem poczuli ruch, gdy statek wypłynął z basenu i wolno wychodził z portu. Sasza nie miał pojęcia, ile czasu upłynie, zanim przetną niewidoczną linię, poza którą według prawa morskiego rozciągają się wody międzynarodowe.

– Dwanaście mil morskich i będziemy bezpieczni – odezwała się Jelena, odpowiadając na niezadane przez syna pytanie. – Wujek Kola mi powiedział, że to powinno zająć trochę ponad godzinę.

Sasza chciałby zapytać, jaka jest różnica między milą lądową a morską, ale milczał. Pomyślał o wujku Koli i miał nadzieję, że jest bezpieczny. Czy ktoś już znalazł Poliakowa? Czy on już bierze odwet? Sasza powiedział wujkowi, żeby puścił plotkę, że to Władimir zaplanował ich ucieczkę. Miał nadzieję, że to przekreśli jego szansę wstąpienia do KGB. Pomyślał o kraju rodzinnym, o tym, do czego najbardziej będzie tęsknił, i nawet zaczął się zastanawiać, czy Zenit zwyciężył Torpedo i uniósł wysoko w górę Puchar Związku Radzieckiego.

Wydawało się, że minęło dużo więcej czasu niż godzina, kiedy znowu usłyszeli tupot ciężkich butów. Znów ktoś stuknął w bok skrzyni.

– Lada chwila was wyciągniemy – odezwał się ten sam szorstki głos.

Sasza ścisnął matkę za ręce, kiedy oboje słuchali odgłosu gwoździ wybijanych jeden po drugim. W końcu wieko się uniosło. Oboje nabrali tchu i podnieśli głowy; ujrzeli uśmiechającego się do nich niskiego, niechlujnego mężczyznę w brudnym kombinezonie.

– Witajcie na pokładzie – powiedział, sprawdziwszy, czy w środku znajduje się sześć skrzynek wódki. – Nazywam się Matthews – dodał i wyciągnął do Jeleny rękę.

Przez moment przeciągała się, chwyciła podaną dłoń i niepewnie wyszła ze skrzyni. Sasza wziął walizeczkę i pojemnik śniadaniowy i podał Matthewsowi, a potem dołączył do matki.

– Polecono mi zaprowadzić was na mostek, żebyście poznali kapitana Petersona – rzekł Matthews i powiódł ich ku pokrytej rdzą drabinie na boku ładowni.

Sasza ujął walizeczkę matki i jako ostatni wszedł na drabinę. Z każdym szczeblem blask słońca był silniejszy, aż wreszcie ujrzał bezchmurne błękitne niebo. Kiedy w końcu stanął na pokładzie, zatrzymał się na moment, żeby spojrzeć na rodzinne miasto zarówno z nadzieją, jak i strachem, że widzi je ostatni raz.

– Za mną – rzucił Matthews, gdy dwóch ludzi z załogi zdecydowanych odebrać nagrodę zaczęło schodzić po drabinie do ładowni.

Jelena i Sasza poszli za Matthewsem ku spiralnym schodom, na które wstąpił, nie oglądając się za siebie. Prędko podążyli za nim niczym posłuszne pieski i po chwili lekko oszołomieni stanęli na mostku.

Sternik nie obdarzył ich uwagą, ale starszy mężczyzna w granatowym mundurze z trzema złotymi paskami na rękawach dwurzędowej marynarki odwrócił się i spojrzał na gapowiczów.

– Witam na pokładzie, pani Karpienko – powiedział. – A jak chłopcu na imię?

– Sasza, sir – padła odpowiedź.

– Nie trzeba „sir”. Wystarczy „pan Peterson” albo „szyper”. Pani Karpienko, pani brat mi powiedział, że jest pani świetną kucharką, więc przekonajmy się, czy nie przesadzał.

– Ona jest najlepszą kucharką w Leningradzie – wtrącił Sasza.

– Naprawdę? A ty, młody człowieku, czym się możesz popisać? Bo to nie jest rejs wycieczkowy. Każdy na pokładzie musi przyłożyć się do pracy.

– On może podawać do stołu – oświadczyła Jelena, zanim Sasza miał szansę odpowiedzieć.

– To będzie coś nowego – rzekł kapitan.

Dla mnie też, pomyślał Sasza, który nigdy w życiu nie był w restauracji i oprócz sprzątania ze stołu i zmywania po kolacji rzadko pojawiał się w kuchni.

– Matthews, czy kabina obok Fergala jest wolna? – spytał kapitan.

– Tak, panie szyper, ale tam nie ma miejsca na dwie osoby.

– To umieść chłopca u Fergala. Może spać na górnej koi, a matka będzie miała kabinę dla siebie. Jak się rozpakują – dodał, spojrzawszy na malutką walizkę – zabierz ich do kambuza i przedstaw kucharzowi.

Sasza zauważył, że ta wypowiedź wywołała uśmiech na ustach sternika, chociaż jego oczy wpatrywały się w skupieniu w bezmiar wód.

– Tak jest, kapitanie! – rzekł Matthews i bez dalszych słów powiódł podopiecznych z powrotem spiralnymi schodami w dół i na główny pokład.

Sasza znowu spojrzał na daleki horyzont, ale już nie było widać Leningradu.

W ślad za Matthewsem przecięli pokład i zeszli jeszcze węższymi schodami do wnętrza statku. Przewodnik poprowadził ich słabo oświetlonym korytarzem i zatrzymał się przed dwiema sąsiadującymi ze sobą kabinami.

– Tutaj będziecie spać podczas podróży.

Jelena otworzyła drzwi kabiny i spojrzała na kołyszącą się żarówkę, która rzucała skąpy krąg światła na wąską koję. Rytmiczne dudnienie silnika statku zapowiadało, że chociaż prawie nie spała w poprzednim tygodniu, to w najbliższym też na pewno nie zmruży oka.

Matthews otworzył drzwi sąsiedniej kabiny. Sasza wszedł do środka i ujrzał piętrową koję, która zajmowała niemal całą przestrzeń.

– Będziesz spał na górze – oznajmił Matthews. – Wrócę za pół godziny i zaprowadzę was do kambuza.

– Dziękuję – powiedział Sasza.

Natychmiast wdrapał się na górną koję. Nie była wygodniejsza niż jego łóżko w Leningradzie. Zaczął się zastanawiać, czy wybrał właściwą skrzynię.

* * *

– Słuchajcie – zawołał ktoś – bo powiem to tylko raz!

Wszyscy rzucili robotę i zwrócili się ku szefowi kuchni, który z rękami na biodrach stał na środku kambuza.

– Mamy na pokładzie kobietę, która będzie u nas pracowała. Pani Karpienko jest wykwalifikowaną kucharką z wielkim doświadczeniem, więc macie ją traktować z szacunkiem, na jaki zasługuje. Jeżeli któryś z was wystąpi przed szereg, utnę mu stopę i rzucę mewom. Czy to jasne?

Nerwowy śmieszek potwierdził, że tak.

– Jej syn, Sasza – ciągnął szef kuchni – który też z nami płynie, będzie pomagał Fergalowi w jadalni. Dobra, wracamy do roboty. Za dwie godziny podajemy obiad.

Chudy, blady młody człowiek z szopą rudych włosów przemierzył kambuz i stanął przed Saszą.

– Jestem Fergal – przedstawił się.

Sasza skinął głową, ale nic nie powiedział.

– Teraz nastaw uszu – dodał Fergal kategorycznym tonem, opierając ręce na biodrach – bo powiem to tylko raz. Jestem głównym stewardem i możesz do mnie mówić „sir”.

– Tak, sir – odparł potulnie Sasza.

Fergal wybuchnął śmiechem, potrząsnął ręką nowicjusza i rzekł:

– Chodź ze mną, Saszo.

Sasza wyszedł za Fergalem z kambuza i podążył w stronę najbliższych schodów.

– To co ja mam robić? – zapytał, gdy się z nim zrównał.

– To, co ci powiedziano – rzekł Fergal, stanąwszy na górze. – Nasza praca polega na usługiwaniu pasażerom w jadalni.

– Na tym statku są pasażerowie?

– Tylko kilkunastu. Jesteśmy statkiem towarowym, ale jeśli masz więcej niż dwunastu pasażerów, możesz się zarejestrować jako statek wycieczkowy. Firma ma dwa liniowce oceaniczne, ale my należymy do jej floty towarowej – dodał i otworzył drzwi do sali, w której znajdowały się trzy duże okrągłe stoły z sześcioma krzesłami przy każdym.

– Ale tu jest osiemnaście miejsc – zauważył Sasza. – Mówiłeś...

– Widzę, że jesteś bystry – rzekł Fergal ze śmiechem. – Oprócz dwunastu pasażerów jest sześciu oficerów, którzy też tutaj jadają, ale siedzą przy osobnym stole. A teraz twoje pierwsze zadanie – dodał, otwierając szufladę w wielkim kredensie i wyjmując trzy obrusy – polega na nakryciu do obiadu.

Sasza nigdy nie widział na oczy obrusa i obserwował, jak Fergal zręcznie zarzuca po jednym na każdy stół. Potem wrócił do kredensu, wyjął odpowiednie sztućce i zaczął je rozkładać.

– Nie stój tak i nie gap się. Jesteś moim pomocnikiem, nie pasażerem.

Sasza chwycił noże, widelce i łyżeczki i zaczął naśladować swojego mentora, który sprawdzał dwukrotnie każde nakrycie, upewniając się, czy wszystko jest ustawione jak należy i na właściwym miejscu.

– A teraz najważniejsze twoje zadanie – rzekł Fergal, kiedy już dodał dwa kieliszki do każdego nakrycia i ustawił solniczkę i pieprzniczkę na środku stołu. – Będziesz windziarzem.

– Ale tu nie ma windy.

– A to co, ty głupku?

Fergal poszedł na drugi koniec sali i otworzył niewielką pokrywę w ścianie, odsłaniając kwadratowy pojemnik z dwiema półkami i grubą liną z boku.

– To zjeżdża na dół do kuchni – objaśnił i gdy pociągnął linę, skrzynka zniknęła. – Kiedy szef kuchni będzie gotowy, ta skrzynka zostanie odesłana z pierwszym daniem, które ustawisz na kredensie, a ja potem je podam. Nie odzywaj się do nikogo, chyba że ktoś odezwie się do ciebie, i to tylko jeśli cię o coś zapyta. Cały czas mów do gości „proszę pana” i „proszę pani”.

Sasza bez przerwy potakiwał.

– A teraz musimy ci znaleźć białą kurtkę i spodnie, które będą pasować. Nie możesz wyglądać jak morski jeżowiec wyrzucony przez fale na plażę, no nie?

– Mogę o coś spytać? – zagadnął Sasza.

– Jeśli musisz.

– Skąd pochodzisz?

– Ze Szmaragdowej Wyspy – odparł Fergal.

Ale Saszy to nic nie mówiło.

* * *

Szef kuchni spojrzał na Jelenę, która przyrządzała sos z resztek.

– Robiłaś to już – powiedział. – Kiedy skończysz, przygotuj jarzyny, a ja się zajmę głównym daniem. – Popatrzył na menu przypięte do ściany. – Kotlety jagnięce.

– Oczywiście, sir – odrzekła Jelena.

– Mów mi Eddie – dodał, po czym skierował się do lodówki i wyjął łopatkę jagnięcą.

Gdy Jelena przygotowała jarzyny i ułożyła na talerzach, Eddie je skontrolował.

– To dobrze, że nas opuścisz, kiedy przybijemy do Southampton – powiedział – bo inaczej musiałbym się rozejrzeć za pracą.

To ja będę się rozglądać za pracą – chciała mu powiedzieć Jelena, ale tylko spytała:

– Co mam teraz robić?

– Wyjmij wędzonego łososia z lodówki i przygotuj osiemnaście porcji. Jak to zrobisz, podaj je do tępego kelnera, zadzwoń i wyślij Fergalowi.

– Tępy kelner? – spytała zdziwiona Jelena.

– Aaa, przynajmniej jest coś, czego nie wiesz. – Uśmiechnął się i podszedł do dużego kwadratowego otworu w ścianie.

* * *

Zabrzmiał brzęczyk.

– Pierwsze danie w drodze – oznajmił Fergal i po chwili pojawiło się sześć talerzy z wędzonym łososiem.

Sasza ustawił je na kredensie, po czym odesłał kuchenną windę na dół. Wyjmował z niej trzy ostatnie talerze z łososiem, kiedy otworzyły się drzwi i do sali weszli dwaj szykownie ubrani oficerowie.

– Pan Reynolds, główny inżynier – wyszeptał Fergal – i ochmistrz, pan Hallett.

– Kto to jest? – spytał Reynolds.

– Sasza, mój nowy pomocnik.

– Dobry wieczór, Saszo. Chyba powinniśmy ci podziękować za sześć skrzynek wódki. Zapewniam cię, że marynarze będą wdzięczni.

– Tak, proszę pana.

Drzwi znów się otworzyły i zaczęli jeden po drugim napływać pasażerowie i zajmować miejsca.

Sasza nieustannie ciągnął linę do góry i ją spuszczał, a potem ustawiał dania na kredensie. Fergal obsługiwał piętnastu mężczyzn i trzy kobiety z pełną swobodą, bo dzięki całowaniu Blarney Stone nabył umiejętności przypochlebiania się, jak wyjaśnił Jelenie szef kuchni. Jeszcze coś, co musiał wytłumaczyć nowej asystentce.

Godzinę później, kiedy odszedł ostatni gość, Sasza opadł na najbliższe krzesło i powiedział:

– Jestem wykończony.

– Nie, jeszcze nie – rzekł Fergal ze śmiechem. – Teraz musimy posprzątać, żeby nakryć do śniadania. Weź elektroluks i odkurz dywan.

– Elektroluks?

Fergal zademonstrował mu krótko, jak się posługiwać dziwnym urządzeniem, i wrócił do nakrywania stołów. Sasza był zafascynowany elektroluksem, ale nie chciał się przyznać, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział, chociaż zdradzał się, zawadzając o krzesła i stołowe nogi. Fergal pozwolił mu na zapoznanie się z machiną, a sam w tym czasie przygotował osiemnaście nakryć śniadaniowych.

– To wszystko na dzisiaj – rzekł Fergal – więc spływaj.

Sasza wrócił do kabin i zapukał do drzwi matki. Nie wchodził, dopóki nie usłyszał zaproszenia. Po wejściu do kabiny od razu zauważył rozpakowaną walizeczkę i pojemnik śniadaniowy. Pomyślał też, że jest tam teraz dużo czyściej, niż pamiętał.

– Jak to jest być kelnerem? – brzmiało pierwsze pytanie Jeleny.

– Człowiek cały czas jest w ruchu – odparł Sasza – ale to wielka frajda. Zdaje się, że Fergal wszystkimi tu rządzi, nawet kapitanem.

Jelena się roześmiała.

– Tak, szef kuchni powiedział mi, że Fergal złamał już kilka serc i tylko dlatego mu się upiekło, że pasażerowie rzadko przebywają na statku dłużej niż dwa tygodnie.

– Jaki jest ten szef?

– Stary wyga i tak dobry w swoim zawodzie, że nie rozumiem, co robi na tym małym statku. Myślę, że Linia Żeglugowa Barringtona mogłaby go o wiele lepiej wykorzystać na jednym ze swoich wycieczkowców. Musi być jakiś powód, dlaczego tego nie zrobili.

– Jeżeli tak – rzekł Sasza – to Fergal na pewno będzie wiedział, więc się dowiem, zanim dopłyniemy do Southampton.

5  ALEKS

W drodze do Nowego Jorku

Kiedy Aleks usłyszał, że luk towarowy się zamyka i statek luzuje liny cumujące, zaczął walić w bok skrzyni zaciśniętą pięścią.

– Jesteśmy tutaj! – krzyknął.

– Oni cię nie słyszą – powiedziała Jelena. – Wujek Kola mi mówił, że luk nie zostanie otwarty, dopóki nie znajdziemy się poza radzieckimi wodami terytorialnymi.

– Ale – zaczął Aleks, lecz potem po prostu skinął głową, chociaż zaświtało mu, co to znaczy być pogrzebanym za życia. Tok jego myśli przerwało nierówne dudnienie silnika gdzieś poniżej, potem ruch statku. Uznał, że pewno w końcu wypływają z portu, ale nie miał pojęcia, ile czasu minie, nim zostaną uwolnieni z dobrowolnego więzienia.

Aleks miał nadzieję, że tego popołudnia pójdzie z wujkiem na mecz piłki nożnej, a skończył zamknięty w skrzyni wraz z matką. Wznosił modły do wszelakich bóstw o bezpieczeństwo wujka. Przypuszczał, że do tego czasu Poliakow został odnaleziony. A może nawet próbował zawrócić ten statek? Aleks poradził wujkowi, żeby puścił pogłoskę, że to jego przyjaciel Władimir pomógł mu uciec, i miał nadzieję, że to pogrzebie jego szanse wstąpienia do KGB. Zastanawiał się, co zostawił za sobą. Uznał, że niewiele. Ale chciałby poznać wynik meczu między Zenitem a moskiewskim Torpedem, i ciekaw był, czy kiedykolwiek się tego dowie.

W końcu zapadł w półsen, ale zbudził go hałas otwieranych drzwi ładowni, a potem jakby stukanie w sąsiednią skrzynię. Znów zacisnął pięść i bił w ścianę swojej celi, wołając:

– Tu jesteśmy!

Tym razem matka go nie powstrzymywała.

Po chwili usłyszał dwa czy trzy głosy i był wdzięczny, że mówiły językiem, który rozpoznał. Czekał niecierpliwie i gdy w końcu wieko skrzyni zostało odbite, ujrzał nad sobą trzech mężczyzn.

– Możecie teraz wyjść – powiedział jeden z nich po rosyjsku.

Aleks wstał i pomógł matce, która powoli rozprostowała zesztywniałe ręce i nogi. Ujął jej dłoń, kiedy ostrożnie wychodziła ze skrzyni. Potem chwycił jej walizeczkę i swój pojemnik śniadaniowy i dołączył do niej.

Trzech marynarzy pokładowych w granatowych, poplamionych olejem kombinezonach patrzyło w głąb skrzyni, upewniając się, że nagroda jest na miejscu.

– Chodźcie ze mną – powiedział jeden z nich, podczas gdy pozostali dwaj wydobywali skrzynki z wódką.

Aleks i Jelena posłusznie podążali za mężczyzną, który wydał polecenie, a teraz lawirował między innymi skrzyniami, aż doszedł do drabiny z boku ładowni. Aleks spojrzał w górę i jego oczom ukazało się otwarte niebo. Wtedy pierwszy raz uwierzył, że mogą być wolni. Szedł wolno za marynarzem w górę po drabinie z walizeczką w jednej ręce, za nim matka z pojemnikiem śniadaniowym pod pachą.

Aleks stanął na pokładzie i głęboko odetchnął świeżym morskim powietrzem. Obejrzał się do tyłu na Leningrad, który wyglądał jak mała wioska znikająca w promieniach wczesnowieczornego słońca.

– Nie zagapiaj się – warknął marynarz, gdy dwóch jego towarzyszy przemknęło obok, każdy ze skrzynką wódki. – Kucharz nie lubi czekać.

Poprowadził ich przez pokład, potem w dół spiralnymi schodami do wnętrza statku. Aleksowi i Jelenie kręciło się w głowie, kiedy dotarli na niższy pokład, gdzie przewodnik stanął przed drzwiami, na których widniał wytarty napis: „Pan Strielnikow, szef kuchni”.

Marynarz otworzył ciężkie drzwi i oczom Jeleny ukazała się najmniejsza kuchnia, jaką w życiu widziała. Weszli do środka, gdzie powitał ich olbrzym w brudnej białej kurtce bez kilku guzików i w niebieskich pasiastych spodniach, które wyglądały, jakby w nich ostatnio spał. Odkręcał już zakrętkę butelki z wódką. Pociągnął łyk i powiedział szorstko:

– Twój brat mi mówił, że jesteś dobrą kucharką. Lepiej, żeby to była prawda, bo jak nie, to wyrzucę was oboje za burtę i będziecie musieli płynąć z powrotem, a jestem pewien, że na nabrzeżu czeka już sporo ludzi, żeby was przywitać.

Jelena by się roześmiała, ale nie była pewna, czy kucharz żartuje. Pociągnąwszy następny łyk, kucharz zwrócił się do Aleksa.

– A ty co powiesz? – zapytał.

– On jest wykwalifikowanym kelnerem – rzekła Jelena, zanim Aleks zdążył otworzyć usta.

– Nie potrzebujemy żadnych kelnerów – powiedział szef kuchni. – Może myć naczynia i obierać kartofle. Jak nie będzie otwierał jadaczki, mogę mu nawet pod koniec dnia rzucić jakieś ochłapy.

Aleks chciał zaprotestować, ale kucharz dodał:

– Jasne, że jeśli to ci nie odpowiada, wasza wielmożność, to zawsze możesz pracować w kotłowni i do końca życia wrzucać węgiel do paleniska. Wybieraj. – Słowa „do końca życia” miały w sobie coś niepokojąco przekonującego. – Karl, pokaż im, gdzie będą spać, i dopilnuj, żeby wrócili na czas, żeby pomóc mi przygotować obiad.

Marynarz skinął głową i wyprowadził ich z kambuza, powiódł z powrotem ku wąskim schodom i na pokład. Przystanął dopiero przed pojedynczą szalupą ratunkową kołyszącą się na wietrze.

– To wasz królewski apartament – powiedział bez cienia ironii. – Jak wam się nie podoba, zawsze możecie spać na pokładzie.

Jelena spojrzała w stronę kraju rodzinnego, którego prawie nie było widać. Już zaczynała tęsknić za skromnymi wygodami maleńkiego mieszkania w chruszczowce. Jej zadumę przerwało warknięcie Karla:

– Nie pozwól czekać kucharzowi, bo wszyscy tego pożałujemy.

* * *

Większość szefów kuchni od czasu do czasu kosztuje potraw, niektórzy próbują każdego dania, ale Jelena prędko się przekonała, że kucharz okrętowy pochłania całe porcje, popijając je wódką. Dziwiła się, że oficerowie, nie mówiąc o reszcie załogi, bywają kiedykolwiek nakarmieni.

Kuchnia, na którą Jelena szybko się nauczyła mówić kambuz, była tak mała, że nie sposób było nie wpaść na kogoś lub na coś, i panowało w niej takie gorąco, że oblewała się potem zaraz po włożeniu niezupełnie białej, niedopasowanej kurtki.

Strielnikow był człowiekiem małomównym, a słowa, które rzadko wymawiał, zawsze poprzedzał niewyszukany przymiotnik. Wyglądał na pięćdziesiąt lat, ale Jelena podejrzewała, że miał tylko około czterdziestki. Musiał ważyć ponad trzysta funtów i najwyraźniej wydawał sporą część zarobków na tatuaże. Jelena obserwowała, jak stał nad wielką kuchnią, sprawdzając swoje dzieło, podczas gdy jego pomocnik, maleńki Chińczyk w nieokreślonym wieku, przykucnął w przeciwległym kącie z pochyloną głową, bez końca obierając ziemniaki.

– Ty – burknął szef kuchni, który już zapomniał imienia Aleksa – masz pomagać panu Lingowi, a ty – powiedział, wskazując Jelenę – ugotujesz zupę. Prędko się przekonamy, czyś jest taka dobra, jak mówił twój brat.

Jelena zaczęła sprawdzać składniki. Niektóre resztki zostały zeskrobane z talerzy z poprzednich posiłków. W zatłuszczonym garnku pływały też kości nieznanego Jelenie zwierzęcia, z których odratowała strzępki mięsa. Wyrzuciła pozostałości do pojemnika na śmieci, co wywołało grymas na twarzy Strielnikowa, gdyż nie zwykł niczego się pozbywać.

– Niektórzy marynarze pokładowi uważają, że kości to luksus – powiedział.

– Tylko psy mają kości za luksus – bąknęła Jelena.

– I wilki morskie – warknął Strielnikow.

Strielnikow skupił się na przyrządzeniu dania dnia, które, jak później odkryła Jelena, było daniem każdego dnia: ryba z frytkami. Trzy ryby naraz smażono na wielkiej, okrągłej, spalonej patelni, a pan Ling wprawnie krajał kartofle w chwili, gdy Aleks kończył je obierać. Jelena zauważyła, że wykładano na ladzie tylko trzy miski z zupą i trzy talerze różnej wielkości, chociaż na pokładzie musiało być przynajmniej dwudziestu ludzi załogi. Strielnikow przerwał smażenie i spróbował zupy i Jelena uznała, że skoro nie rzucił żadnej uwagi, to musiała zdać pierwszy egzamin. Potem wlał chochlą duże porcje do trzech misek, które pan Ling umieścił na tacy i zaniósł do mesy oficerskiej. Kiedy otworzył drzwi, Jelena ujrzała długą kolejkę ponuro wyglądających postaci z menażkami w rękach, czekających na obsłużenie.

– Tylko po jednej chochli dla każdego – burknął Strielnikow, kiedy pierwszy marynarz uniósł menażkę.

Jelena zastosowała się do jego polecenia i usiłowała nie okazać, jak bardzo jest zbulwersowana, kiedy Strielnikow wrzucał usmażoną rybę do tej samej menażki z zupą. Tylko jeden członek załogi powitał ją serdecznym uśmiechem i nawet podziękował w jej ojczystym języku.

Kiedy skończyła zadanie, obsłużywszy dwudziestu trzech mężczyzn, kucharz wrócił do pieca i zaczął smażyć trzy największe kawałki ryb, jeden po drugim, a potem rzucał je na talerze oficerów. Pan Ling wybierał tylko najcieńsze frytki i kładł je obok, po czym ustawiał talerze na tacy i ponownie wychodził z kambuza.

– Teraz posprzątajcie! – warknął Strielnikow i opadł na jedyne w pomieszczeniu krzesło, tuląc do piersi na pół opróżnioną butelkę wódki.

Gdy pan Ling wrócił z pustymi talerzami po zupie, natychmiast zabrał się do szorowania dużych garnków i dwóch patelni. Kiedy usłyszał, że Strielnikow chrapie, szeroko się uśmiechnął do Aleksa i wskazał mu patelnię z nietkniętymi frytkami. Aleks pochłonął wszystkie co do jednej, Jelena zaś dalej szorowała garnki. Skończyła i spojrzała na Strielnikowa. Mocno spał, więc oboje z Aleksem wymknęli się z kambuza i wyszli spiralnymi schodami na pokład.

Jelena zaczęła rozpakowywać swoją walizeczkę i odkładać każdą rzecz porządnie na pokład, kiedy usłyszała za sobą ciężkie kroki. Prędko się obróciła i ujrzała zbliżającego się wysokiego, mocno zbudowanego mężczyznę. Aleks odłożył słownik, poderwał się i stanął pomiędzy matką a nadchodzącym olbrzymem. Wprawdzie wiedział, że siły są nierówne, lecz nie zamierzał poddawać się bez walki. Jednak następny ruch mężczyzny oboje ich zaskoczył. Usiadł na pokładzie ze skrzyżowanymi nogami i uśmiechnął się do nich.

– Nazywam się Dmitrij Bałanczuk – powiedział – i podobnie jak wy jestem rosyjskim uchodźcą.

Jelena przyjrzała się mężczyźnie i przypomniała sobie, że to on podziękował jej przy kolacji. Odwzajemniła uśmiech i usiadła naprzeciw. Aleks skrzyżował ramiona i dalej stał.

– Przypłyniemy do Nowego Jorku za mniej więcej dziesięć dni – powiedział Dmitrij cichym, miłym głosem.

– Był pan już w Nowym Jorku? – zapytała Jelena.

– Ja tam mieszkam, ale wciąż uważam Leningrad za mój dom. Stałem na pokładzie, kiedy zobaczyłem, jak wchodzicie do tej skrzyni. Próbowałem was ostrzec, żebyście wybrali drugą.

– Dlaczego? – spytał Aleks. – Dużo czytałem o Nowym Jorku i chociaż pełno w nim gangsterów, wydaje się ekscytujący.

– Jeszcze jak – przyznał Dmitrij. – Chociaż w Moskwie jest tak wielu gangsterów jak w Nowym Jorku – dodał z drwiącym uśmiechem. – Ale nie jestem przekonany, czy wydostaniecie się kiedy z tego statku bez mojej pomocy.

– Czy odeślą nas z powrotem do Leningradu? – spytała Jelena, drżąc na samą myśl.

– Nie. Jankesi powitaliby was z otwartymi ramionami, zwłaszcza że jesteście uchodźcami uciekającymi przed komunizmem.

– Ale my nie znamy nikogo w Ameryce – rzekł Aleks.

– Już znacie – powiedział Dmitrij. – Bo ja zrobię wszystko, żeby pomóc rodakom uciec od tego represyjnego reżimu. Nie, to nie Amerykanie będą dla was problemem. To Strielnikow. Odjęliście mu połowę roboty, więc uczyni wszystko, żeby uniemożliwić wam zejście ze statku.

– Ale jak on może nas zatrzymać?

– Tak samo jak zatrzymał pana Linga, który dołączył do załogi na Filipinach sześć lat temu. Ile razy zbliżamy się do jakiegoś portu, Strielnikow zamyka go w kambuzie i nie wypuszcza, dopóki nie znajdziemy się z powrotem na morzu. Podejrzewam, że tak zamierza postąpić z wami.

– Wobec tego musimy o tym powiedzieć któremuś z oficerów – uznała Jelena.

– Oni nie wiedzą, że jesteście na statku – rzekł Dmitrij. – A gdyby nawet wiedzieli, bardzo by ryzykowali, gdyby rozgniewali Strielnikowa. Ale nie wpadajcie w panikę, bo mam pomysł, jak zamknąć kucharza w jego własnym kambuzie.

* * *

Chociaż Jelena była skrajnie wyczerpana, zasnęła dopiero po dłuższym czasie, bo nie mogła przywyknąć do przechylania się i kołysania szalupy. Kiedy w końcu przespała się godzinę, może dwie, nagle otworzyła oczy i zobaczyła stojącego obok pana Linga. Wygramoliła się z łódki i potrząsnęła Aleksem, który mocno spał na pokładzie. Podążyli za panem Lingiem do kambuza, ich przewodnikiem był księżyc. Stało się jasne, że nie ujrzą słońca przez następne dziesięć dni.

Śniadanie składało się z dwóch smażonych jajek i grzanek z fasolką dla oficerów i podane zostało na tych samych talerzach, na których jedli kolację, oraz z czarnej kawy, natomiast członkom załogi wręczono po dwie kromki chleba z tłuszczem z pieczeni i kubki z herbatą bez odrobiny cukru. Ledwo Jelena, Aleks i pan Ling sprzątnęli po śniadaniu, musieli zabrać się do przygotowania lunchu, a tymczasem Strielnikow urządził sobie przedpołudniową sjestę. Spał dłużej niż Jelena tej nocy.

Po lunchu Jelenie i Aleksowi pozwolono na krótki odpoczynek, ale zabroniono wyjść na pokład, bo Strielnikow nie chciał, żeby oficerowie się dowiedzieli, że są na statku. Siedzieli sami w korytarzu, skuleni pod ścianą, zastanawiając się, jak odmiennie potoczyłyby się sprawy, gdyby wybrali inną skrzynię.

6  SASZA

W drodze do Southampton

Pod koniec pierwszego tygodnia na statku Sasza tak dobrze nauczył się obsługiwać kuchenną windę, że nawet znajdował czas, by pomagać Fergalowi podawać dania pasażerom, chociaż nie wolno mu było zbliżać się do stołu kapitana. Kiedy każdego wieczoru nakryli do śniadania na następny dzień, Sasza wracał do kabiny matki i raczył ją opowieściami, o czym rozmawiali pasażerowie i co on im mówił.

– Myślałam, że nie wolno ci się odzywać do pasażerów.

– Nie, chyba że sami o coś zapytają. Teraz wszyscy wiedzą, że pracujesz w kuchni i rozglądasz się za posadą w Anglii, a jeśli jej nie znajdziesz do chwili, gdy dopłyniemy do Southampton, nie przepuszczą nas przez kontrolę paszportową i będziemy musieli zostać na statku. A to zła wiadomość. Kiedy statek ponownie się załaduje i przyjmie nowych pasażerów, popłynie prosto do Leningradu.

– Na pewno nie możemy ryzykować. Czy nikt z pasażerów nie okazał zainteresowania naszym losem?

– Im to dynda.

– Co to znaczy?

– Że mają nas w nosie.

– Czy są na statku jacyś angielscy pasażerowie? – spytała Jelena.

– Tylko czworo i oni nieczęsto rozmawiają ze sobą, a już na pewno nie będą się odzywać do kogoś tak pospolitego jak kelner. To sztywniacy.

– Nigdy nie słyszałam tego słowa.

– Fergal często je powtarza, zwłaszcza kiedy mówi o Anglikach. Sprawdziłem je w słowniku. To znaczy z dystansem, oziębli, nieprzyjaźni.

– Może po prostu są nieśmiali – zasugerowała Jelena.

* * *

Zaledwie na trzy dni przed zawinięciem statku do Southampton szef kuchni poinformował Jelenę, że pan Hallett, główny steward, chce się z nią zobaczyć po pracy.

– Czy zrobiłam coś źle? – spytała z niepokojem.

– Nie. Podejrzewam, że wręcz odwrotnie.

Gdy tylko tego popołudnia kucharz zwolnił swój personel, Jelena poszła prosto do biura głównego stewarda. Zapukała do drzwi i gdy usłyszała „wejść”, przestąpiła próg i znalazła się w środku, gdzie ujrzała dwóch mężczyzn siedzących po obu stronach wielkiego biurka. Obydwaj wstali i steward w szykownym białym mundurze z dwoma złotymi paskami na rękawach poczekał, aż usiądzie, i wtedy przedstawił jej pana Morettiego i wytłumaczył, że to pasażer, który chciał się z nią spotkać.

Jelena przyjrzała się starszemu panu w garniturze z kamizelką. Zwrócił się do niej po angielsku z lekkim obcym akcentem, którego nie rozpoznała. Zapytał ją, co robiła w Leningradzie i jak trafiła na pokład statku. Opowiedziała mu prawie wszystko, co się wydarzyło w ostatnim miesiącu, łącznie z tym, jak zginął jej mąż, ale nie wspomniała, dlaczego syn omal nie zabił szefa portowego KGB. Kiedy pan Moretti skończył zadawać pytania, Jelena nie miała pojęcia, jakie zrobiła wrażenie, chociaż się do niej serdecznie uśmiechnął.

– Dziękuję, pani Karpienko – powiedział Hallett – to na razie wszystko.

Obaj panowie podnieśli się z miejsc, kiedy opuszczała biuro.

Wróciła oszołomiona do kabiny, gdzie czekał na nią Sasza. Gdy mu opowiedziała o rozmowie z panem Morettim, Sasza uznał:

– To musi być dżentelmen, który jest właścicielem restauracji w jakimś miejscu o nazwie Fulham. Wiem, że prosił też o spotkanie z samym szefem kuchni i z Fergalem. Trzymaj kciuki, mamo.

– Dlaczego z Fergalem?

– Chce się dowiedzieć, jak sobie radzę w jadalni. Myślę, że ma nadzieję upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. No to Fergal mu powie, że jestem najlepszym pomocnikiem stewarda, jakiego miał.

– Ty jesteś jedynym pomocnikiem, jakiego w ogóle miał.

– To drobiazg, o którym Fergal nie wspomni.

* * *

Spotkania z szefem kuchni i z Fergalem musiały wypaść pomyślnie, bo pan Moretti ponownie zaprosił Jelenę i zaproponował jej i Saszy pracę w swojej restauracji w Fulham.

– Dziesięć funtów tygodniowo i mieszkanie nad restauracją – oznajmił.

Jelena nie miała pojęcia, gdzie się znajduje Fulham i czy to jest dobra płaca, ale chętnie przyjęła jedyną ofertę, na jaką mogła liczyć, jeżeli nie chcieli wracać prosto do Leningradu.

Potem pierwszy steward, który wypełniał długi formularz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, zadał Jelenie więcej pytań o to, dlaczego stara się o azyl. Dwukrotnie sprawdziwszy każdy wpis, główny steward i pan Moretti złożyli podpisy u dołu dokumentu, uzgodniwszy, że wystąpią jako sponsorzy matki i syna.