Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Podczas pobytu w Birmie pułkownik John Strickland poszukuje rubinu na prezent dla swej czarującej, ale trochę postrzelonej przyjaciółki Ariadne Ferne. W międzyczasie Strickland zostaje poproszony o wzięcie udziału w polowaniu i zastrzelenie budzącego strach w okolicy tygrysa-ludojada. Mężczyzna z oddaniem realizuje swoją misję i nawet nocą stara się wytropić w dżungli groźnego drapieżnika. Kiedy w świetle księżyca jego oczom wreszcie ukazuje się coś, co przypomina wielkiego, dzikiego kota, okazuje się... że to nie żaden tygrys, ale ludzka bestia ukryta w zwierzęcej skórze. ,,Człowiek tygrys" z 1927 r. to udane połączenie powieści detektywistycznej, pełnego grozy thrillera oraz klasycznego romansu - całość utrzymana jest na wysokim poziomie literackim. Jeśli szukasz pełnej mrocznych zagadek lektury z dreszczykiem, z pewnością przypadnie ci do gustu to dzieło A. E. W. Masona. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 281
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
A. E. W. Mason
Tłumaczenie Jan Stanisław Zaus
Saga
Człowiek tygrys
Tłumaczenie Jan Stanisław Zaus
Tytuł oryginału No Other Tiger
Język oryginału angielski
Zdjęcia na okładce: Shutterctock
Copyright © 1993, 2022 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728343050
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Spokojny człowiek
Wtwierdzeniu, że przygody zdarzają się tylko tym, którzy ich szukają, tkwi niewątpliwie brutalna prawda. Każdemu jednak mogą się i bez tego wyjątkowo wydarzyć dziwne rzeczy. Na przykład trudno sobie wyobrazić człowieka bardziej spokojnego jak podpułkownik John Strickland, ostatnio z Coldstream Guards. Przypłynął statkiem rzecznym do Thabeikkyinu 1 , a następnie samochodem przez dżunglę i góry dotarł do Birmańskich Kopalni Rubinów w Mogoku 2 w wielce romantycznym celu zakupienia pięknego kamienia dla ukochanej kobiety. I w tym to odosobnionym miejscu podczas sześćdziesięciu godzin pobytu wydarzyła mu się pierwsza fantastyczna przygoda z całej serii przygód, które później spotkały go za oceanem w gorączce rozjaśnionych światłami miast.
W południe dotarł do pensjonatu położonego na stoku góry powyżej miasta, zjadł lunch, a teraz wyciągnięty w fotelu żuł w zębach birmańskie cygaro, rozkoszując się spokojem popołudnia. Jednak nie był pisany mu spokój. Jakby spod ziemi na werandzie pojawiło się trzech miejscowych handlarzy, podsuwając mu tace pełne kamieni — odłamki szafirów, kawałki ametystów i topazów, niezliczoną ilość turmalinów i spineli, wszelkiego śmiecia z kopalni rubinów. Odrzucił ich ofertę, z początku łagodnie, później stanowczo. Jednak natarczywość była ich prawdziwym towarem, dlatego oferowali na sprzedaż raczej swoją spokojną obecność niż kamienie; oddalili się na kilka jardów w dół ogrodu i kucnęli, kołysząc się z boku na bok, jak sępy czyhające na jeszcze żywą ofiarę.
Strickland znów zamknął oczy i w tym momencie usłyszał zgrzyt ogrodowej furtki. Na ścieżce, pomiędzy wypielęgnowanymi grządkami kwiatów, ukazał się oficer w mundurze. Był wysoki, dobrze zbudowany, o ogorzałej twarzy, z małym przystrzyżonym wąsikiem. Skierował się w stronę werandy i zasalutował.
— Pozwoli pan, że się przedstawię, sir — powiedział służbowo. — Jestem kapitan Thorne, okręgowy superintendent miejscowej policji.
Pułkownik Strickland wstał i skłonił się, skrywając rozdrażnienie.
— Miło mi pana poznać — powitał gościa. — Proszę usiąść … chociaż to raczej pan tu jest gospodarzem, a nie ja!
— Niezupełnie — odparł kapitan Thorne. Usiadł jednak i zdjął kask tropikalny. Przez chwilę panowało milczenie, które przerwał Strickland, podając gościowi papierośnicę.
— Zapali pan?
— Dziękuję, wolę fajkę.
Pułkownik westchnął zawiedziony. Zaczął zastanawiać się, ile papierosów może zastąpić jedna fajka, tym bardziej że ta właśnie została świeżo nabita. Kapitan Thorne był mężczyzną lat około trzydziestu pięciu, ale poruszał się jak człowiek dużo starszy.
— Dwa dni temu był pan w Bhamo — stwierdził bezceremonialnie.
— Przekroczyłem góry od strony Yunnan — odparł Strickland.
— Tak — rzekł Thorne.
— Tak — powtórzył Strickland i znów obu mężczyzn otoczyła cisza. Thorne wodził wzrokiem po ogrodzie. Ciężar odpowiedzialności ugiął mu ramiona niczym wór z kamieniami. Strickland prawie to widział — Thorne sprawiał wrażenie człowieka dźwigającego ciężki tornister. Wolno odwrócił wzrok od ogrodu, skierował go na twarz pułkownika i znów zagaił:
— Przez rok i trzy miesiące wędrował pan po Chinach?
— Istotnie.
— Opowiadał pan o tym mojemu koledze w Bhamo.
— A tak, rzeczywiście.
— To długa podróż.
— Nie tak znów uciążliwa — odrzekł łagodnie Strickland.
— Oczywiście — przyznał poważnie Thorne.
— No właśnie.
— No właśnie — powtórzył Thorne i znów zapadła cisza jak próżnia, i jeszcze raz oczy Thorne’a powędrowały w ogród, jakby rozważając jakieś ważne pytanie. Te wszystkie najbłahsze pytania były zawsze jego stałym zmartwieniem, aczkolwiek niewinne, dla niego były ważne i do tego musiał zadawać je oględnie. Odwiedził Stricklanda, ponieważ potrzebował pomocy pułkownika, ale w jego naturze nie leżało mówić o tym wprost.
— Polował pan? — spytał.
Strickland wzruszył ramionami.
— Jeśli nadarzyła się okazja. Miałem ze sobą broń i sportowego manlichera.
Thorne był wyraźnie rozczarowany.
— Sporządzał pan mapy?
— Tak, kilka — Strickland odwrócił się. — Ale nie miałem takiego polecenia.
— Nie? — zdziwił się Thorne.
— Nie — odparł.
Przygnębienie okręgowego superintendenta dosięgnęło szczytu. Doszedł do wniosku, że ma przed sobą nie tego człowieka, którego potrzebował. Poruszył się w fotelu i wypalił z determinacją:
— Pułkowniku Strickland, czy wybaczy mi pan niegrzeczność?
Pułkownik rzucił chłodne spojrzenie na niewygodnego gościa.
— Proszę zaryzykować — rzekł spokojnie.
Kapitan Thorne znów poruszył się, lecz tym razem trochę żywiej.
— Wobec tego zaryzykuję — zdecydował. — Czy to nie jest trochę dziwne, że tak młody mężczyzna jak pan, z pańską pozycją, prezencją, niewątpliwie również z pewną sumą pieniędzy, jednym słowem, mając za sobą te wszystkie plusy, które pozostawiła wojna, taki człowiek wędruje pieszo przez bezludne rejony naszego globu z jednym lub dwoma tubylcami w charakterze służących i mając przy sobie ekwipunek, którym pogardziłby każdy przydrożny kupiec? Czy nie jest to raczej niezwykłe?
Pytanie nie było uprzejme, ale nie zostało zadane z intencją obrazy. Ton głosu Thorne’a brzmiał przepraszająco, jego zachowanie było uległe i pełne szacunku, mimo to opalona twarz Stricklanda poczerwieniała i pułkownik ociągał się z odpowiedzią.
Mógł podać nie mniej niż dwadzieścia powodów, a każdy z nich posiadałby cechy prawdopodobieństwa. Ślad cygańskiej krwi w jego żyłach, świadomość przemijającego czasu, nie pozwalająca mu tkwić bezczynnie, utrata przyjaciół, bolesna nuda, uczucie, że on i jemu współcześni zajmowali się zasilaniem armii w młodych ludzi przekonanych, że ich poprzednicy spowodowali straszliwe zniszczenia w minionej epoce, cyniczna chęć przyjrzenia się z pozycji obserwatora, czy nowa generacja zrobi coś lepszego — każdy z tych powodów był wystarczający. Lecz ostatecznie prawdziwa przyczyna, causa causans jego wędrówki — nie, to nie były wyżej wymienione powody.
Wybrał więc w końcu jeszcze inny powód, i ten również bliski był prawdy.
— Nie tylko ja w moim regimencie odbywałem piesze wyprawy — rzekł i wymienił kilka nazwisk. — Jeden z nich nie tak dawno umarł w Yunnanie.
— Pamiętam — odparł Thorne.
— Otóż wszystkich nas łączy jedna wspólna rzecz — kontynuował Strickland. — Zwykle w życiu takich ludzi, jakich był pan przed chwilą łaskaw opisać, ludzi tego pokroju, co ja, znaczące miejsce zajmują konie. Uprawianie jazdy konnej otwiera drzwi do połowy domów w kraju i czyni lato piękniejszym, tworząc wspaniałą uwerturę dla zimy, czy nie tak?
— Tak przypuszczam. — W tonie Thorne’a zabrzmiało zaskoczenie tym nieoczekiwanym dla niego wywodem.
— Otóż łączy nas wszystkich to mianowicie — mówił dalej Strickland — że żaden z nas nie lubi koni.
Thorne przyjął to stwierdzenie do wiadomości i nie zadawał już pytań. Jego twarz spochmurniała. To ostatnie wyjaśnienie potwierdziło jeszcze raz, że Strickland nie był człowiekiem, nie należał nawet do tego typu ludzi, jakich on potrzebował.
— Przykro mi — rzekł, odkładając fajkę. — Kiedy telegrafowano do mnie z Bhamo, iż płynie pan w dół Irawadi, miałem nadzieję, że wysiądzie pan w Thabeikkyin i przyjedzie do Mogoku.
— Istotnie tak też zrobiłem! — potwierdził Strickland.
— I że przybędzie pan tu w określonym celu.
— Istotnie tak też zrobiłem — powtórzył Strickland, ale tym razem z rozbawieniem. Nigdy nie mógł zdobyć się na to, aby brać poważnie tych wszystkich tajemniczych ludzi. W brygadach i dywizjach wojna rozmnożyła ich jak u bakteriologa mnożą się mikroby — ludzi, którzy nigdy nie zaproszą cię na obiad, zanim zawczasu przy pomocy okrężnych pytań nie wysondują, czy zaakceptujesz ich propozycję. Człowiek taki mówi o „określonych celach” i zwykłe sprawy przyobleka w aurę tajemniczości. Tu miał wyraźnie do czynienia z jednym z asów takiej metody. — Tak też zrobiłem. Przyjechałem do Mogoku kupić rubin.
Thorne, który był dobrym obserwatorem, mógłby dostrzec, że czoło pułkownika Stricklanda powtórnie poczerwieniało. Nie dostrzegł tego jednak, zajęty własnymi myślami. Wstał z fotela z miną oznaczającą zakończenie spotkania i wziął kask i laskę.
— Niewątpliwie otrzyma pan to, co pan chce, w biurze kopalni. Przykro mi, że pana niepokoiłem. Do widzenia! — I skierował się do wyjścia.
Takie bezceremonialne odejście było nawet dla Stricklanda zaskakujące. Stopa Thorne’a stanęła już na pierwszym stopniu werandy, gdy zabrzmiał całkowicie nowy i niespodziewany głos, który go zatrzymał:
— Proszę tego nie robić, kapitanie Thorne.
Głos należał do pułkownika Stricklanda. Był cichy, lecz brzmiał dobitnie i stanowczo. Arogancja Thorne’a rozwiała się. Odwrócił się.
— Niech pan wróci i usiądzie — polecił Strickland i palcem wskazał fotel, który Thorne opuścił przed chwilą.
Szef policji w Mogoku posłuchał i usiadł powoli, nie dlatego, żeby się wahał, ale dlatego, że przez chwilę próbował zrewidować swój sąd o pułkowniku. Strickland miał niewątpliwie zdolność komenderowania ludźmi. W ostatnim roku wojny dowodził brygadą, gdy tymczasem on, Thorne, nigdy nie miał do czynienia z taką liczbą wojska.
— Przed chwilą pytał mnie pan, czy wybaczę panu niegrzeczność. Nie ma o czym mówić. Już panu wybaczyłem. Ale zadał mi pan tyle pytań, że z pewnością poczytam panu za niegrzeczność, jeśli wyjdzie pan stąd bez słowa wyjaśnienia, w jakim celu mi je pan zadawał.
Thorne spojrzał z uwagą na mówiącego. Odłożył kask i laskę na poprzednie miejsce, na stół stojący obok. Sytuacja, w jakiej znaleźli się obaj mężczyźni, była teraz całkowicie odmienna, i to właśnie przez ten autorytatywny ton głosu pułkownika.
— Myliłem się, sir — przyznał kapitan, cały czas zastanawiając się, czy faktycznie nie pomylił się w swojej opinii o pułkowniku. Przecież mimo wszystko mógł to być człowiek, jakiego potrzebował. — Sądziłem, że wiele pan polował w czasie tych piętnastu miesięcy — wyjaśnił. — Miałem nadzieję, że wysiądzie pan w Thabeikkyinie i przyjedzie do Mogoku, aby tu zapolować.
Wreszcie zdecydował się wyjaśnić, o co mu chodzi. W pobliżu tubylczej wioski ukrytej wśród dżungli, jednej z tych, które znajdują się o cztery godziny marszu od Mogoku, pojawił się tygrys-morderca. Pożarł kilka sztuk bydła, porwał w jasny dzień kobietę i uniósł ją do dżungli oraz zabił w chacie mężczyznę w czasie snu.
— W wiosce panuje panika — kontynuował Thorne. — Posłali do nas delegację z prośbą o pomoc. Jednak znajdujemy się w kłopocie: wszyscy moi podwładni przebywają na dalekich posterunkach, a ja muszę pozostać na miejscu. I chociaż na służbie kopalni jest znany myśliwy, to nie może nic pomóc, gdyż leży tam … — Thorne wskazał biały dom u podnóża wzgórza — ze złamaną nogą. A zatem, jak pan widzi, miałem nadzieję, że szczęśliwy los przysłał nam pana, aby nas wyzwolił od tej krwiożerczej bestii.
Strickland popatrzył na swego gościa i westchnął.
— Chce pan powiedzieć, że zadając mi te wszystkie pytania, dotyczące mojego życia i tak dalej, miał pan nadzieję dowiedzieć się w ten sposób, czy jestem zdolny pójść i zabić tego tygrysa dla pana? — spytał z dezaprobatą. — Dziwię się, że nie chciał pan wiedzieć, czy studiowałem w Eton.
— Nie, nie, sir, to nie było konieczne — zaprzeczył poważnie Thorne. Nie był ani impertynencki, ani speszony. Faktycznie czuł teraz, że rozmawia z pułkownikiem jak równy z równym.
— Nigdy nie zaskoczyłyby pana moje pytania, sir, gdyby przesiedział pan samotnie długie noce na gałęzi drzewa w sercu dżungli w oczekiwaniu na tygrysa ludojada. Czułby się pan wtedy tak jak człowiek pozostawiony samotnie w nawiedzonym domu. Zapewniam pana, że trzeba mieć na to stalowe nerwy.
Kapitan Thorne był wyraźnie przejęty. Ta obrazowa metafora, która narodziła się w jego pozbawionej wyobraźni głowie, trochę zaskoczyła Stricklanda, obudziła jego ciekawość, a nawet coś więcej niż ciekawość — wzbudziła ducha walki.
— Z pewnością nie mam takiego doświadczenia — przyznał. Ale przypuszczam, że mógłbym się tego podjąć.
Thorne spojrzał na Stricklanda z powątpiewaniem, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. Pułkownik był szczupły, nie więcej niż średniego wzrostu, o żywych i sprężystych ruchach — bez wątpienia dobrze zbudowany. Tylko twarz miał może zbyt subtelną, a oczy zbyt zamyślone. Patrząc na niego, można było dostrzec w nim coś mistycznego — coś, co cechuje samotnych mężczyzn. Thorne, będąc z natury człowiekiem praktycznym, patrzył na to z nieufnością. Ale z drugiej strony wojenna przeszłość Stricklanda … Tak, o tym nie wolno zapominać.
Thorne nagle wstał, wskazał w kierunku białego domu u stóp wzgórza.
— Pójdziemy porozmawiać z Wingrovem — powiedział. — Teraz czuje się lepiej i możemy go odwiedzić.
Obaj mężczyźni udali się w dół, do bungalowu znanego myśliwego.
__________
Ptak, kot i …
Wingrove, potężny jasnowłosy mężczyzna, przyjął ich w pokoju na piętrze, gdzie leżał na łóżku ze złamaną nogą wzniesioną na wyciągu. Podpierał się stertą poduszek, a jego głowa wśród białej pościeli wyglądała jak gigantyczna pomarańcza. Z wielką uwagą czytał ostatnie wydanie „The Sporting Times” Na widok gości odrzucił gazetę i polecił służbie przynieść krzesła do łóżka.
— A więc przybył pan nam pomóc, pułkowniku Strickland?
— spytał. — Mogę pana zapewnić, że będziemy bardzo wdzięczni.
— Nie jestem pewien, czy pan pułkownik będzie w stanie nam pomóc — wtrącił Thorne. — Przyszliśmy po radę.
Wingrove popatrzył po obu przybyszach.
— Jakieś trudności? Jeżeli chodzi o broń, to mam karabin Rigby 4.70 i mogę go oddać do dyspozycji pułkownika Stricklanda.
— Dziękuję — odparł Strickland z uśmiechem. Nie miał nic przeciwko temu, by Thorne wyłuszczył swoją argumentację; nie wątpił, że tak Thorne, jak i Wingrove chcieli zorganizować ekspedycję, zanim on opuści ten pokój.
— Tu wcale nie chodzi o broń — wyjaśnił Thorne — rzecz w tym, że pułkownik Strickland nie ma doświadczenia w polowaniu na tygrysa. A ponadto, Wingrove, trzeba oczywiście założyć najgorsze i nie wiem, czy to jest w porządku, że posyłam tam tak niedoświadczonego człowieka?
Strickland niewątpliwie sypiał już w najdziwniejszych miejscach, niewątpliwie bywał zdany na swoje własne siły w najtrudniejszych warunkach, ale jednej rzeczy nie doświadczył: nie przesiedział na drzewie całej nocy, i to w zupełnej ciemności, czekając na tygrysa nadchodzącego ścieżką w dżungli.
— To cholernie denerwująca sprawa być w tej grze stroną. I to pierwszy raz! Co pan na to powie?
Wyraz twarzy Wingrove’a wystarczył zamiast słów: był bardzo poważny i pełen wątpliwości. Strickland pożałował okazywanej początkowo nonszalancji. Tych dwóch ludzi uzbrojonych w znajomość przedmiotu oceniało jego możliwości i nagle poczuł się jak chłopiec na egzaminie. Przede wszystkim jednak odczuwał palącą ciekawość. Musiał doznać, i to na własnej skórze, tych niezwykłych wrażeń, o których mówili. Thorne wspomniał o nocy spędzonej w nawiedzonym domu. W tym momencie Stricklandowi nasunęła się jeszcze inna wizja.
— Nie mogę jakoś wyobrazić sobie tego niebezpieczeństwa, chyba żebym zasnął i spadł z drzewa — powiedział beztrosko.
Wingrove potrząsnął głową i opadł na poduszki.
— Nie o to chodzi, pułkowniku Strickland — odparł łagodnie. — O to nie ma najmniejszej obawy.
Milczał przez chwilę i leżał z zamkniętymi oczami, następnie otworzył je i uśmiechnął się.
— Próbuję przypomnieć sobie, co przeżywałem pierwszej nocy, gdy siedziałem, czekając na tygrysa. Nie jest to łatwe po tych wielu latach innych doświadczeń. Ale ja wtedy nie byłem sam. Proszę o tym pamiętać, pułkowniku Strickland! Mój przyjaciel siedział na innym drzewie. Mogłem do niego mówić i słyszałem jego słowa. Była to więc zupełnie inna sytuacja. Lecz nawet to …
Dźwignął się nagle i podparł łokciem, na jego twarzy pojawił się grymas bólu. Wspominał dalej:
— Czułem się jak nowicjusz w noc przed złożeniem ślubów w klasztornej kaplicy. Ciekawe porównanie, co? Trzask gałęzi wydawał się hukiem gromu. Każde małe zwierzę, mysz lub szczur, biegnące po kamykach, sprawiało wrażenie, jakby to sama śmierć wstała z grobu i kroczyła po dżungli. Łopot skrzydeł nietoperza wydawał się hałasem latających nad głową demonów. Taka noc może przypominać piekło, prawda? Tak, piekło.
Jego głos przemienił się w szept, podczas gdy oczy patrzyły na Stricklanda poważnie, badawczo. Strickland wytrzymał spokojnie jego wzrok. Tych dwóch mężczyzn nie próbowało zniechęcić go lub zastraszyć, w istocie chcieli, aby poszedł, jeśli tylko będzie to dla niego bezpieczne. Lecz każdy z nich na własny sposób starał się uzmysłowić mu powagę sytuacji, w której miał się znaleźć. Strickland nie lekceważył już tego, poczuł się sprowokowany i dotknięty w najczulszym dla mężczyzny miejscu.
— Mimo to chcę spróbować — powiedział po prostu i ta skromna odpowiedź rozstrzygnęła sprawę.
Wingrove znów opadł na poduszkę.
— Boże! — wykrzyknął głośno. — Dwóch tubylców, których zatrudniam, tropi bestię. Jeśli dziś w dzień lub w nocy zabije, wówczas pozostawi swą zdobycz do jutrzejszej nocy. Taki, mój panie, mają zwyczaj tygrysy. Są podobne do nas, lubią przedłużać grę. Jeżeli tropiciele wypatrzą miejsce, gdzie tygrys zabił, wrócą tu rano i wskażą je panu. Zbudują panu niewielką platformę — nazywamy ją machan — na drzewie i pozostawią pana na niej z karabinem, to znaczy, z moim karabinem.
Wyciągnął rękę ponad głową i nacisnął przycisk dzwonka.
— Przewiduję, że noc będzie jasna, księżycowa, ale mimo wszystko muszę panu opisać teren.
Kazał sobie podać karabin, przejrzał go i oddał służącemu z poleceniami.
— On zaniesie go razem z nabojami do pańskiego pensjonatu i da jednemu z pańskich ludzi — wyjaśnił.
— Dziękuję.
Strickland i Thorne wstali jednocześnie, ale chory myśliwy pozwolił odejść tylko Thorne’owi.
— Chcę panu udzielić jeszcze kilku wskazówek — powiedział, gdy pozostali sami.
Polecił podać whisky i otworzył przed Stricklandem bogate źródło swoich doświadczeń.
— Tygrys — mówił — to najważniejsza postać w świecie zwierząt i nigdy nie je obiadu bez zapowiedzi, a ponadto musi się czuć bezpieczny. O tym, że się zbliża, będzie pan wiedział na długo przedtem, a on, jeśli będzie pan cicho siedział i zapanuje nad nerwami, nie będzie dla pana niebezpieczny. Istnieją jeszcze dwie możliwości: a) w ogóle go pan nie zobaczy, b) on zapoluje na pana.
— W jaki sposób zorientuję się, że nadchodzi? — spytał Strickland.
— Wpierw przyleci duży ptak, będzie to nocny jastrząb. Będzie pan widział w księżycową noc, jak krąży nad miejscem, gdzie leży zdobycz.
— Jak nietoperz w kaplicy klasztornej … — mruknął Strickland.
— Tak, tylko bardziej upiornie. Jeżeli będzie pan spokojny, ptak usiądzie na gałęzi i głośno krzyknie. To jest sygnał. Przez chwilę nic się nie wydarzy. Wkrótce przybędzie dziki kot z dżungli. Prawdopodobnie nie będzie go pan widział nawet w jasnym świetle księżyca. Będzie cichy i szybki tak jak cień. Jednak może go pan usłyszeć, i to właśnie tam … — twarz Wingrove’a wykrzywiła się w ponurym uśmiechu i powtórzył łagodnie: — Tak, właśnie tam, gdzie ty będziesz, mój przyjacielu. Usłyszy pan, jak mruczy i rwie mięso u stóp drzewa, na którym pan siedzi, i wówczas musi pan porzucić chęć użycia karabinu. Tak, ostrzegam cię! Możesz bowiem wtedy poczuć nieodpartą chęć chwycenia za broń! Możesz poczuć przemożną ochotę zabicia go! Powtarzam, pokusa będzie nie do pokonania. I będzie to ostatni błąd w pańskim życiu. Ja sam muszę do dziś zbierać całą siłę woli, aby powstrzymać się i nie wypalić. Jeśli uda się panu powstrzymać pokusę i będzie pan siedział cicho, ustanie mruczenie i szarpanie. Potem nastąpi cisza i kot, czując obecność tygrysa, ucieknie do dżungli. Usłyszy pan głos jakby skomlącego ze strachu psa, i tak skończy się epizod z dzikim kotem. Znów minie jakiś czas, och, może dwieście lub trzysta lat!, i wówczas przybędzie sam król.
Wingrove opadł na łóżko, na jego twarzy malowało się rozgorączkowanie — jeszcze raz przeżywał minione noce polowań. Uderzył dłonią w kołdrę i wybuchnął:
— Och, jak bardzo prągnąłbym pójść z panem!
— Ja również — zapewnił go z całego serca Strickland.
Wrócił do bungalowu na wzgórzu bardzo podniecony. Był przyzwyczajony do samotnego biwakowania w odosobnionych miejscach; Thorne i Wingrove wiedzieli o tym, a przecież mimo to dodatkowo przygotowali go do jutrzejszego samotnego czuwania. Nie mógł tego lekceważyć. Na pewno niczego nie przeoczyli, niemniej jednak musiał być przygotowany na nieprzewidziane wypadki, które mogły być dla niego całkowitą nowością, na coś odmiennego, czego dotychczas nie zaznał, na coś, co będzie całkowicie nowym doświadczeniem.
Siedział do wieczora na werandzie bungalowu i po samotnym obiedzie palił cygaro, czując wzrastające podniecenie. Księżyc jeszcze nie wzeszedł i mogło minąć wiele godzin, zanim wzejdzie. W dole migotały światła Mogoku, nad głową, na czystym ciemnym niebie, błyszczały miriady gwiazd. Wokół rozciągała się wśród wzgórz dzika, tajemnicza dżungla. Niedaleko, po lewej stronie, jaśniały dwa równoległe rzędy świateł lamp oświetlających długie schody do pagody.
Noc w nawiedzonym domu! Klasztorna kaplica, pełna tajemniczych i groźnych głosów spiskowców i intrygantów kryjących się gdzieś w mrokach! Wszystkie te zwidzenia przebiegały jego myśli. Poza tym mroczny czar tropikalnej nocy, jego własna wyobraźnia i splot powstałych okoliczności — wszystko to zrodziło nagle w umyśle Stricklanda nie strach, lecz pewność i przeczucie, że w konsekwencji jutro w dżungli wydarzy się coś przerażającego. W dziewięciu przypadkach na dziesięć — nie, w dziewięćdziesięciu dziewięciu na sto przeczucie okazuje się później być zwykłym złudzeniem.
Ale właśnie ta jedna setna mogła okazać się prawdą.
__________
… i tygrys
Gdy następnego dnia Strickland wyszedł na śniadanie na werandę, ujrzał dwóch tubylców siedzących na ziemi. Zanim skończył posiłek, pojawił się wśród kwiatów na zakręcie ścieżki kapitan Thorne i przyłączył do nich.
— To są dwaj shikaris Wignrove’a — wyjaśnił. — Wczoraj został zabity wielki sambur 3 w dżungli, o kilka mil od wioski. Dzisiejszej nocy nadarza się więc dobra dla pana okazja na zapolowanie. Shikaris zaprowadzą pana na miejsce, zbudują machan i wrócą po pana rano. Miejsce to znajduje się w odległości czterech godzin marszu. Radzę panu wyruszyć zaraz po lunchu.
Pułkownik opuścił bungalow w największy żar dnia; towarzyszyli mu tropiciele Wingrove’a i dwaj inni, którzy nieśli tubylczą pryczę potrzebną do skonstruowania platformy na drzewie. Ścieżka wiodła przez las i przez ostatnią godzinę musieli wręcz przedzierać się przez gęste poszycie dżungli. O zachodzie słońca znaleźli się na niewielkiej polance w sercu dżungli. Stanęli u stóp potężnego drzewa na skraju otwartej przestrzeni, gdzie leżał martwy jeleń. W jego otwartym pysku brzęczał rój much.
Tropiciele wywindowali pryczę na gałęzie, na wysokość dwunastu stóp na ziemię, a następnie na ramionach podsadzili Stricklanda, umożliwiając mu wejście na drzewo. Wszystko to odbyło się w głuchym milczeniu i z niezwykłą ostrożnością; jeśli wypowiedziano jakieś słowo, to tylko szeptem.
— Tygrys zawsze wałęsa się gdzieś w pobliżu swojej zdobyczy — mruknął jeden z ludzi. — Wrócimy po pana o świcie i życzymy powodzenia.
Odeszli ostrożnie, skradając się bez szmeru, tylko wiatr wśród krzaków głośniejszy był od ich kroków. Za chwilę i ten szmer ucichł. Jedynie pomiędzy gałęziami skakały i świergotały ptaki, potem nawet i te głosy ucichły. Strickland zabrał ze sobą pudełko z sandwiczami i butelkę. Obok położył nabity karabin Wingrove’a i jedząc przyglądał się uważnie niewielkiej polance. Widział wyraźnie leżącego pod drzewem jelenia, a spomiędzy gałęzi mógł obejrzeć całą polanę. Miała kształt podłużny, pokryta była ostrą, szczeciniastą trawą i z wyjątkiem jednego miejsca otaczała ją gęsta ściana dżungli. Tylko w tym jednym miejscu, po prawej stronie, krzaki były zdeptane i widział w nich ciemny otwór niczym wejście do jaskini.
„To zapewne jest jego ścieżka — powiedział do siebie. — Muszę na nią uważać”.
Jednak zbliżał się zmierzch i czerń tunelu zaczęła zlewać się z otoczeniem, tak że nie można już było go dostrzec, nawet bardzo wytężając wzrok. Polana stała się ponura i ciemna, ściana zieleni zlała się z resztą przestrzeni.
Strickland zmienił pozycję karabinu tak, aby wylot lufy skierowany był dokładnie w kierunku znikającego ciemnego otworu w krzakach, i na tyle, na ile jeszcze mógł, zanotował w pamięci srebrzący się przy nim pień drzewa. Powoli słońce zachodziło i zapadał coraz to większy mrok.
„Muszę wiedzieć, na co mam teraz uważać” — powtarzał sobie uspakajająco. Nadchodzący mrok wszystko zmieniał. Niewielki obszar trawy zmienił się w prerię, metry stały się milami. I nagle zapadły ciemności.
Dżungla i otwarta przestrzeń zniknęły równocześnie. Czuł się tak, jakby został zawieszony w próżni, jego oczy niczego już nie rejestrowały. Gwiazd jeszcze nie było, a jego wzrok nie przyzwyczaił się jeszcze do ciemności. Jednak po chwili jak człowiek ślepy zaczął jakby coś dostrzegać podświadomie — lufę karabinu, jakiś biały punkcik, ślad ścieżki, którą królewski drapieżnik miał przybyć na aksamitnie miękkich łapach. Nie miał nic do roboty, mógł tylko czekać.
Nic, tylko to! Czekając wspominał inne noce, które wydały mu się podobne do nocy nowicjusza w kaplicy klasztornej lub do pobytu w nawiedzonym domu. Charakterystycznych słów użył Wingrove — noc nieskończoności. To określenie było dziwne, ale teraz Strickland zrozumiał sens owych słów. Jego słuch łowił przeróżne niewytłumaczalne dźwięki, jakieś przerażające szelesty, które upodobniały się do odgłosów trąb, a inne mogły być czystym urojeniem.
Coś w czerni nocy zmieniło się, nawet dla jego nieprzyzwyczajonych do ciemności oczu. Tymczasem ponad głową, na czarnym niebie, zapalały się gwiazdy, lekko rozjaśniając krzaki i drzewa, i uwalniały od niewoli ciemności. „Lada moment wzejdzie księżyc” — pomyślał z nadzieją i wyjął z kieszeni zegarek z fosforyzującymi wskazówkami. Oczywiście stoi, wskazówki pokazują dopiero dziewiątą. Lecz kiedy podniósł go wyżej, usłyszał tykanie. Przypomniał sobie, że nakręcił go przed opuszczeniem bungalowu i powtórzył to przed ulokowaniem się na drzewie. A więc była dopiero dziewiąta? To niewiarygodne! Zatem pozostały jeszcze trzy godziny do wschodu księżyca.
W chwilę później mały ptak usiadł na gałęzi; odgłos ten wydał się przerażającym, jakby rozbijającym noc trzaskiem, i serce skoczyło mu do gardła. Potem, setki lat potem, trzasnęła jakaś gałąź i osunęła się na ziemię. Teraz powrót do bungalowu równałby się śmierci. Naraz wydało mu się, że ożył jakiś sędziwy strażnik z innego stulecia i kołacze złowieszczo gdzieś w głębi dżungli.
— Nie uda mu się — powiedział Strickland. — Nie, nie zrobi tego … — wyszeptał z głębokim przekonaniem, które, jak stwierdził z niepokojem, słabło i przemieniało się w strach, prawie w panikę.
Opanował się jednak i wytężając wzrok, spojrzał w kierunku białego pnia. Z satysfakcją stwierdził, że go dostrzega. Lecz nawet ten pień napawał go strachem. Widział go na swoim miejscu tkwiącego korzeniami w ziemi, a mimo to, gdy się w niego wpatrywał, wydawało mu się, że kroczy on ku niemu niczym jakieś monstrualne białe zwierzę. Zamknął oczy, zacisnął szczelnie powieki, a następnie nagle je otworzył, aby stwierdzić, co się w tym czasie zmieniło. Thorne i Wingrove mieli rację. Napięcie tego samotnego czuwania spowodowało, iż wydało mu się, że postradał zmysły.
Jednak wkrótce poczuł jakąś zmianę. Niebo przestało być hebanowo czarne, a gwiazdy straciły swój ostry blask. Gdzieś z dżungli, dotąd uwięziony, wypływał księżyc. Nieziemskie zamglone światło osrebrzyło łagodnym, perłowym blaskiem polanę i rozerwało milczący pancerz otaczającej go nocy. Drzewa i polana przybrały ostrzejsze kontury, liście na wierzchołkach drzew błysnęły jak szmaragdy. Ponad nimi płynęła w złotej zbroi tarcza księżyca, zdając się bardziej czuwająca niż myśliwy na drzewie. Pułkownikowi wrócił spokój i równowaga ducha. Z uczuciem ulgi wyprostował zdrętwiałe członki.
„To już niedługo” — powiedział do siebie. Pochylił się do przodu z oczami wlepionymi w biały znak. Mimo że jego napięte nerwy uspokoiły się, wróciły złe przeczucia z wczorajszego wieczoru. Spokojna noc, pusta polana, ciche drzewa, wszystko to wydawało się być złowieszcze i fatalne. Czekał z rosnącym napięciem. Coś przerażającego rodziło się tej nocy.
Po chwili wszystkie złe przeczucia zniknęły. W jednej chwili umysł, oczy, mięśnie opanowało jedno tylko pragnienie. Ponad otaczającymi drzewami krążył ptak. Wpierw usłyszał łopot skrzydeł, potem mignęła mu jego sylwetka. Był to duży nocny jastrząb, który zataczał teraz kręgi nad polaną. Skrzydła ptaka srebrzyły się w świetle księżyca. Usiadł na gałęzi i ciszę nocną zakłócił jego przerażający okrzyk. Ostrzeżenie czy zew? Jastrząb zamilkł. Strickland zacisnął dłoń na karabinie.
— Nie … nie mogę strzelać …
Wymówił ostrzeżenie Wingrove’a, powtarzając każde słowo jak dziecko uczące się lekcji na pamięć. Czuł, że chce to zrobić. Od stóp drzewa wzniósł się ku górze rozdzierający wrzask, tak że serce skoczyło mu gwałtownie i chwycił za karabin. Chociaż wiedział, że jeśli strzeli, noc będzie stracona, to jednak pokusa była straszliwa. Opanował się wszakże i położył broń na kolanach. Czuł, że mijają wieki.
Platformę otaczała niewielka balustrada, na której mógł oprzeć lufę karabinu. Mógł też ze swego stanowiska widzieć tygrysa wchodzącego na otwartą przestrzeń. Szacował dystans, który go będzie dzielił od drzewa. Był tam ciemny skrawek trawy, w połowie drogi pomiędzy białym pniem a drzewem.
„Tam! — rzekł do siebie. — Kiedy dojdzie do tego miejsca. Wtedy!”
Z dala usłyszał ruch w gęstwinie lasu.
Pod drzewem pojawił się dziki kot i jego żarłoczne mlaskanie i pomrukiwanie przerwało ciszę. Nagle coś zaskomlało i przemknęło przez polanę. Zbliżał się pan dżungli. W czarnym otworze tunelu coś się poruszyło. Nagle jakaś postać wynurzyła się z dżungli i światło księżyca padło na szybko wybiegającego człowieka.
Na nogach miał buty, skarpety sięgające kolan i szorty, które zwykle w tych stronach noszą Anglicy. Jego koszula z rękawami zakasanymi powyżej łokci była poszarpana i odsłaniała szyję. W jednej ręce trzymał wielki, ciężki kij, którym wymachiwał, jakby to była bambusowa laska dandysa. Stricklandowi w pierwszej chwili aż dech zaparło z zaskoczenia. W człowieku tym tkwiła jakaś zwierzęca, pierwotna siła. Mimo potężnej postaci, szedł niezwykle lekko. Był wysoki, szeroki w ramionach, o potężnej piersi, lecz jednocześnie niesamowicie wychudzony — jakby przez dwa lata cierpiał głód — przez co wzbudzał współczucie.
Strickland, powodowany listością, prawdopodobnie odezwałby się do niego ze swego odosobnionego miejsca, lecz mężczyzna w tym momencie odwrócił nagle twarz i pułkownik nie mógł wydobyć głosu. Ujrzał bowiem twarz dzikusa, na której malowała się taka wściekłość, chytrość i okrucieństwo, że przebiegł godreszcz grozy. Lecz ta twarz nosiła ślady minionej piękności: wysokie, szerokie czoło, prosty nos o delikatnych nozdrzach, owalny podbródek. Człowiek ów przystanął na polance i zwracając w górę rozjaśnioną księżycem twarz, patrzył w niebo. Kołysał wolno głową jak kobra przed zadaniem ciosu. Było w tym coś krwiożerczego, lecz równocześnie jakby subtelnego. Strickland zadrżał. Pomyślał, że tak musiał wyglądać Lucyfer nazajutrz po strąceniu go do piekieł.
Mężczyzna rozglądał się, szukając z pewnością drogi, potem odszedł. Pułkownik prawie uwierzył, że uległ jakiejś halucynacji, ponieważ nie usłyszał nawet najmniejszego szelestu, gdy tamten przedzierał się przez dżunglę w kierunku głównej drogi.
Żaden inny tygrys nie przeszedł tą drogą tej nocy.
__________
Tajemnica
Po powrocie do bungalowu Strickland opowiedział kapitanowi Thorne’owi przy śniadaniu swoje przeżycia. Miał wrażenie, że Thorne słuchał go ze stoickim niedowierzaniem, lecz nie przejmując się tym, dobrnął do końca.
— Tak, tak — potakiwał Thorne uśmiechając się. Mówił to jak lekarz do pacjenta, który wprawił go w dobry nastrój. Strickland wcale nie poczuł się tym dotknięty.
— Zapewne przypuszcza pan, że miałem jakieś dziwaczne halucynacje — powiedział ze śmiechem. — Thorne, siedząc tu w świetle słonecznego dnia, prawie sam tak myślę. Ale równocześnie musiałbym wtedy uwierzyć i w to, że nigdy nie wychodziłem i całą noc przespałem we własnym łóżku.
— Tak, oczywiście, ma pan rację — Thorne zgodził się, patrzac na niego z uwagą. W tonie głosu pułkownika brzmiało powątpiewanie, które sugerowało, że on sam nie jest pewien tego, co mówi.
— Jednak, mimo wszystko, widziałem tego człowieka — twierdził Strickland z uporem, i jeszcze raz w gorących słowach zobrazował swoje wspomnienia. — Ten straszny dzikus wyglądał tak, jakby od lat głodował.
Thorne powtórzył swoje „tak, tak’ i nagle wstał. Był przekonany, że ma do czynienia z chorym, z którym musi postępować ostrożnie. Strickland zaśmiał się, lecz powiedział ostrzegawczo:
— Jeżeli jeszcze raz powie pan do mnie „tak, tak”, Thorne, to rzucę w pana talerzem.
Thorne przesunął się bliżej schodów werandy.
— Mówię tak z zupełnie innych powodów — wyjaśnił. — Słyszałem dziś rano, że jeden ze strażników leśnych będzie tu za parę dni, więc nie będę pana już więcej niepokoił.
Kapitan Thorne nigdy nie należał do ludzi taktownych. Swoimi słowami wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie wierzy w opowieść Stricklanda, a ponadto podkreślił w ten sposób, że pułkownik nie odniósł sukcesu i nie wywiązał się z powierzonego mu zadania. Do pułkownika jednak wcale nie dotarły te niuanse. Był całkowicie pochłonięty chęcią przekonania tego tępego policjanta, że to, co mówi, jest prawdą.
— Człowiek ten zrobił na mnie wrażenie kogoś zabłąkanego i wyniszczonego środowiskiem, w którym się znalazł — upierał się. — Przypominał sczerniały i nadpalony przez ogień portret. Tak, właśnie tak! To mnie najbardziej uderzyło. Lata przebytego strachu po latach wygodnego życia w komforcie. Jak archanioł strącony z nieba i skazany na niewiarygodne i wyniszczające tortury.
Thorne już chciał powiedzieć „tak, tak”, ale powstrzymał się, widząc, że ręka Stricklanda sięga po talerz, zmienił więc zamiar i rzekł pojednawczo:
— Dobrze. Powiem panu, co zrobimy. Zdaje mi się, że chce pan kupić rubin, czy tak?
Pułkownik poruszył się nagle, jakby go ktoś obudził. Jakże mógł zapomnieć o tak ważnej sprawie?
— W istocie — odparł żywo.
— Doskonale. Zaprowadzę więc pana do biura kopalni i po drodze wstąpimy do Maung H’la, któremu zadamy kilka pytań.
— Któż to jest, na Boga, ten Maung H’la? — spytał Strickland.
— Największy łotr, jakiego znam — odparł chłodno Thorne. — Ale jest równocześnie mieszkańcem wioski obleganej przez terroryzującego ludzi tygrysa. Jeżeli w sąsiedztwie pojawił się ktoś obcy, on o tym z pewnością będzie wiedział.
— A więc idziemy. — I Strickland zawołał służącego, aby podał mu kask tropikalny i laskę.
Thorne zatrzymał się przed domem stojącym na skraju olbrzymich otwartych terenów kopalni. W ogrodzie gruby, spocony mężczyzna podlewał róże. Na jego widok Thorne zagwizdał zaskoczony. Przecież ten gruby i spocony mężczyzna miał niezliczoną ilość służby, gotową w każdej chwili wyręczyć go, teraz zaś była jedenasta i on osobiście zajmował się kwiatami!
— Gdzie jest pański ogrodnik, mr Dodge?! — zawołał.
— Maung H’la? — spytał mr Dodge. Otarł spocone czoło, włożył kask i oparł się o furtkę. — Niech go diabli wezmą, zwiał.
Kapitan Thorne znieruchomiał na chwilę, a następnie przedstawił Stricklanda i wyjaśnił powód jego przybycia do Mongoku, uczynił to jednak w sposób zwięzły i ogólnikowy, zupełnie niezgodny z jego służbistymi zasadami hołdowania precyzji. Kapitan Thorne w myślach już ścigał zbiega.
— Kiedy uciekł Maung H’la? — spytał.
Mr Dodge zapalił cygaro.
— Przedwczoraj, po południu.
— Dlaczego?
— Ze strachu.
— Kto go przestraszył?
— Nie mam pojęcia — mruknął mr Dodge. — Sam chciałbym wiedzieć, bo takiego ogrodnika jak Maung H’la tak szybko nie znajdę. Nie było mnie wtedy na miejscu, służba mi o tym powiedziała.
— Tak? — spytał Thorne. — I co panu mówili?
— Brzmiało to jak bajka lub prawie jak bajka — mówił mr Dodge, patrząc z uśmiechem na Stricklanda — ale na Wschodzie nawet bajki okazują się prawdą. Dwa dni temu, około czwartej po południu, stał oparty o furtkę i palił jedno z moich cygar, kiedy wysoki, chudy typ ukazał się na drodze prowadzącej z bazaru. Na jego widok Maung H’la czmychnął za dom jak zając. Moi ludzie widzieli, jak usiłował szybko gdzieś się schować, zupełnie jakby gonił go diabeł. Maung H’la trząsł się i dygotał jak w gorączce. Zaledwie wzięli go do siebie i ukryli, gdy otworzyły się drzwi i obcy spytał o Maung H’la.
— Czy pańscy ludzie opisali go panu? — przerwał Thorne.
— Jakżeby nie! — odparł mr Dodge. — Słuchając ich, miałem wrażenie, że na ziemię zstąpił jakiś strącony z Olimpu grecki bóg w postaci diabła, lub odwrotnie.
Kapitan Thorne rzucił szybkie spojrzenie na Stricklanda.
— Rzecz jasna, służba nie udzieliła mu informacji — kontynuował mr Dodge. — Nikt nigdy nie słyszał o Maung H’la. Zapewnili typa, że to wprost niemożliwe, żeby istniał jakiś Maung H’la, a oni by o tym nie wiedzieli. Niech przyjmie do wiadomości, że nie ma tu takiego, no i dżentelmen ów odszedł z grymasem niemiłego uśmiechu. Odczekali jeszcze z dziesięć minut, a następnie otworzyli drzwi do pokoju mieszczącego się z tyłu domu, gdzie ukryli Maung H’la. Lecz Maung H’la uciekł przez okno i od tego czasu nikt go nie widział.
Mr Dodge zwrócił się Stricklanda:
— Czy zechce pan teraz udać się do biura?
— Chętnie!
— Dobrze. Przyjdę tam za dziesięć minut i zobaczymy, co będziemy mogli dla pana zrobić.
Mr Dodge odszedł w kierunku domu. Kapitan Thorne w zamyśleniu patrzył na Stricklanda.
— To prawda, co mówił mr Dodge — zauważył. — Takie nieprawdopodobne opowieści tutaj są rzeczywistością. Rzeczy dla mnie i dla pana fantastyczne tu dzieją się na porządku dziennym. Tak, tak.
Zamilkł ze zmarszczonym czołem i zaciśniętymi ustami, następnie podjął temat w innym aspekcie.
— Jak bóg strącony z Olimpu — powtórzył. — To by odpowiadało pańskiemu opisowi, pułkowniku.
— Jest trafniejszy od mojego — odparł Strickland. — To dobre określenie.
— Niewątpliwie — zgodził się Thorne i zaczął głośno myśleć: — Zatem wszystko świadczy o tym, że istotnie widział pan tego człowieka w lesie. Czy wie pan, iż nie wierzyłem panu?
— Wiem, że nie wierzył pan w ani jedno moje słowo — odparł Strickland.
— Świadczy to również o tym — ciągnął swój wywód Thorne — że człowiek ów szedł do wioski w poszukiwaniu Maung H’la. — Kapitan Thorne zatopił się w myślach. — Nie podoba mi się to … — stwierdził nagle i ruszył szybciej krętą drogą biegnącą wśród wyrobisk kopalni. — Idziemy tędy.
Strickland podążył za nim i przez jakiś czas szli w milczeniu. Thorne od czasu do czasu oglądał się na swego towarzysza i otwierał usta, ale zaraz zamykał je, powstrzymując cisnące się na usta słowa. Pod presją odpowiedzialności znów stał się pedantem i formalistą. Pokonali już połowę drogi prowadzącej do grupy domów, które stanowiły zabudowania biur towarzystwa, kiedy wreszcie zdecydował się mówić, a to, co powiedział, bynajmniej nie zaskoczyło Stricklanda, mimo iż Thorne miał taką minę, jakby wyjawiał najgłębszą tajemnicę.
Maung H’la był zatrudniony w kopalni przy przesiewaniu żwiru. Nauczył się trochę po angielsku, pojechał do Rangunu i tam pracował jako tragarz obsługujący turystów. Minęło kilka lat. Wreszcie został przyjęty na służbę do pewnej … rodziny, jakbyśmy to mogli określić. Podróżował z nimi do wielu części świata, w końcu wyjechał z nimi do Anglii.
W tym momencie kapitan Thorne stwierdził, że zagalopował się i przerwał. Tymczasem Stricklanda ciągle gnębiły złe przeczucia z poprzedniego dnia. Na otwartej przestrzeni między miastem a zabudowaniami biur kopalni, z białą drogą pod stopami i w otoczeniu wysokich wzgórz pokrytych zieloną dżunglą, pod bezchmurnym błękitnym niebem, te złe przeczucia straciły wprawdzie na sile, oddaliły się, lecz ciągle czaiły się gdzieś z boku i mogły wrócić z nastaniem nocy, żywo uświadamiając mu, że był świadkiem jakiejś przerażającej walki, do której sam został wciągnięty. Daremnie szukał wyjaśnienia.
— Przecież powiedział pan, że Maung H’la jest łotrem — przypomniał Thorne’owi.
— Tak powiedziałem? Nie powinienem tego mówić, ponieważ to, co wiem, jest całkowicie poufne. Oficjalnie nie istnieją przeciw niemu żadne zarzuty. Gdyby, na przykład, miał być wybrany na jakieś oficjalne stanowisko, nikt nie miałby prawa zaprotestować. Jednak niewątpliwie coś wydarzyło się w Anglii … Tak, tak … coś się wydarzyło … I to spowodowało, że Maung H’la musiał wrócić do swojej ojczyzny. — Nagle Thorne przerwał zaniepokojony, czy nie powiedział więcej niż mu na to pozwalało stanowisko służbowe. — Nie był deportowany, rozumie pan, nie, nic z tych rzeczy. Po prostu pewne władze doszły do wniosku, że będzie lepiej … że będzie bardziej przydatny we własnym kraju. Wrócił więc dobrowolnie.
— Pewnie był szczęśliwy, że opuścił Anglię cały i wolny — wtrącił Strickland, skracając te rozwlekłe dygresje.
— Tego nie wiem — przyznał poważnie Thorne.
— Kiedy wrócił? — spytał pułkownik.
Kapitan Thorne zastanawiał się.
— Tak, na to pytanie mogę odpowiedzieć. Około dwa lata temu.
Strickland miał w zanadrzu następne pytanie, ale wiedział, iż musi je zadać z największą ostrożnością.
— Dwa lata to długi okres czasu. Przecież nie można stale człowieka podejrzewać przez dwa lata. Sądzę jednak, że coś, lub ktoś, mu przeszkadzało znów zajmować się turystami.
Na twarzy Thorne’a pojawiło się zaskoczenie. Po raz pierwszy zdawał się dostrzec oznaki inteligencji u swego rozmówcy.
— Nie spodziewałem się po panu takiego rozumowania — stwierdził i w zaskoczeniu odpowiedział wprost, bez stosowania żadnych dróg okrężnych: — Wykreślono go ze spisu wszystkich agencji.
Tak rozmawiając, doszli do biur kopalni rubinów, gdy dogonił ich mr Dodge. Kapitan Thorne odetchnął z ulgą, nie miał już ochoty odpowiadać na następne pytania, teraz zdecydował się skupić uwagę na innym temacie. Rozpoczął z zapałem, który nawet jego samego zaskoczył:
— Ten człowiek w lesie, ten pański człowiek-tygrys … czy jest pan pewny, że nigdy przedtem go pan nie widział? Chciałbym, żeby się pan dobrze zastanowił. Jest pan całkiem pewien?
Strickland usiłował sobie przypomnieć, przeglądał w pamięci całe grupy ludzi, domy na prowincji, towarzystwo w salonach, ludzi, których spotkał, teatry, kluby i restauracje.
— Jestem całkiem pewien, że nigdy przedtem go nie widziałem — odparł i mówiąc to, nie miał wątpliwości, że to prawda.
Thorne skinął głową. Nie spodziewał się innej odpowiedzi.
— To byłby oczywiście absurd — powiedział i nagle przyszła mu do głowy niezwykła i alarmująca myśl.
__________
Rubin lady Ariadny
Nie ma nic bardziej uniwersalnego, nic bardziej oczywistego jak miłość do pięknych, drogich kamieni. Tak wielkie piękno i ogromna wartość istnieją w tak małym przedmiocie! Nawet tak zasadniczy człowiek, jakim był Thorne, zostawił na boku swoją służbistość na widok szafirów i rubinów, które wyłożono przed Stricklandem na stole pośrodku dużej werandy. Strickland był w tej materii niezwykle wybredny. Nie chciał kamienia długiego jak torpeda ani okrągłego jak talerz. Spotkanie z Przeznaczeniem odłożył na bok. Chciał kamień czystej wody i głębi — tak, kamień o głębi pewnej pary oczu, których nie zapomniał przez dwa lata. Szafir byłby dobry, ale musiałby być tak błękitny jak tropikalne morze pod letnim niebem. A rubin? Musiałby to być szczególny rubin. Jeśli miałby to być rubin, to musiałby płonąć głębią żaru zachodzącego słońca i posiadać blask świtu.
— Nawet wielka dama odwiedzająca dla kaprysu wytworne sklepy na Bond Street nie byłaby bardziej wybredna od pana, sir — rzucił Thorne nikły promień humoru. Pamiętając o swoich obowiązkach, podszedł do furtki zamykającej w wysokim ogrodzeniu wejście na werandę. Mr Dodge przeczesał palcami wątłe kędziory i powiedział z powątpiewaniem:
— Mam tu jeszcze jeden rubin … Chce go kupić pewien kupiec z Bombaju, spodziewam się sprzedać go radży Czitapuru. Jednak nie zdecydował się jeszcze, mamy zatem prawo go sprzedać … Tylko że to drogi kamień …
— Chciałbym go zobaczyć — odparł Strickland — widzi pan, pragnę zdobyć naprawdę piękny kamień, ponieważ … — zawahał się. Znikła pewność siebie, która wczoraj uczyniła tak wielkie wrażenie na kapitanie Thorne. Teraz pułkownik Strickland był nieśmiały jak uczennica i wiedział (a to, że wiedział, coraz bardziej go onieśmielało i deprymowało), że na jego policzkach pojawił się rumieniec. Ale to może dobrze, iż wymieni nazwisko przyszłego właściciela klejnotu … Może wówczas pokażą mu jakiś naprawdę piękny kamień. Jeśli usłyszą to magiczne nazwisko, wówczas … Tak więc dokończył, podając nazwisko: — …ponieważ jest on przeznaczony dla lady Ariadny Ferne.
Nazwisko to wymienił łagodnym głosem, zwracając się do urzędników tak, jakby była mowa o ich najdrogocenniejszym klejnocie; stali teraz, słuchając w najwyższym napięciu. Strickland nie mylił się. Na wszystkich twarzach ukazał się uśmiech, w którym widać było wyraz uznania. Nawet Thorne porzucił swój sztywny oficjalizm i wrócił do stołu.
— Lady Ariadna Ferne jest pańską przyjaciółką? — spytał Thorne szczególnym tonem, który Strickland natychmiast dostrzegł i który nie mniej natychmiast go dotknął.
— Owszem — odrzekł — i co z tego?
— Ależ nic, poza tym, że panu zazdroszczę.
Strickland nagle przypomniał sobie pewnego starego majora, który stale radził młodszym oficerom, aby wobec swoich ludzi zawsze trzymał coś w zanadrzu. Kapitan Thorne zapewne wyznawał teorię starego majora: on przez cały dzień trzymał coś w zanadrzu. Teraz, na przykład, znów coś ukrywał. W tym momencie słońce zaszło za werandę. Pułkownik poczuł lodowaty podmuch wiatru. Czyżby znajdował się w miejscu, gdzie miał stoczyć walkę? A więc dobrze. Zaangażuje w to każdą uncję swojej energii. Czy jednak istniał jakiś związek pomiędzy trojgiem ludzi; człowiekiem z dżungli, Maung H’la i lady Ariadną Ferne — między ludźmi tak bardzo różniącymi się?
Patrzył niewidzącymi oczami w przestrzeń, zapomniawszy całkowicie, po co tu przyjechał. Wszystko świadczyło za tym, że istniało jakieś powiązanie między nimi i że było ono ściśle związane z przeczuciami gnębiącymi go już pierwszego wieczoru w bungalowie.
Snucie tych domysłów przerwał głos z boku. Mr Dodge wziął klucze i udał się do drugiego pokoju, by otworzyć kasę. Po chwili wrócił i położył na stole nieduży woreczek z czarnego aksamitu.