Dziewiąty Mag. Tom 1 - A.R. Reystone - E-Book

Dziewiąty Mag. Tom 1 E-Book

A.R. Reystone

0,0

Beschreibung

U Ariel - statecznej matki i lekarki weterynarii - zjawia się tajemniczy mężczyzna. Fabien twierdzi, że jest oficerem, a na dodatek elfem. To nie koniec niespodzianek! Przychodzi do kobiety, gdyż jego zdaniem tylko ona może opanować epidemię panującą wśród smoków. Ariel nie dowierza przybyszowi do czasu, gdy staje przed nią gigantyczny smok imieniem Croy. Stwór budzi postrach - ma złoto-zielone łuski, skrzydła pokryte błonami i potężne szpony - ale pod wpływem dotyku Ariel łagodnieje. Smok zabiera kobietę do swojego świata. Nie wszystkim spodoba się taka sytuacja.W świecie dziewięciu miast od dawna nie ma spokoju. Tereny coraz częściej stają się celem najazdów trolli, ataków chimer, grabieży cyklopów. Stosowane dotąd środki ochronne tracą znaczenie - magiczne kopuły stają się coraz słabsze, a smoki zostały zdziesiątkowane przez tajemniczą epidemię. Wszechwiedząca Oriana sugeruje, by oficerowie wyruszyli w poszukiwaniu wsparcia do równoległego świata.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 715

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



A.R. Reystone

Dziewiąty Mag. Tom 1

 

Saga

Dziewiąty Mag. Tom 1

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2022 A.R. Reystone i SAGA Egmont

© A.R. Reystone/ Syndykat Autorów - Agencja Literacka i Scenariuszowa, 2021

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728247549

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

PROLOG

W Oazie Piastunów

– A jak dolośne, to ziośtane oficielem i bede mieć plawdziwy buźdygan! – seplenił wesoło mały chłopczyk o bardzo błękitnych oczach, siedzący na kolanach piastuna.

– Jasne, Marcus, jasne. – Opiekun pogładził go po czarnej niesfornej czuprynie. – Tylko najpierw musisz się dużo uczyć. I bardzo starać. Oficerami zostają wyłącznie najlepsi, to elita, chłopcze. A wiesz, oni nie zadzierają nosa i nie grymaszą, gdy trzeba zjeść owsiankę albo iść wcześnie spać. Tak, jeszcze dużo nauki przed tobą, mój mały. Ale przede wszystkim muszą cię polubić smoki.

Twarz piastuna rozjaśnił uśmiech. Marcus był jego ulubieńcem, choć, prawdę mówiąc, dobry opiekun nie powinien nikogo faworyzować.

– Phi! – Dziecko wydęło usta. – I tak ziośtane oficielem! I bede jeździł na śmokach, ziobaciś!

– Marcus, na smokach się nie jeździ, nimi się dowodzi. Prawdziwy oficer lata na pegazie, a smoki tylko trenuje do walki, pamiętasz? – tłumaczył cierpliwie piastun. Upór tego malca czasem działał mu na nerwy.

– Do bani taki inteleś – wykrzyknął zdenerwowany chłopiec – jak sie nie moźna psielecieć na śmoku! – Teraz był bliski płaczu.

Piastun przytulił go do piersi i pogładził po głowie.

– No to może zostaniesz urzędnikiem albo sklepikarzem? – zaproponował przekornie, choć doskonale wiedział, że próba ze smokiem wypadła jednoznacznie.

– Eee, to jeśt dla flajelów! Bede oficielem i pokieluje najwięksią almią śmoków, jaką w ziciu widziałeś!

– Jasne, Marcus. Oczywiście – zgodził się szybko piastun, żeby uciąć ten spór. – „Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiał” – dodał w myślach. – A teraz śmigaj do łóżka, i nim doliczę do trzech, chcę słyszeć twoje chrapanie. Mówię serio, Marcus! – zrobił groźną minę, a przynajmniej tak mu się wydawało.

Chłopczyk popędził do łóżka, jakby go troll gonił. Chwilę później już we śnie uśmiechał się do pięknego smoka i dosiadającej go osoby. Znowu...

*

Wiele lat później

Sala odpraw w koszarach trzeciego miasta była prosto i skromnie urządzona. Ścian nie zdobił żaden gobelin. Witrażowe okna przedstawiały sceny walk smoków z różnymi fantastycznymi stworzeniami. Zwisające ze ścian i sufitu lampy w kształcie smoków zwykle „ziały” ogniem, aby oświetlić to dość ponure pomieszczenie, dzisiaj jednak nie było to konieczne, ponieważ małe okna wpuszczały wystarczająco dużo promieni słońca.

To nie miał być reprezentacyjny budynek, cieszący swym pięknem oko. Miał służyć jednemu celowi: naradom oficerów, przekazywaniu im grafików patroli oraz innych ważnych informacji, czy szkoleniu teoretycznemu adeptów, stąd wyposażenie było proste i funkcjonalne. Wszystko tutaj w jakiś sposób nawiązywało do smoków, począwszy od witrażowych okien, a na rzeźbieniach krzeseł i stołów skończywszy. Ostatecznie czy kwatera główna oficerów mogła wyglądać inaczej?

Otrzymanie stopnia oficerskiego było nie lada przywilejem, okupionym wieloma latami nauki, wyrzeczeniami, mozolnymi treningami. Przede wszystkim jednak wymagało, by adept został zaakceptowany przez smoki, a te z reguły pożerały mniej więcej co dziesiątego kandydata. Ale ci, których zaaprobowały i przetrwali mordercze szkolenie, z dumą nosili później zielony oficerski płaszcz zdobiony naszywką w kształcie głowy smoka. Tu nie było miejsca na zabawę. Oficerowie każdego dnia udowadniali swoim życiem, pracą i lojalnością, że zasłużyli na ten przywilej. Traktowali go zresztą śmiertelnie poważnie. W końcu strzegli bezpieczeństwa miast, prawda? Dlatego odnoszono się do nich z niezwykłym szacunkiem, podziwem, a nawet z lekką zazdrością.

Ostatecznie czarodziejem mógł być każdy, ale czarodziejem i oficerem jednocześnie tylko nieliczni.

– Dobra, panowie! – zagrzmiał generał Zorian, postawny i energiczny elf cieszący się ogromnym autorytetem. Akustyka w sali odpraw była tak doskonała, że nie potrzebował żadnego wzmacniacza głosu. – Ściągnąłem was tu wszystkich, ponieważ mam wam coś niezwykle ważnego do zakomunikowania.

Zrobił przerwę, a kilkudziesięciu oficerów strażników portali natychmiast umilkło, skupiając na nim uwagę. Wszystkich interesowało, po co zostali tak nagle wezwani.

– Jak wiecie – ciągnął Zorian – mamy coraz większe problemy z obsadzeniem wszystkich patroli. Nasze smoki są... hmmm... coraz słabsze i kadra oficerów niestety też się nieco skurczyła. – Szmer rozmów potwierdził, że jego podwładni mają tego pełną świadomość. – Dlatego Wielka Rada Czarnoksiężników wyznaczyła nam bardzo ważne zadanie. Poszukuję samych ochotników, więc jeśli ktoś nie ma zamiaru wziąć w tym udziału, proszę, żeby teraz opuścił salę.

Zapadła cisza. Nikt się nie poruszył. Opuszczenie sali odpraw byłoby równoznaczne z tchórzostwem, dlatego wszyscy ci piękni mężczyźni wciąż siedzieli na swych niewygodnych stołkach i zachodzili w głowę, jakie to zadanie ma dla nich generał.

– Skoro ten punkt programu mamy już za sobą – Zorian wykrzywił się, co w jego mniemaniu miało być uśmiechem – przejdę do rzeczy. Potrzebuję dwunastu chętnych do wykonania dość trudnego zadania, a ponieważ jest was tu kilkudziesięciu, będziemy musieli tę dwunastkę wylosować. Addar, wnieś kociołek!

Generał najwyraźniej był przygotowany na taką ewentualność, bo jego chochlik, Addar, już po chwili taszczył solidne naczynie z dziurą w pokrywie.

– Przyjaciele – powiedział elf – proszę, aby każdy z was napisał swoje imię na karteczce i wrzucił ją do środka. Ci, których wylosuję, pozostaną na sali, reszta powróci natychmiast do obowiązków i zapomni o tym zebraniu, jasne? Pozostałym dziękuję za chęć pomocy. A wybranym, mam nadzieję, wystarczy sił, odwagi i wytrwałości, aby wypełnić z honorem misję i bezpiecznie do nas powrócić – zakończył nieco pompatycznie, lecz znany był z tego, że wszystko, co dotyczyło smoków czy Korpusu Oficerów, traktował śmiertelnie poważnie.

Mężczyźni zaczęli po kolei podchodzić do kociołka i wrzucać karteczki.

– Cokolwiek to jest, mam nadzieję, że trafi się mnie. – Marcus mrugnął porozumiewawczo do swego przyjaciela, czarnoskórego elfa Fabiena. – Te patrole są taaakie nudne! – udał, że ziewa, wzbudzając rozbawienie towarzyszy.

Kiedy ostatni oficer wrzucił swą kartkę, generał wymamrotał pod nosem zaklęcie, zakręcił młynka buzdyganem i dotknął nim kociołka. Naczynie zaczęło wirować wokół własnej osi, poruszając karteczkami w środku, dopóki czar nie ustał.

– Addar, zacznij losowanie – nakazał Zorian.

Chochlik doskoczył do kociołka. Małą czteropalczastą rączką zaczął wyciągać karteczki i podawać je generałowi. Kiedy Zorian odczytał ostatnie nazwisko, niewylosowani oficerowie z żalem wyszli z sali, a pozostali skupili się wokół elfa. Zorian raz jeszcze sięgnął po buzdygan i zablokował zaklęciem drzwi, a następnie zatoczył bronią krąg wokół pozostałych oficerów. Natychmiast opadła na nich magiczna nieprzezroczysta kapsuła dźwiękoszczelna, a lustrzana tafla za plecami generała zmieniła się w ekran.

Dwunastu oficerów długo zapoznawało się z celem misji oraz grożącymi im niebezpieczeństwami. Niektórzy byli zszokowani, inni oburzeni, ale wszyscy przyjęli do wiadomości konieczność wykonania zadania.

– Pamiętajcie – powiedział na koniec generał – obowiązuje was ścisła tajemnica. Ten, który pierwszy namierzy cel, daje znak przez Znamię Smoka, a wtedy reszta się wycofuje, jasne?

– Jasne. Oczywiście – przytaknęli.

– No to do roboty. Czas nagli. Powodzenia, panowie! – Zorian spojrzał na każdego z oficerów uważnie, potem uściskał ich i wyszedł.

Chochlik Addar pstryknął palcami i ekran znowu zamienił się w zwykłe lustro w srebrnej oprawie zdobionej smoczymi wzorami. Zniknęła także dźwiękoszczelna kapsuła. Dwunastu wybrańców w milczeniu opuszczało salę odpraw.

*

– Oczywiście nic mi nie powiesz? – upewnił się Marcus, gdy Fabien wyszedł z sali. Wystarczyło jednak tylko spojrzenie elfa i już wiedział, że dalsze pytania są bezcelowe, przyjaciel i tak nic mu nie zdradzi.

„Cholera! – zaklął w myślach – że też musi być taki uczciwy!”.

„Słyszałem” – odparł telepatycznie Fabien z rozbawieniem. – Nie złość się, stary. Prędzej czy później dowiesz się o wszystkim, ale teraz nie mam wyboru, więc nie naciskaj, zgoda? – dodał już na głos i odszedł.

*

Gdzieś w świecie równoległym.

 

Tego dnia Ariel miała prawdziwe urwanie głowy. Pies w ciężkim stanie po wypadku, suka do cesarki i kontrola z nadzoru farmaceutycznego były tylko zapowiedzią dalszych paskudnych wydarzeń. Sanitariusz Peter wziął wolne, bo mu żona rodziła, a Ninę tak dotkliwie pogryzł doberman, że sama nadawała się do szycia. Na dodatek o czternastej trzydzieści Ariel miała wyznaczoną rozprawę rozwodową.

No, do sądu absolutnie nie mogła się spóźnić, choćby nie wiem co! Zagoniła do pomocy nawet starszą, grubą recepcjonistkę Kathey, bo liczba chorych zwierząt wymagających natychmiastowej pomocy zdawała się rosnąć w oczach. Co za szczęście, że parę lat wcześniej uparła się, by przeszkolić na taką ewentualność cały personel. Teraz wiedziała, że to była dobra decyzja. Z rozpaczą pomyślała, jak wściekła będzie Amanda, gdy znowu nie przyjdzie na wywiadówkę. Czasami chciała dać się sklonować, żeby ze wszystkim zdążyć, ale w końcu sama wybrała taki zawód i mogła mieć pretensje tylko do siebie, prawda?

Jednak wybierając studia, nie wzięła pod uwagę, że kiedyś będzie miała dom, rodzinę, dziecko. Starała się idealnie grać rolę żony, matki i szefa, ale najwyraźniej przegrywała na każdym tym polu. Najgorsze było to, że stanowczo zbyt mało czasu poświęcała Amandzie. Już od dawna stała przed dylematem. Jeśli zajmie się córką i porzuci ukochany zawód, kto je utrzyma? Przecież nie mogła liczyć na wsparcie rodziny, bo jej nie miała. Z kolei, jeśli nadal będzie tyle pracować w klinice, straci kontakt z własnym dzieckiem.

Pogrążona w ponurych rozmyślaniach, szybko i sprawnie „pocerowała” psa po wypadku i przekazała go Kathey. Potem zadzwoniła do Toma, swojego wspólnika, i poprosiła go o wcześniejszy przyjazd oraz pomoc przy cesarce. Wspólnie szybko się uporali z tłumem zwierząt, więc o czternastej piętnaście wskoczyła zdyszana do citroena i pognała do sądu. Po drodze włączyła radio, wyszukała stację nadającą ostre rockowe kawałki. Zawsze nastrajały ją bojowo, a dziś było jej to naprawdę potrzebne. Za nic w świecie nie może dać się zdeptać Stevenowi. Jadąc, nuciła więc pod nosem słowa jakiejś piosenki i wystukiwała palcami jej rytm na kierownicy.

Do ostatniej chwili miała nadzieję, że Steven – ze względu na Amandę – podpisze papiery rozwodowe i szybko będą to mieć za sobą. Jak mogła być tak głupia? Cholera, uparł się, żeby utrudniać całą sprawę. Wyglądało wręcz, że ma z tego niezły ubaw. I ta jego nowa flądra też.

Wracając po koszmarnym sądowym przedstawieniu do domu, zastanawiała się, jak mogła kiedykolwiek być zakochana w kimś tak konfliktowym, egoistycznym, małostkowym. Jak w ogóle mogła zwrócić na niego uwagę? No, ale podobno miłość jest ślepa. Roześmiała się w duchu, lecz był to gorzki śmiech.

Późnym popołudniem Ariel zatrzymała się na podjeździe przed skromnym domkiem na peryferiach miasta. Amanda musiała być u siebie, bo z jej pokoju dobiegała głośna muzyka.

„Co ona właściwie widzi w tym Eminemie? No cóż, widocznie ja się starzeję, a ona wchodzi w okres buntu” – pomyślała, uśmiechając się pod nosem.

Amanda była niesforną dziesięciolatką o ciemnych włosach i takich samych oczach. Zasadniczo dobrze się uczyła. Miała jedną, może dwie przyjaciółki oraz Aurorę – sąsiadkę i przyjaciółkę Ariel. Usłyszała trzask drzwi wejściowych, bo akurat robiła w kuchni kanapki z masłem czekoladowym, i wyszła umorusana do przedpokoju.

– Cześć – przywitała się.

Chciała usłyszeć, jak było, lecz mina matki wskazywała, że lepiej sobie darować wszelkie dociekania.

– Gorąca kąpiel? – zapytała więc zachęcająco. – No wiesz, to odgoni smutki, zrelaksuje ciało... – chyba miała nadzieję, że w ten sposób nakłoni Ariel do opowiedzenia, jak poszło. Była zła, że klinika zabiera jej matkę, a jeszcze bardziej, że starzy biorą rozwód, ale uznała, że to lepsze, niżby mieli się żreć całymi dniami.

Ariel nie dała się jednak namówić na zwierzenia.

– Co prawda za wcześnie na kąpiel, ale wiesz co? Chętnie – posłała córce cień uśmiechu.

Zdjęła pantofle i marynarkę i poszła do kuchni. Nalała sobie soku i napełniła miski trzech tłustych kotów.

– Cześć, zasrańce – powiedziała czule do ocierających się o jej nogi zwierząt. – Pieszczoty później, okej? – upomniała je łagodnie. – Na razie skorzystam z oferty pewnej młodej damy. Mam nadzieję, że tym razem użyła różanego – powiedziała, mając na myśli płyn do kąpieli. Koty popatrzyły na nią swymi mądrymi, wszystkowidzącymi oczami i majestatycznie oddaliły się do saloniku, gdzie czekało je ich ulubione zajęcie, czyli nicnierobienie i pozwalanie, by inni je podziwiali.

Ariel ruszyła do łazienki, gdzie już czekała na nią wanna pełna wonnej piany. Amanda chyba intuicyjnie wyczuła, że płyn różany będzie najstosowniejszy, bo wszędzie wokół unosił się jego delikatny zapach.

– Dzięki, Mandy – ucałowała córkę.

– Nie ma sprawy. Jak będziesz czegoś chciała, to wołaj.

Dziewczynka wyszła, a Ariel zaczęła zdejmować ubrania. Na podłodze po kolei lądowały poszczególne części garderoby. No cóż, nie da się ukryć, była bałaganiarą. Nie to, co Amanda – pedantka w każdym calu, choć miała tylko dziesięć lat! Lecz o tym Ariel przestała myśleć, bo nagle powróciło prześladujące ją od jakiegoś czasu uczucie, że jest obserwowana.

„Chyba zaczynam mieć fioła – pomyślała z niepokojem. – Przecież to śmieszne. Jestem tu sama, na litość boską! To pewnie przez zmęczenie i stres” – tłumaczyła sobie racjonalnie, ale na wszelki wypadek szczelnie zasłoniła okno i szybko wskoczyła do wanny, by ukryć się w różanej pianie.

No tak, miała trzydzieści parę lat i nie była ani piękna, ani zgrabna. Stosowała tylko podstawowe kosmetyki, a już na pewno nie robiła makijażu, bo czuła się z nim jak clown w cyrku. Lubiła naturalność. Lata pracy w odpowiedzialnym i stresującym zawodzie spowodowały, że jej ciemne włosy zaczynała pokrywać siwizna, co podobno dodawało jej uroku. Aktywny tryb życia sprawiał, że ciało nadal miała szczupłe, dobrze umięśnione i całkiem sprawne, mimo że nie miała czasu, aby specjalnie o nie dbać. W przeciwieństwie do swych znajomych, nie odwiedzała siłowni, nie katowała się joggingiem ani aerobikiem. Od czasu do czasu chodziły razem z Amandą do aquaparku i tam poddawała się masującym biczom wodnym lub leniuchowała w jacuzzi.

Teraz oparła głowę o brzeg wanny i przymknęła oczy. Różany zapach urzekał, woda koiła obolałe mięśnie. Nie była pewna, co bardziej ma zmęczone: ciało ciężką pracą czy psychikę nawałem problemów. Pod przymkniętymi powiekami pojawił się obraz, którego już dawno nie widziała. Wizja? Sen? Zawsze ten sam i zawsze tak realistyczny, że nie mogła go odróżnić od jawy. Nieodmiennie zachwycający.

„Czy kiedyś się spełni? Nie, to niemożliwe. Nie na tym świecie”.

Ocknęła się, bo Amanda przyszła sprawdzić, czy czegoś jej nie potrzeba. Córka otaksowała krytycznym spojrzeniem porozrzucane po podłodze ciuchy, sprawdziła wodę, z której piana zdążyła już zniknąć.

– Zasnęłaś? Ta woda jest kompletnie zimna! Siedzisz tu już półtorej godziny! Mogłaś się utopić! – usłyszała reprymendę swej nad wiek poważnej i odpowiedzialnej córki.

– Czy to nie rola rodziców wrzeszczeć na dzieci? – upomniała ją łagodnie Ariel, ale zrobiło jej się głupio, bo może faktycznie przysnęła?

– Jasne, ale to dzieci z reguły zachowują się nieodpowiedzialnie, a nie rodzice, tak? – Amanda spojrzała na nią karcącym wzrokiem. – Wyjdź z tej wody, zanim się zaziębisz! I zrób tu porządek!

Kiedy za córką zamknęły się drzwi, Ariel omal nie wybuchnęła śmiechem, uświadomiając sobie komizm tej całej sceny. Dziesięcioletnia dziewczynka strofująca własną matkę – no nie, świat się kończy! Ale wyszła z wanny i zastosowała się do wszystkich poleceń córki.

*

– Pani doktor! Jakiś pan do pani! – zawołała recepcjonistka Kathey.

– Przeproś i powiedz, że będę wolna za jakieś dziesięć minut! – odkrzyknęła.

Badając miot wiercących się szczeniąt owczarków niemieckich, mimowolnie pomyślała o urlopie. To wywołało uśmiech na jej twarzy. Tak, urlop. Już niedługo. Tylko ona i Amanda. Może na południu Francji albo gdzieś indziej, gdzie jest ciepło i czyste morze?

Skończyła badanie i ruszyła do recepcji.

– Kathey, mówiłaś, że ktoś na mnie czeka?

– Aha. Jest w pokoju gościnnym. Upierał się, że musi z panią porozmawiać w jakiejś bardzo ważnej sprawie.

– Okej.

Poszła do pokoju za recepcją.

– Kathey! Gdzie ten mężczyzna? – krzyknęła przez otwarte drzwi. – Jesteś pewna, że kogoś tu wprowadziłaś?! Gdybym cię nie znała tyle lat, pomyślałabym, że sobie żarty ze mnie robisz...

Odruchowo rozejrzała się raz jeszcze. Jedyne wyjście znajdowało się pod nosem Kathey, lecz ta przysięgała, że na pewno nikt stamtąd nie wychodził.

– Dobra. Wierzę ci. Wyluzuj! – Ariel zaczęła uspokajać coraz bardziej skonsternowaną recepcjonistkę. – Lepiej powiedz, jak ten facet wyglądał. „Może to ktoś znajomy?” – dokończyła w myślach.

– Był absolutnie piękny! – jęknęła z zachwytu kobieta.

– Fajnie. Powiem to twoim wnukom, gdy tylko je zobaczę. – Sarkazm w głosie Ariel był niemal powalający. – A teraz czy możesz mi opisać tego „pięknego” gościa?

Odkąd pamiętała, żaden facet nie wzbudził w Kathey większego zainteresowania niż para dziurawych skarpet. Wyjątek stanowił jej były, który notorycznie uchylał się od płacenia alimentów na najmłodsze dzieci, ale gdy mówiła o nim, używała zupełnie innych słów. Wyrazu „piękny” wśród nich nie było.

– No więc – zająknęła się Kathey – był... był... wysoki i… ciemnoskóry. I... miał... miał włosy do prawie do pasa! I taki ciepły, seksowny głos, fantastyczne usta i... i... i... Po prostu był pięęękny!

– Mhm, jasne. A czy ten Adonis miał jakieś znaki szczególne? – zapytała Ariel, której ten opis nic nie mówił.

Ironicznie zerknęła na recepcjonistkę. Na twarzy kobiety rozkwitł błogi uśmiech.

„Zupełnie jakbym zobaczyła kota, który właśnie opił się śmietany” – pomyślała lekarka z rozbawieniem. – Kathey! – powiedziała już na głos, siląc się na stanowczy ton. – No więc? Miał jakieś cechy szczególne czy nie?

Recepcjonistka zmarszczyła czoło i zaczęła intensywnie drapać się za uchem, Ariel zaś, tracić cierpliwość. Tak rozkojarzonej kobiety już dawno nie widziała.

– Mam! – krzyknęła radośnie Kathey i strzeliła palcami. – Miał tatuaż albo coś w tym stylu, o tu – dotknęła lewej strony szyi. – Taki dziwny, zielony. Coś jakby głowa tych... tych... no tych paskudnych stworzeń, które pani doktor leczy! – wypaliła i dopiero po chwili dotarło do niej, co powiedziała. Zamilkła i spuściła wzrok. Jej twarz przybrała kolor dorodnego buraka.

– Leczę wiele zwierząt – przypomniała Ariel takim tonem, jakby pouczała dziecko. – Sprecyzujesz, o które ci chodzi?

– No o te zielone, paskudne jaszczurki...

– Ach, legwany.

– Mhm.

– Czyli facet miał na szyi tatuaż w kształcie głowy legwana. A mówił, o co mu chodzi?

– Nie. Chciał tylko porozmawiać. A potem, jak widać, zniknął. Jaka szkoda…

– Reasumując, mamy pięknego ciemnoskórego mężczyznę z zielonym tatuażem w kształcie głowy legwana na szyi, który chciał ze mną rozmawiać i kompletnie rozkojarzył moją najlepszą pracownicę, tak? Kathey, nic się nie stało – powiedziała ze śmiechem. – Ale jeśli ponownie się pojawi, powiedz mi o tym od razu, zgoda? I nie daj się znowu tak zauroczyć, bo naskarżę twoim wnukom! Mówię serio. – Znowu się śmiejąc, pogroziła kobiecie palcem. – Gdyby mnie ktoś szukał, dzwoń na komórkę. A tak swoją drogą, legwany wcale nie są paskudne – rzuciła przez ramię i ruszyła do wyjścia, zostawiając ciągle zdekoncentrowaną Kathey na środku recepcji.

*

Wyszła na parking otoczony porządnie przyciętym żywopłotem. Popatrzyła z czułością na budynek kliniki – jej dziecko, które stworzyła od zera parę lat temu.

„Tak – pomyślała – bez Toma i reszty zespołu nigdy by mi się to nie udało”.

To jedyna rzecz, jaka jej wyszła. To i Amanda. Pomyślała ze smutkiem, że w innych sprawach jej życie przypominało ciąg nieszczęść, tajfunów i katastrof.

„No, ale musi być jakaś równowaga w przyrodzie, nie? Mam Amandę i klinikę, więc mam po co żyć”.

Przez moment znowu miała wrażenie, że jest obserwowana i ktoś podsłuchuje jej myśli.

– „O rany, ale to głupie! Naprawdę zaczyna mi odbijać” – pomyślała, lecz czujnie rozejrzała się dookoła. Nie zauważyła niczego niezwykłego.

„To przez ten rozwód i nawał pracy – westchnęła. – Już niedługo będzie po wszystkim, a potem dwa razy się zastanowię, zanim spojrzę na jakiegoś faceta. Zresztą na takie rzeczy jestem za stara. Niech młodzi się w to bawią. No, czas do domu. Może jakaś pizza, wino i fajny film?”.

Ale zaraz, zaraz, przecież to będzie weekend bez dyżuru! Można zorganizować grilla albo wyskoczyć z Amandą do aquaparku. No jasne! Uwielbiała ten przełom wiosny i lata, bzem i magnolią pachnący.

Jadąc do domu, myślała o dziwnym ciemnoskórym nieznajomym z zielonym tatuażem na szyi. Trzeba przyznać, że ją zaintrygował. Ciekawe, czego mógł od niej chcieć. I czemu tak po prostu zniknął?

*

Tak jak sobie obiecała, weekend spędziła na słodkim lenistwie. W sobotę po południu wpadła do nich Aurora z Liamem i dzieciakami – siedmioletnim Brianem i dziewięcioletnią Amber. Dzieci bawiły się razem z Amandą, a dorośli grillowali. Śmiechom, śpiewom i dokazywaniu nie było końca. Wreszcie Liam zagonił zmęczone urwisy do łóżek, Amanda wyczuła, że matka chce pogadać z Aurorą, i też pod byle pretekstem poszła do siebie. Wieczór przerodził się w typowo babski – z winem, zwierzeniami, plotkami.

– Dawno nie śpiewałaś, no dawaj! Całkiem nieźle ci to wychodzi – zachęciła po jakimś czasie Aurora, podając Ariel gitarę. – Mówiłam ci już, że zrobiłabyś na tym niezłą kasę, gdybyś się trochę postarała? A ty się uparłaś na tę klinikę…

– Mówiłaś. Tysiąc razy. Daj spokój, cały wieczór darłam się jak kotka w rui, teraz już sobie daruję – zaprotestowała Ariel.

Ech, te babskie wieczory przy winie... Chwilę wpatrywała się w rubinową zawartość swego kieliszka. Zaraz jednak pociągnęła łyk, a potem długą chwilę pozwoliła kubkom smakowym rozkoszować się trunkiem.

„A co tam – pomyślała, gdy wino zaczęło robić swoje. – Tylko młodzi mają prawo śpiewać?”. Wiesz co? – odezwała się do Aurory. – Dawaj tę gitarę, damy czadu.

Taką przyjaciółkę Aurora lubiła najbardziej. Wesołą, wyluzowaną. Ostatnio była to rzadkość. Podała jej instrument. Ariel rozsiadła się wygodnie w wiklinowym fotelu i wyciągnęła nogi. Przez chwilę sprawdzała nastrojenie gitary, potem ciepłe powietrze wieczoru drgnęło pod wpływem dźwięków płynących spod jej palców i z jej gardła. Popijając wino, Aurora zasłuchała się. Ariel miała niezłą skalę głosu, jakiej nie powstydziłaby się niejedna gwiazda popu. Interpretacja też była całkiem fajna. Jak można marnować taki talent, pracując po prostu w klinice dla zwierząt? Nie była w stanie tego zrozumieć. Ostatnie akordy ballady dobiegły końca, zapadła cisza.

– Specjalnie przyniosłaś to wino, bo po nim zawsze wymiękam i gram – rzuciła oskarżycielsko Ariel, choć jakoś nie było widać, żeby miała pretensje.

– Jak sprawy ze Stevenem? – nie wytrzymała Aurora.

Ariel sięgnęła po jeszcze jeden kieliszek, tym razem wypiła go jednym haustem, westchnęła, spuściła głowę. Milczała. Słowa były zbędne. Niestety po tym pytaniu radość ulotniła się i następna piosenka była już tylko manifestem smutku, rozczarowania, żalu i tęsknoty... Za czym? Aurora mogła się tylko domyślać. Ariel zamknęła oczy, jej palce przebiegły po strunach, zaczęła nucić:

Jesteś poezją

Sonetem zapisanym przez Los

Na kartach mojego życia

Odczytuję cię co dnia

Upajając się tobą wciąż od nowa...

Przyjaciółka popatrzyła na nią, zaskoczona. Ballada mówiła o kobiecie zakochanej, a nie o takiej, która właśnie się rozwodzi. Tymczasem Ariel śpiewała dalej...

– Jest coś, o czym powinnam wiedzieć? – zapytała Aurora, gdy dźwięki gitary ucichły.

– Co? – Ariel ocknęła się z zadumy. Dotarł do niej sens pytania, zarumieniła się. – „Cholera, jestem po trzydziestce a nadal się rumienię!” – pomyślała i dokończyła już na głos: – Nie, kompletnie o niczym.

– Ariel! – Groźna mina Aurory mówiła: „Możesz wszystkich okłamywać, ale nie mnie”.

– No co? Przecież mówię, że nie ma o czym gadać...

– Jaasne! A ta piosenka to niby jest o ciężkiej rozpaczy rozwodzącej się kobiety? – zadrwiła przyjaciółka. – Dalej, nawijaj! Kto to?

– O czym ty, do cholery, gadasz?! – zdenerwowała się Ariel.

– O tej piosence. Tak śpiewa tylko zakochana kobieta. Gadaj, kto to jest!

– Zaraz, ty naprawdę myślisz, że ja kogoś mam?

– Nieee, skąd?! Jak na to wpadłaś?

– Przestań! Ani mi to w głowie, zwłaszcza po historii ze Stevenem – żachnęła się Ariel. – Po prostu ta melodia jakoś tak się mnie uczepiła. Zwyczajnie ją lubię. Zadowolona? – wyrzucała z siebie słowa z szybkością karabinu.

Ale Aurora wcale nie wyglądała na przekonaną.

„Muszę się jej lepiej przyjrzeć w następnych dniach” – pomyślała.

Kładąc się spać tego wieczoru, Ariel miała świadomość, że nie powiedziała przyjaciółce całej prawdy. Jasne, lubiła tę balladę, jednakże w tej piosence zawarta była tęsknota za czymś, co nie było jej dane całe życie. Za kimś, kto prawie co noc nawiedzał ją w snach. Pół nocy walczyła z bezsennością i marzeniami.

„To żenujące” – pomyślała nad ranem, nim padła ze zmęczenia.

*

Następne dni przypominały poprzednie, tyle że ochłodziło się i przeszły pierwsze letnie burze. Ariel dzieliła swój czas między pracę, obowiązki domowe i Amandę, starając się to wszystko jakoś pogodzić. Tymczasem wojna sądowa ze Stevenem nabierała tempa. Wykłócał się o najdrobniejsze przedmioty, a teraz dodatkowo próbował odebrać jej Amandę!

„Mogę wszystko stracić, ale Amandy nie pozwolę mu zabrać!” – myślała z zaciętością.

Na różne sposoby starała się wynagrodzić córce cały ten stres związany z rozwodem. Bardzo lubiła wieczory, gdy Amanda leżała już w łóżku, a ona, rozciągnięta obok, czytała jej różne fantastyczne książki.

Córka też uwielbiała te wspólne lektury, bo matka tak interpretowała tekst, że postacie dosłownie ożywały. Sama też, w niesamowity sposób, potrafiła wyczarować najbardziej fantastyczne istoty i historie, po których Amanda miała potem wiele pięknych, kolorowych snów. Nawet po bardzo ciężkim dniu wieczory należały tylko do nich dwóch. Był to rytuał, który wspólnie pielęgnowały od czasu, gdy Amanda była raczkującym niemowlakiem. Dziewczynka najpierw się kąpała, potem jadła kolację, a później kładła się do łóżka z książką i czekała na wieczorną porcję ekscytujących opowieści, przy których z reguły po godzinie zasypiała.

Tego wieczoru zerwał się porywisty wiatr. Nadciągała burza. Koty się pochowały. Ariel pozamykała okna i wyłączyła co ważniejsze urządzenia elektryczne. Atak nawałnicy nastąpił w okamgnieniu. Strugi deszczu zaczęły spływać po szybach okiennych, gałęzie drzew załomotały dziko na wietrze.

„Oby nie powybijały szyb” – pomyślała. Ulicą płynęła rzeka wody. Jakby tego było mało, o dach zadudnił grad wielkości śliwek. – „No tak, o tej porze roku burza to normalka. Miejmy nadzieję, że przyniesie orzeźwienie”.

Przytuliła wystraszoną Amandę.

– To tylko burza, nic wielkiego – powiedziała uspokajająco i pogładziła córkę po głowie, lecz nie wypuściła jej z ramion, póki wszystko się nie uspokoiło. Na szczęście burza jak szybko i gwałtownie się zaczęła, tak szybko minęła. Pozostał po niej lekki, siąpiący deszczyk. Córka właśnie szykowała się do snu, gdy nagle wyciągnęła rękę w stronę okna i krzyknęła, podekscytowana:

– Mamo, zobacz, zobacz!

– Co? Co takiego?

– Nie widzisz? O tam, na dachu! Mamo, to smok! – zaaferowana Amanda zaczęła dziko podskakiwać. – Najprawdziwszy!

Ariel wytężyła wzrok, niczego jednak nie zobaczyła. Pomyślała, że chyba przesadziła z tymi książkami, bo teraz córka ma zwidy.

– Niczego tam nie ma. Wydawało ci się, kochanie – powiedziała łagodnie.

– Wcale nie! – krzyknęła rozzłoszczona dziewczynka. – On tam naprawdę był! Widziałam go! Widziałam!

Zrezygnowana Ariel machnęła ręką.

– Niech ci będzie, widziałaś. Co nie znaczy, że z tego powodu nie musisz już kłaść się spać. Jest późno, a ty idziesz na ósmą do szkoły. Wiesz co, dzisiaj chyba darujemy sobie czytanie, bo zaczynasz gadać głupstwa. Od jutra zabieramy się za poważniejsze książki. Dobranoc – ucałowała córkę, zgasiła światło i wyszła.

– Wiem, że tam jesteś. Widziałam cię. Nie ukryjesz się przede mną – szepnęła Amanda, zanim zapadła w sen.

*

Czerwone ślepia bez źrenic rozjarzyły się w ciemnościach. Przekaz myślowy całej społeczności był jasny: zwiększyć dawkę ordonu, wtedy prace posuną się szybciej. Druga informacja mówiła o ekspedycji: wykonać szybko i należycie.

*

Zeszła na dół. Burza ucichła i Amanda pewnie już spała. Trochę zmartwiła ją ta zbyt wybujała wyobraźnia córki, ale pretensje o to mogła mieć tylko do siebie, prawda? Może faktycznie już czas przestać chować Amandę pod kloszem i zacząć jej uświadamiać, jak wygląda prawdziwe życie?

Zastanawiając się, jak to zrobić, poszła do kuchni. Nic tak nie poprawiało jej humoru jak gorące kakao. Po chwili usiadła z kubkiem w dłoni przy stole, wpatrzyła się w swoje odbicie w szybie. Ciszę przerwał dzwonek telefonu.

„Tylko nie teraz” – pomyślała niechętnie.

Nie miała najmniejszej ochoty włóczyć się po nocy, więc miała nadzieję, że to tylko jakiś znajomy, a nie właściciel chorego zwierzaka.

– Tak? – rzuciła do słuchawki.

– Pani doktor Ariel Odgeon?

Westchnęła ciężko. Ten wieczór jednak nie miał być spokojny.

– Tak, słucham.

– Tu Natalie Mosse. Przepraszam, że dzwonię o tak późnej porze, ale Barnaba ma atak. Dałam mu ten czopek, który pani przepisała, ale nic nie pomaga! – głos w słuchawce był prawie na skraju histerii. – Czy mogłaby pani mu pomóc? Bardzo proszę!

Barnaba był starym cocker spanielem od lat cierpiącym na padaczkę. Najwidoczniej musiał wystraszyć się burzy. Jeśli jednak zaordynowany lek nie zadziałał, to znaczyło, że jest naprawdę źle. Podjęła błyskawicznie decyzję. Zostawiła wiadomość dla Amandy, gdzie jest, w razie gdyby córka się obudziła, i zadzwoniła do Aurory, żeby miała jej dom na oku. Na szczęście trzymała podręczną torbę z lekami w domu, a pani Mosse mieszkała blisko.

„Jak wszystko dobrze pójdzie, wrócę, zanim Amanda się obudzi” – pomyślała. Szybko się ubrała i wyszła w noc.

Tak jak przypuszczała, wizyta nie zajęła jej wiele czasu. Przerwała biednemu zwierzęciu atak padaczki, podała kroplówkę wzmacniającą i pocieszyła właścicielkę.

„O rany, jestem jak średniowieczny rycerz dureń, któremu bezinteresowne niesienie pomocy sprawia prawdziwą przyjemność. A gdzie nowoczesne dążenie do bogactwa? Gdzie wyzysk pacjenta za wszelką cenę? Zdecydowanie to mnie trzeba leczyć! Zupełnie nie przystaję do tych brutalnych i egoistycznych czasów” – drwiła z samej siebie, lecz właśnie takie wizyty jak ta sprawiały, że widziała sens własnego życia i czuła się potrzebna.

Wracała do domu pustą ulicą. Stukot jej obcasów na mokrej jezdni i mdłe światło latarń sprawiły, że poczuła się nieswojo. Znowu miała wrażenie, że jest obserwowana. Wiedziała, że sama sobie napędza wyobraźnię różnymi makabrycznymi wizjami i czuła gęsią skórkę na karku, lecz pocieszała się, że już niedaleko. Jeszcze tylko dwa zakręty i będzie w domu.

I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, z ciemnej bocznej uliczki wyskoczyły jakieś trzy typki. Pędem ruszyły w jej kierunku. Zauważyła ich kątem oka, odruchowo zaczęła uciekać. Z następnego zaułka wybiegł kolejny i odciął jej drogę!

„Co u licha!? Zasadzka?” – pomyślała, spanikowana.

Rzuciła się w bok, robiąc unik przed napastnikami. Susami gnała do przodu, tobrą lekarską opędzając się od prześladowców. Naraz jeden z nich skoczył i złapał ją za kostki nóg. Runęła jak długa na mokry asfalt. Reszta bandziorów też do nich doskoczyła. Coś do siebie gadali, lecz Ariel nic nie rozumiała. Ich mowa w jej uszach brzmiała twardo i prostacko. Kojarzyła się z odgłosem tarcia kamieni młyńskich.

„Amanda! – pomyślała z rozpaczą, przeklinając własną głupotę, która kazała jej wyść dziś wieczór z domu. Tymczasem napastnicy wyciągnęli linę i skrępowali nią ciało kobiety. – Nie chcą mnie zabić tylko wolą porwać? Ale po co?! Przecież nic nie mam, nikt nie da za mnie złamanego grosza. To nie ma sensu!”.

Sytuacja zdała się Ariel kompletnie niedorzeczna i groteskowa, tymczasem czterech bandytów niosło ją skrępowaną w głąb ciemnej uliczki.

– Czego chcecie? – wychrypiała, bo sznur oplatał też jej szyję. – Jeśli okupu, to nic nie mam. Nie jestem bogata.

– Milcz! – powiedział jeden z nich z dziwnym akcentem.

Dopiero teraz mogła przyjrzeć się porywaczom. W półmroku nie było to łatwe, lecz zauważyła, że wszyscy są krępi i podejrzanie niskiego wzrostu. I wszyscy bez wyjątku cuchnęli. Pętająca ją lina świeciła na błękitno, i chociaż wydawała się luźna, Ariel za nic nie mogła jej z siebie zrzucić. Czuła też dziwne osłabienie...

Ten, który się odezwał, spojrzał na nią przez chwilę, i wtedy dostrzegła jego płonące żółte ślepia oraz fioletowy odcień skóry.

„To jakaś paranoja! Ktoś mnie normalnie wkręca! Biorę udział w jakimś reality show typu ukryta kamera?” – pomyślała.

To nie miało sensu. Był dwudziesty pierwszy wiek, takie osobniki po prostu nie istniały!

„Musi być jakieś racjonalne wytłumaczenie tego wszystkiego!”.

Gorączkowo rozmyślała, czego mogą od niej chcieć i jak im uciec. Nagle na końcu uliczki, w którą została wtaszczona, zobaczyła kogoś jeszcze. Ciemną postać normalnego wzrostu odzianą w długi płaszcz.

„Mają wspólnika?!” – teraz już bała się na serio.

Tymczasem karzełki na moment zamarły w bezruchu, najwyraźniej zastanawiając się, co robić. Ten obcy chyba jednak nie był ich przyjacielem. Potem mimo wszystko zdecydowanie ruszyły w kierunku mężczyzny. Jeden z karłów wyciągnął z kieszeni kurtki przedmiot przypominający połączenie staroświeckiego zegarka kieszonkowego z puderniczką, otworzył go i w stronę obcego pomknęło coś na kształt srebrnej kuli wielkości pomarańczy.

Mężczyzna nie był tym zaskoczony, bo sprawnie sparował atak krótką laską. Kula uderzyła w pobliski mur, wybijając w nim dziurę. Co najciekawsze, wszystko to odbyło się w absolutnej ciszy! Z rozdziawionymi ze zdumienia ustami, Ariel obserwowała całą akcję. Wszystko wskazywało na to, że karły próbowały ją porwać, a ten człowiek zamierzał im w tym przeszkodzić.

Nagle porywacze rzucili ją na asfalt. Potwornie zabolało. Zaprotestowała, lecz nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wyciągnęli broń i wspólnie zaatakowali obcego. Srebrne kule śmigały we wszystkie strony. Karły były szybkie, lecz mężczyzna też wybornie sobie radził. Zręcznie oddawał ciosy raniąc jednego porywacza za drugim. Jeden z karłów oberwał rykoszetem. Ariel zobaczyła jego wykrzywioną bólem twarz, ale znowu nie usłyszała najmniejszego nawet odgłosu! Nic. Kompletna cisza.

W końcu porywacze chyba zrozumieli, że w tym starciu nie mają szans, bo porzucili ją na mokrym asfalcie, a sami zaczęli umykać. Mężczyzna nie zamierzał ich gonić. Podszedł do Ariel, dotknął liny tajemniczą laską zakończoną czymś w rodzaju grotu i uwolnił kobietę z więzów. Te opadły na ziemię i natychmiast rozpłynęły się w powietrzu, a wtedy siły witalne zaczęły powracać. Nieznajomy spokojnie schował laskę do kieszeni płaszcza. Dyskretnym ruchem dłoni sprawił, że odgłosy wieczoru, szum krzewów oraz dźwięki przejeżdżających niedaleko pojazdów również powróciły. Ariel miała wrażenie, jakby wyszli z jakiejś dźwiękoszczelnej kabiny.

– Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? – zapytał.

Uniosła głowę i ujrzała nad sobą najpiękniejszego mężczyznę, jakiego w życiu widziała. Ciemnoskórego z czymś w rodzaju zielonego, fosforyzującego tatuażu – bardziej smoka niż legwana – na szyi. I właśnie w tym momencie film jej się urwał.

Nieznajomy zrobił zmartwioną minę, dotknął dłonią czoła Ariel, przymknął oczy. Przez chwilę wyglądał, jakby o czymś intensywnie myślał, potem wziął kobietę na ręce, rozejrzał się czujnie dookoła i ruszył w kierunku jej domu. Interesujące było, że dokładnie wiedział, dokąd należy iść.

*

Otworzyła oczy. Leżała na kanapie we własnym salonie. Zobaczyła zmartwione miny Aurory i Amandy.

– Mamo? Jak się czujesz? – zapytała zaniepokojona dziewczynka.

– Twoja mama potrzebuje teraz dużo odpoczynku – rozległ się męski, tubalny głos.

Ariel odwróciła głowę i zobaczyła nieznajomego.

– Słuchaj, trzeba zawiadomić policję – powiedziała zdenerwowana Aurora. – Ten pan twierdzi, że napadł cię jakiś włóczęga. Jak nam go opiszesz, może zdążą go złapać, zanim ucieknie za daleko.

„Włóczęga? – Ariel spojrzała ze zdumieniem na mężczyznę. – Co on im naopowiadał? Przecież było ich czterech!”.

Pamiętała dokładnie. Cztery karły o fioletowym odcieniu skóry i żółtych ślepiach.

„O co, do cholery, chodzi?!”.

Nieznajomy najwyraźniej wyczytał w jej oczach to nieme pytanie.

– W tamtej uliczce było bardzo ciemno, a typek błyskawicznie się zmył. Też nie byłbym w stanie go opisać, ale oczywiście policję zawsze warto zawiadomić. To ja już chyba się pożegnam. A pani powinna odpocząć.

– Nie, nie! Niech pan zostanie! – Ariel niemal krzyknęła. Miała tyle pytań do nieznajomego wybawcy. – Chciałabym panu podziękować, a nawet nie wiem, jak pan ma na imię.

Uśmiechnął się.

– Fabien, mam na imię Fabien – powiedział. – A podziękowań nie trzeba. Ot, po prostu byłem we właściwym miejscu o właściwej porze.

– Ale jak mam się panu odwdzięczyć? – nalegała, wiedząc, że przecież wcześniej ten człowiek był w jej klinice i chciał z nią rozmawiać. To nie mógł być przypadek.

Fabien ukląkł przy kanapie, ujął dłoń Ariel w swoje duże, ciepłe ręce i spojrzał jej w oczy. Przekaz, który odebrała w swoim mózgu, był tak wyrazisty, że aż bolesny:

„Będzie mi miło, jeśli zechcesz ze mną porozmawiać na przykład przy kawie. Jutro, powiedzmy o szesnastej, w kawiarni Pod Krzywym Kogutem, zgoda?”.

„Okej” – odpowiedziała, zdumiona, również w myślach.

„Ale na razie proszę, żebyś utrzymywała oficjalną wersję, że napadł cię włóczęga. Dobrze? Chyba, że chcesz, żeby potraktowano cię jak osobę niezrównoważoną”.

– Odwdzięczyć? Nie widzę takiej potrzeby – powiedział już na głos i obdarzył ją promiennym uśmiechem. – Proszę uważać na siebie i nie chodzić samotnie po nocy. – Pogroził jej żartobliwie palcem. – Następnym razem może mnie nie być w pobliżu.

„Uważaj na siebie, oni mogą wrócić!”. – Ten przekaz zabrzmiał w jej umyśle równie wyraźnie.

– Do widzenia paniom – ukłonił się Ariel i Aurorze. – Trzymaj się, Amanda, i opiekuj się mamą – dodał i wyszedł.

*

– Jeezu!! – jęknęła z zachwytem Aurora. – Ależ on był pięęękny!

Ariel popatrzyła na nią z uśmiechem. Tak, już raz słyszała te pełne zachwytu słowa, tyle że teraz w pełni je podzielała. Faktycznie Fabien był wyjątkowo pięknym mężczyzną, miał ciepły, niski głos i fantastyczne zmysłowe usta.

– Czemu on nie mógł uratować mnie? – Aurora prawie piała z zachwytu.

– Amanda, zadzwoń do wujka Liama i powiedz, że Aurora żąda natychmiastowego rozwodu – nakazała córce rozbawiona Ariel.

Wszystkie trzy wybuchnęły śmiechem.

– Oczywiście umówisz się z nim? – drążyła sprawę przyjaciółka.

– A niby jak, skoro oprócz imienia nic o nim nie wiem? – odparowała Ariel, nie zdradzając, że już to zrobiła – Zresztą z taką aparycją ten facet normalnie musi mieć tabuny zadurzonych fanek, a ja, przypominam wam obu, jestem na etapie rozwodu. Amory mi nie w głowie.

– Jasne, a ja jestem królową brytyjską! – prychnęła Aurora. – Wyglądał na bardzo tobą zainteresowanego, kiedy cię tu przyniósł.

– A mogło być inaczej? Przecież mnie uratował! Zresztą, jeśli faktycznie zechce mnie znowu spotkać, w co wątpię, to wie, gdzie mnie szukać. Odpuśćcie – ucięła rozmowę Ariel.

– No to chyba nic tu po mnie. Na twoim miejscu jednak powiadomiłabym policję. Do licha, przecież dostają pensje z naszych podatków! Powinni nas bronić! A tu ani śladu patrolu! Skandal! Dobranoc – zakończyła Aurora i wyszła.

– Mamo, jak się czujesz? – zapytała Amanda.

– Nieco skołowana. – Ariel nie wiedziała, co sądzić o wydarzeniach tego wieczoru. – Chyba już położę się spać. Ty też najlepiej zrobisz, jak pójdziesz do łóżka. Przepraszam, że napędziłam ci stracha, ale Barnaba pani Mosse miał atak i musiałam mu pomóc. Ale teraz już nigdzie się nie ruszę, obiecuję. – Ucałowała córkę.

– Nie powiadomisz policji? – zapytała zdziwiona dziewczyna.

– A co to da? Ten włóczęga na pewno już dawno zwiał. I tak mamy zarwane pół nocy, a oni nie daliby nam spać drugie pół. – Ariel skrzywiła się, machnęła ręką. – Nie, powiadamianie policji nic nie da.

Ledwie się położyła, zapadła w kamienny sen, w którego mrokach czaiły się jakieś dziwne postacie. Na próżno usiłowała im się przyjrzeć. Widziała tylko rozmyte kontury i czerwone oraz żółte punkciki oczu.

*

– Mamo! Mamo! – Ktoś szarpał ją za ramię. – Zaspałyśmy!

Amanda stała nad Ariel i starała się ją obudzić. Ta nieprzytomnie spojrzała na budzik. Wielkie nieba! Dziewiąta! Powinna już być w pracy. Wyskoczyła jak oparzona z łóżka i zadzwoniła, by wyjaśnić Kathey, że trochę się spóźni. Potem szybko wzięła prysznic, wypiła w biegu kawę i po kilku minutach gnała do kliniki, oglądając po drodze zniszczenia, jakich poprzedniej nocy dokonała nawałnica.

Tego dnia nic jej się nie układało. Tom miał pretensje o spóźnienie i brak profesjonalizmu. Potem podczas zabiegu omal nie dostał szału, gdy któryś raz z rzędu podała nie te narzędzia lub zrobiła nieprawidłowy szew. Pracownicy patrzyli na nią dziwnie, jakby podejrzewali, że całą noc balowała i jest skacowana. A do tego faktycznie bolała ją głowa – reszta ciała zresztą też – i była kompletnie rozkojarzona. Około południa Tom nie wytrzymał i zaciągnął ją do swojego gabinetu, domagając się wyjaśnień. Usiadła znużona w jego fotelu i opowiedziała o nocnych wydarzeniach – oczywiście w wersji oficjalnej, czyli że napadł ją włóczęga i mocno poturbował.

– Czemu, do cholery, nie zadzwoniłaś z domu, że bierzesz dzień wolnego?! – zdenerwował się Tom, a to jeszcze bardziej pogorszyło jej samopoczucie. Nie dość, że tyle przeszła, to teraz jeszcze on na nią wrzeszczy. Prawie miała łzy w oczach. Pociągnęła nosem, zagryzła usta. Wspólnik spojrzał na nią i szybko się zreflektował, że przesadził.

– Przepraszam – powiedział cicho, siadając obok i obejmując ją ramieniem. – Ale sama przyznasz, że gdybyś dała znać, co się stało, nikt nie miałby ci za złe, że nie przyjdziesz. Wszyscy by zrozumieli, że potrzebujesz odpoczynku. Słuchaj, poproszę Petera, żeby cię odwiózł do domu. Popatrz na siebie. Jesteś półprzytomna, ledwie trzymasz się na nogach.

– Dam radę – zaprotestowała słabo.

– Koniec dyskusji. Zaraz zawołam Petera. – Wyszedł do poczekalni, cicho wytłumaczył sanitariuszowi, o co chodzi, i po kilku minutach Peter wiózł Ariel jej własnym citroenem do domu. Czuła się trochę jak mała, ubezwłasnowolniona dziewczynka, ale wolała nie drzeć kotów z Tomem, zwłaszcza, gdy był w tak bojowym nastroju.

– Przepraszam, Peter, że zawracam ci głowę swoimi problemami – rzuciła cicho.

– Nie ma sprawy. Poniekąd pani problemy są naszymi, nie? Szkoda, że pani doktor od razu nic nie powiedziała. Trzeba było zostać w domu i odpocząć. – Najwyraźniej został wtajemniczony w całą sprawę.

W domu Ariel zadzwoniła po taksówkę, która odwiozła Petera z powrotem do kliniki, a potem łyknęła tabletki przeciwbólowe i położyła się w salonie na kanapie. Nim minął kwadrans, znowu zapadła w sen, tym razem już spokojniejszy, dający więcej odpoczynku oraz ukojenia.

*

Spała mocno dwie godziny. Obudziła się około piętnastej z dużo lepszym samopoczuciem. Najwyraźniej leki zaczęły już działać, bo nic jej nie bolało. Przypomniała sobie, że o szesnastej jest umówiona z Fabienem. Przez chwilę zastanawiała się, czy iść na to spotkanie. Czego mógł chcieć? O czym takim chciał rozmawiać? No i ta kawiarnia – przecież może ją tam zobaczyć ktoś z personelu kliniki! I co wtedy? Ale jeśli nie pójdzie, nigdy nie dowie się, czego chciał Fabien, kim były karzełki i dlaczego na nią napadły...

„Kolejna sytuacja patowa – pomyślała szyderczo – i tak przez całe życie. A co tam! Co ma być, to będzie”. Postanowiła, że musi się dowiedzieć, o co tu naprawdę chodzi.

Sprawdziła na planie miasta, gdzie jest to miejsce i zaczęła szykować się do wyjścia. Amanda jeszcze była w szkole, a potem miała trening, więc w razie czego nie będzie musiała się tłumaczyć córce. Już po chwili jechała do miasta taksówką. Nie czuła się na tyle dobrze, by prowadzić własne auto. Po drodze jeszcze raz przemyślała wszystkie wydarzenia zeszłej nocy i starała się ułożyć listę pytań, które powinna zadać Fabienowi.

Kawiarnia Pod Krzywym Kogutem była niewielkim lokalem na obrzeżach centrum. Stała na skraju miejskiego parku, blisko rzeczki. Małe drewniane drzwi wejściowe nie rzucały się w oczy, podobnie jak niewielkie okienka z kolorowymi szybkami. Nigdy nie dowiedziałaby się o istnieniu tego lokalu – nie przypominała sobie żadnej jego reklamy w miejskiej gazecie – gdyby nie to zaproszenie.

„Ktoś tu w ogóle bywa?!”.

Przez moment pomyślała nawet, czy ta propozycja Fabiena czasem jej się nie przyśniła. Pewnie wcale go tam nie będzie, a ona wyjdzie na idiotkę. W końcu coś takiego jak telepatia nie istnieje, podobnie jak... fioletowe karzełki o żółtych ślepiach. A co tam! Najwyżej napije się kawy i przekona, że miała halucynacje. Wzięła głęboki wdech i wkroczyła do środka. Właśnie wybiła szesnasta.

Onieśmielona zatrzymała się w drzwiach. Wnętrze podzielonej na dwie części kawiarni mile ją zaskoczyło. W pierwszej sali – urządzonej przytulnie i kameralnie – stały małe stoliczki nakryte czyściutkimi obrusami w kolorze burgunda. Na ścianach wyklejonych dobraną kolorystycznie tapetą wisiały piękne obrazy. Malutkie lampki na stolikach i kinkiety rzucały ciepłe światło, stwarzając atmosferę pewnej tajemniczości. Pod ścianą stał dębowy kontuar, za którym urzędowała mała staruszka, wydająca polecenia kelnerkom. Gości było niewielu, toteż natychmiast podeszła do niej dziewczyna o bardzo jasnych włosach i zapytała, czy Ariel ma zarezerwowany stolik.

– Ehm – odchrząknęła. – Nie jestem pewna, ale chyba powinien tu być mój znajomy. Łatwo go poznać, ponieważ jest dość wysoki, ciemnoskóry, ma włosy do ramion... i zielony tatuaż na szyi – powiedziała, pewna, że robi z siebie idiotkę.

„Ma na imię Fabien, jest elfem, oficerem, strażnikiem portalu” – usłyszała czyjąś odpowiedź w myślach. Wytrzeszczyła oczy na kelnerkę. Czyżby ta dziewczyna też umiała posługiwać się telepatią? To wszystko zaczynało być coraz dziwniejsze.

– Myślę, że wiem, o kogo pani chodzi. – Kelnerka uśmiechnęła się do niej. – Proszę za mną.

Zgrabnie omijając małe stoliczki, dziewczyna ruszyła do oddzielonej ciężką kotarą drugiej części lokalu. Kiedy Ariel weszła tam za nią, o mało nie krzyknęła z zaskoczenia i zachwytu. Ta sala była przestronna, jasna, pełna tropikalnej roślinności, wśród której ukryto małe marmurowe stoliki i ławeczki. Sprawiała raczej wrażenie pięknej, zadbanej palmiarni z przeszklonym dachem, licznymi strumykami i oczkami wodnymi biorącymi swój początek w usytuowanej pośrodku fontannie.

Sama fontanna przypominała kształtem siedzącego smoka z rozłożoną podwójną parą skrzydeł, z którego paszczy wypływał ów strumień. Przez chwilę Ariel stała nieruchomo, sycąc oczy tym pięknym widokiem.

Kelnerka z rozbawieniem wskazała jej stolik, przy którym siedziała znajoma postać. Chociaż Fabien był odwrócony plecami, kiedy Ariel weszła, natychmiast się zerwał i podszedł do niej.

„Zupełnie jakby wyczuł moją obecność” – pomyślała.

„Bo tak było” – odpowiedział jej w myślach. – No prawie, usłyszałem twoje myśli – poprawił się na głos. – Cieszę się, że zdecydowałaś się przyjść. Wiem, że się mnie nie boisz, chociaż masz świadomość, że jestem telepatą, podobnie zresztą jak ty. – Uśmiechnął się. – I wiem, że nurtują cię pytania o wczorajszy wieczór i moją osobę. Tak przy okazji, powinnaś nauczyć się zaklęcia adger, czyli stawiania takiego telepatycznego muru obronnego, bo inaczej każdy będzie mógł poznać twoje myśli, tak jak przed chwilą ta kelnerka. Usiądziesz?

Zupełnie ją zatkało. Tak jawnie przyznał się do swych telepatycznych umiejętności. Oznajmił, że ona też to umie i że podobnych osób jest więcej. Pieprzył coś o jakimś zaklęciu. Skąd on jest? Z CIA? Z Pentagonu? Z Archiwum X? Z bajki o królewnie Śnieżce?

– Chciałeś ze mną rozmawiać – zaczęła wyzywająco. – Byłeś w mojej klinice, ale szybko zniknąłeś. Potem w nocy pod domem... Ten napad to nie przypadek, prawda? Podobnie jak twoja tam obecność. O co chodzi?

– Umiem tylko częściowo odpowiedzieć na twoje pytania. – Zamyślił się na chwilę. – Niezła jesteś. Żadnych wstępnych konwersacji o pogodzie i tym podobnych bzdurach, tylko od razu przechodzisz do rzeczy. – Uśmiechnął się. – Zgoda, odpowiem na tyle pytań na ile zdołam, i nie obiecuję, że na wszystkie, ale może najpierw napijemy się kawy? – zaproponował. – I wiesz co? Mają tu pyszne ciasto z poziomkami. Masz ochotę?

Zawołał kelnerkę i po chwili stały przed nimi filiżanki aromatycznej kawy, a na talerzykach leżały solidne porcje ciasta poziomkowego. Ariel upiła łyczek. Kawa faktycznie była pyszna. Uczciwie musiała przyznać, że jeszcze nigdy lepszej nie piła. Ciasto też było całkiem, całkiem...

– Więc? – zapytała niecierpliwie po chwili.

Fabien także chwilę delektował się kawą.

– To prawda, byłem w twojej klinice – zaczął. – Miałem do ciebie ważną sprawę, ale oni też się tam pojawili i musiałem ich przegonić...

– Nie! Opowiedz mi o tych karłach, które mnie napadły – przerwała mu Ariel. – Kto to? Dlaczego? Co masz z nimi wspólnego? Co się właściwie wydarzyło w tej uliczce? – bombardowała go pytaniami.

– Właśnie o tym mówię. To akurat też nie jest dla mnie jasne – mruknął. – To były krasnoludy. Nie rozumiem... – Podrapał się skonsternowany za uchem i wtedy Ariel zauważyła niezwykły – szpiczasty! – kształt jego małżowiny usznej. – Owszem, krasnoludy to gbury, ale nigdy nie są agresywne. Te wyglądały tak, jakby były pod wpływem ordonu, ale to niemożliwe. Ordon jest zakazany, prawie niemożliwy do zdobycia... – mówił jakby do siebie. – Nie umiem ci powiedzieć, dlaczego na ciebie napadły, z czyjego polecenia, ale mogę obiecać, że się tego dowiem. Severian musi wiedzieć, co próbowały ci zrobić. Taaak, tylko on jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie... I może jeszcze Oriana... – ciągnął, nie zważając na coraz bardziej zdumioną minę Ariel.

– Fabien! – nie wytrzymała. – O czym ty, do cholery, gadasz?!

Elf popatrzył na nią zamyślonym wzrokiem i dopiero po chwili dotarło do niego, że przecież ona jest z innego świata. Nabrał głęboko powietrza i zaczął:

– Ooo! No tak, zapomniałem, że ty o niczym nie wiesz. A gdybym ci powiedział, że obok twojego świata, na wyciągnięcie ręki, istnieje jakiś inny? A gdybym dodał, że ten inny świat pełen jest takich istot jak ludzie, elfy, fauny, chochliki, gnomy, krasnoludy, driady i tym podobne stworzenia? Że żyją one w tym pełnym magicznej mocy świecie niemal w harmonii?

– Powiedziałabym, że jesteś uroczy, ale masz zbyt bujną wyobraźnię, przyjacielu. Przeczytałam sporo książek fantasy i obejrzałam wiele podobnych filmów, więc będziesz musiał mocno się natrudzić, żeby mi udowodnić, że to prawda, a nie wytwór twojego chorego umysłu! – palnęła Ariel, krzyżując ręce na piersiach i zakładając nogę na nogę.

– A jednak ten świat istnieje! Wczoraj wieczorem mogłaś się o tym przekonać.

– Jaaasne! A ty jesteś bratem bliźniakiem Harry’ego Pottera! – zadrwiła bezlitośnie.

– Nie wiem, o kim mówisz. Zapewne braci mam wielu, ale nie mam pojęcia, czy któryś z nich tak się nazywa – odparł z godnością Fabien.

Szczęka opadła jej ze zdumienia. Teraz już była pewna, że ma do czynienia z uroczym facetem, ale jednak czubkiem!

– Przybyłem tu, żeby cię prosić o pomoc, a właściwie o doradzanie. Mamy pewien problem z naszymi… – chrząknął. – To znaczy, ze zwierzętami, a ty się na nich znasz...

– Niech zgadnę. – Udała, że intensywnie myśli, drapiąc się po głowie. – Chodzi o smoki? – dokończyła drwiąco.

Fabien wytrzeszczył oczy.

– Tiaa… Faktycznie! Jak się domyśliłaś?!

– Wiesz co, miło nam się gawędziło, ale na mnie już czas – podniosła się.

Zaczynała już mieć dość tej oryginalnej rozmowy. Była rozczarowana. Miała nadzieję, że dowie się czegoś o wczorajszych wydarzeniach, tymczasem ten piękny mężczyzna prawdopodobnie był chory psychicznie. No bo kto przy zdrowych zmysłach opowiadałby takie bzdety?

– Czekaj! – Fabien złapał ją za rękę. – Daj sobie wytłumaczyć...

– Że co? Że jaja sobie ze mnie robisz? – zdenerwowała się. – A może to jakiś cholerny reality show z cyklu „Uśmiechnij się, jesteś w ukrytej kamerze”? Wybacz, ale mnie takie żarty nie bawią. Te bajki mógłbyś opowiadać mojej dziesięcioletniej córce i też nie jestem pewna, czyby ci uwierzyła. A ja tym bardziej jestem na nie za stara. Obrałeś zły obiekt żartów, przyjacielu.

Fabien wyglądał na skołowanego. W tym momencie tatuaż na jego szyi błysnął, a przynajmniej tak się Ariel wydawało. Mężczyzna dotknął rysunku na skórze. Wyraz jego twarzy momentalnie uległ zmianie.

– Przepraszam, że ci zawracałem głowę. Przykro mi, że to wszystko się wydarzyło – powiedział bardzo poważnym tonem.

– Mnie też jest przykro. Nawet nie wiesz, jak bardzo – wyrzuciła z siebie, rozczarowana i zła. – Lepiej już pójdę.

Wzięła żakiet, który wcześniej położyła obok na ławce.

– Żegnaj, Fabien – westchnęła i ruszyła do wyjścia.

Patrzył za nią przez chwilę. Gdy była już przy kotarze, wyjął tę samą laskę, której użył poprzedniego wieczoru, i skierował w stronę pleców Ariel. Ledwie widoczna mgiełka poszybowała za nią i owinęła się dookoła jej głowy. Kobieta na moment się zachwiała, po czym ruszyła dalej, nie oglądając się za siebie.

„Hmm, trudno. Inny oficer mnie wyprzedził – pomyślał Fabien. – Szkoda, bo wydaje mi się, że to odpowiednia osoba, ale po tej klątwie nic nie będzie pamiętała. Dobra, czas opuścić ten dziwny świat i wrócić do domu”.

*

Wracała do domu jakby lekko nieprzytomna lub odrobinę naćpana. Czyżby coś jej dodali do kawy? Jadąc taksówką przez miasto, myślała o Fabienie. Dziwne, ale szczegóły spotkania z nim zaczęły się zacierać w jej głowie. Na koniec pozostał tylko obraz miłego, smutnego człowieka, który żegnał ją, gdy wychodziła z kawiarni. Ale kim był i po co się z nim umówiła? Tego nie mogła sobie przypomnieć.

Przez resztę popołudnia spędziła na zwykłych pracach domowych. Potem odwiedził ją Tom, by sprawdzić, jak się czuje. Pod wieczór nie była już pewna, czy w ogóle pojechała do jakiejś kawiarni i czy z kimkolwiek się spotykała. Jej umysł zdawał się płatać coraz większe figle. Może czas to skonsultować ze specjalistą?

*

– Witaj, Fabien. – Marcus mocno uścisnął przyjaciela, gdy ten wrócił do koszar. – Dobrze, że w końcu jesteś. Jak misja? – zapytał podchwytliwie.

– W porządku – odparł elf poważnym tonem.

Nadal żałował, że nie udało mu się ściągnąć Ariel do miasta, no ale ktoś inny sprowadził swojego kandydata z listy wybranych, i tylko to było ważne. Oby ta osoba się nadawała. Niestety wciąż musiał zachować tajemnicę, więc nie dał się podpuścić Marcusowi.

– To dobrze. Brakowało nam ciebie. Akurat, gdy cię nie było, trolle, cyklopy i chimery przypuściły zmasowany atak na miasta. Jeszcze czegoś takiego nie widziałem! – opowiadał Marcus z przejęciem. – Musieliśmy poderwać wszystkie smoki! Wyobrażasz to sobie? Cały Korpus w powietrzu! Mówię ci, to była istna masakra! Straciliśmy kilku przyjaciół. I dwa smoki – zakończył ponuro.

Elf spojrzał na niego zaskoczony.

– Kogo?!

– Olafa, Jona, Edwarda i Sergiusza – wyliczył cicho Marcus.

Fabien wytrzeszczył oczy. Ci mężczyźni… Znał ich. Z kilkoma się nawet przyjaźnił. To byli wyjątkowo doświadczeni oficerowie. Wielkie nieba, co tu się działo, kiedy go nie było?!

– A smoki? Jak to możliwe? Które? – rzucił ostro.

Zapadła cisza. Marcus najwyraźniej bał się odpowiedzieć na to pytanie, bo unikał wzroku przyjaciela.

– Hygin i... i... Nelly. Odniosły wiele ciężkich obrażeń. Nie mogliśmy im pomóc – wykrztusił cicho.

– Nelly?! – Fabien złapał Marcusa za poły munduru i potrząsnął ze złością. – Moja Nelly?! Przecież niedawno złożyła jajo! Kto dał rozkaz, żeby brała udział w bitwie?! – ryknął. Nelly była smokiem, którego osobiście szkolił, a zarazem jego ulubienicą.

– Severian. Nie miał wyjścia. Ten atak był wyjątkowo ciężki. Potrzebowaliśmy wszystkich sił, żeby go odeprzeć.

Fabien puścił przyjaciela, usiadł z impetem na łóżku i złapał się za głowę. Jak to możliwe? Nie było go tylko kilka dni. Przecież w ciągu ostatnich kilkudziesiąt lat zdarzało się, że pojedynczy troll czy chimera napadały na miasto, ale sporadycznie. Więc czemu teraz? Czemu Nelly? Czemu aż tak zmasowany atak? Przypomniała mu się napaść krasnoludów na Ariel. Dziwny zbieg okoliczności. A może nie? Stanowczo musi porozmawiać z Severianem. Naczelny Czarnoksiężnik powinien wiedzieć, że podobne rzeczy dzieją się też w innym świecie. To musi coś znaczyć. Zerwał się i ruszył zdecydowanie do wyjścia.

– Ty dokąd?! – zawołał za nim zdumiony Marcus. Chciał powiedzieć, że przecież już dawno po bitwie i trwa narada magów, ale nie zdążył, bo Fabiena już nie było.

Elf szedł dróżką prowadzącą z koszar do miasta. Po nowinach Marcusa, był zawzięty, czujny i gotowy odeprzeć każdy atak. Po drodze oglądał zniszczenia, jakich dokonały trolle, chimery i cyklopy.

Pobliskie łąki, pola i zagajniki wyglądały jak po przejściu tajfunu. Drzewa były powyrywane z korzeniami, wszędzie leżały porozrzucane bezładnie olbrzymie głazy, jak gdyby ktoś celował nimi w kopułę ochronną miasta, a ziemia została rozorana ciężkimi łapami i pazurami napastników. Pomyślał, że w tej sytuacji bezpieczniej byłoby dotrzeć do miasta na pegazie, ale nie spodziewał się aż takich zniszczeń. Poza tym chciał rozprostować kości, pozbierać myśli i ochłonąć.

Wreszcie dotarł do śluzy w kopule ochronnej. Dotknął buzdyganem przycisku w kształcie smoka z podwójną parą rozłożonych skrzydeł i wejście stanęło przed nim otworem. W samym mieście na szczęście nic się nie zmieniło – kopuła ochronna wytrzymała atak. Wąskimi kamiennymi uliczkami doszedł do centralnej jego części, w której mieścił się ratusz, a w nim gabinet Naczelnego Czarnoksiężnika, Severiana. Przed drzwiami do windy zatrzymał go inny oficer, półelf Gaspar, który najwyraźniej stał na warcie.

– Wybacz, stary, ale nie możesz wejść – poinformował go lakonicznie.

– Muszę się widzieć z Severianem – odparł Fabien z zaciętą miną.

– Gdzieś ty był, że nie wiesz, że magowie mają teraz naradę? Nie wpuszczają nikogo. Nikogo! Przykro mi, Fabien.

– Wiesz może kiedy to się skończy? – zapytał niecierpliwie elf. – Naprawdę mam coś pilnego do Severiana.

– Nie wiem, przyjacielu. Naczelni nie wtajemniczają nas, maluczkich, w takie sprawy. Najlepiej idź do tawerny starego Garretha i tam czekaj na wieści – doradził mu Gaspar.

– A niech to… Tak zrobię.

Wściekły i zrozpaczony, ruszył przed siebie.

*

Tawerna chochlika Garretha znajdowała się kilka ulic dalej i właściwie obsługiwała tylko oficerów. Nawet kadeci i adepci nie mieli tu wstępu. To tutaj po żmudnych patrolach, potyczkach z trollami lub po prostu w wolnej chwili, zaglądali oficerowie w poszukiwaniu odrobiny rozrywki. Fabien był częstym gościem tawerny, bo oprócz dobrych drinków lokal oferował też trochę hazardu, jak turniej strzelania z kuszy do realistycznego modelu trolla czy grę taktyczną polegającą na sterowaniu miniaturkami smoków tak, by chroniły makiety miast. Przeciwnik miał miniatury chimer albo cyklopów i zadanie zniszczenia czarodziejskiej makiety. Przegrany stawiał drinki wszystkim oficerom. Można też było zabawić się w coś w rodzaju kręgli, tyle że celowano do gnomów, a trafiająca w nie kula wydawała odgłosy przypominające eksplozję trotylu.

Fabien był dobrym graczem, tego dnia jednak zupełnie nie miał do tego nastroju. Gdy tylko usiadł przy ciężkim dębowym stole w najciemniejszym kącie tawerny, podeszła do niego chochliczka Hanna. Ona zawsze, jakby miała szósty zmysł, wyczuwała jego podły nastrój i potrafiła pocieszyć. Postawiła przed nim drinka rozweselającego, lecz nawet go nie tknął.

– Co się stało, Fabien? – zapytała, głaszcząc go małą czteropalczastą rączką po zwiniętej w pięść dłoni. – Nelly, tak?

Upłynęła dłuższa chwila, zanim ciężko westchnął i skinął głową.

– Miałem misję poza miastem. Nie udało mi się jej wykonać. A w tym czasie moja piękna Nelly zginęła!

Popatrzył na chochliczkę ze łzami w oczach. Bardzo kochał swoją smoczycę.

– Hanna, nie było mnie tu, kiedy ona walczyła! – powiedział łamiącym się głosem. – Może gdybym był...

Opuścił głowę. Chochliczka spojrzała na niego swoimi wodnisto-błękitnymi oczami.

– Nic byś nie wskórał – powiedziała cicho. – Ten atak był wyjątkowo ciężki, obrona niesamowita. Wiele smoków i wielu oficerów ucierpiało. Nie obwiniaj się. Nelly była do tego szkolona i miała świadomość tego, co może ją spotkać. Walczyła z dwiema chimerami naraz, wykazała się wielką odwagą. Wszyscy jej żałujemy i jesteśmy jej wdzięczni, Fabien.

– Tak, ale ja straciłem smoka! – prychnął elf i uderzył pięścią w stół. – Co mi po tej wdzięczności? Nelly już nie ma! To Severian jest winien, bo kazał jej walczyć, chociaż spodziewała się młodych!

– Nie, Fabien, mylisz się – upomniała go delikatnie chochliczka. – To Nelly sama poprosiła Severiana, żeby pozwolił jej wziąć udział w tej bitwie. Nie chciał się zgodzić, bo ciebie nie było, ale ona nalegała...

Elf spojrzał gniewnie na Hannę.

– Nie wierzę! Nieprawda! – wycedził.

Do ich stolika podszedł Garreth.

– Witaj, Fabien. Więc już wiesz – stwierdził spokojnie, a widząc pytające spojrzenie elfa, dodał: – Tak, to była inicjatywa Nelly – potwierdził słowa chochliczki. – Widziałem jak walczyła z tymi chimerami. Zabiła je, ale sama… To była genialna smoczyca. Przykro mi. Wszystkim nam jest przykro.

Zdruzgotany Fabien nic nie powiedział tylko zaszył się w kącie. Nie miał pojęcia, czy i kogo powinien obwiniać o śmierć smoka. Dobijała go myśl, że już nie pogada „od serca” z Nelly, nie zobaczy na tle błękitnego nieba jej czarnego cielska lecącego z taką gracją, że nigdy więcej smoczyca nie dotrzyma mu towarzystwa w czasie patroli, ale przede wszystkim, że była sama, gdy umierała…

Garreth przyniósł mu drinka kojącego. Elf nawet go nie tknął. Zażądał za to butli nalewki miodowo-bursztynowej, która, jak wiadomo, upija elfy niczym najmocniejsza wódka. Po kilku chwilach leżał ubzdryngolony na stole i bełkotał pod nosem po elficku, od czasu do czasu waląc pięścią w blat. To był moment, w którym Hanna dała znać Garrethowi, że potrzebna jest interwencja. Szybko przesłali wiadomość i po chwili przed tawerną wylądował pegaz z Marcusem na grzbiecie.

– Gdzie on jest? – zapytał zaniepokojony oficer. – Czemu żeście mnie od razu nie powiadomili?

– Siedzi tam w rogu. – Karczmarz wskazał głową stolik. – Nie chcieliśmy mu przeszkadzać. Strata smoka to przecież ogromna tragedia dla oficera. Żal patrzeć na tego biedaka, ale lepiej go zabierz, zanim wasi przełożeni się zorientują.

– Daliście mu nalewkę?! – Marcus zerknął ukradkiem na resztę klienteli tawerny. Strzelanka do manekina trolla trwała w najlepsze, nieco dalej, w kłębach tytoniowego dymu, grupka oficerów głośno dyskutowała o ostatnich atakach, ktoś grał na gitarze. Pijany elf w ciemnym kącie na szczęście nie interesował nikogo. Marcus przeniósł spojrzenie na chochliki, zniżył głos do szeptu i wycedził - Nie wiecie, do cholery, że jest elfem?! Może przez to mieć nieliche kłopoty! Jak Zorian się dowie...

– Chcieliśmy go tylko pocieszyć – tłumaczył się piskliwie wystraszony Garreth.

– Nalewką?! Czy wyście powariowali?! Za to może wylecieć z Korpusu! I przysięgam na Wielkiego Xaviere’a, że jeśli tak się stanie... – Nie musiał kończyć, bo Garreth i Hanna już dawno zwiali. Wiedzieli, że z kim jak z kim, ale z Marcusem lepiej nie zadzierać.

Oficer burknął jeszcze coś pod nosem, zarzucił sobie na plecy nieprzytomnego Fabiena i wyniósł go tylnym wyjściem z tawerny. Z pomocą dwóch innych zaprzyjaźnionych oficerów, posadził przyjaciela przed sobą w siodle i już po chwili lecieli w kierunku koszar.

Manewrowanie podwójnie obciążonym pegazem oraz trzymanie pijanego w sztok elfa było tak bardzo absorbujące, że Marcus nawet nie zwrócił uwagi na bełkot przyjaciela: „Ariel... byłaby lepsza... Nelly... napadli... Severian... powiedzieć… Ariel... Krasnoludy... Ordon... Ariel...”. Na szczęście było już ciemno kiedy wylądowali w koszarach przed ich bungalowem, więc mógł dyskretnie dostarczyć Fabiena do pokoju i położyć spać nim któryś z pełniących służbę oficerów zorientuje się w niesubordynacji elfa. Bo gdyby to pijaństwo się wydało…

„Jutro natrę mu tych jego szpiczastych uszu – obiecał sobie w duchu. – A potem... pomogę mu znaleźć innego smoka”.

Popatrzył na przyjaciela ze współczuciem i wyszedł cicho zamykając drzwi.

*

Następnego dnia rano rozległo się głośne pukanie do drzwi. Po chwili kolejne, bardziej natrętne.

– Fabien? Fabien?! Jesteś tam? Otwieraj! – Efrem, oficer dyżurny, dobijał się do pokoju elfa.

Drzwi do kwatery naprzeciwko otworzyły się i stanął w nich Marcus – całkowicie i nieskazitelnie ubrany, gotowy do odprawy.

– Cześć, Efrem – zagadnął. – Jakiś problem?

Tamten spojrzał na niego z niechęcią.

– Nie twoja sprawa – rzucił lakonicznie.

Nie było dla nikogo tajemnicą, że obaj mężczyźni nie pałają do siebie sympatią. Efrem zawsze nieco zazdrościł Marcusowi talentów oficerskich. Nie pomagał też fakt, że Marcus już w Oazie Szkolnej był prymusem, a nauka przychodziła mu z taką łatwością, jak gdyby od niechcenia. Tymczasem Efrem wkuwał i wkuwał i jedyne co mógł, to pomarzyć o poziomie takich osiągnięć jakie miał ten błękitnooki bękart. Z kolei Marcus gardził Efremem, jako ofermą i – jak to malowniczo określał – lizodupem, bo ten notorycznie podlizywał się Zorianowi.

– Uuu! Jaki niemiły od samego ranka! – zakpił teraz z Efrema, jednocześnie intensywnie myśląc, czego ta oferma może chcieć od Fabiena. Nie trzeba było geniusza, aby się domyślić, że jako oficer dyżurny, Efrem nie przyszedł tu na pogaduszki. Ktoś najwyraźniej doniósł Zorianowi na Fabiena. Ale kto?

„Dowiem się! I łomot go nie minie!” – przyrzekł sobie Marcus, ale póki co, musiał jakoś uratować elficką dupę przyjaciela. Tylko jak?

– Jeśli już musisz wiedzieć, Zorian chce natychmiast widzieć Fabiena w związku z wczorajszą burdą w tawernie Garretha – wycedził z mściwą satysfakcją Efrem. – Mam rozkaz obudzić tego pijanego elfa i dowlec go za jego szpiczaste uszy do generała. Zorian jest wściekły!

– Efrem, Efrem... – Marcus pokręcił głową z politowaniem. – Doprawdy chciałbym wiedzieć, o czym gadasz, lizodupie. Coś się chyba uroiło w twojej chorej mózgownicy. Może się naćpałeś ordonu? – zapytał z uprzejmym zainteresowaniem.

– Nie przeginaj! – warknął oficer. – Jestem dziś dyżurnym. Mogę ci dać dyscyplinarkę!

– Tiaa, jasne – odparł niedbale Marcus, oglądając z zainteresowaniem swoje paznokcie – tyle że potem ja będę dyżurnym, więc osobiście ci tego nie radzę. A jako przyjaciel Fabiena mogę cię tylko poinformować, że żadnej burdy nie było. Masz mylne informacje. Zresztą Fabiena wcale tam nie ma – głową wskazał drzwi pokoju przyjaciela. – Zdaje się, że przed odprawą poszedł na przechadzkę nad Chochlikowe Jezioro. Chciał trochę pobyć sam po stracie Nelly. Czy mogę ci jeszcze jakoś pomóc? – dorzucił podejrzanie uprzejmie.

– Dzięki, ale jeśli pozwolisz, to sam tam zajrzę – mężczyzna przekręcił gałkę w drzwiach.

– Pewnie. – Marcus obojętnie kiwnął głową. – Skoro uparłeś się robić z siebie pośmiewisko...

Efrem wkroczył do kwatery Fabiena, pewny, że zastanie tam pijanego w sztok elfa i będzie mógł się wykazać przed Zorianem. Niestety pokój był pusty i nieskazitelnie czysty, a łóżko idealnie zaścielone.

Wściekły, okręcił się na pięcie i wyszedł. Na korytarzu dostrzegł Marcusa, który stał oparty o framugę drzwi własnej kwatery ze skrzyżowanymi rękami i patrzył na niego kpiąco.

– Przekażę Fabienowi, że myszkowałeś w jego pokoju – oznajmił. – Na pewno będzie zdegustowany twoją nadgorliwością i złoży skargę do Zoriana. Jestem też pewien, że co najmniej tuzin oficerów potwierdzi, że Fabien udał się nad jezioro, a ty go niesłusznie oskarżasz. Po czyjej stronie opowie się generał: nieskazitelnego oficera, który stracił ulubionego smoka, czy lizodupa, który rzuca fałszywe oskarżenia? Jak sądzisz, Efrem?

– Zobaczymy! – rzucił wściekły oficer i ruszył korytarzem.

Marcus niemal odetchnął z ulgą i już miał wrócić do siebie, gdy zobaczył, że Efrem wraca.

„Co u licha?!”.

– Już wiem! – Oficer dyżurny uśmiechał się szeroko i złośliwie. – Jest u ciebie, prawda, błękitnooki?

– Co ty bredzisz?!

– Ukryłeś go, no jasne! Przecież jest twoim przyjacielem – wycedził z zadowoleniem Efrem. – Ale nic z tego. Wydaj mi go. Natychmiast!

– Ty się naprawdę naćpałeś ordonu. – Na twarzy Marcusa pojawiło się obrzydzenie.

– Otwieraj – rozkazał dyżurny – albo wejdę do twojej kwatery siłą!