Fałszerze dolarów - Edgar Wallace - E-Book

Fałszerze dolarów E-Book

Edgar Wallace

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

Pan Trebolino, szef francuskiego oddziału detektywistycznego, szuka ciepła przy kominku w swoim gabinecie. Wkrótce będzie musiał opuścić przytulny kąt i wyjść na paryskie - wyjątkowo mroźne jak na marzec - ulice, by rozbić szajkę fałszerzy pieniędzy. Na kanwie książki w 1928 r. powstał film "The Forger". -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 85

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Edgar Wallace

Fałszerze dolarów

Tłumaczenie L. On-Rut

Saga

Fałszerze dolarów

 

Tłumaczenie L. On-Rut

 

Tytuł oryginału The forger

 

Język oryginału angielski

 

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Copyright © 1927, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728289396 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

PROLOG

Dnia 4-go marca roku 1913-go popołudniu p. Trebolino, szef francuskiego oddziału detektywicznego, siedział w biurze swojem, pogrążony w głębokiej zadumie. Fotel przysunął do okratowanego kominka, w którym ogień płonął wesoło, tego dnia bowiem było niezwykle mroźno w Paryżu i całe miasto pokryte było grubą warstwą śniegu.

Francja przechodziła wówczas leniwy okres praworządności, ku wielkiemu zadowoleniu Włocha, który przyjął był ze znaczną dla siebie korzyścią obywatelstwo francuskie.

Zbrodnie szły normalnym trybem, tajemnica Siedmiu Banków była oddawna już wyświetlona, i p. Trebolino używał zasłużonego wypoczynku. Było to dlań istne święto szoferskie — inne nie dawało mu takiego zadowolenia. Drobniejsze wypadki, które zazwyczaj interesować mogły jego podwładnych, w takich warunkach były dość ciekawe, by zająć samego p. Trebolino. Taki właśnie wypadek zajmował w tej chwili jego niezmordowany umysł; umysł człowieka, który w zwalczaniu zbrodni zdziałał może więcej, aniżeli wszyscy współcześni.

Poruszył się, by nacisnąć dzwonek elektryczny tuż obok kominka. Zjawił się urzędnik.

„Proszę mi przysłać p. Lecomte’a“, rzekł, nie odrywając wzroku od podrygujących płomieni.

W parę chwil potem zapukano we drzwi i wszedł żwawy Lecomte, któremu danem było zająć kiedyś miejsce szefa.

„Lecomte“, powiedział wielki detektyw, spoglądając przyjaźnie na przybyłego, „siadaj i opowiedz mi, proszę cię, czy słyszałeś coś o pewnym klubie, zwanym „Klubem Zbrodniarzy“, który istnieje w tym waszym Paryżu?.

Lecomte skinął głową na znak potwierdzenia.

„Zabawny ten Klub Zbrodniarzy“, nie prawdaż?“ ciagnął dalej Trebolino z uśmiechem, „ale nie daje mi on, mimo wszystko, spokoju i myślę, że najlepiej będzie, jeśli się go rozwiąże — studenci to djabelska banda!“

„Chyba, że się rozwiąże sam przez się?” zapytał Lecomte.

Detektyw ściągnął wargi jak ktoś, który zastanawiał się nad dwiema ewentualnościami i zdecydował się stanowczo na jedną z nich.

„Co wiesz o tem?“ zapytał po chwili.

„Nic więcej od ciebie“, rzekł Lecomte, wyciągając palce rąk w kierunku kominka, „garść studentów tworzy związek, mają uroczyste obrządki, hasła i zaklęcia — jednem słowem, cały arsenał jakiegoś mistycyzmu bratniego, no i spotykają się w rozmaitych, tajnych miejscach, znanych zresztą policji na tydzień przedtem“.

Śmiał się zlekka, Trebolino zaś potakiwał,

„Każdy nowowstępujący członek Związku zobowiązuje się pod uroczystą przysięgą, że popełnia jakieś przestępstwo“, ciągnął Lecomte w dalszym ciągu. „Chwilowo ograniczyli się do tego, że zaniepokoili jakiegoś Bogu ducha winnego żandarma”,

„Podobno wrzucili go do Sekwany“, wtrącił szef.

„Zaś dwa huncfoty z narażeniem życia rzuciły się zaraz potem w nurty Sekwany, by go ratować”, chichotał Lecomte; „nałożyliśmy na nich trzy dni aresztu i po sto franków grzywny“.

„Nie więcej?“

„Nie więcej — „zbrodnie“ tych chłopców nie wyszły poza ramy jakiejś opéra bouffe“.

Szef zdradzał nadal niezadowolenie.

„Musimy zrobić koniec z temi ich szaleństwami“, rzekł. „Studenci nie są mi obcy; rozumiem ducha młodzieży. Jest wśród nich jeden nazwiskiem — Willetts?”

Lecomte potwierdził.

„Ten Willetts“, ciągnął spokojnie szef, „to coś w rodzaju artysty; mieszka podobno z jakimś drugim, nazwiskiem Comstock Bell, Amerykaninem.“

„Mieszkał“, poprawił Lecomte. „Bell jest bogaczem, który czyni jeno zadość swojemu kaprysowi. Przytem jest wielce wybrednym, co się zaś tyczy Willetta to ten jest pijaczyną“.

„Wiesz zatem, że się rozeszli?“ powiedział Trebolino, uderzając lekko pierścionkiem o zęby. „To dla mnie coś nowego. Nie wiedziałem o tem. Wiedziałem tylko, że stale coś knuli razem. Chcą nam sprawić jakąś niespodziankę Rozumiesz, drogi przyjacielu? Nie chodziłoby już, o hece z żandarmami lub rozbijanie zegarów miejskich, lecz o — zbrodnie i zabójstwa“.

Wstał porywczo.

„Czas położyć koniec tej zabawie — parbleu! Dzielnica Łacińska musi pomyśleć o innej jakiejś rozrywce. Lubie moich studencików, owszem, czuję nawet jakąś słabość do nich, bo to w gruncie rzeczy bons garçons, ale tego już nie zniosę. Niechaj smyki wiedzą, że mogą sobie być niesforni, ale nie — brudni! weź to pod rozwagę, drogi przyjacielu“.

Lecomte opuścił z uśmiechem w duszy biuro szefa, był on bowiem sam dobrym przyjacielem studentów, jadał nawet czasem z nimi w jednej knajpie“ i był przez nich mile widziany.

Tego wieczora po wyjściu z biura poszedł znowu do kawiarni „Dzikich“— doskonała nazwa w sam raz, sądził, tu bowiem zbierały się najdziksze umysły Dzielnicy Łacińskiej.

„Jak się pan masz, panie prokuratorze?“ powitano go zewsząd.

Ktoś ustąpił mu miejsca przy olbrzymim stole na środku sali. Jakiś przystojny młodzieniec własnoręcznie uprzątnął przed nim część stołu.

Lecomte musztrował młodzieńca z wielkiem zainteresowaniem. Był to wysoki, jasnowłosy, atletycznie zbudowany młody mężczyzna, o wielkich szarych oczach, które w tej chwili błyszczały dobrodusznie.

„Przyszedłeś pan w sam raz, panie policjancie“, powiedział z powagą w głosie, „aby usłyszeć niezwykle ciekawą rozprawę o uzasadnieniu anarchizmu, — nasz przyjaciel“, tu wskazał ruchem głowy młodego Francuza z rowichrzoną czupryną i brodą niezaczesaną — „nasz przyjaciel właśnie mówił o tem, że zabójstwo policjanta usprawiedliwiał już boski Arystoteles“.

„Ja się uważam za stoika”, odpowiedział Lecomte, „o cóż chodzi?“

„Anarcja“, ciągnął dalej zapalczywy brodacz, „oznacza prawdziwy porządek, rzeczywiste prawo“.

„A pan masz szafirowe oczy i pozieleniały nos”, rzucił młody szef policji bez żadnego związku, nalewając sobie szklankę wina.

„Możemy o tem pomówić“, zawołał tamten, skoro wreszcie uciszyły się głośne śmiechy, będące stałem następstwem wszelkiego braku związku, „mój przyjaciel Willetts —“ wywodził tak w dalszym ciągu, na temat anarchji, powołując się na doświadczenia towarzysza.

„To również pański przyjaciel, panie Bell?” zapytał policjant zniżonym głosem.

Rosły młodzieniec zmarszczył brwi.

„Dlaczego?” chłodno zapyłał.

P. Lecomte ruszył ramionami.

„Ha, dowiadujemy się różnych, rzeczy”, rzekł ogólnikowo, „w szczególności odnośnie do waszego „Klubu Zbrodniarzy“.

W oczach Bella zamigotało zaniepokojenie.

„To było szaleństwo —“, zaczął, poczem urwał i żadne starania Lecomte’a nie były w stanie nawiązać do przerwanego wątku.

Raz tylko jedyny wspomniano w ciągu rozmowy o słynnym „Klubie Zbrodniarzy“.

Jeden ze studentów poruszył jakąś zabawną kwestję, przyczem potrząsnął z wyrzutem głową.

„Nie — nie umarł. Gorszem od nurzania w wodzie jest zabicie człowieka, który jest przytem członkiem miejskiej policji — to mi przypomina, panowie, że muszę położyć koniec — wedle słów p. Trebolino — temu waszemu słynnemu klubowi“.

„Après!“

Był to głos przenikliwy owego młodego człowieka, którego brodacz nazwał Willettsem. Zdawało się, jakoby drzemał i nie brał udziału w toczącej się dyskusji.

Lecomte już od dłuższej chwili obserwował go i zauważył jego niezdrową twarz, powleczoną chorobliwie lekką smugą blado-czerwoną.

Teraz jakby się obudził nagle z sennego pogrążenia.

„Après, messieurs!“ zawołał, „zamkniecie nasze kółko, ale musi wprzód usprawiedliwić swoją nazwę, swe dążenia i czcigodnych członków.

Lecomte’owi wydawało się, jakoby Comstock Bell przy tych słowach stawał się bledszym w miarę jak pijak je wypowiadał.

„Oto pan Bell”, ciągnął dalej Willetts z przesadnym ukłonem pod adresem Bella. Byłby przytem niechybnie wpadł pod stół, gdyby młody człowiek o anarchicznych poglądach nie był go podtrzymał.

„Pan Bell“, mówił dalej Willettes, „jest wielkim Amerykaninem, kapitalistą i — do niedawna moim czcigodnym towarzyszem zbrodni. Lecz poróżniliśmy się. P. Bell jest zbyt przystojnym chłopcem”, szydził, „burżuj, na Bacchusa! Nie nadaje się do joie de vivre, będącej osobliwym udziałem każdego prawdziwego studenta. Co więcej, to jest tchórz! “

Cisnął to słowo poprzez stół; w stanie podchmielonym Willetts stawał się złośliwem bydlęciem, o tem wszyscy wiedzieli.

Comstock Bell nic na to nie odpowiadał, spoglądał tylko uporczywie na przeciwnika.

„My” — ciągnął dalej pijany Willetts, gdy wtem wszedł jakiś mężczyzna, który, rozglądnąwszy się po zebranych, zwrócił się niezwłocznie ku Lecomte’owi.

„Przepraszam panów“, rzekł policeman, wstając ku przybyłemu. Rozmawiali po cichu. Zauważono jak Lecomte zmarszczył czoło, wydał krótki okrzyk zgrozy, czyniąc pół obrotu. Rozmawiał potem dalej przez krótką chwilę poczem zawrócił do zebranych.

„Panowie”, rzekł stalowym głosem, „dzisiaj popołudniu wymieniono u Cook’a na placu Opery banknot pięćdziesięcio-funtowy angielski — banknot okazał się fałszerstwem.

Zapanowała śmiertelna cisza.

„Pieniądze podjął jakiś student a na grzbiecie banknotu ołówkiem wypisane były litery „K. Z.” — to nie jest żart; proszę tego z panów, który za dokonanie tego czynu poczuwa się do odpowiedzialności, aby przybył jutro przedpołudniem do biura szefostwa policji.

* * *

Nikt nie zjawił się następnego dnia w biurze p. Trebolino Willettsa powołano tejże nocy do Londynu; Comstock Bell odjechał tym samym pociągiem.

P. Lecomte widział ich odjeżdżających, mimo, iż żaden z nich nie miał o tem pojęcia. W trzy dni później otrzymał banknot 50-funtowy bez podania adresu wysyłającego, w załączeniu zaś karteczkę z następującemi słowami, maszynowem pismem wybitemi:„ Odszkodowanie dla firmy Cook”.

Lecomte złożył raport swemu szefowi i Trebolino zatwierdził go w zupełności.

„Najlepiej będzie uniknąć skandalu”.

Wsunął fałszywy banknot do prywatnej szkatułki i wkrótce prawdopodobnie zapomniał o wszystkiem.

W szereg lat później wielki detektyw zginął od strzału anarchisty, w chwili gdy usiłował go zaaresztować. Jego następca przeszukując biurko natrafił na banknot 50-funtowy oczywiście sfałszowany.

„Poślę to do Banku Angielskiego”, postanowił nowy szef policji, Lecomte zaś, który mógł najlepiej wyjaśnić okoliczności, wśród których banknot dostał się w posiadanie Trebolina, był wówczas w Lyonie.

ROZDZIAŁ I.

Opowiadania Heldera.

Była to Noc Pań u Terriersów. Ulicę przed wielkim gmachem klubu zalegały luksusowe auta; Terriersy bowiem są zaliczane do najmodniejszych klubów, a Noc Pań stanowi otwarcie sezonu, wbrew opinji tych, którym się zdaje, że bal księżny Gurdmore należy uważać za początek uroczystości zabawowych.

Wielka hala na wzniosłych kolumnach była nie do poznania, przynajmniej dla bywalców klubu; co prawda nie było ich tam wielu, gdyż znaczna część nie była bynajmniej zadowoloną z tej „Nocy Pań“, która sprowadzała taki zamęt w przyjętym porządku klubowym, Uroczystość ta mieszała im wszelkie szyki, gdyż sale karciane zamieniano na jadalnie, wprowadzano nowych kelnerów i.t.d. i.t.d.

Dla przeważnej jednak części członków klubu Noc Pań stanowiła znaczną atrakcję, coś, na co się czeka i co stanowi przedmiot rozmowy na długi czas przedtem i potem. Tu bowiem zbierała się elita towarzystwa londyńskięgo, najznakomitsze osobistości, nigdy pozatem nie mające czasu ani ochoty do korzystania z gościnności Terriersów.

Wieczór był dżdżysty, gdy Wentworth Gold wstępował na marmurowe schody klubu, powoli przeciskał się przez gęsty tłum gości, aż dostał się do szatni, by złożyć kapelusz, płaszcz i nieodłączne kalosze.

Wentworth Gold był człowiekiem niezwykle wpływowym. Był to Amerykanin, średniego wzrostu, starannie golony, o włosach z przedziałem na środku głowy, zaczesanych w tył w stylu jeunesse dorée. Krzaczaste brwi i szare oczy błyszczące z za szkieł charakteryzowały tego człowieka, który nie był przystojny lecz mądry, niezmiernie mądry. W swej brzydocie stanowił typ, za którym kobiety przepadają.

Był Amerykaninem, a przyznawał się do grzechów z dumą, graniczącą wprost z bezstrzelnością.

Mieszkał w Anglji i lubił Anglików. Mawiał o tem tonem poczciwego, wyrozumiałego człowieka, co sprawiało takie wrażenie, jak gdyby chciał pocieszyć biedaków, którym los odmówił przywileju urodzenia się w Shusha (Pensylwanja). Jako dobry patrjota i prawdziwy Amerykanin cieszył się niezwykłą popularnością. Jakiś pradziad był niegdyś ozdobą dworu lorda Kornwalji, czy jakiegoś innego dostojnika. Na takim gruncie zasiany patrjotyzm wyrasta bujnym kłosem.

Trzeba przyznać, że nie hołdował, jak inni Amerykanie, zwyczajowi powiewania chorągiewkami, nie nosił okrągłego kapelusza słomkowego, ani ubrań o szerokich, wywatowanych ramionach, których atletyczny wygląd jest przedmiotem podziwu młodzieży gimnazjalnej i bawi cały Paryż.

Z czego Gold właściwie się utrzymywał, poza grą w brydża u Terriersów, mało komu było wiadomem. Zachodził raz lub dwa razy na tydzień do Ambasady „po listy”. Czasami wstępował po te listy o 3-ciej nad ranem a ambasador przyjmował go w swej ambasadorskiej pyjamie.

Takie przyjęcie miało miejsce, gdy Prezydent pewnej małej ale żywej republiki płd. amerykańskiej postanowił czynnie wystąpić przeciw innemu małemu, niemniej jednak napastliwemu państewku, graniczącem z tamtem.

Oto „biuletyn“ całodzienny:

Godz. 5•30 popoł. Pr. Gonso de Silra (sekretarz prywatny J. E. Pana Prezydenta Furizji) przybył do Carltonu.

Godz. 5•30 popoł. P. Dubec (ajęt Compagnie d’ Artilerie Belgique) również przybył i odbył konferencję z sekretarzem.

Godz. 8. popoł. Obiad wyżej wymienionych panów w prywatnych apartamentach.

Godz. 9. popoł. P. Dubec wyjechał do Europy.

Godz. 2  przedpł. Wentworth S. Gold przybył do ambasady.

Godz. 5. przedp. Seuor de Silva przyjął inspektora Graysona (z Sekcji Zagranicznej Wydziału Śledczego Policji Kryminalnej.

Godz. 9. przedp. Seuor de Silva opuścił Londyn udając się w stanie wielkiego zaniepokojenia do Paryża.

Godz. 11. przedp. Inspektor Grayson i Wentworth S. Gold spotkali się przypadkowo nad Tamizą i wymienili uroczyste spojrzenia porozumiewawcze.

Wentworth Gold był ajentem, którego zawód polega na tem, by wszelkimi sposobami, możliwymi i niemożliwymi, czynić wywiady o wszystkiem i o wszystkich.