Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Brighton, rok 1997. Młody policjant Roy Grace, zafascynowany swoją pracą, nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jego żona Sandy czuje się samotna i nieszczęśliwa. Pochłonięty tropieniem sprawcy serii perwersyjnych gwałtów z ostatnich kilku miesięcy, nie zauważa nadciągającej katastrofy osobistej. Dwanaście lat później. Czterdziestoletni nadinspektor Roy Grace powoli podnosi się po stracie Sandy, która zniknęła przed dziewięciu laty w tajemniczych okolicznościach. Kieruje dochodzeniem w sprawie tajemniczego gwałciciela fetyszysty, który atakuje kobiety w markowych szpilkach. Analizując psychologiczny profil przestępcy powraca do nigdy niewyjaśnionej serii gwałtów sprzed lat. --- "Nowy porywający thriller najlepszego brytyjskiego autora kryminałów". - The Daily Mirror "Błyskotliwe dialogi, świetnie zarysowane postaci, inteligentny detektyw Grace i piękne jak kamea nadmorskie Brighton". - The Times "Kolejny mistrzowski kryminał obsypanego nagrodami Jamesa. Subtelna intryga, niespodziewane zwroty akcji, zaskakujący finał. »Nie dość martwy«, podobnie jak jego poprzednie wysokooktanowe thrillery, natychmiast katapultował się na czołówkę listy bestsellerów". - The Argus
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Veröffentlichungsjahr: 2024
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Już nie żyjesz
© Peter James 2010
© Copyright to the Polish Edition: Jentas ehf 2023
Tytuł oryginału: Dead Like You
ISBN: 978-9979-64-580-1
la Anny-Lisy Lindeblad-Davies
Czwartek, 25 grudnia
Wszyscy popełniamy błędy, na każdym kroku. W większości są to sprawy trywialne, zdarza się nam zapomnieć odpowiedzieć na telefon, wrzucić drobne do szczeliny parkometru czy kupić mleko w supermarkecie. Ale czasami — na szczęście rzadko — popełniamy bardzo poważne błędy.
Na przykład takie, jakie mogą nas kosztować życie.
Albo takie, jaki popełniła Rachael Ryan.
Miała mnóstwo czasu, żeby się nad nim zastanowić.
Gdyby tylko... nie była aż tak bardzo pijana. Gdyby... nie zrobiło się tak piekielnie zimno. Gdyby... w dodatku nie zaczęło padać. I gdyby... nie stało co najmniej sto równie wstawionych osób w kolejce na postoju taksówek na East Street w Brighton o drugiej nad ranem w Wigilię, a raczej już w pierwszy dzień świąt. Gdyby... naprawdę nie mogła dojść pieszo do swojego mieszkania, w przeciwieństwie do jej równie pijanego towarzystwa...
Tracey i Jade, które mieszkały daleko, na drugim końcu miasta...
Gdyby... posłuchała ich wtedy, gdy tłumaczyły jej, żeby nie zachowywała się jak porąbana idiotka...
W końcu jeździło mnóstwo taksówek, wystarczyło zaczekać parę minut.
Wyprostował się nagle z podniecenia. Po dwóch godzinach oczekiwania wreszcie dostrzegł na ulicy kobietę, na którą czekał. Nie tylko była sama, ale w dodatku bez samochodu. Idealnie!
Miała na sobie minispódniczkę, a na ramionach szal i nieco chwiejnie trzymała się na nogach, być może od nadmiaru alkoholu, a może przez te bardzo wysokie szpilki. A trzeba przyznać, że nogi miała wspaniałe. Ale jego uwagę szczególnie przyciągnęły jej buty. Takie, jakie lubił najbardziej. Na wysokich obcasach, z rzemykiem zapinanym pod kostką. Kiedy podeszła bliżej i wstąpiła w krąg żółtawego blasku sodowych lamp ulicznych, dostrzegł przez lornetkę, spoglądając przez tylne okno, że ma lakierowane buty.
Bardzo seksowne!
Tak więc była kobietą w jego typie!
Dziękowała Bogu, że zdecydowała się iść na piechotę. Kolejka ciągnęła się w nieskończoność. A każda przejeżdżająca ulicą taksówka była zajęta. Chyląc twarz przed dokuczliwą mroźną mżawką niesioną wiatrem, minęła ciąg sklepów przy Saint James’s Street, po czym skręciła w prawo, w Paston Place, gdzie wiatr był jeszcze silniejszy i spychał jej długie ciemnoblond włosy na twarz. Przeszła kawałek w kierunku nabrzeża, po czym skręciła w lewo, w uliczkę ciągnącą się wśród szeregów wiktoriańskich kamienic, gdzie wiatr i deszcz zrobiły jeszcze większy galimatias z jej fryzury. Na szczęście nie dbała już o to specjalnie, zwłaszcza tej nocy. Gdzieś z oddali doleciał stłumiony odgłos syreny, czy to policyjnej, czy karetki pogotowia.
Minęła mały samochód z zaparowanymi szybami, przez które dało się jednak dostrzec sylwetki dwóch osób splecionych w żarliwym uścisku. Aż poczuła ukłucie zazdrości, gdy dopadła ją nagle tęsknota za Liamem, którego rzuciła prawie pół roku wcześniej. Łobuz był niewierny. To fakt, że błagał ją z całego serca, aby mu wybaczyła, ale ona przeczuwała, że dalej się będzie łajdaczył, bo po prostu należał do tego typu facetów. Mimo wszystko brakowało jej go już nie pierwszy raz. Aż zaciekawiło ją, jak mu się teraz powodzi, co porabia dokładnie tej nocy, z kim się bawi. Nie wątpiła, że znalazł sobie jakąś nową dziewczynę.
W każdym razie ona była zdana wyłącznie na siebie.
Tak samo jak Tracey i Jade. Trójka Smętnych Singielek, jak zwykły o sobie mawiać. Niemniej za tym żartobliwym określeniem kryła się brutalna prawda. Przez dwa i pół roku żyła w związku z mężczyzną, którego w jej przekonaniu mogła śmiało poślubić, toteż teraz trudno jej było wytrzymać znowu w samotności. Zwłaszcza w Boże Narodzenie, gdy człowiek borykał się z tyloma natarczywymi wspomnieniami.
Mój Boże, ależ to był gówniany rok, pomyślała. W sierpniu zginęła księżna Diana. I od tej chwili jej życie zaczęło się rozpadać.
Spojrzała na zegarek. Była 2.35. Wygrzebała z torebki telefon komórkowy i wybrała numer Jade. Usłyszała od niej, że wciąż czekają w kolejce. Odpowiedziała, że jest już blisko domu. Życzyła jej wesołych świat i poprosiła o przekazanie życzeń Tracey. Obiecała, że spotkają się na sylwestra.
— Oby Święty Mikołaj był dla ciebie dobry, Rach! — rzuciła Jade. — ɪ przypomnij mu o bateriach, gdyby ci przyniósł wibrator!
Usłyszała, jak stojąca obok Tracey zaśmiała się głośno.
— Odwal się! — powiedziała z uśmiechem.
Zaledwie zdążyła schować telefon do torebki, potknęła się i o mało nie wywinęła orla, kiedy obcas jednej ze szpilek — diabelnie drogich, od Kurta Geigera, kupiła je na wyprzedaży tydzień wcześniej — utknął między kamieniami bruku. Przez chwilę walczyła z pomysłem, żeby je zdjąć, ale była już naprawdę blisko domu. Podreptała więc dalej.
Spacer w zimnym deszczu otrzeźwił ją trochę, ale mimo wszystko była za bardzo pijana i zanadto naszprycowana koką, aby pomyśleć, że to dziwne, iż o trzeciej nad ranem w pierwszy dzień świąt jakiś mężczyzna w czapeczce baseballowej próbuje wytaszczyć z furgonetki dużą lodówkę.
Zanim podeszła bliżej, wyciągnął ją z auta do połowy. Aż postękiwał z wysiłku, uginając się pod jej ciężarem, i nagle krzyknął głośno z bólu.
Była uczynną dziewczyną, toteż odruchowo podbiegła, chociaż chwiała się na nogach.
— Moje plecy! Mój dysk! Dysk mi wyskoczył! O Boże!
— Mogę w czymś pomóc?
To była ostatnia rzecz, jaką zapamiętała.
Silnie pchnięta, zgięła się wpół. Coś mokrego wylądowało jej na twarzy. Poczuła ostrą, odrażającą woń.
A po chwili straciła przytomność.
Środa, 31 grudnia
Yac pochylił się do metalowej płytki wpuszczonej w wysoki ceglany mur i powiedział:
— Taksi.
I brama się otworzyła — elegancka, z kutych żelaznych prętów pomalowanych na czarno, ze złotymi grotami na szczycie. Wsiadł z powrotem do swojego biało-turkuso-wego peugeota estate i pokonał krótki, biegnący lukiem podjazd. Po obu jego stronach rosły krzewy, ale nie wiedział jeszcze, jakiego gatunku. W swoich studiach nie dotarł jeszcze do krzewów. Na razie poznawał tylko drzewa.
Yac miał czterdzieści dwa lata. Nosił garnitur ze starannie wyprasowaną koszulą i uważnie dobranym krawatem. Lubił się ładnie ubierać do pracy. Zawsze był ogolony, krótkie ciemne włosy zaczesywał ku przodowi w małą grzywkę i nie żałował dezodorantu. Zwracał szczególną uwagę na to, żeby nie być źródłem przykrych zapachów. ɪ zawsze przed wyjściem z domu oglądał paznokcie, zarówno u rąk, jak i nóg. Zawsze nosił na ręku zegarek. Zawsze sprawdzał, czy nie ma nowych wiadomości na automatycznej sekretarce. Ale w pamięci aparatu miał zapisanych jedynie pięć numerów i tylko cztery osoby znały jego numer, toteż rzadko ktoś nagrywał jakąś wiadomość.
Spojrzał na zegar w tablicy rozdzielczej. Była 18.30. Dobrze. Miał jeszcze pól godziny do przerwy na herbatę. Mnóstwo czasu. Termos stal na prawym siedzeniu auta.
Przed domem podjazd zataczał ciasny łuk i okrążał obmurowaną kamieniami kolistą fontannę podświetloną na zielono. Yac przejechał obok niej powoli, minął garaż z czterema bramami przyklejony do ściany dużego budynku i zatrzymał się przed schodami prowadzącymi do drzwi frontowych. Drzwi także były bardzo duże, imponujące wyglądem, zamknięte.
Od razu zaczął się denerwować. Nie lubił, kiedy pasażer nie stał przed domem, bo nie miał pojęcia, ile będzie musiał na niego czekać. W dodatku musiał podjąć tak wiele decyzji.
Na przykład czy wyłączyć silnik? A jeśli tak, to czy również zgasić światła? Zresztą przed wyłączeniem silnika musiał jeszcze sprawdzić kilka rzeczy. Zapas paliwa. Trzy czwarte baku. Olej. Ciśnienie w normie. Temperatura. Bez zastrzeżeń. W taksówce trzeba było pamiętać o tylu rzeczach. Także o tym, żeby włączyć taksometr, jeśli nikt nie wyjdzie z domu w ciągu pięciu minut. Ale najważniejsza ze wszystkiego była jego herbata, którą popijał co godzinę, o równej godzinie. Aż sprawdził, czy termos wciąż stoi na swoim miejscu. Stal.
W rzeczywistości to nie była jego taksówka, należała do znajomego. Yac był tylko jego zmiennikiem. Jeździł nią w tych godzinach, w których właścicielowi nie chciało się pracować, a więc przede wszystkim nocami. Czasem nawet dłużej niż tylko do rana. Dzisiaj był sylwester. Zapowiadała się więc długa noc za kierownicą, zresztą zaczął wcześniej niż zazwyczaj. Ale Yac nie miał nic przeciwko temu. Lubił jeździć po nocach. Pracowało mu się prawie tak samo jak w dzień, tyle że po ciemku.
Drzwi domu się otworzyły. Wyprostował się szybko i wziął głęboki oddech, jak uczył jego terapeuta. W gruncie rzeczy nie lubił pasażerów w swojej taksówce, bo ingerowali w jego prywatną przestrzeń — wyjątkowo traktował tylko tych, którzy mieli eleganckie buty. Ale musiał z nimi przebywać aż do czasu dostarczenia ich na miejsce przeznaczenia; dopiero kiedy wysiadali, odzyskiwał swobodę.
Zaczęli wychodzić przed dom. Najpierw mężczyzna, wysoki i szczupły, z włosami zaczesanymi gładko do tyłu, ubrany w smoking i muszkę, z płaszczem przerzuconym przez ramię. Potem kobieta, w krótkim futerku wyglądającym na prawdziwe, ze ślicznie ułożonymi rudymi włosami unoszącymi się wokół jej głowy. Wyglądała przepięknie, niczym znana aktorka, jak choćby jedna z tych, które widywał na zdjęciach w gazetach zostawianych przez pasażerów w taksówce albo w transmisjach z uroczystości przybycia gwiazd na premierę filmu.
Ale on jedynie obrzucił ją krótkim spojrzeniem, dokładniej przyjrzał się tylko jej butom. Czarne pantofle z trzema paskami wokół kostki, na wysokich obcasach, z błyszczącymi metalowymi wzmocnieniami wzdłuż krawędzi podeszwy.
— Dobry wieczór — odezwał się mężczyzna, otworzywszy drzwi swojej towarzyszce. — Poprosimy do hotelu Metropole.
— Ładne buty — rzekł do niej Yac zamiast tradycyjnego powitania. — To Jimmy Choo. Prawda?
Aż pisnęła z dumy i radości.
— Tak, zgadza się. Ma pan rację!
Rozpoznał także odurzający zapach jej perfum, ale nic więcej nie powiedział. Pomyślał tylko: Oscar de la Renta Intrusion. Lubił je.
Uruchomił silnik i w pamięci pospiesznie przejrzał listę czynności startowych. Licznik włączony. Pasy zapięte. Drzwi zamknięte. Wrzucony pierwszy bieg. Hamulec ręczny zwolniony. Nie sprawdzał powietrza w oponach od zakończenia poprzedniego kursu, lecz od ostatniej kontroli minęło nie więcej niż pół godziny, więc raczej wszystko powinno być w porządku. Spojrzenie w lusterko. Zyskał okazję ponownego zobaczenia twarzy kobiety. Była zdecydowanie piękna. Żałował, że nie może jeszcze raz popatrzeć na jej buty.
— Główne wejście — dodał mężczyzna.
Ruszając wolno podjazdem, Yac dokonał w myślach pospiesznych obliczeń: miał do przejechania 2,516 mili. Dobrze pamiętał odległości. Potrafił łatwo obliczyć niemal każdą w mieście, bo powbijał sobie w pamięć długości odcinków ulic. Zatem od hotelu Hilton Brighton Metropole dzieliło go 4428 jardów. Przeliczył dalej: czyli 2,186 mili morskiej albo 4,04897 kilometra, albo 0,404847 mili szwedzkiej. Taksometr powinien wskazać w przybliżeniu 9,20 funta, chociaż to jeszcze zależało od natężenia ruchu.
— Czy mają państwo w swoim domu górnopłuki w toaletach, czy dolnopłuki? — zapytał.
Przez kilka chwila panowała cisza. Zdążył w tym czasie wyjechać na ulicę. Zauważył w lusterku, że mężczyzna znacząco spojrzał na kobietę, potem uniósł oczy do nieba, zanim odparł:
— Dolnopłuki. Dlaczego pan pyta?
— A ile mają państwo toalet w domu? Mógłbym się założyć, że dużo, prawda? Więc jak?
— Wystarczająco dużo — padła odpowiedź.
— Mogę państwu powiedzieć, gdzie znajduje się przykładowy świetny górnopłuk. W Worthing. Mógłbym państwa tam zawieźć, gdyby byli państwo zainteresowani — dodał z nadzieją w glosie. — To naprawdę znakomity egzemplarz. W toalecie publicznej, niedaleko przystani.
— Nie, dziękuję. To nie moja działka.
W taksówce znowu zapadła cisza.
Yac skupił się na prowadzeniu. Kątem oka widział w lusterku, jak twarze obojga rozjaśniają się rytmicznie w blasku mijanych ulicznych latarni.
— Przy toaletach z dolnoplukami na pewno muszą być jakieś przyciski do spuszczania wody — powiedział.
— Owszem, są — odrzekł mężczyzna, po czym wyjął telefon komórkowy, żeby odebrać rozmowę.
Yac spoglądał na jego odbicie w lusterku, dopóki nie zauważył wzroku kobiety.
— Nosi pani numer piąty, prawda? Mówię o butach.
— Tak! Skąd pan to wie?
— Znam się na tym. Umiem rozpoznać na odległość, no nie?
— Bardzo sprytne! — zauważyła.
Yac zamilkł. Prawdopodobnie znów mówił za dużo. Właściciel taksówki mówił mu, że odebrał jakieś skargi, bo on za dużo gadał. Tłumaczył przy tym, że nie wszyscy ludzie lubią, jak się z nimi rozmawia. Yac nie chciał stracić tej pracy. Dlatego zamilkł. Zamyślił się nad butami pasażerki, jadąc w kierunku plaży, a następnie skręcając w lewo. Gwałtowny poryw wiatru aż zakołysał samochodem. Tutaj ruch był nasilony, musiał się więc powoli przeciskać. Ale mimo to bezbłędnie odgadł cenę za przejazd.
Kiedy zjechał z ulicy i zatrzymał wóz przed wejściem do hotelu Metropole, taksometr pokazał 9,20 funta.
Mężczyzna dał mu banknot dziesięciofuntowy i kazał zatrzymać resztę.
Yac odprowadził ich wzrokiem do środka. Popatrzył, jak wiatr targa puszyste włosy kobiety. Spojrzał na buty Jimmy’ego Choo znikające za ramą obrotowych drzwi. To były śliczne buty. Ogarnęło go podniecenie.
Z ekscytacją myślał o nadchodzącej nocy.
Powinien mieć wiele okazji, żeby oglądać śliczne buty. Wyjątkowe buty na tę wyjątkową noc.
Środa, 31 grudnia
Nadinspektor Roy Grace patrzył przez okno swego gabinetu na mroczny bezkres nocy, na światła aut na parkingu przed supermarketem ASDA po drugiej stronie ulicy oraz na odległe światła Brighton i Hove na horyzoncie, i wsłuchiwał się w wycie wiatru. Czuł na policzku zimno bijące od cienkiej ramy okiennej.
Sylwester. Spojrzał na zegarek, była 18.15. Najwyższa pora stąd wyjść. Pora zarzucić beznadziejne próby zrobienia porządku na biurku i wracać do domu.
Przyszło mu na myśl, że tak samo wygląda każdy jego sylwester. Zawsze obiecywał sobie, że weźmie się w garść, załatwi całą papierkową robotę i zacznie nowy rok z czystym kontem. Nigdy mu się to nie udało. Zawsze wracał następnego dnia do tego samego beznadziejnego bałaganu. Jeszcze większego niż rok wcześniej. A rok wcześniej też był większy niż poprzednio.
Akta wszystkich spraw z oskarżenia publicznego, którymi zajmował się w minionym roku, tworzyły pokaźny stos na podłodze. Nieco dalej wznosiły się starannie ustawione wieże z granatowych kartonowych pudeł oraz zielonych plastikowych skrzynek zapełnionych aktami spraw nierozwiązanych, jak obecnie nazywano martwe dochodzenia. Był zwolennikiem starej nazwy.
Zajmował się głównie bieżącymi śledztwami dotyczącymi morderstw i innych poważnych przestępstw, ale nie mniej troszczył się o martwe dochodzenia, i to do tego stopnia, że odczuwał niemal bliską psychiczną więź z poszczególnymi ofiarami. Niestety, nie mógł poświęcić tym sprawom zbyt wiele czasu, zwłaszcza że miniony rok okazał się wyjątkowo pracowity. Najpierw pojawiła się sprawa młodego mężczyzny zakopanego żywcem w trumnie podczas wieczoru kawalerskiego. Potem ujawniona została siatka dystrybucji nielegalnych filmów z zapisami rzeczywistych zabójstw. Następne było dochodzenie w skomplikowanej sprawie kradzieży danych osobowych ofiar morderstw, wreszcie udało mu się wsadzić do aresztu podwójnego zabójcę, który sfingował swoje zniknięcie. Sukcesy we wszystkich tych śledztwach były po części zasługą jego odchodzącej przełożonej, zastępcy komendanta Alison Vosper.
Miał nadzieję, że w przyszłym roku osiągnie jeszcze lepsze wyniki. W każdym razie wszystko na to wskazywało. Od poniedziałku w pełnym zakresie obowiązki zastępcy komendanta przejmował Peter Rigg. Także od poniedziałku — stwarzając mu nadzieję na znaczną redukcję obciążenia — zaczynał pracę nowo powołany zespół do spraw dochodzeń umorzonych, złożony z trzech byłych starszych śledczych pracujących pod jego dowództwem.
Ale co najważniejsze, jego ukochana Cleo miała w czerwcu wydać na świat ich dziecko. Jakiś czas wcześniej, w nieustalonym jeszcze terminie, powinni wziąć ślub, jak tylko zniknie jedyna przeszkoda stojąca im na drodze.
To znaczy jego żona, Sandy.
Przepadła bez śladu dziewięć i pół roku temu, w jego trzydzieste urodziny, i mimo wszelkich wysiłków nie zdołał od tamtej pory natrafić choćby na jej ślad. Nie wiedział, czy została porwana albo zamordowana, czy uciekła z kochankiem albo miała wypadek samochodowy, czy też po prostu, z pełną premedytacją upozorowała swoje zniknięcie.
Przez te dziewięć lat, przynajmniej do czasu nawiązania bliższej znajomości z Cleo Morey, Roy poświęcał każdą wolną chwilę na bezowocne próby ustalenia, co się stało z Sandy. Teraz ostatecznie chciał ją zaliczyć do przeszłości. Zaangażował nawet adwokata do przeprowadzenia formalnej sprawy uznania jej za zmarłą. Miał nadzieję, że proces odbędzie się szybko, żeby mogli się pobrać z Cleo jeszcze przed narodzinami dziecka. Podjął nawet decyzję, że gdyby Sandy pojawiła się nagle jak grom z jasnego nieba, nie będzie zainteresowany odbudową swojego starego małżeństwa. Po prostu psychicznie przeprowadził się już do nowego życia, w każdym razie tak mu się wydawało.
Poprzekładał kilka teczek z papierami na biurku, łudząc się, że w ten sposób sterty dokumentów będą wyglądały na bardziej uporządkowane, mimo że skrywający się za nimi nawał pracy pozostawał bez zmian.
To dziwne, jak życie się zmienia, pomyślał. Sandy nie znosiła sylwestra. Powtarzała zawsze, że to wyjatkowo sztuczne święto. Co roku spędzali je w towarzystwie drugiej podobnej pary, jego kolegi z policji, Dicka Pope’a, wraz z jego żoną, Leslie. Wybierali się do którejś modnej restauracji. A potem jak zwykle Sandy szczegółowo analizowała cały wieczór, rozkładając go na czynniki pierwsze.
Przy Sandy każdego nadchodzącego sylwestra witał z coraz mniejszym zapałem. Za to teraz, z Cleo, wyczekiwał go z prawdziwym utęsknieniem. Mieli go spędzić w domu, tylko we dwoje, racząc się swoimi ulubionymi potrawami. Pełna rozkosz! Jedynym minusem było to, że w tym tygodniu pełnił służbę dyżurnego oficera dochodzeniowego, co oznaczało, że o dowolnej porze dnia i nocy może zostać wezwany na miejsce przestępstwa — a zatem w ogóle nie mógł pić. Niemniej zdecydował już, że o północy pozwoli sobie na parę łyczków szampana.
Nie mógł się doczekać powrotu do domu. Był tak zakochany w Cleo, że codziennie w godzinach pracy kilkakrotnie zalewała go fala niepohamowanej tęsknoty za nią, pragnienie zobaczenia jej, przytulenia czy choćby wzięcia za rękę, usłyszenia jej głosu, ujrzenia uśmiechu. Teraz też poczuł taką falę, której skutkiem była chęć natychmiastowego wyjścia z biura i podróży do jej domu, który praktycznie rzecz biorąc, traktował już jak swój.
Powstrzymywała go tylko jedna rzecz.
Widok tych przeklętych stert granatowych kartonowych pudel i zielonych skrzynek na podłodze. Chciał je uporządkować na poniedziałek, przed pierwszym spotkaniem zespołu do spraw dochodzeń umorzonych, a więc pierwszym roboczym dniem nowego roku. A to oznaczało, że ma przed sobą jeszcze kilka godzin pracy.
Tak więc tylko wysłał Cleo SMS z krótkim tekstem i długim szeregiem całusów.
W minionym roku udało mu się na krótko przekazać te wszystkie martwe sprawy koledze. Ale jego plan nie wypalił i teraz wszystkie teczki wróciły do niego. Pięć spośród wszystkich dwudziestu pięciu nierozwiązanych spraw dotyczących poważnych przestępstw miało stać się na nowo przedmiotem dochodzenia. Zatem od czego miał zacząć, do pioruna?
Nagle z jego pamięci wypłynął cytat z Alicji w krainie czarów Lewisa Carrolla: „Zacznij od początku, dojdź do końca, a potem przerwij”.
Zaczął więc od początku. Tylko pięć minut, nakazał sobie w myślach, a potem definitywnie zamkniesz ten rok i pojedziesz do domu, do Cleo. Jakby w odpowiedzi na te rozmyślania cichy sygnał telefonu zasygnalizował nadejście SMS-a. To był równie krótki tekst, ale z jeszcze dłuższym szeregiem całusów.
Uśmiechając się, otworzył pierwszą od góry teczkę i spojrzał na raport zbiorczy. Co pół roku laboratoria analizujące próbki DNA zarządzały porównania wyników z policyjną bazą danych ofiar w sprawach nierozwiązanych. W końcu różnie mogło się zdarzyć. Poza tym znalazło się kilku złoczyńców, którzy sądzili, że ich zbrodnie już dawno zostały zapomniane, tymczasem można ich było z pozytywnym skutkiem postawić przed sądem i wpakować za kratki wyłącznie z powodu szybkiego rozwoju technik wyodrębniania, analizowania i porównywania próbek DNA.
W następnej teczce znajdowały się akta sprawy, która do głębi poruszyła Roya Grace’a. Była to sprawa młodego Tommy’ego Lytle’a. Dwadzieścia siedem lat temu jedenastoletni Tommy we wtorkowe popołudnie wyruszył pieszo w drogę powrotną ze szkoły do domu. W jednym z tropów dochodzenia pojawiał się morris minor kombi zauważony w pobliżu miejsca zamordowania chłopca; wóz później został dokładnie przeszukany. Z akt wynikało, że ówczesny starszy detektyw prowadzący sprawę był przekonany o winie właściciela samochodu, nie potrafił tylko znaleźć tego ostatecznego rozstrzygającego dowodu rzeczowego, który umożliwiłby powiązanie chłopca z podejrzanym autem. Tak więc mężczyzna, szurnięty samotnik z długą historią wykroczeń na tle seksualnym, został zwolniony z aresztu, lecz Grace już wiedział, że powrócił do uprawiania starego procederu.
Sięgnął po następną teczkę: operacja „Houdini”.
Miłośnik butów.
Kryptonimy operacji były dobierane przypadkowo przez komputer wydziału kryminalnego. Zdarzało się niekiedy, że pasowały do sprawy. Tak było i w tym wypadku. Wzorem słynnego sztukmistrza ten przestępca także do tej pory wymykał się z policyjnych sieci.
Buciarz zgwałcił — albo usiłował zgwałcić — co najmniej pięć kobiet w Brighton w krótkim okresie w roku 1997 i według wszelkiego prawdopodobieństwa zgwałcił i zabił szóstą ofiarę, której ciała nigdy nie odnaleziono. Zresztą ofiar prawdopodobnie było więcej, mnóstwo kobiet zanadto się wstydzi albo przeżywa za głęboki stres, żeby donieść o zdarzeniu. Ataki skończyły się równie nagle, jak się zaczęły. Od żadnej z ofiar, jakie się wówczas ujawniły, nie udało się pobrać próbek DNA. Ale i metody analiz były dużo mniej efektywne niż obecnie.
Musieli więc zadowolić się ustalonym trybem działania gwałciciela. Niemal każdy przestępca ma swój specyficzny modus operandi, czyli sposób działania, będący swoistym podpisem. Buciarz odznaczał się bardzo charakterystyczną cechą: zabierał majtki ofiary oraz jednego buta, ale tylko wtedy, gdy były to buty markowe.
Grace nienawidził gwałcicieli. Dobrze wiedział, że u każdej ofiary przestępstwa pozostaje taki czy inny uraz. Większość ofiar złodziei czy kieszonkowców wcześniej czy później uwalniała się od stresu i zapominała o zdarzeniu. Ofiary molestowania seksualnego i agresji na tle seksualnym, zwłaszcza dzieci i ofiary gwałtu, w zasadzie nigdy nie były w stanie zapomnieć o tym, co je spotkało. Ich życie już na zawsze ulegało odmianie. Zdarzało się i tak, że do śmierci nie mogły się uporać z tą świadomością, beznadziejnie walczyły z urazem psychicznym, wściekłością i strachem.
Tymczasem brutalne fakty wskazywały, że gwałcili najczęściej bliscy. Nadzwyczaj rzadko się zdarzało, by sprawcą gwałtu był ktoś całkiem obcy. A wśród takich wypadków wcale nie należało do rzadkości, że tak zwany obcy gwałciciel zabierał coś na pamiątkę, niczym trofeum. Tak właśnie robił Buciarz.
Grace przerzucił parę kartek w grubej teczce, szukając elementów wspólnych z innymi gwałtami w całym kraju. Szczególnie pamiętał jedno zdarzenie, do którego doszło też w tamtym okresie, nieco dalej na północy, uderzająco podobne do serii gwałtów w Brighton. Ale tamten podejrzany został wyeliminowany, gdyż dowody rzeczowe świadczyły wyraźnie, że nie mógł to być ten sam sprawca.
A więc, Buciarzu, pomyślał teraz Grace, żyjesz jeszcze? Jeśli tak, to gdzie teraz jesteś?
Środa, 31 grudnia
Nicola Taylor zastanawiała się, kiedy ta piekielna noc się wreszcie skończy, chociaż nie miała pojęcia, że piekło tej nocy ma się dopiero zacząć.
„Piekło to inni”, jak napisał kiedyś Jean-Paul Sartre, z czym ona się w pełni zgadzała. A w tej chwili piekłem dla niej był pijany mężczyzna z przekrzywioną muszką po prawej, który miażdżył jej dłoń w żelaznym uścisku, i drugi, jeszcze bardziej pijany po lewej, w zielonej marynarce od smokingu, którego spocona dłoń wydawała jej się oślizgła jak przeterminowany boczek wyjęty z foliowego opakowania.
Dokładało się do tego trzysta pięćdziesiąt nie mniej hałaśliwych, równie pijanych ludzi, jacy ją otaczali.
Obaj tak energicznie potrząsali jej rękami, jakby chcieli je wyrwać ze stawów barkowych, kiedy z wybiciem północy w sali balowej hotelu Metropole orkiestra zaczęła grać Auld Lang Syne, Mężczyzna z prawej miał plastikowe wąsy w stylu Groucho Marxa przyczepione do nosa, a ten z lewej, którego spocona łapa przez większą część wieczoru próbowała się prześliznąć w górę jej uda, dął w papierową piszczałkę wydającą odgłosy podobne do kaczego pierdzenia.
Tak więc pod żadnym pozorem nie chciała tu dłużej zostać. Cholernie żałowała, że ostatecznie zdecydowała się podnieść kotwicę, nie została w domu, zwłaszcza w swojej strefie relaksu, to znaczy przy butelce wina przed telewizorem, jak spędzała większość wieczorów minionego roku, od kiedy mąż rzucił ją dla swojej dwudziestoczteroletniej sekretarki.
Niestety, jej przyjaciółki, Olivia, Becky i Deanne, zgodnym chórem oznajmiły, iż za żadną cenę nie pozwolą jej spędzić sylwestra na zapijaniu smutków w samotności. Zapewniły ją, że Nigel na pewno do niej nie wróci, bo jego przydupaska jest w ciąży. Zapomnij o nim, dziecino. W morzu jest dużo innych ryb. Pora znów zacząć żyć.
Tylko czy tak miało wyglądać życie?
Obie jej ręce podskakiwały jeszcze przez jakiś czas w zgodnym rytmie, wreszcie została pociągnięta do przodu tak gwałtownie, że omal nie wyskoczyła ze swych cholernie drogich szpilek Marka Jacobsa. A chwilę później o mało nie usiadła z impetem na podłodze, gdy równie gwałtownie została pociągnięta do tyłu.
Zapomnijmy o starych znajomościach — pojawiły się w jej głowie słowa do pieśni granej przez orkiestrę.
Ależ tak, zapomnijmy, do jasnej cholery! I o obecnych także!
Jednakże nie mogła zapomnieć. Miała żywo w pamięci te wszystkie sylwestry, kiedy to wpatrywała się w oczy Nigela i mówiła mu, jak bardzo go kocha, a on odpowiadał, że kocha ją tak samo. Żal ściskał ją za serce, ściskał aż do bólu. Nie była na to przygotowana. Nie teraz, jeszcze nie.
Pieśń dobiegła wreszcie końca i pan Przeterminowany Boczek z Folii wypluł swoją piszczałkę, zacisnął palce na jej obu policzkach i złożył na jej wargach oślizgły, dużo za długi pocałunek, po czym wymamrotał:
— Szczęśliwego Nowego Roku!
Spod sufitu posypały się baloniki. Za nimi poleciały serpentyny. Zewsząd otaczały ją radosne, uśmiechnięte twarze. Była ściskana, całowana i obmacywana z każdej strony, w którą się obróciła. A trwało to niemalże bez końca.
Pomyślała nagle, że nikt nie zwróci uwagi, jeżeli wymknie się w takiej chwili.
Zaczęła się przeciskać przez falujący tłum zapełniający salę i w końcu wyśliznęła się na korytarz. Poczuła strumień zimnego nocnego powietrza niosący słodką woń dymu papierosowego. Boże, ile by teraz dała choćby za kilka szt achów!
Ruszyła szybko korytarzem, prawie całkiem pustym, następnie skręciła w prawo i wyszła do hotelowego foyer, gdzie skierowała się do windy. Wcisnęła guzik, a kiedy drzwi się rozsunęły, weszła do środka i wdusiła przycisk piątego piętra.
Miała nadzieję, że wszyscy są dostatecznie pijani, żeby nie zauważyć jej zniknięcia. Może gdyby i ona wypiła trochę więcej, wprawiłaby się w nastrój odpowiedni do tej zabawy. Niestety, czuła się absolutnie trzeźwa, mogła więc bez obaw usiąść za kierownicą i wracać do domu, ale zapłaciła za pokój na całą noc, poza tym zostawiła na górze swoje rzeczy. Po raz kolejny przyszło jej na myśl, żeby zamówić szampana u obsługi hotelowej, zasiąść przed telewizorem i upić się w samotności.
Gdy tylko wysiadła z windy, sięgnęła po plastikową kartę magnetyczną do swojej srebrzystej torebki udającej wieczorowy model z kolekcji Chanel — podróbki, którą kupiła dwa lata temu w Dubaju podczas podróży z Nigelem — i z nią w ręce ruszyła korytarzem.
Z daleka dostrzegła szczupłą blondynkę, z wyglądu około czterdziestki, ubraną w długą wieczorową suknię ze stójką i długimi rękawami, która najwyraźniej bezskutecznie próbowała dostać się do pokoju. Kiedy podeszła bliżej, tamta, wyraźnie pijana w trupa, odwróciła się do niej i wybełkotała:
— Nie mogę otworzyć tego diabelstwa. Nie wiesz, jak to działa? — Wyciągnęła w jej kierunku taką samą plastikową kartę.
— Zdaje się, że trzeba paskiem magnetycznym dość szybko przeciągnąć w szczelinie czytnika — odparła Nicola.
— Już próbowałam.
— To może ja spróbuję.
Nicola, z natury uczynna, wzięła od nieznajomej kartę i przesunęła nią w szczelinie zamka magnetycznego. Ledwie to zrobiła, na obudowie zapaliła się zielona dioda i rozległ się cichy szczęk otwieranego zamka.
Niemal w tej samej chwili poczuła coś wilgotnego na twarzy. Ostry zapach poraził jej nozdrza, a do oczu napłynęły łzy, jakby je czymś zabrudziła. Poczuła silny cios w kark i mimowolnie poleciała do przodu. Odniosła wrażenie, że dywan podskoczył na spotkanie z jej twarzą.
Czwartek, 25 grudnia
Rachael Ryan rozpoznała klaśnięcie męskiego skórzanego paska, które doleciało z ciemności. ɪ brzęk sprzączki. Później rozległ się szelest zdejmowanych ubrań. I szmer oddechu — szybkiego, podnieconego. W jej głowie rozlewał się nieznośny ból.
— Proszę, nie rób mi krzywdy — odezwała się błagalnym tonem. — Proszę.
Furgonetka kołysała się pod naporem porywów wiatru i od impetu przejeżdżających samochodów, których jaskrawe światła na krótko rozświetlały wnętrze pojazdu, nasilając stroboskopowy efekt zżerającego ją przerażenia. Tylko w tych krótkich chwilach widziała wyraźnie napastnika. Głowę całkowicie zasłaniała mu duża czarna maska z wyciętymi wąskimi otworami na oczy, nozdrza i usta. Poza tym miał na sobie powypychane dżinsy i bluzę dresową. Mały kuchenny nóż trzymał w lewej ręce, jakby jej groził, że w jednej chwili zostanie oślepiona, jeśli odważy się krzyknąć czy spróbować ucieczki.
Od cienkiej wykładziny, na której leżała, bił nieprzyjemny duszący odór, przypominający smród worków po kartoflach. Mieszał się z wonią starej skajowej tapicerki i ostrzejszym zapachem wyciekającego skądś oleju napędowego.
On spodnie miał już spuszczone. Zapatrzyła się na jego białe spodenki i smukłe, gładkie uda. Szybkim ruchem ściągnął majtki. Ujrzała jego małego i cienkiego penisa, z zakończeniem przypominającym tępo ściętą główkę drobnego węża. Z rosnącym zdumieniem obserwowała, jak sięga prawą ręką do kieszeni i po chwili wyciąga coś połyskliwego. Kwadratowe foliowe opakowanie. Nożem obciął jego krawędź, oddychając jeszcze szybciej i mamrocząc coś niezrozumiałego pod nosem. Wyjął z opakowania prezerwatywę.
Jej umysł opanowały szalone, nieposkładane myśli. Prezerwatywa? Czyżby zatem był świadom tego, co robi? Jeśli był na tyle świadom, żeby używać prezerwatywy, to na pewno był zdolny do tego, aby pociąć ją nożem?
— Trzeba założyć gumkę — bąknął nieco wyraźniej, sapiąc z wysiłku i podniecenia. — Mogliby pobrać próbkę DNA. A na podstawie wyników analiz takiej próbki łatwo określić jej dawcę. Nie zostawię ci żadnego prezentu dla policji — wymamrotał. — Zatem lepiej, żebyś mnie podnieciła.
Wstrząsnął nią dreszcz obrzydzenia, kiedy w krótkim rozbłysku świateł kolejnego przejeżdżającego auta zobaczyła tego węża z tępo zakończonym łbem tuż przed swoją twarzą. Poza tym na zewnątrz pojawili się jacyś ludzie. Usłyszała ich głosy dobiegające z ulicy, głośne śmiechy. Gdyby tylko mogła ich jakoś zaalarmować, załomotać w karoserię furgonetki albo głośno krzyknąć, może ktoś by się zainteresował i powstrzymał jej oprawcę przed tym, co zamierzał.
Ale zarazem przyszło jej do głowy, że jeśli uda jej się podniecić mężczyznę, doprowadzić go do wytrysku, to może zdoła go też nakłonić, żeby puścił ją wolno i odjechał, zniknął bez śladu. Ale to rozwiązanie budziło w niej zbyt wiele obrzydzenia, za dużo złości, jak również poważne podejrzenia.
Zwróciła uwagę, że jego przyspieszony oddech stał się jeszcze szybszy. Rozległy się gardłowe pojękiwania. Zauważyła, że dotyka siebie. Był zwykłym zboczeńcem, pieprzonym walniętym zbokiem! Wprost nie mogła uwierzyć, że właśnie jej to się przytrafiło!
I nagle, w przypływie niezwykłej odwagi pod wpływem alkoholu krążącego w jej żyłach, chwyciła w garść jego wilgotną od potu, pozbawioną owłosienia mosznę i z całej siły zacisnęła ją w garści. A kiedy syknął z bólu i szarpnął się do tyłu, drugą ręką zerwała mu maskę z głowy i wepchnęła palce w oczy — kciuki w oba oczodoły, jakby chciała je odciąć paznokciami i wysadzić z orbit — krzycząc przy tym na całe gardło.
Tyle że w skrajnym przerażeniu, jak gdyby próbowała zniechęcić wrzaskiem senny koszmar, z jej gardła wydobył się tylko chrapliwy warkot.
A on z całej siły grzmotnął ją pięścią w bok głowy.
— Ty kurwo!
Po raz drugi walnął ją pięścią. W nagłym rozbłysku światła ujrzała jego zamazaną twarz wykrzywioną grymasem bólu i wściekłości tuż przed oczami, zaledwie parę centymetrów przed sobą, po czym znowu dostała cios pięścią w głowę. ɪ jeszcze jeden.
Świat wokół niej rozpłynął się we mgle.
Nagle poczuła, że bandyta ściąga jej majtki, a chwilę później usiłuje w nią wejść. Próbowała się cofnąć, odepchnąć go od siebie, ale był silniejszy.
To nie ja, pomyślała. To nie jest moje ciało.
Poczuła się nagle całkiem oderwana od swojej świadomości. Przez chwilę naszło ją skojarzenie, że zagłębia się w sennym koszmarze, z którego już nigdy nie zdoła się obudzić. Rozbłyski świateł jeszcze przez jakiś czas docierały do jej umysły, lecz wkrótce i one wygasły.
Czwartek, 1 stycznia
Nastał pierwszy dzień nowego roku. ɪ fala była przychylna!
Yac uwielbiał okresy, kiedy fala była przychylna. Łatwo mógł to rozpoznać, bo wtedy jego dom unosił się wyraźnie, poruszał i lekko kołysał. Gdyż jego domem była łódź Tom Newbound, pomalowana na niebiesko-biało. Nie miał pojęcia, od czego wzięła tę nazwę, lecz jej właścicielką była kobieta o imieniu Jo, pielęgniarka okręgowa, oraz jej mąż, Howard, który był stolarzem. Pewnego wieczoru Yac zawiózł ich do domu swoją taksówką, a oni okazali się dla niego nadzwyczaj mili i w konsekwencji stali się jego serdecznymi przyjaciółmi. Pokochał ich łódź, a w szczególności pokochał życie na morzu, nawet jeśli musiał przy tym pomagać Joemu przy malowaniu łodzi, lakierowaniu burt czy ogólnie utrzymywaniu na niej porządku.
Aż tu nagle zakomunikowali mu pewnego dnia, że zamierzają na jakiś czas zamieszkać w Indiach, w Goa, i do tego nie wiedzą, na jak długo. Poczuł się zdezorientowany perspektywą utraty przyjaciół i regularnego odwiedzania ich na łodzi. Powiedzieli mu jednak, że szukają kogoś, kto się zaopiekuje łodzią wraz z ich kotem.
Od tamtej pory mijały właśnie dwa lata. Krótko przed Bożym Narodzeniem odebrał od nich telefon, z którego się dowiedział, że zamierzają pozostać w Indiach jeszcze co najmniej rok.
A to oznaczało, że mógł mieszkać na łodzi jeszcze co najmniej rok, a ta świadomość sprawiła mu wiele szczęścia. W dodatku zyskał bezcenną pamiątkę z poprzedniego wieczoru, całkiem nową parę butów, co dodatkowo go uszczęśliwiło...
Były to czerwone skórzane szpilki. Pięknie ukształtowane, z sześcioma rzemykami oraz spinką, jak również z piętnastocentymetrowymi obcasami.
Leżały teraz na pokładzie przy jego koi. Wyuczył się żeglarskich terminów. W rzeczywistości było to łóżko, ale na jednostce pływającej zawsze nazywano je koją. Podobnie jak ubikacja na jachcie nie była ubikacją, tylko kingstonem.
Mógłby też przepłynąć z miejsca cumowania do dowolnego portu w Wielkiej Brytanii, gdyż wbił sobie do pamięci współrzędne wszystkich przystani marynarki wojennej. Tyle że łódź nie była wyposażona w silnik spalinowy. Marzył więc, że któregoś dnia będzie miał własną łódź, z silnikiem spalinowym, i będzie mógł na niej pływać do tych wszystkich miejsc, które miał już utrwalone w pamięci. A jakże.
Bosman trącił nosem jego rękę zwisającą poza brzeg koi. Ten wielki, puszysty, rudawy kocur był tutaj szefem. Prawdziwym bosmanem na łodzi. Yac doskonale wiedział, że traktuje go jak służącego. Ale nie miał nic przeciwko temu. Kot nigdy nie zarzygał mu taksówki, jak to często robili ludzie.
Niemniej natychmiast w nozdrza uderzył go zapach nowiutkich skórzanych butów. O tak, to był raj! Żeby obudzić się wśród takich zapachów!
I to na fali przypływu!
Trudno było sobie wyobrazić większe zalety mieszkania w pływającym domu. Tutaj nikt mu nie tupał nad głową. Yac próbował mieszkać w mieście, ale nie było to środowisko dla niego. Nie mógł znieść tych wszystkich zwodniczych odgłosów stąpań, dobiegających pozornie ze wszystkich stron, kiedy on właśnie próbował zasnąć. Tu nikt nie nosił butów, zwłaszcza na pomostach cumowniczych na rzece Adur w Shoreham Beach. Tu słychać było tylko pluskanie fal o burty, ewentualnie ciszę zalegającą nad przybrzeżnymi błotniskami. Czasami jeszcze krzyk mewy. Sporadycznie płacz ośmiomiesięcznego szkraba ludzi mieszkających na sąsiedniej łodzi.
Miał nadzieję, że któregoś dnia dopisze mu szczęście, berbeć wypadnie w błoto za burtą i utonie.
Ale na razie Yac mógł się cieszyć perspektywą nadchodzącego dnia. Wstaniem z łóżka. Obejrzeniem swoich nowych butów. Skatalogowaniem ich. Potem ewentualnie przejrzeniem swojej kolekcji, którą porozmieszczał w różnych sekretnych miejscach na łodzi. Zaliczał do niej także między innymi zestaw schematów elektrycznych. Z nim mógł zasiąść w swojej ciasnej kajucie na dziobie i poświęcić czas na pracę z komputerem podłączonym do sieci.
Cóż mogło być lepszego na rozpoczęcie nowego roku?
Ale wcześniej musiał pamiętać, żeby nakarmić kota.
A jeszcze wcześniej powinien wymyć zęby.
A przedtem zastanowić się dobrze.
Poza tym czekała go dokładna kontrola stanu łodzi, wymagająca odhaczania kolejnych punktów na liście, którą zostawili mu właściciele. Pierwsze na liście było sprawdzenie położenia spławików wszystkich zarzuconych linek wędkarskich. Następnie powinien sprawdzić, czy nie ma przecieków. Przecieki nie oznaczały nic dobrego. Później musiał skontrolować liny cumownicze. Lista czynności była długa i odhaczanie kolejnych pozycji bardzo podnosiło go na duchu. W dodatku świetnie wpływała na niego świadomość, że jest potrzebny.
Potrzebował go Raj Dibdoon, właściciel taksówki.
Potrzebowała go pielęgniarka ze swoim mężem, stolarzem, do których należał ten pływający dom.
Potrzebował go także kot.
A jeszcze tego ranka miał nową parę wspaniałych butów!
Trudno było sobie wyobrazić lepszy początek nowego roku.
A jakże.
Czwartek, 1 stycznia
Carlo Diomei był zmęczony. A kiedy bywał zmęczony, czul się przygnębiony, tak jak teraz. Nie znosił długich i mokrych angielskich zim. Tęsknił za krótkimi, suchymi i mroźnymi zimami ze swego rodzinnego Courmayeur położonego wysoko we włoskich Alpach. Brakowało mu zimą śniegu, podobnie jak latem słońca. Marzył o tym, żeby w dni wolne znowu móc założyć narty i spędzić w samotności tych kilka bezcennych godzin na stoku, z dala od świątecznych tłumów zapełniających nartostrady, w ciszy wytyczając własne szlaki w dolnych partiach gór, o których oprócz niego wiedziałoby jedynie kilku miejscowych przewodników.
Ale zgodnie z warunkami kontraktu musiał tu przepracować jeszcze jeden rok, dopiero wtedy, jak miał nadzieję, będzie mógł wrócić w rodzinne góry i przy odrobinie szczęścia zdobyć tam posadę zarządcy hotelu, żeby pozostać wśród przyjaciół.
Na razie cieszył się z dobrych zarobków oraz doświadczenia zdobytego w tym sławnym hotelu, które powinno mu ułatwić szybkie pokonanie kilku szczebli na drabinie kariery zawodowej. Nie zmieniało to faktu, że uznawał początek nowego roku za wyjątkowo gówniany.
Zazwyczaj, jako zastępca kierownika hotelu Brighton Metropole, pracował na dziennej zmianie, co pozwalało mu spędzać bezcenne wieczorne godziny w wynajętym domu z widokiem na morze razem z żoną i dziećmi, dwuletnim synkiem oraz czteroletnią córeczką. Ale kierownika z nocnej zmiany właśnie wczoraj, dokładnie w sylwestra, zmogła grypa. Carlo musiał więc wrócić i podjąć swoje obowiązki, mając do dyspozycji zaledwie dwugodzinną przerwę, żeby wpaść do domu, ułożyć dzieci spać, wznieść z żoną noworoczny toast wodą mineralną zamiast chłodzącego się w lodówce szampana, po czym pędem gnać z powrotem do pracy i nadzorować wszelkie świętowania Nowego Roku przez hotelowych gości.
Mijała właśnie osiemnasta godzina jego czuwania na posterunku, czuł się więc wykończony. Za pół godziny miał zdać dyżur swojemu zastępcy i wracać w końcu do domu, żeby w podniosłym nastroju wypalić papierosa, o którym marzył od dłuższego czasu, a następnie paść do łóżka i pogrążyć się we śnie, o czym marzył jeszcze bardziej.
Niespodziewanie zadzwonił telefon stojący na biurku małego kiszkowatego gabinetu oddzielonego cienkim przepierzeniem od stanowiska recepcyjnego.
— Słucham, Carlo — rzeki do słuchawki.
Dzwoniła Daniela de Rosa, kierowniczka personelu sprzątającego, także Włoszka pochodząca z Mediolanu. Przekazała zaniepokojenie pokojówki dotyczące pokoju numer 547. Było już wpół do pierwszej, a więc pół godziny po czasie obowiązkowego zwolnienia pokoju, a na jego drzwiach wciąż wisiala tabliczka z napisem „Nie przeszkadzać”. Na pukanie, nawet natarczywe, nikt nie odpowiadał, nikt też nie odbierał telefonu.
Carlo ziewnął szeroko. Pewnie ktoś jeszcze odsypiał hucznie spędzoną noc. Szczęściarz. Wystukał na komputerze numer pokoju i sprawdził wpis meldunkowy. Zajęła go kobieta, niejaka Marsha Morris. Wybrał numer pokoju na telefonie i sam zasłuchał się w przeciągłe sygnały wywołania. Rzeczywiście nikt nie odbierał. Oddzwonił więc do Danieli de Rosa i oznajmił zmęczonym głosem:
— W porządku. Jadę na górę.
Pięć minut później wysiadł z windy na piątym piętrze i ruszył korytarzem w stronę kierowniczki personelu już czekającej przed drzwiami i po raz kolejny pukającej w nie natarczywie. Nadal nikt nie odpowiadał. On załomotał więc głośniej i nastawił ucha. Chwilę później skorzystał ze swojego klucza uniwersalnego, ostrożnie uchylił drzwi i wkroczył do środka.
— Halo! — zawołał cicho.
Ciężkie zasłony byty zaciągnięte, lecz mimo półmroku od razu zauważył sylwetkę człowieka leżącego na szerokim łóżku.
— Halo! — odezwał się ponownie. — Dzień dobry!
Dostrzegł lekkie poruszenie człowieka na łóżku.
— Halo! — powtórzył. — Dzień dobry, pani Morris. Witamy! Szczęśliwego Nowego Roku!
Nie było odpowiedzi. Tylko kolejne ledwie zauważalne poruszenie.
Wyciągnął rękę w bok, wymacał na ścianie kontakt i zapalił wszystkie światła naraz. Jego oczom ukazała się szczupła naga kobieta z dużymi piersiami, długimi rudymi włosami i gęstym trójkątem brązowych włosów łonowych, rozpostarta na łóżku. Ręce i nogi miała wyciągnięte daleko na boki i przywiązane do ramy łóżka kawałkami białego sznura. Nagle stało się też dla niego jasne, dlaczego nie odpowiadała na łomotanie do drzwi, a świadomość ta sprawiła, iż żołądek podszedł mu do gardła. Spod końców szerokiej taśmy samoprzylepnej zaklejonej na dolnej części jej twarzy wystawały brzegi małego hotelowego ręcznika.
— O mój Boże! — wykrzyknęła kierowniczka personelu.
Carlo Diomei w dwóch susach dopadł łóżka, jeszcze nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co widzi. Czyżby miała tu miejsca jakaś perwersyjna zabawa seksualna? A może jej mąż, narzeczony albo kochanek czaił się w łazience? Wpatrujące się w niego oczy kobiety były rozszerzone z desperacji.
Zawrócił do łazienki i gwałtownie otworzył drzwi, ale w środku nikogo nie było. Widywał już różne dziwne rzeczy w tym hotelu, miewał do czynienia z przedziwnymi obrzydliwymi zachowaniami, ale w tej sytuacji, po raz pierwszy w swojej karierze, na chwilę stracił pewność, jak powinien się zachować. Nie wiedział, czy przerwał jakąś niezwykłą zabawę erotyczną, czy też miał do czynienia z czymś zupełnie innym.
Kobieta wciąż wbijała w niego spojrzenie małych, pełnych przerażenia oczu, aż poczuł zakłopotanie, że musi oglądać ją nagą. Pod wpływem jej wzroku podbiegł i podjął próbę usunięcia taśmy samoprzylepnej z jej ust, lecz już po chwili kobieta zaczęła gwałtownie potrząsać głową na boki. Najwyraźniej ją to bolało. Był jednak pewien, że musi usunąć jej knebel. Musiał z nią porozmawiać. Postarał się jednak odkleić taśmę najdelikatniej, jak tylko było to możliwe, żeby wyciągnąć jej z ust ciasno zwinięty ręcznik.
Kobieta natychmiast zaczęła coś niezrozumiale mamrotać i zaniosła się niepohamowanym szlochem.
Czwartek, 1 stycznia
Roy Grace uświadomi! sobie, że już od dawna nie czul się tak dobrze w Nowy Rok. Jak tylko sięga! pamięcią — nie licząc tych okazji, kiedy był na służbie — nowy rok zawsze zaczynał się nieznośnym bólem głowy i tym samym przytłaczającym wrażeniem zbliżającego się nieszczęścia, jakie wiecznie nachodziło go wraz z kacem.
Zaczął dużo więcej pić właśnie w tego pierwszego sylwestra po zniknięciu Sandy, spędzanego w towarzystwie Dicka i Leslie Pope’ów, którzy nie chcieli słyszeć o jego próbach samodzielności i niemal siłą zaciągnęli go do siebie na ten wyjątkowy wieczór. ɪ niemal jak z upoważnienia nieobecnej Sandy natychmiast wzbudził w sobie głęboką niechęć do świętowania tejże okazji.
Ale teraz, ów wyjątkowy sylwester, miał być zupełnie inny. Poprzedni wieczór, spędzony pod znakiem całkowitej trzeźwości, okazał się najbardziej radosny w ciągu zapamiętanych ostatnich lat jego życia.
Na początek Cleo z entuzjazmem przyjęła jego pomysł świętowania Nowego Roku, co sprawiało o tyle dziwne wrażenie, że była w ciąży, zatem nie mogła za bardzo pić. Ale on się tym nie przejął. Uszczęśliwiony z tego powodu, że ona jest z nim, zamierzał świętować nie tyle nadchodzący rok, ile rysującą się przed nimi wspólną przyszłość.
A w skrytości ducha świętował również to, że jego wybuchowa przełożona, Alison Vosper, miała ostatecznie ustąpić ze stanowiska, a tym samym przestać go gnębić kilkakrotnie każdego dnia. Aż nie mógł się doczekać swojej pierwszej rozmowy w poniedziałek z nowym szefem, zastępcą komendanta Peterem Riggem.
Jedyne spostrzeżenia dotyczące nowego szefa obejmowały jego przywiązanie do szczegółów, chęć aktywnego uczestniczenia w zdarzeniach oraz wyraźną pogardę dla głupców.
Z ulgą przyjął to, że w wydziale kryminalnym w Sussex House ranek upływał spokojnie, mógł zatem poświęcić czas na dalsze skuteczne porządkowanie pracy papierkowej ze szczególnym uwzględnieniem w komputerze seriali — czyli rejestru wszelkich zdarzeń z terenu miast Brighton i Hove.
Jak można się było spodziewać, doszło do kilku incydentów w barach, pubach i klubach, w większości bijatyk albo kradzieży damskich torebek. Odnotował też parę kolizji drogowych, doniesień o zakłóceniu porządku, w tym o hałaśliwych przyjęciach albo kłótniach małżeńskich, meldunek o zaginięciu psa, kradzieży motoroweru oraz o nagim mężczyźnie biegającym po Western Road. Ale pojawił się też jeden poważny raport, dotyczący gwałtu w ekskluzywnym hotelu Metropole, który dołączył do widniejącej na ekranie listy spraw zaledwie przed kilkoma minutami, to znaczy o godzinie 12.55.
Istniały cztery zasadnicze kategorie gwałtów w zależności od sprawcy: obcego, znajomego, przyjaciela bądź partnera. Chwilowo nie było żadnych doniesień o seryjnym gwałcicielu, którego można by obciążyć winą za to przestępstwo. W dodatku sylwester należał do tych wyjątkowych okazji, kiedy część mężczyzn upijała się w trupa i zmuszała do współżycia swoje znajome albo partnerki, toteż według wszelkiego prawdopodobieństwa incydent należał do którejś z tych kategorii. Może i zasługiwał na zaliczenie do poważnych, ale z pewnością nie na tyle, żeby go przenieść do spraw rozpatrywanych przez sekcję poważnych przestępstw.
Dwadzieścia minut później zbierał się już, żeby odwiedzić supermarket ASDA po drugiej stronie ulicy, pełniący nieoficjalną funkcję kantyny wydziału kryminalnego, żeby kupić sobie kanapkę na lunch, kiedy niespodziewanie zadzwonił jego telefon łączności wewnętrznej.
Dzwonił David Alcorn, inspektor dochodzeniówki, którego bardzo lubił i cenił, pracujący w głównej komendzie miejskiej przy John Street, gdzie i on zaczynał swoją karierę w roli detektywa, dopóki nie został przeniesiony do centrali w Sussex House.
— Szczęśliwego Nowego Roku, Roy — zaczął Alcorn z typową dla siebie swadą w głosie. Sądząc po jego tonie, pojęcie „szczęścia” w nowym roku można było właśnie zepchnąć ze szczytu nadmorskiego klifu.
— Wzajemnie, Davidzie. Dobrze się bawiłeś tej nocy?
— Pewnie. W każdym razie całkiem nieźle. Żałuję tylko, że nie mogłem dać sobie w gaz, skoro musiałem stawić się na służbie już o siódmej rano. A ty?
— Przetrwałem Nowy Rok w ciszy i spokoju, ale sympatycznie. Dzięki.
— Pomyślałem, żeby dać ci zawczasu znać, Roy. Wygląda na to, że mamy w Metropole przypadek gwałtu ze strony nieznajomego.
Zaraz potem przedstawił mu szczegóły zdarzenia. Dyżurny patrol interwencyjny, który zjawił się w hotelu, natychmiast wezwał ekipę techniczną z dochodzeniówki. Łączniczka policji do spraw przestępstw na tle seksualnym, zwana w skrócie SOLO, była jeszcze w drodze z ofiarą do niedawno otwartego specjalistycznego ośrodka dla ofiar gwałtów znanego powszechnie jako SARC, mieszczącego się w Crawley, wybudowanym po wojnie miasteczku położonym w geograficznym środku hrabstwa Sussex.
Grace pospiesznie notował podawane przez Alcorna szczegóły sprawy.
— Dzięki, Davidzie — powiedział. — Informuj mnie na bieżąco. ɪ daj znać, gdybyście potrzebowali jakiejś pomocy z naszej strony.
Na chwilę zapadła cisza, po czym inspektor odezwał się z wyraźnym wahaniem:
— Jest coś jeszcze, Roy, co może świadczyć, że dochodzenie okaże się wrażliwe politycznie.
— Tak?
— Ofiara była wczoraj wieczorem gościem na przyjęciu w hotelu Metropole. Zostałem poinformowany, że razem z nią przy jednym stoliku świętowało kilku wysokich rangą oficerów policji.
— Znasz ich nazwiska?
— Zacznę od szefa policji z żoną.
Jasna cholera, pomyślał Grace, ale nie powiedział tego głośno.
— Kto jeszcze?
— Jego zastępca. ɪ dwaj z asystentów szefa policji. Łapiesz już, o co mi chodzi?
Grace oczywiście łapał.
— Może powinienem podesłać kogoś z poważnych przestępstw dla towarzystwa SOLO? Co o tym myślisz? Wyłącznie jako formalność.
— Myślę, że to niezły pomysł.
Grace błyskawicznie przewertował w myślach dostępne możliwości. W szczególności niepokojem napawał go nowy szef wydziału, bo jeśli faktycznie Peter Rigg był takim formalistą, jak o nim mówiono, to należało za wszelką cenę zacząć ten wspólny przemarsz właściwą nogą, czyli zapewnić sobie możliwe najlepszą podkładkę.
— W porządku. Dzięki, Davidzie. Zaraz kogoś poślę do ośrodka. Czy ty mógłbyś tymczasem przygotować mi pełną listę uczestników tego przyjęcia noworocznego?
— Już mam ją gotową.
— Mam nadzieję, że poza gośćmi uwzględniłeś też personel, i to cały, bo jak się domyślam, na tę noc ściągnięto dodatkowych ludzi do pomocy.
— Oczywiście, że o tym też pamiętałem — odparł Alcorn z lekką urazą w głosie, jakby Grace otwarcie wyraził swoje zastrzeżenia co do jego fachowości.
— No tak, jasne. Przepraszam.
Zaraz po zakończeniu rozmowy zadzwonił do detektyw Emmy-Jane Boutwood, jednej z nielicznych śledczych jego zespołu obecnych dzisiaj w pracy. Należała ona także do grupy detektywów, którą obarczył nawałem biurokratycznych obowiązków związanych ze zorganizowaną przez prokuraturę operacją „Neptun”, zakrojonym na olbrzymią skalę dochodzeniem w sprawie przerzutu nielegalnych emigrantów przez granicę, którym zajmował się przez kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem.
Tylko parę sekund zajęło jej dotarcie do jego biurka z wielkiej sali ogólnej wydziału zaczynającej się tuż za drzwiami jego gabinetu. Kiedy wchodziła, zwrócił uwagę, że wciąż lekko utyka. Nie doszła jeszcze w pełni do siebie po tragicznych obrażeniach, jakie odniosła latem w czasie pościgu za bandytą, kiedy to rozpędzona furgonetka przycisnęła ją do muru. Mimo licznych złamań kości i utraty śledziony uparła się, żeby maksymalnie skrócić okres rekonwalescencji i jak najszybciej wracać do pracy.
— Cześć, E-J — powitał ją. — Siadaj.
Ledwie zaczął omawiać niuanse sprawy przedstawionej przez Davida Alcorna, chcąc wyjaśnić jej delikatną politycznie naturę zaistniałej sytuacji, kiedy znów zadzwonił telefon wewnętrzny.
— Roy Grace — rzekł do słuchawki, dając jednocześnie znać koleżance, żeby zaczekała.
— Nadinspektor Grace? — rozległ się radosny głos, mówiący z wyraźnym akcentem wyższych sfer bezpłatnej szkoły publicznej. — Co tam słychać? Mówi Peter Rigg.
Jasna cholera, powtórzył w myślach Grace.
— Pan komendant? — bąknął, chcąc zyskać na czasie. — Bardzo się cieszę, że... tego... pana słyszę. Sądziłem jednak, że zaczyna pan pracę w naszym wydziale dopiero od poniedziałku.
— I wiąże się z tym jakiś kłopot?
O cholera, pomyślał Roy Grace ze ściśniętym żołądkiem. Nowy rok zaczął się zaledwie dwanaście godzin temu, a on już odebrał raport o pierwszym poważnym przestępstwie. W dodatku nowy szef nie zaczął jeszcze pracy w wydziale, a on już zdołał go wkurzyć w rozmowie telefonicznej.
Zwrócił uwagę, że E-J przygląda mu się badawczo, czujnie nastawiając ucha.
— Nie, panie komendancie, żaden kłopot. Prawdę mówiąc, to nawet szczęśliwy zbieg okoliczności. Wygląda na to, że mamy właśnie pierwszą poważną sprawę w tym roku. Jest jeszcze za wcześnie, żeby mówić o szczegółach, ale wiąże się z nią potencjalne niebezpieczeństwo niepotrzebnego zainteresowania mediów.
Dał znać młodszej koleżance, że potrzebuje prywatności, toteż E-J szybko wstała, wyszła z gabinetu i zamknęła za sobą drzwi.
Przez następnych kilka minut przedstawiał szefowi informacje o tym, co się stało. Na szczęście zastępca komendanta wciąż zwracał się do niego przyjacielskim, swobodnym tonem. Kiedy Grace skończył, rzeki:
— Jak rozumiem, wybiera się pan tam osobiście, prawda?
Roy zawahał się. W ośrodku w Crawley pracował doświadczony wyspecjalizowany zespół dochodzeniowy, toteż jego obecność na tym etapie śledztwa była tam całkowicie zbędna. Lepiej spożytkowałby czas na działanie tutaj, w swoim gabinecie, skąd mógłby nadzorować całą pracę papierkową i kierować rozmaitymi czynnościami przez telefon. Szybko doszedł jednak do wniosku, że nowy szef wydziału na pewno nie to chciałby od niego usłyszeć.
— Oczywiście, panie komendancie. Zaraz wyjeżdżam — odparł.
— To dobrze. Proszę mnie informować na bieżąco.
Zapewnił, że będzie to robił.
Ledwie odłożył słuchawkę i pogrążył się w zamyśleniu, drzwi gabinetu się uchyliły i pojawiła się w nich starannie wygolona czaszka i zasępiona twarz sierżanta Glenna Bransona. Jego oczy, kontrastujące z czarną skórą, sprawiały wrażenie mętnych i przemęczonych. Przypominały oczy ryb zbyt długo leżących na sklepowej ladzie, a więc takich, jakich Cleo kazała mu unikać za wszelką cenę.
— Cześć, staruszku — mruknął Branson. — Jak się domyślam, ten rok nie będzie ani trochę mniej gówniany niż poprzedni?
— Ma się rozumieć — odparł Grace. — Kolejne lata nigdy nie bywają mniej gówniane. Nie pozostaje nam nic innego, jak się pogodzić z tym faktem.
— Mimo wszystko sprawiasz wrażenie pełnego energii i zapału — rzekł sierżant, zajmując miejsce na krześle przed biurkiem, które przed paroma minutami zwolniła E-J.
Nawet jego brązowy garnitur, pstrokaty krawat i kremowa koszula wyglądały na nieświeże i wymęczone, jakby i one za długo przeleżały na sklepowej ladzie, co kazało się tylko zastanowić nad kondycją przyjaciela. Glenn Branson kiedyś był nienagannie ubrany, ale w ostatnich miesiącach jego rozpadające się małżeństwo zepchnęło go na równię pochyłą upadku.
— A ja i tak najlepszy rok mam już za sobą, no nie? Mniej więcej na początku lata zaliczyłem postrzał, a trzy miesiące później żona wyrzuciła mnie z domu.
— Popatrz na jaśniejszą stronę swojej sytuacji. Nie zginąłeś, a potem zyskałeś przywilej wyniesienia na śmietnik mojej kolekcji płyt winylowych.
— Stokrotne dzięki.
— Nie chcesz się ze mną przejechać? — zapytał Grace.
Branson wzruszył ramionami.
— Przejechać? Pewnie. Dokąd?
Przerwało im wywołanie w łączności krótkofalowej. David Alcorn chciał poinformować o najświeższych ustaleniach w sprawie.
— Mamy coś, co może być bardzo znaczące, Roy. Najwyraźniej brakuje części garderoby ofiary. Wygląda na to, że sprawca mógł ją zabrać na pamiątkę. W szczególności chodzi o buty. — Urwał na chwilę. — Jeśli dobrze pamiętam, jakiś czas temu mieliśmy już do czynienia z podobnymi przypadkami, prawda?
— Zgadza się, ale tamten gwałciciel zabierał tylko jeden but i bieliznę — odparł Grace, którego nagle coś ścisnęło za gardło. — Co zniknęło z garderoby ofiary?
— Na razie trudno jeszcze porozumieć się z nią. Jest w bardzo silnym szoku.
Nic dziwnego, pomyślał smutno Grace. Mimowolnie spojrzał jednak na jedno z granatowych pudeł stojących na podłodze, w którym znajdowały się akta zamkniętego dochodzenia w sprawie Buciarza. Sięgnął pamięcią wstecz.
Od tamtych zdarzeń minęło dwanaście lat. Można było tylko liczyć, że zachodzi jakiś zbieg okoliczności.
Ale nawet gdy ta myśl sformułowała się już w jego umyśle, poczuł zimny dreszcz, który przeszedł mu po plecach.
Czwartek, 25 grudnia
Przemieszczali się. Dokądś jechali. Do uszu Rachael Ryan docierał jednostajny basowy pomruk silnika, a w nozdrzach czułą ostrą woń spalin z nieszczelnego układu wydechowego. Rozróżniała też charakterystyczne mlaskanie opon na mokrej nawierzchni. No i w całym ciele czuła każdy wybój, gdyż leżała zakneblowana na cienkiej wykładzinie skrzyni auta, z kolanami podciągniętymi pod brodę i rękami skrępowanymi z tyłu, niezdolna do tego, żeby się poruszyć czy wydać jakiś dźwięk. Kątem oka mogła dostrzec jedynie tylną część czapeczki baseballowej oraz wystające spod niej uszy mężczyzny siedzącego przed nią w fotelu kierowcy.
Dygotała, zarówno z zimna, jak i przerażenia. Wargi i gardło paliły ją żywym ogniem, a w głowie pulsował nieznośny ból od ciosu, jaki jej zadał. Bolało ją całe ciało. Żołądek podchodził jej do gardła z obrzydzenia, z poczucia zbrukania i znieważenia. Desperacko pragnęła kąpieli, gorącego prysznica, mydła i szamponu. Chciała umyć się zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz.
Poczuła, że skręcają dość ostro. Zarazem uświadomiła sobie, że widzi światło dzienne. Wstającą szarówkę. Początek pierwszego dnia świąt. Powinna być teraz w swoim mieszkaniu, otwierać opakowanie drogich rajstop, które przysłała jej matka. Co roku, poczynając od wczesnego dzieciństwa, aż do teraz, gdy skończyła dwadzieścia dwa lata, dostawała od matki pod choinkę rajstopy.
Zaczęła płakać. Zasłuchała się w monotonne postukiwanie wycieraczek przedniej szyby, gdy nieoczekiwanie z głośnika radia popłynęła głośno piosenka Eltona Johna Candle in the Wind. Zobaczyła, jak mężczyzna kiwa głową na boki w rytm muzyki.
Elton John śpiewał tę piosenkę z nieco zmienionym tekstem na pogrzebie księżnej Diany. Rachael doskonale pamiętała tamten dzień. Była wtedy pośród setek tysięcy ludzi zgromadzonych przed Westminster Abbey, zasłuchanych w dźwięki tej piosenki i zapatrzonych na zdjęcia z ceremonii pogrzebowej wyświetlane na olbrzymich telebimach. Spędziła tamtą noc na chodniku, a poprzedniego dnia przeznaczyła większą część swojej tygodniowej pensji za pracę na stanowisku konsultantki w lokalnym oddziale banku American Express w Brighton na bukiet kwiatów, który teraz, obok tysięcy podobnych, ułożyła przed Kensington Palace.
Dla niej księżna była wzorem do naśladowania. Coś w jej sercu umarło razem ze śmiercią Diany.
Ale teraz pojawił się następny koszmar.
Furgonetka ostro zahamowała i zatrzymała się gwałtownie, aż impet przesunął ją po podłodze o kilkadziesiąt centymetrów. Po raz kolejny spróbowała poruszyć rękoma i nogami, które coraz bardziej jej drętwiały. Była jednak mocno skrępowana.
W ten poranek pierwszego dnia świąt miała wpaść do rodziców na lampkę szampana i świąteczny lunch, a później na wspólne słuchanie orędzia królowej. To była tak samo coroczna tradycja, jak rajstopy pod choinką.
Ponownie spróbowała coś powiedzieć, poprosić mężczyznę, żeby ją uwolnił, lecz usta miała szczelnie zaklejone. Znowu chciało jej się sikać, choć już raz, jakiś czas temu, zsikała się pod siebie. Nie mogła zrobić tego po raz drugi. Rozległ się elektroniczny sygnał wywoławczy. To był dzwonek jej komórki, od razu rozpoznała sygnał swojej nokii. Ale mężczyzna tylko przelotnie zerknął przez ramię i znowu zapatrzył się przed siebie. Furgonetka ponownie ruszyła. Mimo mgły przesłaniającej jej wzrok dostrzegła przez brudną przednią szybę auta zielone światła mijanego skrzyżowania. Ale zaraz potem zobaczyła po lewej stronie ulicy znajome budynki. Mijali słynny salon zabawek Gamleya. A więc byli w Hove, na Church Road. ɪ jechali na zachód.
Umilkł sygnał wywoławczy jej telefonu. Chwilę później rozległo się charakterystyczne pikanie oznaczające odbiór wiadomości tekstowej.
Od kogo?
Od Tracey i Jade?
Od jej rodziców przesyłających najlepsze życzenia świąteczne? A może tylko od matki, zaciekawionej, czy spodobały jej się rajstopy pod choinką?
Ile musiało jeszcze upłynąć czasu, zanim wszyscy zaczną się martwić jej losem?
Na Boga! Kimże był ten człowiek, do diabła?
Impet przekręcił ją na lewy bok, kiedy furgonetka skręciła najpierw w prawo, a potem ostro w lewo. Chwilę później zakręciła jeszcze raz. ɪ zatrzymała się.
Umilkła też piosenka płynąca z radia. Pełen słodyczy męski głos zaczął opowiadać, gdzie ten wspaniały Elton John spędzi te święta Bożego Narodzenia.
Mężczyzna wysiadł, ale nie zgasił silnika. Gęsty odór spalin podsycany jej narastającym strachem przyprawił ją o nieznośne mdłości. Marzyła choćby o łyku wody.
Porywacz niespodziewanie wrócił do auta. Ruszyli dalej, pogrążając się w coraz gęściejszym mroku. Nagle silnik zamarł i na chwilę zapadła całkowita cisza, gdyż radio także umilkło. Mężczyzna ponownie zniknął jej z oczu.
Z głośnym metalicznym szczękiem zatrzasnęły się za nim drzwi szoferki.
Po chwili rozległ się inny stłumiony metaliczny szczęk i wokół niej zapadły nieprzeniknione ciemności.
Leżała nieruchomo, wstrząsana dreszczem strachu, nie mogąc dostrzec niczego przed sobą.
Piątek, 26 grudnia
Roy, ubrany w garnitur i nowe buty, z dumą prezentując ładny czerwony krawat z tureckim deseniem, który poprzedniego dnia dostał od Sandy pod choinkę, minął na palcach drzwi po lewej oznaczone granatową tabliczką z napisem „Nadinspektor”, oraz bardzo podobne po prawej, z tabliczką z napisem „Główny Nadinspektor”. Zastanawiał się czasami, czy on także ma szansę zostania głównym nadinspektorem.
Tego ranka w drugi dzień świąt cały budynek wydawał się pusty, tylko w sali odpraw na najwyższym piętrze wciąż siedziało kilku członków zespołu zajmującego się operacją „Houdini”. Pracowali przez okrągłą dobę, starając się schwytać seryjnego gwałciciela określanego powszechnie mianem Buciarza.
Zanim zagotowała się woda w czajniku, przywołał na chwilę w myślach wygląd galowej czapki głównego nadinspektora. Z szeroką srebrną lamówką odróżniającą ją od czapek niższych stopni służbowych bez wątpienia musiała budzić powszechną zazdrość. Ale jego niepokoiło, czy jest wystarczająco mądry, żeby dojść do tak wysokiego stopnia, bo miał co do tego poważne wątpliwości.
Jedyna rzecz, której Roy nauczył się dobrze od Sandy w ciągu lat ich małżeństwa, dotyczyła jej perfekcjonistycznej wizji wymarzonego świata oraz braku zahamowań w stosunku do aspektów niespełniających oczekiwań. Wielokrotnie wybuchy jej złości na nieudolnego kelnera czy ekspedienta w sklepie wprawiały go w skrajne zakłopotanie. Ale zarazem zdawał sobie sprawę, że właśnie ta jej wybuchowość należała do elementów, które jemu wydawały się atrakcyjne. Z wielkim zapałem i entuzjazmem odnosiła się do wszelkich przejawów sukcesu, i to każdego, od wielkiego do najdrobniejszego, ale zawsze musiał pamiętać, że jego żona w żadnej mierze nie toleruje porażek.
W jakimś stopniu to tłumaczyło jej głęboki żal, powodujący okazjonalne wybuchy wściekłości, wynikający stąd, że po latach rozlicznych prób zajścia w ciążę na rozmaite sposoby Sandy wciąż nie mogła wydać na świat dziecka, na którym tak bardzo im obojgu zależało.
Nucąc pod nosem słowa piosenki Erica Claptona Change the World — które z niewiadomych powodów utkwiły mu w pamięci — Roy Grace dotarł z kubkiem kawy do swojego biurka w sali ogólnej wydziału dochodzeniowego zajmującego drugie piętro budynku komendy głównej policji w Brighton przy John Street, wyłożonej tandetną syntetyczną szaroniebieską wykładziną, zastawionej szeregami stanowisk pooddzielanych przepierzeniami, z oknami wychodzącymi na wschód, na połyskliwy niebieskawy szklany fronton siedziby American Express. Usiadł i zalogował się do archaicznego, powolnego systemu komputerowego, żeby sprawdzić meldunki nadesłane w ciągu nocy. Czekając na załadowanie się przekazu, pociągnął kilka łyków kawy i obrócił w palcach papierosa, przeklinając w duchu zakaz palenia obowiązujący od niedawna we wszystkich budynkach użyteczności publicznej.
Pracownicy wydziału podjęli daremny trud wprowadzenia świątecznego nastroju w miejscu pracy. Świadczyły o tym papierowe łańcuchy zwieszające się spod sufitu, kawałki lamety przyczepione do górnych krawędzi przepierzeń czy też kartki z życzeniami świątecznymi porozstawiane na niektórych biurkach.
Na Sandy nie robiło żadnego wrażenia, że to już druga Gwiazdka w ciągu ostatnich trzech lat, którą on musi spędzać na dyżurze w pracy. Jak podkreślał stanowczo, byt to wyjątkowo podły tydzień dla śledczych. Bo przecież znaczna większość miejscowych łotrzyków, zarówno tych, co pokątnie handlowali alkoholem, jak i tych sprzedających narkotyki, musiała siedzieć w domach, w swoich rodzinnych gniazdkach.
Niemniej Boże Narodzenie stanowiło szczytowy okres niewyjaśnionych zgonów oraz samobójstw. Jeśli nawet stanowiło parę dni szczęścia dla tych, którzy mieli przyjaciół i bliskie rodziny, dla samotników, a zwłaszcza osób starszych, zbyt biednych nawet na to, żeby ogrzać swój dom, było okresem szczególnie desperackich, dramatycznych decyzji. Jednakże jeśli chodzi o poważne przestępstwa, rzeczywiście uchodziło za czas spokoju, a więc porę, w której ambitni młodzi sierżanci dochodzeniówki jego pokroju mogli się wykazać swoimi umiejętnościami przed przełożonymi i zyskać szansę awansu.
Ale i to miało się wkrótce zmienić.
Co dziwne, nie dzwoniły nawet telefony. Zazwyczaj te podłączone do sieci wewnętrznej brzęczały niemal bez przerwy.
Kiedy na ekranie monitora zaczęły się pojawiać pierwsze linie tekstu, niespodziewanie zadzwonił telefon.
— Wydział kryminalny — rzucił do słuchawki.
Dzwoniła operatorka z centrali odpowiedzialna za kierowanie wszelkich zgłoszeń do odpowiednich komórek komendy.
— Cześć, Roy. Szczęśliwego Bożego Narodzenia.
— Wzajemnie, Doreen — odparł.
— Mam zgłoszenie prawdopodobnego zaginięcia. Rachael Ryan, dwadzieścia dwa lata, rozstała się z przyjaciółkami w Wigilię na postoju taksówek przy East Street i ruszyła pieszo w drogę powrotną do domu. Nie pojawiła się na świątecznym obiedzie u rodziców, nie odpowiada na telefony, stacjonarny i komórkowy. Jej rodzice wczoraj o trzeciej po południu odwiedzili wynajmowane przez nią mieszkanie przy Eastern Terrace, w Kemp Town, ale nikt im nie otworzył. Zawiadomili nas, że to niezwykłe dla trybu życia jej córki i że niepokoją się jej zniknięciem.
Grace zapisał w notatniku adresy Rachael Ryan oraz jej rodziców i obiecał, że zajmie się tą sprawą.
Według ostatnich wytycznych należało zaczekać kilka dni na ewentualny powrót zaginionej osoby, jeśli tylko nie chodziło o małe dziecko, wiekowego starca bądź osobę niemogącą sobie samej radzić. Ale tego dnia, który zapowiadał się na spokojny aż do przesady, zadecydował, że woli być w terenie i zajmować się czymś konkretnym, niż dalej obijać się przy biurku.