Kolomba - Prosper Mérimée - E-Book

Kolomba E-Book

Prosper Mérimée

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

„Kolomba” to powieść Prospera Mérimée o młodej Korsykance, która z zemsty zmusza swojego brata do popełnienia morderstwa. Prosper Mérimée był francuskim dramaturgiem, historykiem, archeologiem oraz mistrzem krótkich opowieści, które zrewolucjonizowały powieść romantyczną. Inspirację stanowiła dla niego literatura francuska i rosyjska (przede wszystkim Puszkin), a jego powieści poruszały tematy mistyczne, niezwykłe oraz bardzo przygnębiające.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Prosper Mérimée

Kolomba

Warszawa 2021

[Motto]

Pè far la to vendetta

Sta sigur’, vasta anche ella.

Vocero du Niolo

I

W pierwszych dniach października 181... pułkownik sir Tomasz Nevil, Irlandczyk, wybitny oficer angielski, wracając z podróży po Włoszech, zajechał z córką do hotelu Beauveau w Marsylii. Nieustające zachwyty podróżnych-entuzjastów wywołały reakcję: aby się wyróżnić, wielu dzisiejszych turystów obiera za zasadę Horacjuszowskie nil admirari. Do tej to klasy podróżników malkontentów należała miss Lidia, jedyna córka pułkownika. Przemienienie wydało się jej mierne, Wezuwiusz w chwili wybuchu niewiele bardziej imponujący niż kominy fabryk Birminghamu. Ogółem wziąwszy, głównym jej zarzutem przeciw Włochom było, iż krajowi temu zbywa na kolorycie lokalnym, na charakterze. Niech sobie wytłumaczy, kto zdoła, sens tych słów, które rozumiałem doskonale przed kilku laty, a których dziś już nie rozumiem. Zrazu miss Lidia pochlebiała sobie, iż znajdzie za Alpami rzeczy, których nikt nie widział przed nią i o których będzie mogła rozmawiać w dystyngowanym towarzystwie, jak powiada Molierowski pan Jourdain. Ale niebawem, wszędzie wyprzedzona przez współziomków, zwątpiwszy, aby mogła znaleźć coś nieznanego, przerzuciła się do opozycji. Bardzo jest w istocie nieprzyjemnie nie móc mówić o cudach Italii, by ktoś nie wtrącił: „Znasz z pewnością tego Rafaela z pałacu X w Y? To najpiękniejsza rzecz w całych Włoszech”. I właśnie tego cudu zaniedbało się obejrzeć! Ponieważ nadto uciążliwe byłoby oglądać wszystko, najprostsze jest wszystko zganić w czambuł z zasady.

W hotelu Beauveau spotkało miss Lidię gorzkie rozczarowanie. Przywiozła z sobą ładny szkic bramy pelazgijskiej czy też cyklopiej z Segni, o której sądziła, iż uszła baczności rysowników. Owóż, lady Frances Fenwich, spotkawszy miss Lidię w Marsylii, pokazała jej swój album, gdzie między sonetem a zasuszonym kwiatem figurowała pomieniona brama, bardzo misternie wykończona sepią. Miss Lidia darowała swoją bramę z Segni pokojówce i straciła wszelki szacunek dla konstrukcji pelazgijskich.

Markotne to usposobienie podzielał pułkownik Nevil, który od śmierci żony patrzył na świat jedynie oczami miss Lidii. Dla niego Włochy miały tę ogromną wadę, iż nudziły jego córkę: tym samym był to kraj najnudniejszy pod słońcem. Pułkownik nie miał, to prawda, nic do zarzucenia obrazom i posągom; ale w zamian mógł zaręczyć, iż polowanie w tym kraju jest nędzne i że trzeba było zrobić dziesięć mil po największym słońcu w Campagna Romana, aby zabić jedną lub dwie liche kuropatwy.

Nazajutrz po przyjeździe do Marsylii pułkownik zaprosił na obiad kapitana Ellis, swego dawnego adiutanta, który właśnie spędził sześć tygodni na Korsyce. Kapitan opowiedział bardzo zajmująco miss Lidii historię o bandytach, mającą tę zaletę, iż nie była wcale podobna do historii złodziejskich, którymi ją tak często raczono w drodze z Rzymu do Neapolu. Przy deserze panowie, zostawszy sami w towarzystwie paru butelek bordeaux, gwarzyli o polowaniu, przy czym pułkownik dowiedział się, że nie ma kraju, w którym by ono było piękniejsze, obfitsze, bardziej urozmaicone niż na Korsyce. „Spotyka się tam mnóstwo dzików – mówił kapitan Ellis – i trzeba się nauczyć odróżniać je od świń domowych, które podobne są do nich zdumiewająco; zabijając bowiem świnię, ściąga człowiek na siebie kłopotliwe przejścia z pasterzami. Wychodzą z chaszczów, uzbrojeni od stóp do głów, każą sobie płacić za bydlątko i drwią nielitościwie z biednego myśliwca. Są tam prócz tego dzikie barany, bardzo osobliwe zwierzęta, których nie spotyka się gdzie indziej: wspaniała zwierzyna, ale trudna. Jelenie, daniele, bażanty, kuropatwy, nie sposób wyliczyć wszystkich rodzajów zwierzyny, od których roi się Korsyka. Jeżeli lubisz polować, jedź na Korsykę, pułkowniku; tam, jak powiadał jeden z moich gospodarzy, będziesz mógł strzelać do wszelkiego możliwego zwierza, od drozda aż do człowieka”.

Przy herbacie kapitan na nowo oczarował miss Lidię opowieścią wendetty transwersalnej, jeszcze osobliwszą niż poprzednia, i do reszty rozpłomienił ją do Korsyki, opisując osobliwy i dziki wygląd kraju, oryginalny charakter mieszkańców, ich gościnność i pierwotne obyczaje. Wreszcie złożył u jej stóp ładny mały sztylecik, mniej godny uwagi przez swą formę i mosiężną oprawę niż przez swe pochodzenie. Słynny bandyta odstąpił sztylet kapitanowi Ellis, zaręczając, iż broń ta nurzała się w czterech ciałach ludzkich. Miss Lidia zatknęła sztylet za pasek, położyła na nocnym stoliku i wyjęła dwa razy z pochwy przed zaśnięciem. Pułkownik znów śnił, iż zabił dzikiego barana i że właściciel kazał mu zapłacić odszkodowanie, na co zgodził się bardzo chętnie, ile że było to zwierzę niezmiernie ciekawe, podobne do dzika, z rogami jelenia i ogonem bażanta.

– Ellis opowiada, że na Korsyce są cudowne polowania – rzekł pułkownik, śniadając sam na sam z córką. – Gdyby to nie było tak daleko, chętnie spędziłbym tam jakie dwa tygodnie.

– Więc cóż – odparła miss Lidia – czemuż nie mielibyśmy się wybrać na Korsykę? Gdy ty ojcze będziesz polował, ja będę rysowała; bardzo byłabym rada mieć w albumie grotę, o której opowiadał kapitan Ellis, gdzie Bonaparte chował się z książką, będąc dzieckiem.

Był to może pierwszy wypadek, iż życzenie pułkownika zyskało aprobatę córki. Ojciec, zachwycony tą niespodzianą zgodą, był na tyle przezorny, iż czynił nieco trudności dla podrażnienia szczęśliwego kaprysu miss Lidii. Próżno mówił o dzikości kraju i trudnościach podróżowania po nim dla kobiety: nie lękała się niczego; lubi nad wszystko podróżować na koniu; cieszy się z góry na nocleg w biwaku; groziła, iż wybierze się do Azji Mniejszej. Słowem, miała odpowiedź na wszystko; nigdy bowiem jeszcze żadna Angielka nie żyła na Korsyce: ergo ona musiała tam jechać. I co za szczęście za powrotem do Londynu pokazać swój album! „Dlaczego, my dear, omijasz ten śliczny rysuneczek? – Och, to nic! To szkic, który zdjęłam ze sławnego korsykańskiego bandyty; służył nam za przewodnika. – Jak to! Ty byłaś na Korsyce?...”

Ponieważ nie istniały wówczas jeszcze statki parowe pomiędzy Francją a Korsyką, wywiedziano się o jakiś okręcik jadący na wyspę, którą miss Lidia postanowiła odkryć. Tegoż samego dnia pułkownik napisał do Paryża, aby odmówić czekający nań w hotelu apartament, oraz dobił targu z właścicielem korsykańskiego statku, rozwijającego właśnie żagiel do Ajaccio. Były tam dwie niezłe kajuty. Załadowano prowianty; padrone zaklął się, że jeden z jego majtków, stary wyjadacz, jest cudownym kuchmistrzem; przyrzekł, że panienka będzie pomieszczona znakomicie, że będzie miała pomyślny wiatr, spokojniutkie morze...

Prócz tego, zgodnie z życzeniem córki, pułkownik postawił warunek, że kapitan nie weźmie żadnego podróżnego i że postara się objechać z bliska wybrzeża w ten sposób, by można było podziwiać widok gór.

II

W dniu przeznaczonym na odjazd wszystko od rana było zapakowane, załadowane; goeletka miała wyruszyć z powiewem wieczornego wiatru. W oczekiwaniu pułkownik przechadzał się wraz z córką po wybrzeżu, kiedy właściciel statku podszedł doń o pozwolenie wzięcia na pokład jednego ze swych krewnych, to znaczy stryjecznego siostrzeńca chrzestnego ojca jego starszego syna, który wracając dla pilnych spraw na Korsykę, do swego rodzinnego kraju, nie mógł znaleźć statku dla przeprawy.

– Przemiły chłopiec – dodał kapitan Matei – wojskowy, oficer pieszych strzelców gwardii, byłby już pułkownikiem, gdyby On był jeszcze cesarzem.

– Skoro to wojskowy – rzekł pułkownik... miał dodać: „Godzę się chętnie, aby odbył z nami tę podróż...”, ale miss Lidia wykrzyknęła po angielsku:

– Oficer piechoty!... – Ponieważ ojciec jej służył w kawalerii, żywiła wzgardę dla wszelkiej innej broni. – Może człowiek bez wychowania, który będzie cierpiał na morską chorobę i zepsuje nam całą przyjemność!

Patron nie rozumiał ani słowa po angielsku, ale z wzgardliwej minki pięknych ustek odgadł niemal, co mówi miss Lidia. Rozwiódł się tedy w szerokiej pochwale swego krewniaka, a zakończył zapewniając, iż jest to człowiek bardzo przyzwoity, z rodziny „kapralów”, że w niczym nie będzie natrętny panu pułkownikowi, jako iż on, patron, obowiązuje się umieścić go w kąciku, gdzie nikt nie zauważy nawet jego obecności.

Pułkownikowi i pannie Nevil wydało się osobliwe, że istnieją na Korsyce rodziny, w których jest się kapralem z ojca na syna; ale ponieważ myśleli dobrodusznie, że chodzi tu o kaprala piechoty, wywnioskowali, iż musi to być jakiś biedaczyna, którego właściciel statku pragnie przewieźć przez miłosierdzie. Gdyby chodziło o oficera, byliby obowiązani rozmawiać, żyć z nim, ale z kapralem nie ma się co krępować, jest to istota bez znaczenia, o ile nie znajdzie się na czele swego oddziału, z najeżonymi bagnetami, gotów człowieka zaprowadzić tam, gdzie nie ma ochoty iść...

– Czy pański krewny cierpi na morską chorobę? – spytała panna Nevil sucho.

– Nigdy, proszę pani; serce twarde jak skała, na morzu i na lądzie.

– Dobrze więc, może go pan zabrać – rzekła.

– Możesz go pan zabrać – powtórzył pułkownik i dalej przechadzał się z córką.

Około piątej wieczorem kapitan Matei zaszedł po podróżnych, aby ich zaprowadzić na pokład. W porcie, w pobliżu łodzi kapitana, zastali słusznego młodego człowieka, odzianego w niebieski tużurek zapięty aż pod szyję, z ogorzałą cerą, okiem czarnym, żywym i ładnie oprawnym, z wejrzeniem szczerym i bystrym. Po sposobie trzymania ramion, po małym zakręconym wąsiku można było poznać wojskowego; w tej epoce bowiem nie spotykało się wąsów na każdym kroku, Gwardia Narodowa zaś nie wprowadziła jeszcze w każdej rodzinie stroju i obyczajów kordegardy.

Młody człowiek, widząc pułkownika, uchylił kaszkietu i bez zakłopotania, w gładkiej formie, podziękował za grzeczność.

– Cieszę się, że mogłem ci oddać przysługę, mój chłopcze – rzekł pułkownik z przyjacielskim skinieniem głowy.

To mówiąc, wszedł do łodzi.

– Dość sobie bezceremonialny ten wasz Anglik – rzekł półgłosem po włosku młody człowiek do kapitana.

Ten przytknął palec wskazujący do lewego oka i zrobił minę. Dla kogoś, kto pojmuje mowę znaków, wyrażało to, iż Anglik rozumie po włosku i że jest oryginałem. Młody człowiek uśmiechnął się lekko, przytknął palec do czoła w odpowiedzi na znak Matea, jak gdyby dla wyrażenia, iż wszyscy Anglicy mają trochę źle w głowie; następnie usiadł obok kapitana, przyglądając się z uwagą, ale bez natręctwa towarzyszce podróży.

– Dobrze się prezentują ci francuscy żołnierze – rzekł pułkownik do córki po angielsku – toteż łatwo z nich robią oficerów.

Następnie, zwracając się po francusku do młodego człowieka:

– Powiedz mi, mój zuchu, w którym pułku służyłeś?

Zapytany trącił lekko łokciem ojca chrzestnego syna swego ciotecznego siostrzeńca i powstrzymując ironiczny uśmieszek, odpowiedział, iż służył w pieszych strzelcach gwardii, obecnie zaś opuścił 7 pułk lekkiej broni.

– Czy był pan pod Waterloo? Wyglądasz bardzo młodo.

– Owszem, panie pułkowniku, to moja jedyna kampania.

– Liczy się za dwie – rzekł pułkownik.

Młody Korsykanin przygryzł sobie wargi.

– Papo – rzekła miss Lidia po angielsku – zapytaj go, czy Korsykanie bardzo kochają swego Bonapartego?

Zanim pułkownik zaczął tłumaczyć pytanie na francuski, młody człowiek odpowiedział dość dobrą angielszczyzną, mimo że z wybitnym akcentem:

– Wiadomo pani, że nikt nie jest prorokiem w swoim kraju: tak i my, krajanie Napoleona, mniej może go kochamy niż Francuzi. Co do mnie, mimo że rodziny nasze były niegdyś w wojnie, kocham go i podziwiam.

– Pan mówisz po angielsku! – wykrzyknął pułkownik.

– Bardzo licho, jak pan mógł zauważyć.

Mimo iż nieco zgorszona tym swobodnym tonem, miss Lidia nie mogła się powstrzymać od śmiechu na myśl o osobistej nieprzyjaźni pomiędzy kapralem a cesarzem. Dało jej to jak gdyby przedsmak osobliwości Korsyki; przyrzekła sobie zanotować ten rys w swoim dzienniczku.

– Czy może pan był w Anglii jeńcem? – spytał pułkownik.

– Nie, panie pułkowniku, nauczyłem się po angielsku we Francji, bardzo młodo, od pewnego jeńca, pańskiego rodaka.

Następnie, zwracając się do mis Nevil:

– Matei wspomniał mi, że państwo wracają z Włoch. Mówi pani z pewnością czystą gwarą toskańską; obawiam się, iż pani będzie nieco trudno zrozumieć nasze narzecze.

– Moja córka rozumie wszystkie narzecza włoskie – odparł pułkownik – ma dar do języków. Nie tak jak ja.

– Czy zrozumiałaby pani na przykład ten wiersz z naszej piosenki korsykańskiej? To pasterz mówi do pasterki.

S entrassi "ndru paradisu santu, santu,

E nun truvassi a tia, mi n’esciria.

 

Miss Lidia zrozumiała i uważając, iż cytat jest nieco śmiały, a bardziej jeszcze spojrzenie, jakie mu towarzyszyło, odparła, rumieniąc się: Capisco.

– I wraca pan do kraju za urlopem? – spytał pułkownik.

– Nie, panie pułkowniku. Spensjonowali mnie, prawdopodobnie dlatego, że byłem pod Waterloo i że jestem rodakiem Napoleona. Wracam do domu, lekki nadzieją, lekki monetą, jak mówi piosenka...

I westchnął, spoglądając w niebo.

Pułkownik włożył rękę do kieszeni i obracając w palcach sztukę złota, szukał w myśli jakiegoś frazesu, aby ją grzecznie wsunąć w rękę pognębionego wroga.

– I mnie także – rzekł jowialnie – spensjonowali, ale ty... ze swoją pensyjką nie masz pewno za co kupić sobie tytoniu. Masz, panie kapralu.

To mówiąc, silił się wcisnąć sztukę złota w zaciśniętą rękę, którą młody człowiek opierał się o krawędź łodzi.

Młody Korsykanin poczerwieniał, wyprostował się, zagryzł wargi i gotował się wyraźnie odpowiedzieć coś porywczo, kiedy nagle, zmieniając wyraz twarzy, wybuchnął śmiechem. Pułkownik, ze sztuką złota w ręce, patrzał nań oszołomiony.

– Pułkowniku – rzekł młody człowiek, przybierając z powrotem minę serio – pozwól sobie dać dwie rady: jedna, abyś nigdy nie ofiarowywał Korsykaninowi pieniędzy, ponieważ zdarzają się między mymi krajanami ludzie dość niegrzeczni, którzy mogliby ci je odrzucić na głowę; druga, abyś nie dawał ludziom tytułów, o które nie proszą. Nazywa mnie pan kapralem, gdy ja jestem porucznikiem. Zapewne różnica niewielka, ale...

– Porucznikiem! – wykrzyknął sir Tomasz. – Porucznikiem! Ależ kapitan statku powiedział mi, że pan jest kapralem, zarówno jak pański ojciec i wszyscy w twojej rodzinie.

Na te słowa młody człowiek, przechylając się w tył, zaczął śmiać się z całego serca i tak ochoczo, iż kapitan i dwaj majtkowie zawtórowali mu chórem.

– Przepraszam pana, panie pułkowniku, ale qui pro quo jest w istocie cudowne; zrozumiałem je dopiero w tej chwili. W istocie rodzina moja szczyci się, iż posiada wśród swoich przodków kaprali; ale nasi korsykańscy kaprale nie nosili nigdy galonów. Około roku pańskiego tysiąc setnego kilka gmin, zbuntowawszy się przeciw tyranii wielkich panów, obrało sobie wodzów, których nazwali „kapralami”. Na naszej wyspie uważamy sobie za zaszczyt pochodzić od tych swego rodzaju trybunów.

– Przepraszam pana! – wykrzyknął pułkownik. – Przepraszam po tysiąc razy. Skoro pan tedy rozumie przyczynę mej omyłki, mam nadzieję, że zechcesz ją usprawiedliwić.

To mówiąc, wyciągnął rękę do młodzieńca.