Kopiec. Zbiór opowiadań - H. P. Lovecraft - E-Book

Kopiec. Zbiór opowiadań E-Book

H. P. Lovecraft

0,0

Beschreibung

Opowiadania równie ciekawe jak historia ich powstania!Trzy krótkie historie opowiedziane w sposób, który kochają wszyscy miłośnicy Lovecrafta. Tajemnicze opowieści, chłód szpitala psychiatrycznego, nawiedzone miejsca, fascynujące opisy nieznanych cywilizacji - a wszystko to podane w kunsztownej formie i z wielką językową wrażliwością. Pomysłodawczynią opowiadań była Zealia Bishop, która zaniosła je do Lovecrafta z prośbą o wsparcie redakcyjne. Słynny dziś pisarz uznał opowieści za zbyt banalne, by się pod nimi podpisać, zaoferował natomiast pomoc jako ghostwriter. Charakterystyczny styl utworów do dziś prowokuje dyskusje na temat proporcji w udziale obojga autorów. W sam raz dla czytelników literatury grozy w stylu Edgara Allana Poe czy Stefana Grabińskiego.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 180

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



H. P. Lovecraft

Kopiec. Zbiór opowiadań

Tłumaczenie Katarzyna Bogiel

Zealia Bishop

Saga

Kopiec. Zbiór opowiadań

 

Tłumaczenie Katarzyna Bogiel

 

Tytuł oryginału The Mound and Other Stories

 

Język oryginału angielski

 

Wybór i układ: Paweł Marszałek

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1940, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728534052 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Klątwa Yiga

W roku 1925 udałem się do Oklahomy w poszukiwaniu wiedzy o wężach, a opuściłem ją pełen lęku przed tymi gadami, którego starczy mi na resztę życia. Przyznaję, że to niemądre, istnieje bowiem naturalne wytłumaczenie wszystkiego, co zobaczyłem i usłyszałem, ale strach ten i tak panuje nade mną. Gdyby rzecz sprowadzała się tylko do tej starej historii, nie przeżyłbym aż takiego wstrząsu. Moja praca w charakterze etnologa badającego kulturę Indian amerykańskich uodporniła mnie na wszelkie rodzaje przesadzonych legend i wiem, że jeśli chodzi o fantastyczne wymysły, czerwonoskórych w ich własnej grze potrafią pokonać prości biali ludzie. Nie mogę jednak zapomnieć tego, co ujrzałem na własne oczy w szpitalu dla umysłowo chorych w Guthrie.

Zawitałem w owym szpitalu, ponieważ kilkoro z najstarszych osadników mówiło mi, że znajdę tam coś ważnego. Ani Indianie, ani biali nie chcieli rozmawiać o legendach dotyczących wężowego boga, których poszukiwałem. Nowo przybyli, z czasu boomu naftowego, oczywiście nic nie wiedzieli o takich sprawach, a czerwonoskórzy i starzy pionierzy byli najwyraźniej przerażeni, kiedy o nich wspominałem. Nie więcej niż sześć czy siedem osób napomknęło o szpitalu, a ci, którzy to zrobili, baczyli, by mówić szeptem. Szepcząc, wyjawili jednak, że doktor McNeill może pokazać mi jakiś przeokropny relikt i opowiedzieć wszystko, czego chciałem się dowiedzieć. On mógł wyjaśnić, dlaczego Yig, półludzki ojciec węży, jest czymś, czego się w środkowej Oklahomie unika i lęka, i dlaczego starzy osadnicy drżą przy tajemnych indiańskich orgiach, które zohydzają jesienne dni i noce nieprzerwanym biciem tam-tamów w odludnych miejscach.

Do Guthrie trafiłem niczym ogar idący za tropem, strawiłem bowiem wiele lat na zbieraniu danych dotyczących ewoluowania kultu węży pośród Indian. Zawsze czułem, na podstawie wyraźnych podtekstów widocznych w podaniach i źródłach archeologicznych, że wielki Quetzalcoatl — dobrotliwy bóg-wąż Meksykanów — posiada swój starszy i mroczniejszy prototyp; a podczas ostatnich miesięcy nieledwie tego dowiodłem serią badań sięgających od Gwatemali do równin Oklahomy. Wszystko jednak pozostawało dręcząco niekompletne, gdyż powyżej granicy kult węża otoczony był szpalerem strachu i tajemnicy.

Teraz wyglądało na to, że oto miałem natrafić na nowe i bogate źródło danych, szukałem więc dyrektora szpitala z zapałem, którego nie próbowałem skrywać. Doktor McNeill był drobnym, gładko ogolonym mężczyzną nieco zaawansowanym w latach, a po jego mowie i sposobie bycia od razu poznałem, że jest on uczonym o niepoślednich osiągnięciach w wielu dziedzinach poza swą profesją. Poważny i pełen wątpliwości, gdy z początku wyjawiłem mu swój cel, przybrał zamyślony wyraz twarzy, uważnie przeglądając moje referencje i list polecający, który był uprzejmy mi napisać pewien dawny agent do spraw kontaktów z plemionami indiańskimi.

— A więc bada pan legendę o Yigu, tak? — zauważył moralizatorskim tonem. — Wiem, że wielu z naszych rodzimych etnologów próbuje powiązać go z Quetzalcoatlem, lecz nie wydaje mi się, by któremuś udało się odnaleźć ogniwa pośrednie. Wykonał pan znakomitą pracę jak na człowieka tak młodego, na jakiego pan wygląda, i z pewnością zasługuje pan na pozyskanie wszelkich danych, jakie możemy udostępnić.

...Nie przypuszczam, by major Moore czy kto inny wspominał panu, co takiego tutaj mam. Nie lubią o tym mówić, ja zresztą też nie. Jest to coś bardzo tragicznego i bardzo strasznego, ale nic poza tym. Odrzucam doszukiwanie się w tym jakichkolwiek elementów nadprzyrodzonych. Wiąże się z owym obiektem pewna historia, którą opowiem panu, gdy już pan go ujrzy... diabelnie smutna historia, ale nie nazwę jej magiczną. Ukazuje ona jedynie, jak silny wpływ na niektórych ludzi ma wiara. Przyznaję, zdarza się, że odczuwam dreszcz bardziej niż fizycznej natury, lecz w świetle dnia przypisuję to wszystko nerwom. Nie jestem już, niestety, młodzieniaszkiem!

...Przechodząc do rzeczy, to, co tu mam, można by nazwać ofiarą klątwy Yiga... fizycznie żyjącą ofiarą. Nie pozwalamy wszystkim pielęgniarzom jej oglądać, choć większość z nich wie o jej obecności. Tylko dwóm starym, zawsze tym samym jegomościom pozwalam karmić to coś i sprzątać jego pomieszczenie — było ich trzech, ale staremu dobremu Stevensowi zmarło się kilka lat temu. Zapewne będę musiał niedługo przyuczyć nową grupę; to coś bowiem nie bardzo zdaje się starzeć ani zmieniać, a my, stare chłopaki, nie jesteśmy wieczni. Być może etyka niedalekiej przyszłości pozwoli nam skrócić jego męki, lecz trudno o tym wyrokować.

...Czy idąc podjazdem zauważył pan to pojedyncze okno z matową szybą w suterenie wschodniego skrzydła? Właśnie tam się to znajduje. Sam tam teraz pana zabiorę. Nie musi pan niczego komentować. Niech pan po prostu popatrzy przez rozsuwany otwór w drzwiach i dziękuje Bogu, że światło nie jest mocniejsze. Potem opowiem panu tę historię... czy raczej tyle z niej, ile udało mi się razem poskładać.

Bardzo cicho zeszliśmy na dół i nie rozmawialiśmy, krocząc korytarzami pozornie opuszczonej sutereny. Doktor McNeill odemknął pomalowane na szaro stalowe drzwi, ale były one jedynie grodzią prowadzącą do kolejnego odcinka korytarza. Nareszcie zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi B 116, otworzył mały otwór obserwacyjny, z którego mógł skorzystać jedynie stojąc na palcach, i kilka razy uderzył mocno w malowany metal, jak gdyby chciał zwrócić uwagę lokatora, kimkolwiek mógł on być.

Gdy doktor odemknął klapkę w drzwiach, z wewnątrz wydobył się mdlący fetor, i zdało mi się, że walenie w drzwi wywołało coś w rodzaju cichej, syczącej odpowiedzi. W końcu dyrektor dał mi znak, bym zajął jego miejsce przy otworze obserwacyjnym, co uczyniłem z nieuzasadnionym i wzmagającym się drżeniem. Okratowane okno o matowej szybie, na zewnątrz blisko ziemi, wpuszczało jedynie słabą i niepewną poświatę; musiałem więc zaglądać do tej cuchnącej nory przez kilka sekund, nim dojrzałem, co pełzało i kręciło się na wysłanej słomą podłodze, od czasu do czasu wydając z siebie słaby, bezmyślny syk. Następnie pogrążone w cieniu zarysy poczęły nabierać kształtu i zauważyłem pewne podobieństwo wijącej się istoty do ciała ludzkiego leżącego płasko na brzuchu. Uchwyciłem się klamki drzwi, próbując nie zemdleć.

Poruszający się obiekt był niemal wielkości człowieka i kompletnie pozbawiony ubrania. Zupełnie nie miał owłosienia, a jego grzbiet o brunatnym wyglądzie zdawał się subtelnie łuskowaty w tym przyćmionym, upiornym świetle. W okolicy ramion był raczej nakrapiany i brązowawy, a głowę miał bardzo osobliwie płaską. Gdy podniósł wzrok, by na mnie syknąć, zobaczyłem, że małe paciorkowate, czarne oczy są diabelnie antropoidalne, lecz nie mogłem się zmusić, by badać je dłużej. Ich spojrzenie wbijało się we mnie ze straszliwym uporem, tak że dysząc, zamknąłem klapkę i pozostawiłem stworzenie, by niewidziane wiło się w swej zmierzwionej słomie i upiornym półmroku. Musiałem się trochę zachwiać, zauważyłem bowiem, że doktor trzyma mnie łagodnie za ramię, odprowadzając mnie stamtąd. Raz po raz powtarzałem, jąkając się: „A-ale na B-Boga, cóż to jest?”.

Doktor McNeill opowiedział mi tę historię w swym prywatnym gabinecie, podczas gdy ja półleżałem w głębokim fotelu. Złoto i szkarłat późnego popołudnia przeszły we fiolet wczesnego zmierzchu, a ja nadal tam tkwiłem przejęty zgrozą i nieruchomy. Z niechęcią przyjmowałem każdy dzwonek telefonu i każdy furkot sygnalizatora, i mógłbym przekląć pielęgniarzy i stażystów, których pukanie od czasu do czasu wzywało doktora na krótko do zewnętrznego biura. Nadeszła noc, a ja cieszyłem się, że mój gospodarz włączył wszystkie światła. Choć byłem naukowcem, na poły zapomniałem o swym zapale do badań pośród takich zapierających dech dreszczy strachu, jakie mógłby odczuwać mały chłopiec, gdy szeptane opowieści o czarownicach krążą przy kominku.

Wygląda na to, że Yig, bóg-wąż plemion ze środkowych równin — prawdopodobnie pierwotne źródło umiejscowionego bardziej na południu Quetzalcoatla czy Kukulcana — to dziwny, na poły antropomorficzny diabeł o wysoce arbitralnej i kapryśnej naturze. Nie do końca był zły i zwykle bywał całkiem przychylnie usposobiony do tych, którzy okazywali odpowiedni szacunek jemu i jego dzieciom, wężom; lecz jesienią stawał się niezwykle drapieżny i trzeba go było odpędzać za pomocą stosownych obrzędów. To dlatego tam-tamy w kraju Pawnee, Wichita i Caddo bezustannie dudniły tydzień po tygodniu w sierpniu, wrześniu i październiku; i dlatego szamani dziwnie hałasowali grzechotkami i gwizdkami osobliwie podobnymi do tych należących do Azteków i Majów.

Główną cechą Yiga było niesłabnące oddanie jego dzieciom — oddanie tak wielkie, że czerwonoskórzy nieledwie bali się bronić przed jadowitymi grzechotnikami, od których roiło się w tym regionie. Potworne, przekazywane skrycie opowieści napomykały o jego zemście na śmiertelnikach, którzy z niego szydzili lub krzywdzili jego wijące się potomstwo, przy czym jego ulubiona metoda polegała na zamienieniu ofiary, po stosownych torturach, w cętkowanego węża.

Za dawnych dni Terytorium Indiańskiego, mówił dalej doktor, Yiga nie otaczała aż tak wielka tajemnica. Plemiona Wielkich Równin, mniej ostrożne niż pustynni nomadzi i Indianie Pueblo, dość swobodnie opowiadały o swych legendach i jesiennych obrzędach pierwszym agentom do spraw kontaktów z Indianami i pozwalały, by duża część tej wiedzy rozprzestrzeniała się w sąsiednich regionach białego osadnictwa. Wielki strach pojawił się w dniach gorączki ziemi z roku 1889, kiedy to rozeszły się plotki o pewnych niezwykłych incydentach, a plotki te znalazły oparcie w czymś, co zdawało się być szkaradnie namacalnymi dowodami. Indianie stwierdzili, że nowi biali nie wiedzą, jak postępować z Yigiem, po czym osadnicy poczęli brać tę teorię za dobrą monetę. Teraz już żadnego starego mieszkańca środkowej Oklahomy, białego czy czerwonego, nie dałoby się skłonić do puszczenia pary z gęby na temat boga-węża, jeśli nie liczyć wymijających aluzji. A przecież, dodał doktor z niemal zbędną emfazą, jedyna prawdziwie potwierdzona makabra stanowiła raczej przypadek godnej pożałowania tragedii niż czarów. Wszystko w nim było bardzo materialne i okrutne — nawet ta ostatnia faza, która wywołała tyle sporów.

Doktor McNeill przerwał i odchrząknął, nim przeszedł do swej osobliwej historii, a ja poczułem mrowienie jak wtedy, gdy w teatrze podnosi się kurtyna. Rzecz zaczęła się, kiedy Walker Davis i jego żona Audrey wyruszyli z Arkansas, by osiedlić się na nowo udostępnionych publicznych ziemiach wiosną 1889 roku, a koniec nastąpił w kraju Indian Wichita — na północ od rzeki Wichita, w obecnym hrabstwie Caddo. Jest tam teraz pewne małe miasteczko zwane Binger i przebiega przez nie kolej; ale poza tym miejsce to mniej się zmieniło niż inne części Oklahomy. Nadal królują tam farmy i rancza — całkiem produktywne w obecnych czasach — gdyż wielkie pola naftowe nie podchodzą zbyt blisko.

Walker i Audrey przyjechali z hrabstwa Franklin w Górach Ozark furgonem krytym plandeką z dwoma mułami, stareńkim i bezużytecznym psem wabiącym się „Wilk” oraz całym swoim dobytkiem. Byli typowymi ludźmi ze wzgórz, dość młodymi i może nieco ambitniejszymi od większości, i obiecywali sobie życie o wyższym dochodzie ze swej ciężkiej pracy niż to, które wiedli w Arkansas. Oboje stanowili chude, kościste okazy; mężczyzna był wysoki, rudawy i szarooki, a kobieta niska i raczej ciemna, o prostych, czarnych włosach sugerujących niewielką domieszkę indiańską.

Ogólnie rzecz biorąc, bardzo mało się wyróżniali i gdyby nie jedna cecha, ich historia mogłaby nie odbiegać od historii tysięcy innych pionierów, którzy w owym czasie napływali tłumnie do nowego kraju. Cecha ta to niemal epileptyczny strach Walkera przez wężami, który jedni zrzucali na karb przyczyn prenatalnych, a inni przypisywali pewnej mrocznej przepowiedni jego końca, jaką stara indiańska squaw próbowała go wystraszyć, kiedy był mały. Bez względu na przyczynę, skutek zaiste okazał się wyraźny; mimo bowiem wielkiej odwagi ogólnej na samą wzmiankę o wężu Walker słabł i bladł, a już widok choćby malutkiego okazu powodował u niego wstrząs czasem graniczący z atakiem konwulsji.

Davisowie wyruszyli we wczesnych miesiącach roku, w nadziei znalezienia się na swej nowej ziemi na czas wiosennej orki. Podróżowali wolno; drogi w Arkansas były bowiem marne, a w Terytorium rozciągały się wielkie obszary falujących wzgórz i czerwonych, piaszczystych nieużytków całkiem pozbawione traktów. Gdy teren stał się bardziej płaski, ta odmiana po ich rodzimych górach przygnębiła ich może bardziej, niż zdawali sobie z tego sprawę; stwierdzili jednak, że ludzie w agencjach indiańskich są bardzo grzeczni, a większość osiadłych Indian zdawała się przyjazna i uprzejma. Od czasu do czasu napotykali innego pioniera, z którym zwykle wymieniali szorstkie żarty i komentarze świadczące o przyjacielskiej rywalizacji.

Ze względu na porę roku niewiele węży dało się zauważyć, tak że Walker nie cierpiał z powodu swej nieodłącznej słabości. Na wcześniejszych etapach podróży nie nękały go także żadne indiańskie legendy o wężach, gdyż przesiedlone plemiona z południowego wschodu nie podzielają fantastyczniejszych wierzeń swych zachodnich sąsiadów. Dziwnym zrządzaniem losu pierwszą wzmiankę o wierzeniach związanych z Yigiem przekazał Davisom biały człowiek z Okmulgee w kraju Indian Creek; wzmiankę, która osobliwie zafascynowała Walkera i skłoniła go do zadawania później bardzo wielu pytań.

Niebawem fascynacja Walkera przerodziła się w ciężki przypadek przerażenia. Na każdym z nocnych obozowisk mężczyzna podejmował nader niezwykłe środki ostrożności, zawsze usuwając zastaną roślinność i unikając w miarę możliwości miejsc kamienistych. Każda kępka karłowatych krzewów i każda szczelina w wielkich, przypominających płyty skałach zdawała mu się teraz kryjówką wrogich węży, podczas gdy każda postać ludzka nieprzynależąca wyraźnie do jakiejś osady czy grupy podróżujących emigrantów jawiła mu się jako potencjalny bóg-wąż, póki bliskość nie dowiodła, że jest inaczej. Szczęśliwie na tym etapie nie dochodziło do żadnych kłopotliwych spotkań, które jeszcze bardziej nadszarpnęłyby jego nerwy.

W miarę zbliżania się do kraju Indian Kickapoo coraz trudniej przychodziło im unikać rozbijania obozu w pobliżu skał. W końcu stało się to niemożliwe, tak że Walker został zmuszony do uciekania się do dziecinnego wybiegu monotonnego recytowania pewnych ludowych zaklęć przeciwko wężom, jakich nauczył się w dzieciństwie. Dwa czy trzy razy rzeczywiście przelotnie dostrzegł węża, a widoki te nie pomogły cierpiącemu w wysiłkach zachowania spokoju.

Dwudziestego siódmego wieczora podróży okrutny wiatr przymusił ich, ze względu na muły, do obozowania w jak najbardziej osłoniętym miejscu; a Audrey przekonała męża do skorzystania z urwiska, które wznosiło się niezwykle wysoko nad wyschniętym korytem dawnego dopływu Rzeki Kanadyjskiej. Nie podobała mu się skalistość miejsca, lecz ten jeden raz nie upierał się przy swoim; markotny, poprowadził zwierzęta w stronę chroniącego zbocza, do którego ukształtowanie podłoża nie pozwoliłoby podjechać wozem.

Audrey, badając skały w pobliżu furgonu, zauważyła tymczasem, że słaby, stary pies dziwnie węszy. Chwyciwszy strzelbę, poszła za nim i zaraz podziękowała gwiazdom, że ubiegła Walkera. Odkryła bowiem w tym miejscu, zacisznie zagnieżdżonym w rozstępie między dwoma głazami, widok, który nie wyszedłby mu na dobre. Widoczna jedynie jako jedna plątanina, lecz być może składająca się z aż trzech czy czterech osobnych jednostek, leżała leniwie wijąca się masa, która nie mogła być niczym innym niż pomiotem nowo wyklutych grzechotników.

Pragnąc oszczędzić Walkerowi nieznośnego wstrząsu, Audrey nie zawahała się przed działaniem, tylko ujęła broń mocno za lufę i raz po raz waliła kolbą skręcające się cele. Jej własne poczucie obrzydzenia było silne, lecz nie równało się prawdziwemu strachowi. W końcu przekonała się, że dokonała dzieła, i poczęła czyścić zaimprowizowaną pałkę w czerwonym piasku i suchej, martwej trawie w pobliżu. Trzeba, pomyślała, zakryć gniazdo, nim Walker wróci po przywiązaniu mułów. Stary Wilk, ledwie trzymająca się na nogach pozostałość po mieszanych przodkach — owczarkach i kojotach — zniknął i obawiała się, że poszedł po swego pana.

W tej właśnie chwili zbliżające się kroki dowiodły, że obawa jej była uzasadniona. Jeszcze jedna sekunda i Walker wszystko zobaczył. Audrey wykonała ruch, by go złapać, gdyby zemdlał, ale on tylko się zachwiał. Następnie mina czystego przerażenia na jego pozbawionej krwi twarzy powoli przeszła w coś przypominającego mieszaninę zgrozy i gniewu, a on począł łajać żonę drżącym głosem.

— Olaboga, Aud, czemu żeś to uczyniła? Nie słyszała żeś wszytkich tych rzeczy, które powiadają o tym wężowym czorcie Yigu? Trza było mi powiedzieć, to byśmy poszli dalej. To nie wiesz, że to diabelski bożek, co to się mści, jak mu się dziecka ukrzywdzi? Jak ci się zdaje, po co wszytkie Indiańce tańcują i biją w bębny na jesieni? Na tej ziemi jest klątwa, powiadam ci... prawie każden, z którym mówiliśmy, od kiedyśmy tu weszli, gadał to samo. Tutaj rządzi Yig, a on wychodzi rok w rok na jesieni po swoje ofiary i przemienia je w węże. Tak, Aud, żaden Indianiec po drugiej stronie rzeki za żadne skarby świata nie ubije węża!

...Bóg jeden wie, cóżeś sobie uczyniła, dziewczyno, jakeś tak wytłukła cały pomiot dziecków Yiga. On cię dopadnie jak nic, wcześniej czy później, chyba że uda mi się kupić zaklęcie od jakichś indiańskich czarowników. On cię dopadnie, Aud, to pewne jak Bóg na niebie... wynijdzie z nocy i przemieni cię w pełzającego, cętkowanego węża!

Przez całą dalszą podróż Walker powtarzał pełne przerażenia wyrzuty i przepowiednie. Przeszli na drugą stronę Rzeki Kanadyjskiej w pobliżu Newcastle i niedługo potem napotkali pierwszych prawdziwych Indian Wielkich Równin, jakich widzieli — grupę okrytych kocami Indian Wichita, których przywódcy język rozwiązała ofiarowana mu whisky; nauczył on biednego Walkera rozwlekłego ochronnego zaklęcia przeciwko Yigowi w zamian za ćwierć butelki tegoż inspirującego płynu. Przed końcem tygodnia Davisowie dotarli do wybranego miejsca w kraju Indian Wichita i pospiesznie przystąpili do wytyczania granic i wiosennej orki, zanim jeszcze zaczęli budowę chaty.

Okolica była płaska, posępnie wietrzna i skąpa w naturalną roślinność, lecz obiecująca obfite plony pod uprawą. Glebę z rozłożonego czerwonego piaskowca urozmaicały okazjonalne odkrywki granitu, a tu i tam wzdłuż powierzchni ziemi rozciągała się wielka, płaska skała niczym posadzka będąca dziełem człowieka. Węży, czy ewentualnych ich legowisk, zdawało się tam być niewiele, tak że Audrey w końcu namówiła Walkera do wybudowania jednoizbowej chaty na rozległej, gładkiej płycie odsłoniętego kamienia. Z taką podłogą i ze sporym kominkiem da się oprzeć najwilgotniejszej pogodzie — choć wkrótce stało się jasne, że wilgoć nie była znamienną cechą tej okolicy. A bale przywożono furgonem z najbliższego pasa leśnego, oddalonego o wiele mil w stronę Gór Wichita.

Walker wybudował swoją chatę o szerokim kominie i prymitywną stodołę z pomocą niektórych z pozostałych osadników, choć najbliższy mieszkał w odległości ponad mili. W zamian wyświadczył swoim pomocnikom podobną przysługę przy ich budowaniu się, tak że pomiędzy nowymi sąsiadami nawiązano wiele przyjacielskich więzów. Nie było żadnego miasta godnego tego miana bliżej niż El Reno, przy torze kolejowym co najmniej trzydzieści mil na północny wschód; i przed upływem wielu tygodni ludzie z tego terenu bardzo się ze sobą zżyli mimo szerokiego rozproszenia ich siedlisk. Indianie, z których kilku zaczęło się osiedlać na ranczach, byli w większości nieszkodliwi, choć nieco kłótliwi, kiedy rozpalał ich stymulujący płyn, który jakoś do nich trafiał mimo wszelkich zakazów rządowych.

Spośród wszystkich sąsiadów za najbardziej pomocnych i sympatycznych Davisowie uważali Joego i Sally Comptonów, którzy tak jak oni przyciągnęli tu z Arkansas. Sally nadal żyje, obecnie znana jako Babcia Comptonowa; a jej syn Clyde, wówczas osesek, stał się jedną z najważniejszych osób w stanie. Sally i Audrey często się nawzajem odwiedzały, ich chaty dzieliły bowiem ledwie dwie mile; a podczas długich wiosennych i letnich popołudni wymieniały się wieloma opowieściami ze starego Arkansas i licznymi plotkami z nowej okolicy.

Sally okazywała wiele współczucia względem związanej z wężami słabości Walkera, ale być może przyczyniła się raczej do pogorszenia niż uzdrowienia równoległej nerwowości, jakiej nabawiła się Audrey z powodu jego bezustannych modlitw i przepowiedni dotyczących klątwy Yiga. Sąsiadka znała niebywałą ilość makabrycznych historii o wężach i wywoływała okropnie silne wrażenie swym znanym majstersztykiem — opowieścią o człowieku z hrabstwa Scott, który został pogryziony przez całą gromadę grzechotników naraz i tak potwornie spuchł od trucizny, że jego ciało w końcu pękło z trzaskiem. Nie potrzeba dodawać, że Audrey nie powtórzyła tej anegdoty mężowi i błagała Comptonów, by nie rozpowiadali jej w okolicy. Trzeba przyznać Joemu i Sally, że wysłuchali jej prośby z jak największą starannością.

Walker wcześnie zasiał kukurydzę, a w środku lata poprawił swoją sytuację, zbierając piękny plon rodzimej trawy tego regionu. Z pomocą Joego Comptona wykopał studnię, która zapewniała przyzwoite zaopatrzenie w bardzo dobrą wodę, choć planował zbudować później studnię artezyjską. Rzadko wpadał w poważną panikę przed wężami, a ziemię swoją uczynił tak niegościnną dla wijących się gości, jak tylko potrafił. Od czasu do czasu jeździł do skupiska pokrytych słomą, stożkowatych szałasów, stanowiącego główną wioskę Indian Wichita, gdzie rozmawiał długo ze starymi mężczyznami i szamanami o bogu-wężu i sposobach uśmierzania jego gniewu. W zamian za whisky zawsze mógł dostać zaklęcie, lecz duża część informacji, jakie uzyskiwał, miała charakter daleki od uspokajającego.

Yig był wielkim bogiem. Był złym lekarstwem. Nie zapominał. Jesienią jego dzieci były głodne i rozbestwione, więc Yig także był głodny i rozbestwiony. Wszystkie plemiona robiły lekarstwo przeciwko Yigowi, gdy nadchodziły kukurydziane żniwa. Dawały mu trochę kukurydzy i tańczyły w ceremonialnych strojach do dźwięku gwizdka, grzechotki i bębna. Wciąż waliły w bębny, by odpędzić Yiga, i wzywały pomocy Tiráwy, którego dziećmi są ludzie, tak jak węże są dziećmi Yiga. Źle się stało, że squaw Davisa zabiła dzieci Yiga. Niech Davis odmawia zaklęcia wiele razy, kiedy nadejdą kukurydziane żniwa. Yig to Yig. Yig jest wielkim bogiem.

Nim nadeszły kukurydziane żniwa, Walkerowi udało się doprowadzić nerwy żony do opłakanego stanu. Jego modlitwy i zapożyczone zaklęcia stały się utrapieniem; a gdy zaczęły się jesienne obrzędy Indian, wiatr zawsze przynosił z oddali bicie tam-tamów, które przydawało sytuacji złowieszczości. Ciągłe przytłumione dudnienie rozlegające się nad szerokimi, czerwonymi równinami doprowadzało do szału. Dlaczego nigdy nie ustawało? Dzień i noc, tydzień po tygodniu, zawsze rozbrzmiewało w nieznającej wyczerpania sztafecie, tak uporczywe jak pełne czerwonego pyłu wiatry, które je niosły. Audrey nie cierpiała go bardziej niż mąż, on bowiem widział w nim równoważący czynnik ochronny. Walker zbierał swój plon kukurydzy i przygotowywał chatę i stajnię na nadchodzącą zimę właśnie z tym poczuciem potężnej, nienamacalnej tarczy przeciwko złu.

Jesień była niezwykle ciepła i poza prymitywnym gotowaniem Davisowie nie znaleźli zbyt wiele zastosowania dla kamiennego kominka zbudowanego przez Walkera z taką troską. Coś z nienaturalności gorących chmur kurzu działało na nerwy wszystkim osadnikom, lecz najbardziej Audrey i Walkerowi. Myśli o wiszącej nad nimi wężowej klątwie oraz niesamowity, ustawiczny rytm odległych indiańskich bębnów tworzyły złą kombinację, którą jakikolwiek dodatkowy element dziwaczności musiał uczynić całkowicie nieznośną.

Pomimo tego napięcia, po zebraniu plonów odbyło się kilka radosnych zgromadzeń w jednej czy drugiej z chat, podtrzymujących naiwnie w nowoczesności te osobliwe obrzędy dożynkowe, które są tak stare jak samo rolnictwo. Lafayette Smith, pochodzący z południowego Missouri posiadacz chaty jakieś trzy mile na wschód od Walkera, całkiem znośnie grał na skrzypcach, a jego melodie robiły wiele, by świętujący zapomnieli o monotonnym biciu odległych tam-tamów. Potem zaczęło się zbliżać Halloween i osadnicy zaplanowali kolejną zabawę — tym razem, gdybyż tylko o tym wiedzieli, o pochodzeniu starszym nawet od rolnictwa; straszny sabat czarownic pierwotnych pra-Aryjczyków, podtrzymywany przez wieki w nocnej czerni tajemnych lasów i nadal czyniący aluzje do bliżej nieokreślonych horrorów pod współczesną maską komedii i lekkości. Halloween miało przypadać w czwartek i sąsiedzi zgodzili się zebrać na swą pierwszą zabawę w chacie Davisów.

Właśnie tego dnia, trzydziestego pierwszego października, skończył się okres ciepła. Poranek był szary i ołowiany i jeszcze przed południem nieustające wiatry zamiast przypiekać, zaczęły ziębić. Ludzie drżeli tym bardziej, że nie spodziewali się chłodu, a stary pies Walkera Davisa, Wilk, powlókł się znużonym krokiem do wnętrza chaty na miejsce przy palenisku. Dalekie bębny jednak nadal grzmiały, a biali obywatele nie stracili ochoty na przeprowadzenie zaplanowanych obrzędów. Już o czwartej po południu ku chacie Walkera poczęły się zjeżdżać furgony; a wieczorem, po pamiętnym barbecue, skrzypce Lafayette’a Smitha zainspirowały pokaźną grupę do wielkich wyczynów karykaturalnej skoczności w jednej dużej, lecz zatłoczonej izbie. Młodsi oddali się przyjemnym głupstwom właściwym temu momentowi roku, a stary Wilk od czasu do czasu wył ze smętną i przejmującą do szpiku kości złowieszczością w reakcji na jakiś szczególnie upiorny dźwięk dobywający się z piskliwych skrzypiec Lafayette’a — wynalazku, którego nigdy przedtem nie słyszał. Przeważnie jednak ten skołatany weteran spał pośród zabawy, wyszedł bowiem z wieku aktywnych zainteresowań i żył głównie we własnych snach. Tom i Jennie Rigby przywieźli ze sobą swego owczarka collie, Zeke’a, ale psy się nie zbratały. Zeke zdawał się z jakiegoś powodu dziwnie niespokojny i z zainteresowaniem węszył dokoła przez cały wieczór.

Audrey i Walker tworzyli piękną parę tancerzy i Babcia Comptonowa nadal lubi przywoływać wrażenia, jakie wzbudził w niej ich taniec tamtego wieczora. Ich zmartwienia zdawały się chwilowo zapomniane, a Walker był zaskakująco schludnie ogolony i elegancko ubrany. Nim wybiła dziesiąta, wszyscy poczuli się zdrowo zmęczeni i goście zaczęli odjeżdżać, rodzina po rodzinie, czemu towarzyszyły niezliczone uściśnięcia rąk i prostolinijnie szczere zapewnienia, jak dobrze każdy się bawił. Tom i Jennie uznali, że dziwne wycie Zeke’a, gdy szedł za nimi do wozu, dawało wyraz żalowi, że trzeba jechać do domu; choć Audrey powiedziała, że to pewnie dalekie tam-tamy go zdenerwowały, gdyż odległe dudnienie rzeczywiście brzmiało dość upiornie po wesołości wewnątrz chaty.

Noc była przejmująco zimna, więc Walker po raz pierwszy umieścił w kominku wielkie bierwiono i obłożył je po bokach popiołem, by nie wygasło do rana. Stary Wilk powlókł się tam, gdzie padał czerwonawy poblask, i zapadł w swój zwykły stan nieprzytomności. Audrey i Walker, zbyt zmęczeni, by myśleć o zaklęciach czy klątwach, opadli na nieobrobione sosnowe łóżko i zasnęli, nim tani budzik na półce nad kominkiem odmierzył trzy minuty. A z oddali chłodny nocny wiatr nadal niósł pulsujące, rytmiczne bębnienie.

Tutaj doktor McNeill przerwał i zdjął okulary, jakby rozmycie świata rzeczywistego mogło przydać jasności wizji z przeszłości.

— Wkrótce przekona się pan — powiedział — że rozeznanie się w tym, co zaszło po odjeździe towarzystwa, nastręczyło mi wiele trudności. Choć były... na początku... momenty, gdy mogłem się o to pokusić.

Po chwili milczenia powrócił do opowieści.

Audrey miała straszne sny o Yigu, który pokazał jej się w przebraniu Szatana, jak jest on przedstawiany na tanich sztychach, które widziała. W rzeczy samej pogrążona była w transie absolutnego koszmaru, z którego nagle się wyrwała, by odkryć, że Walker już nie śpi i siedzi na łóżku. Zdawał się czegoś z uwagą nasłuchiwać, a kiedy zaczęła pytać, co go zbudziło, uciszył ją.

— Słuchajże, Aud! — wyszeptał. — Nie słyszysz, jak coś gwiżdże, brzęczy i szeleści? Jak myślisz, to jesienne świerszcze?

Rzeczywiście w chacie wyraźnie słyszalny był opisany przez niego odgłos. Audrey próbowała go przeanalizować i zafrapował ją pewien element jednocześnie straszny i znajomy, który krążył tuż poza skrajem jej pamięci. A oprócz tego wszystkiego, budząc ohydną myśl, poprzez czarne równiny, na których zaszedł zachmurzony półksiężyc, niosło się nieprzerwanie monotonne bicie odległych tam-tamów.

— Walker... a co, jak to... to jest... ta klą... klątwa Yiga?

Poczuła, że mąż drży.

— Nie, dziewczyno, zda mi się, że on tak to nie przychodzi. Taki sam u niego kształt jak u człowieka, póki się mu bliżej nie przyjźrzeć. Tak powiada Wódz Szary Orzeł. A to tutaj to jakieś robactwo, co wlazło do chaty z zimnego dworu... pewnikiem nie świerszcze, ale coś w podobie. Trza mi wstać i je wydusić, nim się wszędy rozlezą albo wlezą do śpiżarni.

Wstał, po omacku sięgnął po latarnię, która wisiała w zasięgu ręki, i zagrzechotał blaszanym pudełkiem na zapałki przygwożdżonym do ściany tuż obok. Audrey usiadła na łóżku i patrzyła, jak płomień zapałki rozrasta się w mocny blask latarni. Potem, gdy ich oczy zaczęły widzieć całą izbę, nieheblowane krokwie zatrzęsły się od szału jednoczesnego wrzasku ich obojga. Jako że płaska, skalista podłoga, ujawniona w tej nowej iluminacji, stanowiła jedną kotłującą się, nakrapianą na brązowo masę wijących się grzechotników, sunących w stronę ognia i nawet teraz zwracających swe obrzydłe łby przeciwko porażonej strachem osobie dzierżącej latarnię.

Audrey widziała to wszystko tylko przez chwilę. Gady były wszelkich rozmiarów, w niezliczonej liczbie i najwyraźniej rozmaitych odmian; w samym momencie, kiedy patrzyła, dwa czy trzy z nich cofnęły swe łby, jakby miały zaatakować jej męża. Sama wtedy nie zemdlała — to upadek Walkera na podłogę zgasił latarnię i pogrążył jego żonę w ciemności. On sam nie krzyknął drugi raz — przerażenie sparaliżowało go i padł jakby rażony cichą strzałą z łuku nienależącego do śmiertelnika. Audrey zdało się, że cały świat wiruje fantastycznie dokoła, zlewając się z koszmarem, z którego dopiero co się wybudziła.