Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Jak dalej żyć, gdy umarła dusza?Starzejący się malarz trwa w paraliżującym poczuciu bezsensu świata. Naznaczony trudnym dzieciństwem, dochodzi do wniosku, że właściwie nie dowiedział się, czym jest miłość. Wpada w obsesyjne zauroczenie schorowaną prostytutką, która trzyma go na dystans, a jednocześnie prosi o namalowanie swojego portretu. Własna codzienność miesza mu się z życiorysami słynnych melancholików, jak Sándor Márai, Goethe czy Kafka. Prace autora były nagradzane tytułem Książka Roku w latach 2006, 2009, 2013.Dla miłośników utworów literackich o zgorzkniałych, skonfliktowanych ze sobą i światem bohaterach - jak w twórczości Sándora Máraia czy Franza Kafki. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 109
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Grzegorz Gortat
Saga
Niekompletność
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2010, 2022 Grzegorz Gortat i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728491850
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Czymże jest życie, jeśli nie serią preludiów do owej nieznanej pieśni, której pierwszą wzniosłą nutę wygrywa śmierć?
Franciszek Liszt
Usque ad finem
Dedykuję M.
Kiedy ojcu ucięli nogę, czyli już po wszystkim, zaczął o sobie przypominać. Ważne: gdy dowiedziałem się o tej historii, ojciec już nie żył. Noga poszła do piachu trzy lata przed nim. Miał czas przywyknąć. Nie każdy ma to szczęście. Lewa czy prawa? Dla ojca, myślę, nie bez znaczenia. Chociaż, jakkolwiek by patrzeć, rachunek jest ten sam: noga plus dwie kule to nie to samo co para nóg.
A ci mają obie nogi — i dokąd one ich niosą? Idę za nimi. Chcę zobaczyć. Chociaż nie żywię wielkiej nadziei. Mają swoje zegarki i więcej im nie trzeba. Całą chmarą ciągną na rynek, gromadzą się pod ratuszowym zegarem, by pod niebem rozświetlonym noworocznymi fajerwerkami oczekiwać północy. Tańczą, piją szampana i nie wiedzą.
Tamten jeden wie? Odłączył od reszty i idzie pustymi ulicami. „Skoro jest nas dwóch — pomyślałem — nie wszystko jeszcze stracone”. Usłyszał moje kroki. Obejrzał się, ale nie przyśpieszył. Cel miał już na wyciągnięcie ręki. Ze zręcznością cyrkowca wdrapał się na balustradę mostu i skoczył. Z tysiąca odpowiedzi znalazł tę właściwą — i się nie zawahał.
Pomyśleć, że mogłem być na jego miejscu. Jakże go znienawidziłem!
W sobotę wybrałem się pociągiem do K. Od tygodnia nie padał śnieg i pogoda była znośna. K. to niebezpieczne miasto. Pełne ślepych uliczek i Historii. Ja poruszam się pewnie, bo widzę więcej. Właściwie przyjechałem tu dla jednego poety. Obszedłem wszystkie miejsca, które miał zwyczaj odwiedzać, potem nawiedziłem cmentarz. Nic się nie zmieniło. Pamiętają. Nawet w zimowy powszedni dzień na grobie poety kładą cięte kwiaty i zapalają znicze.
Podniosłem kołnierz płaszcza i do wieczora błąkałem się po wąskich, zadbanych uliczkach, wreszcie, zgłodniały, zaszedłem do pierwszej napotkanej restauracji. Usiadłem przy pojedynczym stoliku, z dala od okna, rozejrzałem się po ciemnych, pachnących stodołą kątach. Zjawił się kelner i jego widok upewnił mnie w podejrzeniach. Przypadkiem trafiłem do jednego z owych drogich lokali, gdzie bogaci i dobrze urodzeni zamawiają pierogi okraszane słoniną. W prawie pustej sali jadłem wiejskie pierogi i zerkałem na dwoje jedynych poza mną gości. On, nie krępując się moją obecnością, przykrywał ręką dłoń towarzyszki i zaglądał jej w oczy. Grzane wino rozpalało policzki kobiety. Jadła mu z ręki wiejski chleb i pozwalała rozchylać sobie kolana. Miał byczy kark, więc choćbym się odważył, nie dałbym mu rady. A więc się stanie. Zaprowadzi ją do swojego pokoju, zerwie z niej sukienkę i już nic im nie przeszkodzi. Kto, jeśli nie ja, powinien na odchodnym krzyknąć, że winni zapytać o zgodę tego, który z takiej nocy może się narodzić? Zapłaciłem, zbeształem kelnera i ruszyłem przez bezludny rynek do hoteliku przy pałacowej bramie, w którym wynająłem na jedną noc niedrogi pokój z widokiem na dachy domów.
Y. jest redaktorem naczelnym w dużym wydawnictwie. Powierzyłem mu moją książkę, bo bywa też poetą. Poprosił mnie do siebie po dwóch miesiącach, widać uznał, że zbyt natrętnie kłaniam mu się na ulicy. Zanim zwrócił mi zapisane stronice, pochwalił lekką zimę, po czym długo i uprzejmie wypytywał o zdrowie. Dobrze ich wychowują. Ale mylił się, sądząc, że mu wybaczę. Y. ma miękkie dziewczęce dłonie i oddając rękopis, tłumaczył, że książki coraz gorzej się sprzedają. A ja dorastałem wśród dużych, nieforemnych dłoni. Przez lata kaleczyłem nazwiska zagranicznych pisarzy, którymi Y. żongluje jak losem moich wierszy.
Na korytarzu minąłem dyrektora wydawnictwa. Skrzywił rybią twarz, jakby zwęszył padlinę.
A ja mam swoje obrazy. Przyszła do mnie pani de R. i zażądała portretu. R. zna najważniejsze osoby w mieście. Na handlu własnym ciałem dorobiła się majątku i zyskała powszechny szacunek.
— Oczywiście — odrzekłem, nie bez zazdrości patrząc, jak wspaniałomyślnie się z nią obeszła natura. R. ma twarz, jaką malarze przechowują w najskrytszych szkicownikach.
— Niech pan zaczyna. — I weszła za parawan.
Rozdrażniła mnie tym. Sprzedaję talent, ale jestem panem własnego czasu.
— Po co ten pośpiech? — sarknąłem.
— Bo umieram.
Stanęła przede mną naga. Zadrżałem. Zląkłem się, że zbraknie mi umiejętności i odwagi. To, co widziałem jako doskonałe, miałem stworzyć na nowo bez popełnienia jednego błędu.
Trzy godziny później, już ubrana, rozejrzała się po ścianach mieszkania, w którym żyjemy zgodnie — ja, obrazy i książki.
— Będę jutro o tej samej porze — zapowiedziała, nie pytając mnie o zdanie. — Proszę dobrze napalić w piecu.
Nie rozmawialiśmy o pieniądzach. Zamknąłem za nią drzwi i wpatrzony w szkic na sztalugach, rozmyślałem nad szczęściem.
W kawiarni, w której z przyjaciółmi piję czasem wino i oglądam nagie kobiety, potykamy się o trupy wierszy. Doktor S. wyrecytował swój liryk i zebrał skromne oklaski. Zapadła cisza. Powiało grobem Rimbauda. Teraz J.T. Nie żałując nam wina, odczytał świeże wersy poematu elegijnego, nad którym się mozoli od zeszłej zimy. Nadeszła moja kolej.
— Nie napisałem nic nowego — skłamałem.
— Wciąż te same kurwy — zdenerwował się doktor S., rozglądając się po lokalu. — Starzeją się — wytknął. Wszyscy trzej przytaknęliśmy.
Zagrała muzyka, striptizerka wysunęła się zza kurtyny. Przez środek sali, w kierunku stolika pod sceną, kuśtykał spóźniony i po drodze zdejmujący płaszcz M., w swoim czasie znany reżyser filmowy. Stolik pozostaje pusty, odkąd M. jest po tamtej stronie. Kto by się do takiego przyznawał. Prawda, tworzył zajmujące filmy o życiu i miłości, ale z tym już koniec. Pewnego dnia przed kamerą zdjął buty i demonstrując okrutnie zdeformowane stopy, wodząc palcem wskazującym po krajobrazie zniszczeń, jakie poczyniły artretyzm i starość, zaczął objaśniać i tłumaczyć. Domagał się uwagi. Odkąd przestał kręcić filmy, lęka się, że czeka go zapomnienie — więc szantażując nas swym wiekiem i kalectwem, podtykając nam pod nos poskręcane paluchy, zmuszał do patrzenia, swą starością omotywał wszystkich jak pająk siecią. Szukał widowni dla ostatniego spektaklu, którego zaraźliwą brzydotę umyślił awansować do rangi sztuki.
Przez wiele lat rok w rok spędzałem letnie wakacje w W. Autobus wiózł mnie przez wsie i miasteczka, aż — mniej więcej w połowie drogi — zatrzymywał się na dłuższy postój w Ł. Stali pasażerowie wiedzieli, co nastąpi. Balansując na rękach, gramolił się do autobusu kadłub Cygana. Kikuty nóg miał jak przyrośnięte do drewnianego postumentu i nie mogłem nie pomyśleć, że taki się urodził. Kiedy pomagając sobie rękami, przeciskał się środkiem pojazdu, przypominał osobliwego robaka na dwóch kończynach. Mówiono, że z tego, co uzbierał, wystawił sobie pałac. Ludzie patrzyli na te żałosne kikuty, dyskretnie macali się po zdrowych nogach i płacili.
Cygan żebrał o pieniądze, M. domagał się od nas współuczestnictwa. Odkąd dowiedziałem się o ojcu, nieraz zachodziłem w głowę, po której stronie go umieścić z tą uciętą nogą.
Młoda kioskarka. Znałem ją z widzenia. Mieszkała w naszej dzielnicy od niedawna. Nie zaprzyjaźniła się z nikim. Podobno chodziła sama na spacery nad rzekę. Nie była ładna. Resztę wydawała co do grosza. Kupowałem u niej gazety i tytoń do fajki, ale zamieniłem z tą kobietą wszystkiego może dwa słowa.
Dźwigają ją na noszach, spod prześcieradła wystaje noga w zabłoconym buciku. Druga stopa, goła, jest otarta do krwi. Bucik do pary pewnie poniewiera się gdzieś w krzakach.
Właśnie wracałem z porannej przechadzki brzegiem rzeki. Tłum gapiów tarasował wąskie, kamieniste przejście. Przystanąłem.
Policjanci palili papierosy i patykami rozgarniali brudny śnieg. Kobiety paplały. Usłyszałem: „Prędzej czy później musiało ją to spotkać”. Mężczyźni milczeli.
— Co się stało? — zapytałem.
— Doigrała się — odparły kobiety.
— Żyje?
— Uduszona.
Odetchnąłem z ulgą.
— Miała rodzinę? — dopytywał najstarszy rangą policjant.
— Jaką tam rodzinę! Zwykły kurwiszon — powiedziała któraś.
— Stul pysk! — To jeden z mężczyzn.
Były stare. W kolejce na tamtą stronę wyprzedzały kioskarkę najmarniej o trzydzieści lat. Dzisiaj jeszcze się wykpiły i teraz śmiały się jej w twarz. A we mnie wzbierał chichot. Wiedziałem. Jeszcze rok, dwa przyjdzie im więdnąć i obrastać w zmarszczki. Napatrzyłem się na podobne do nich w podziemiach miejskiego szpitala. Gdy odchodziły, miały wylękłe twarze i ciała wysuszone na wiór, jakby ktoś, zabierając życie, wysuszył im brzuchy i piersi. Ze szpitalnej kostnicy unosiłem zapełniony szkicownik i radość mnie rozpierała, że ja jeden nie znam twarzy, o którą musiałbym się troszczyć.
Nigdy się z tym przed matką nie zdradziłem, ale pierwsze związane z ojcem wspomnienie zapisało się w mej pamięci przyjemnie. Miałem trzy lata, kiedy zabrał mnie do teatru. Zobaczyłem tam rzeczy nie z tego świata. Czy mogłem jej o tym powiedzieć?
Teraz pewnie już wie.
Myślę o Goethem i Ulryce von Levetzow. Widzę Wolfganga, jak w bezzębnych ustach memła marienbadzkiego herbatnika i wpatrzony w portret Ulryki pisze sztubacki list. Zwierza się dziewczynie z błogosławionych nocy, kiedy to, marząc o niej bez ustanku, widuje ją w snach. Goethe skończył siedemdziesiąt trzy lata, Ulryka siedemnaście. Wiem, że poeta nie wyśle tego listu. Blask sławy nie przykryje żałosnych dekoracji: jego pomarszczonej twarzy i dziąseł jak u niemowlęcia. Elegia marienbadzka — to z niej Goethe uczyni pomnik swej ostatniej miłości. Szczęśliwie pójdzie za głosem rozsądku, zaufa instynktowi. Tylko przez moment zapomniał, że zdążył się zestarzeć.
Ledwo wybudzony, zanurzyłem twarz w misce lodowatej wody, po czym ubrałem się pośpiesznie, chwyciłem papier i odsłoniwszy okno, by lepiej widzieć portret na sztalugach, prawie bez skreśleń przepisałem wiersz, który mi się przyśnił.
Pani de R. przyszła spóźniona. Mieszałem farby i we wpadającym przez okno świetle poranka jak detektyw wytężałem wzrok, szukając na jej ciele potwierdzenia, że to już się zaczęło. Nie znalazłem jednej skazy.
Dziwny niepokój. Nie widzę, od której strony to się skrada. Ale że już jest, to pewne. Nosi wiele twarzy. Nawet teraz, kiedy maluję, zbliża się cichcem i czeka, by wszystko przejąć na własność. Jeszcze miesiąc, dwa i z R. zostanie tylko tyle, ile farbami utrwalę na płótnie.
Kiedy R. wychodzi, zamykam drzwi na klucz, siadam przed sztalugą i zanim go zniszczę, czytam na głos poranny wiersz.
Pamiętam, siedziałem i się nadymałem. Starałem się jak diabli. Ojciec miał nadejść lada moment, więc matka mnie poganiała. Odświętne marynarskie ubranko leżało na stole. Zegar wybijał kolejne kwadranse. Oczywiście, nie zdążyłem. Ojciec zastał mnie na plastikowym nocniku.
— Czym ty go karmisz? Wiórami?
— A kiedy ostatnio płaciłeś alimenty?
— Dałaś mu mydła?
— Zwariował!
Kluski z serem dzień w dzień, ze skwarkami od święta, więc po tych kluskach miałem zatwardzenie, jak się patrzy.
— Wsadź mu mydło, to pójdzie!
Pomogło. Matka wystroiła mnie w marynarskie ubranko i wyszedłem z ojcem. Od teraz tak mieli mnie wychowywać. Matka długoterminowo, on na raty. Tego dnia przypadała pierwsza rata.
— Dokąd chcesz pójść?
Miałem trzy lata i znałem tylko trzy miejsca: kościół, przedszkole oraz sklep spożywczy, do którego czasem sam się wypuszczałem, bo właścicielka częstowała mnie cukierkami. Zastanawiałem się, co odpowiedzieć. Była niedziela.
— Do kościoła?
— Głupiś!
Zaprowadził mnie do lunaparku z karuzelą. Bałem się tej karuzeli, ale wstydziłem się przyznać. Ojciec stał w dole, machał do mnie, a ja, trzymając się kurczowo łańcuchów, przełykałem ślinę i walczyłem z żołądkiem, w którym kotłowały się niedzielne kluski z grzybowym sosem. Potem ojciec zaprowadził mnie na strzelnicę i ustrzelił szmacianego pajaca. Posadził mnie na osła, żeby zrobili mi zdjęcie. Wmusił we mnie watę cukrową. Obejrzeliśmy się w krzywych zwierciadłach, zwiedziliśmy gabinet osobliwości, gdzie za szklaną szybą stał liliput o złośliwej twarzy starca. Poczułem głód i ojciec zamówił kiełbaski z musztardą.
Zapadł wieczór. Wsiedliśmy do tramwaju i przy dużym dwupiętrowym budynku, tuż za rondem z pomnikiem, wysiedliśmy, biegiem pokonaliśmy długą sień, pięć schodków i słabo oświetlony hol prowadzący na widownię. Zajęliśmy drewniane, skrzypiące fotele. Pachniało stęchlizną, wszyscy kasłali. Wcale mi się tam nie podobało. Ale zgasło światło, podniosła się kurtyna i raptem znalazłem się po drugiej stronie życia. Szalała burza, falowało oświetlone reflektorami morze, na moich oczach z kokonów szmacianych sukien wykluwały się młode wróżki, tak urodziwe, że za jeden uśmiech dałbym się posiekać na kawałki. I kiedy podstępny staruch w przebraniu księcia próbował jedną z nich zwabić do komnaty, zerwałem się z fotela i rzuciłem w jego stronę torebkę z cukierkami (podobne wzburzenie przeżyłem kilka dziesiątków lat później, kiedy wielekroć odczytywałem zdanie o ślepnącym pisarzu, na starość mianowanym dyrektorem biblioteki, który krocząc między labiryntami półek, uskarża się przed sobą, że Bóg jednego dnia zesłał mu osiemset tysięcy książek i ciemność).
Tego wieczoru pojąłem, że dla sztucznego życia — jarmarcznie i lingwistycznie najbliżej spokrewnionego ze sztuką — warto żyć.
Wracaliśmy późno, ulicami, jakich o tej porze nie znałem. Wszystko zdawało mi się obce: zbytkownie ubrani mężczyźni, z którymi ojciec witał się po imieniu, oraz kobiety, które pachniały perfumerią, dwoma palcami ujmowały mnie pod brodę i zaglądając mi w oczy, przekomarzały się z ojcem.
W domu matka wzięła mnie na spytki. Gdzie byliśmy? Co ojciec robił? Z kim się spotkał? Pił? Łgałem jak najęty. Oglądała mnie z każdej strony, ale niczego nie zobaczyła. Tajemnicę nosiłem już głęboko w sobie. Gotów byłem ojcu wybaczyć. Wybaczyłem mu to życie na raty, jakie mi pospołu z matką zafundował. Wybaczyłem, że dał mi nazwisko, które przez lata dzieciństwa widywałem pisane wytłuszczonym drukiem w gazetowych kronikach kryminalnych.
Ledwo nieznany mi ksiądz odmówił modlitwy, nad świeżo wykopany grób przepchał się burmistrz F. i z kartki wyrecytował plugawe przemówienie, na koniec okraszając je zawołaniem, ileż to E.M. mógłby jeszcze stworzyć, gdyby dane mu było żyć dłużej. Zamarłem. Patrzyłem ze zgrozą na twarze odświętnie ubranych żałobników. Ale poza mną nikt się głupotą F. nie przejął. Splunąłem F. pod nogi i odszedłem. Co taki wie o artyście? Skoro się zabił, to znak, że doszedł do kresu. Od teraz mógłby już tylko żyć.
Wróciłem do domu, otworzyłem szafę, by odwiesić czarny garnitur — a w szafie E.M. Łypnął na mnie ponuro.
— Widziałeś? — spytałem.
— Widziałem.
— Pluj na takiego.
— Gówno wie. Kłania się Bogu na reprodukcjach, a obrazy pozamykał w piwnicy.
Wzdragałem się przyglądać E.M. zbyt nachalnie. Nie patrzyłem na szyję, gdzie sinoczerwonym znamieniem odcisnęła się pręga.
— Egon?
Obrzucił mnie spłoszonym spojrzeniem. Ale nie potrafiłem już się powstrzymać.
— Dlaczego, Egon? — zapytałem.
Splunął mi pod nogi i wyszedł, unosząc ze sobą trzy obrazy, które przez lata znajomości mi podarował.
Gazety doniosły, że wiosenne roztopy odsłoniły łuki kamiennego mostu. Poszedłem zobaczyć. Rzeczywiście. Rzeka wdarła się po zmurszałych stopniach dawnej promenady i niosąc ze sobą lawinę kamieni, wymyła spod ceglanych podmurówek mostu ziemię, która jeszcze mnie pamięta. Przed ponad trzydziestu laty schowany za mostowym przęsłem przetrwałem chłodną wiosenną noc i ja jeden widziałem, jak panna Gertruda skrada się nadrzeczną ścieżką, co krok spoglądając za siebie, daremnie skrywając twarz pod szerokim rondem kapelusza, bo o romansie młodej nauczycielki w szkole huczało od tygodni i każdą jej wyprawę śledziły cienie. Krew uderzyła mi do głowy. Kobieta szła sama. Najwidoczniej zmyliła pogoń. Owionął mnie zapach perfum i w szeleście sukni przemknęła tuż obok, zostawiając mnie za przęsłem. Zapuściła się w ciemną jamę tunelu. Ruszyłem za nią i przywarłszy policzkiem do zimnego kamienia, czekałem u wylotu. Krzyknęła straszliwie. Gotów już byłem biec na pomoc, lecz jej głos zaraz osadził mnie w miejscu. Witała kogoś i ponaglała dziwnymi słowami; nie słyszałem wcześniej podobnych w ustach kobiety. Trzaskała rozrywana suknia. Szurały buty, męski głos wypowiadał przekleństwa, potem dobiegły mnie zwielokrotnione echem jęki, których bałem się i wyczekiwałem jednocześnie. Aż dotarło do mnie, że i ja jęczę, waląc czołem o wilgotną ścianę. Uciekłem.
Patrzę, jak mężczyźni w więziennych drelichach, brnąc po kostki w wodzie, łopatami wygarniają ziemię. „Najwyższy czas — myślę — by ktoś znalazł małą Annę”. Lęgli się jak kocięta, Anna i reszta, same siostry, jakby los się na nie uwziął. Rodzice — chude, kaszlące stwory — parzyli się nieprzytomnie. Raz do roku matka wypluwała nowego bachora, a bieda zacierała ręce. W dzień zaginięcia małej, jak tylko wieść się rozniosła, my, chłopcy, obiegliśmy całą dzielnicę. Przepadła bez śladu. Policja aresztowała ojca. Miał jakoby z biedy dziecko przehandlować. Nie przyznał się, po trzech miesiącach wypuścili go z więzienia. Różnie plotkowano. Że dziewczynkę porwał z ulicy synalek burmistrza, zabawił się i odsprzedał do burdelu za granicę. Albo wrzucił do którejś z nieczynnych studni na obrzeżach miasta. Albo zakopał pod mostem.
Wracam znad rzeki ku domowi, a ramię w ramię ze mną idzie koszmarne wspomnienie: dwa nagie, wychudłe ciała, sczepione, tarzają się po podłodze pośród gromady zagłodzonych nagusków. Widzę scenę przez uchylone drzwi, widzę, jak naguski daremnie przetrząsają kuchenny kredens — zanim zamknę wreszcie drzwi i wróciwszy do domu, skłamię, że nikogo nie zastałem. Podwójna zmora. Bo i matka moja, wiedziałem, przyłożyła rękę do zbrodni. W roli chrzestnej poszła na lep święconej wody i kadzideł, zawierzyła Annę dobremu Chrystusowi — a należało, widać, potężniejszego szukać mentora.
Wychodzę zza rogu i co widzę? Przed bramą mojej kamienicy miota się doktor S. Czeka.