Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Najbardziej realistyczne opowieści to... baśni!Kontynuacja cyklu o królestwie Kambriddów. Fantastyczny lud wciąż musi stawiać czoła wrogom - zarówno tym jawnym, jak i utajonym. Podczas gdy bohaterowie przelewają krew w otwartych walkach z nieprzyjaciółmi, kapłani subtelnie sterują wydarzeniami z wygodnego gmachu Świątyni. Precyzyjnie skonstruowana fabuła, wartka akcja i uniwersalny wydźwięk - to cechy powieści, które zyskały uznanie czytelników. Prace autora były nagradzane tytułem Książka Roku w latach 2006, 2009, 2013.Fantastyka, magia i rozbudowane sceny batalistyczne - fani Tolkiena powinni pognać do księgarń!Porywająca swoim rozmachem powieść o państwie Kambriddów, które znajduje się w stanie permanentnego zagrożenia. Jawni nieprzyjaciele uderzają z zewnątrz, ale wiele problemów wynika również z działania wrogich sił wewnętrznych. W tym świecie niełatwo jest przejrzeć, kto z nami, a kto przeciw nam. Heroic fantasy pomieszane z elementami magii i baśniowości tworzy mieszankę wybuchową.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 273
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Grzegorz Gortat
Saga
Cień Kwapry
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2002, 2022 Grzegorz Gortat i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728491874
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Żonie i córce
Mikor – władca Kambriddów
Jon – syn Mikora
Larsenia – żona Mikora
Sajader – dowódca królewskiego hufca
Melkam – młody krepok, marzący o sławie rycerza Melkama
Dardan – błazen królewski
Arus – ulap, znawca sztuki lekarskiej
Nara – mamka Jona
Hyremin – żołnierz z hufca Sajadera
Iganiet – władca Asynitów
Mitran – córka króla Iganieta
Godes – brat Iganieta
Egonit – władca Gartów
Assurit – władca Hyksosów
Każdego dnia napełniajmy naczynie Miarką dobrych postępków, Bacząc, by z nastaniem wieczora Nie okazało się puste.
Księga Praw, Przykazania Najpierwsze 5, 8
Mogłem prawdziwie uważać się za szczęśliwego, kiedy przy blasku gasnącego łuczywa pochylałem się nad kołyską Jona i składałem na jego czole ojcowski pocałunek. Dawno umilkł gwar dnia. Pierwsze gwiazdy zapalały się na niebie. Ciszę wieczoru przerywały tylko pokrzykiwania strażników, strzegących na murach bezpieczeństwa Mendery. Ich wołanie nie niosło zapowiedzi nieszczęścia, lecz było jeno przypomnieniem boskiego porządku, wedle którego po pracowitym dniu przychodzi zmierzch, by dać odpocząć znużonemu ciału.
Księżyc leniwie przemierzał niebo utartym szlakiem. Miałem pewność jutra, którą daje powtarzalność rzeczy codziennych i stałość praw natury. Czegóż można chcieć więcej?
Zasobna Mendera, ciesząca się pokojem i dostatkiem mieszkańców, słusznie mogła mienić się wybranką Pana. Mniejsze miasta i osady krepoków podążały śladem królewskiej ostoi, przemieniając pracowitość ludzi w radujący oko dostatek. Mnogość wznoszonych domostw oraz pola bogate w plony były świadectwem zamożności kraju, w którym od szesnastu lat nie postała noga nieprzyjaciela.
Pan zsyłał deszcz i słońce w równej obfitości, tak że z czasem nawet wschodni, kamienisty stok góry Ałtu pokrył się zielenią. Bitewne pola z dawna porosły trawą. Groza wojennych zmagań stała się ledwie bladym wspomnieniem. Jakiż śmiałek ważyłby się w czasie tak szczęśliwym snuć myśli najgorsze? Któż, spoglądając na bezchmurne niebo, zdołałby wypatrzyć na nim zapowiedź burzy?
Podobnie jak lenistwo rodzi ociężałość ciała, tak niezmącona szczęśliwość stępia niebezpiecznie zmysły. Tylko tym tłumaczyć mogę, że nie zrozumieliśmy w porę rozlicznych znaków, które zwiastowały nieszczęście. Kiedy zaś przyszło, nie potrafiliśmy stawić mu czoła.
Zły to wojownik, który karmi się kruchym mięsiwem skrzydlaczy zamiast sercami leśnych berosów. W chwili próby ramiona omdlewają mu pod ciężarem miecza, a strach odbiera jasność myślenia. Tacy właśnie byliśmy. Gnuśne plemię Kambriddów, uśpione szczęśliwością, syte doczesnych dóbr. Niemal w jednej chwili wszystko zostało nam odebrane.
W migotliwym świetle lampki widzę, jak piasek wolno przesypuje się w klepsydrze. Ziarna piasku odmierzające czas – tylko tyle pozostało mi z bogactw Mendery. Blask lampki pada na skórzaną ścianę namiotu, za którą rozpościera się znany mi widok. Morze. Kolejna przeszkoda, którą przyjdzie nam pokonać w drodze do nowej krainy. Wierzę, że ostatnia i znajdziemy za nią obiecaną przez Pana ziemię.
Noc jest cicha i słyszę wyraźnie, jak fale uderzają o brzeg. Rytmiczny odgłos fal zlewa się z mymi myślami, to przyspiesza ich bieg, to zwalnia. Zanim lampka wypali się do końca, jeszcze raz przemierzę we wspomnieniach całą przebytą drogę, próbując oddzielić sprawy najważniejsze od rzeczy niewartych uwagi.
Czasu mam już niewiele.
A może to tylko piasek przesypuje się szybciej?
Chwal szczęśliwy początek, Lecz czujnie wypatruj końca, Bo szczęście nader często W nicość się obraca.
Księga Praw, Znaki Drogi 2, 8
Słońce wynurzało się ledwie znad rozlewisk Marry, kiedy pokonałem ostatnie stopnie krętych schodów i znalazłem się w szczytowej komnacie Wieży. Strzelista, stopniowo zwężająca się ku górze, była zbudowana z ciosanych kamieni i przewyższała dwunastokrotnie najwyższe budowle królewskiego miasta Mendery. Cztery duże ościeżnice wychodziły na cztery strony świata, dając niezrównany widok na całą niemal krainę. Przesuwając się teraz niespiesznie od ościeżnicy do ościeżnicy, cieszyłem się rzadką chwilą samotności, znajdując radość w oglądaniu znajomych obrazów.
Na zachodzie Samalaki wystrzeliwały dumnie w górę, jakby nadal były granicą między ziemią a krainą zbawienia, co wmawiali nam od wieków żądni władzy kapłani. Fałszywa wiara upadła wraz ze śmiercią kapłana Kwapry, lecz masywne wierzchołki wciąż przecież jawiły się nam widomym znakiem potęgi Pana, który je stworzył.
Wybiegając wzrokiem na północ, widziałem samotny szczyt świętej góry Ałtu, odległy o dzień jazdy grzywaczem. Ciążył nad nią cień pakriego Kwapry i pamięć o krwawych ofiarach, za pomocą których chciał zapewnić sobie panowanie na ziemi. Lecz nawet Kwapra nie zdołał góry zbezcześcić. Właśnie tam, w górskiej wykluczni Ałtu, dane mi było odnaleźć raziec rycerza Melkama. Magiczne ostrze, które sławny Melkam uczynił za życia znakiem swej siły, i które w dłoniach wybrańca miało moc czynienia cudów.
Na górze Ałtu pierwszy też raz ujrzałem Amsę...
Wspomnienie Amsy wywołało we mnie dreszcz, a zaraz potem czerw uderzyła mi do głowy. Wsparłem się o ościeżnicę i wybiegłem wzrokiem w dal, gdzie niewidoczna stąd rzeka Marra płynęła szerokim rozlewiskiem, oddzielając ojczyznę Kambriddów od ziemi wrogich im Mammonitów. Widziałem żyzne pola, sady barwiące się obfitością owoców, zasobne wioski krepoków żyjących z uprawy pól i hodowli. Opierając się rękami o ścianę, przeszedłem do ościeżnicy wychodzącej na stronę wschodnią, skąd roztaczał się widok na rozległe pastwiska ciągnące się aż do bagien i rozlewisk Marry. Z ościeżnicy południowej miałem widok na osady leśnych wyrębników, niezrównanych w sztuce ścinania i oporządzania drzew. Dalej, rozrzucone pośród oczek wodnych, zaczynały się siedliska wprawionych w polowaniu kniejarzy, które ciągnęły się aż do borów Hitarry pełnych zwierza i leśnych owoców.
Jak okiem sięgnąć, widziałem obraz krainy opływającej w dostatek i mieszkańców cieszących się zasobnością domostw. Widome świadectwa opieki Stworzyciela, które winny radować mi serce. Wspomnienie Amsy przesłaniało wszystko głębokim cieniem...
O niej jednej myślałem, kiedy stąpając ciężko po krętych schodach, skierowałem się w dół Wieży. Medra czekała na mnie jak zawsze za progiem ościeżni: powitała mnie radosnym ujadaniem i jęła lizać mi dłoń. Pogłaskałem ją po głowie. Przypominała swą babkę Letię, lecz była od niej roślejsza. Poza dzikością spojrzenia, niewiele zachowała z cech dzikich burkasów, od których się wywodziła. Postępowała za mną czujnie, gdy zszedłszy na pierwsze piętro skierowałem się do królewskiego skrzydła pałacu. Zamierzałem, nie budząc Larsenii, przejść przez jej sypialnię do swej komnaty, by przebrać się w wojskowy kaftan i dołączyć do żołnierzy ćwiczących na podwórcu. Medra przywarowała przed progiem, pomna ostrych słów, którymi Larsenia witała każde jej pojawienie się w królewskich komnatach.
Otworzyłem bezszelestnie ościeżnię i wszedłem do sypialni Larsenii. Spała jeszcze, oddychając miarowo i spokojnie. Poruszałem się prawie bezszelestnie, lecz mimo to zbudziła się, jakby wyczuła moją obecność. Nim zdążyła coś powiedzieć, z kołyski ustawionej przy jej łożu dał się słyszeć płacz Jona.
– Pewnie głodny – powiedziała na wpół sennie. Podniosła się, wzięła Jona na ręce i przysiadłszy z nim na skraju łoża, rozwiązała górę sukni, uwalniając piersi.
Skończyła lat dwadzieścia cztery, lecz w przeciwieństwie do wielu ródek ciało miała nadal smukłe i dziewczęce. Poczuła na sobie mój wzrok, bo pokryła się rumieńcem. Odgarniając włosy z policzka, uśmiechnęła się nieśmiało. W takich chwilach przypominała mi Amsę bardziej niż zazwyczaj. Odwróciłem się szybko, by wycofać się do swej komnaty.
– Dokąd ci tak śpieszno? – posłyszałem za plecami. Zatrzymałem się w pół kroku.
– Wybacz, Larsenio, nie chciałem cię zbudzić. Zamierzałem się przebrać i dołączyć do batangów, nim zakończą poranne zajęcia fechtunku. Zaniedbałem się ostatnio w wojskowych ćwiczeniach.
Przygryzła wargę.
– Rzadko mnie odwiedzasz. Siódmy dzień mija, odkąd dzieliłeś ze mną łoże.
– Masz słuszność, Larsenio. Lecz cóż ci mogę powiedzieć? Dobry król to zazwyczaj kiepski miłośnik. Dzielę czas między sprawy królestwa i rodzinę, choć, przyznaję, nie zawsze sprawiedliwie.
Skończyła karmienie i ułożyła Jona ostrożnie w kołysce. Podciągnęła górę sukni, zakrywając na powrót ramiona i piersi.
– Jakże to? – powiedziała, zdobywając się na uśmiech. – Przecież to ciebie nazywają sprawiedliwym.
Udałem, że nie słyszę jej kpiącego tonu.
– Jeżeli zawiniłem, postaram ci się to wynagrodzić – zacząłem ostrożnie. Przerwała mi gniewnie:
– Śląc mi prezenty? Prawda, obsypujesz mnie podarkami, lecz cóż mi po nich? Częściej widuję posłańców aniżeli samego darczyńcę!
Stanąłem nad kołyską. Nasyciwszy głód, Jon spał spokojnie, zaciskając małe piąstki. Uśmiechał się przez sen. Naraz ogarnęła mnie radość, jaką daje znajomość rzeczy codziennych i wiara w ich niezmienność. Położyłem dłoń na ramieniu Larsenii.
– Wiesz, co do ciebie czuję. Skończyłem czterdzieści pięć lat i wiele przeżyłem. Znałem przed tobą inne dziewki, ale żadnej nie pojąłem za żonę.
Spojrzała na mnie z ukosa.
– Prawda – rzekła powoli. – Choć i prawdą jest, że żadna inna nie dała ci potomka.
Znieruchomiałem, gorączkowo szukając w myślach odpowiedzi. Przywołałem na twarz uśmiech i powiedziałem:
– Żadna nie była podobna do ciebie.
Wstała z łoża i stanęła na wprost mnie. Widziałem jej jasnoniebieskie oczy, rozchylone usta i lekko spłonione policzki.
– A ja? Do kogo ja jestem podobna? – zapytała.
– Nie rozumiem – wychrypiałem przez ściśnięte gardło.
Odchyliła głowę i spojrzała mi prosto w oczy.
– Poślubiłeś mnie dla mnie samej czy dla mego podobieństwa? Zapytam inaczej: kochasz mnie czy raczej wspomnienie, które we mnie widzisz?
Czerw uderzyła mi do głowy. Larsenia była wnuczką ulapa Sigira i wraz z wiedzą lekarską odziedziczyła po dziadku przymioty umysłu. Zbyt była bystra, by dać się zwieść zdawkową odpowiedzią.
– Wiesz, że ciebie jedną kocham – odparłem, starając się mówić pewnie. – Cóż za głupstwa zaprzątają ci myśli?
– Ludzie mówią, że ożeniłeś się ze mną, bo jestem do niej podobna – wyszeptała. Raptem straciła całą wojowniczość. Zgarbiła się, kąciki ust drgały jej niebezpiecznie. Nie namyślając się wiele, przytuliłem ją. Przywarła do mnie mocno.
– Tylko ciebie kocham – zapewniłem – i z miłości wziąłem cię za żonę. – Przycisnęła wargi do mego ucha.
– Nic już do niej nie czujesz? – szepnęła. – Przysięgnij, to uwierzę.
Szczęśliwie nie widziała wyrazu mej twarzy, gdy patrząc ponad jej głową, powiedziałem stanowczo:
– Uwierz mi, Larsenio, to już przeszłość. Przysięgam.
Wtuliła się we mnie bez słowa. Jęknęła cicho, czując, jak wzbiera we mnie męskość. Oplotła mnie ramionami. W tej właśnie chwili rozległ się płacz Jona. Larsenia zastygła na moment, niepewna, którego głosu posłuchać. Wreszcie niechętnie odsunęła się ode mnie i uśmiechnęła się przepraszająco.
– Pewnie się zmoczył i dlatego płacze – rzekła.
– Pewnie się zmoczył – powtórzyłem.
Wyjęła Jona z kołyski, położyła delikatnie na łożu, wprawnymi ruchami rozwinęła okrywający go pled. Zdawała się teraz zupełnie pochłonięta nowym zajęciem. Spojrzała na mnie przelotnie.
– Muszę go obmyć i przebrać – zapowiedziała. – To zajęcie dla biełki. Idź do swoich batangów, dosyć już czasu zmitrężyłeś.
Wymknąłem się cicho, nie przebrawszy się nawet w wojskowy kaftan. Medra spojrzała na mnie zdziwiona, kiedy przebiegłem obok. Ruszyła za mną wolno, przezornie zachowując odległość. Zbiegłem po kamiennych schodach, szybkim krokiem skierowałem się pałacowym korytarzem do wyjścia na dziedziniec. W głowie miałem kłębowisko myśli.
Słusznie napisano w Księdze Praw, że człowiek sam sobie jest największym wrogiem. W chwilach takich jak ta nienawidziłem się za słabość, która od początku kazała mi w Larsenii widzieć Amsę. Czy Larsenię kochałem? Kochałem ją miłością, jaką nie dane mi było obdarzyć Amsy, a jednocześnie obwiniałem ją o to, że Amsą nie jest. Rozdarty między dwiema skrajnościami, brnąłem od kłamstwa do kłamstwa, chwiejność uczuć maskując obfitością prezentów.
Znów rozbrzmiały mi w uszach słowa Larsenii. Gromiłem się w duchu za niedostatek czułości, lecz miałem Larsenii za złe, że głośno wypowiedziała prawdy, które sam przed sobą pragnąłem ukryć. Targał mną gniew, bo z lęku przed jej dociekliwością wymówiłem słowa kłamliwej przysięgi, których nie mogłem już cofnąć. Zaparłem się Amsy. Czułem się niemal jak wtedy, gdy skazałem Amsę na wygnanie, co przypłaciła życiem. Dziś po raz drugi wydałem na nią wyrok zapomnienia i ciężaru tej myśli nic nie mogło złagodzić.
W takim stanie ducha wypadłem na pałacowy dziedziniec. Pusty był jeszcze, tylko kilku wybrańców Kręgu zmierzało ku nowo wzniesionemu budynkowi z kamienia, w którym od niedawna Krąg zbierał się na naradę. Doszedłem do murów i schodkami zbiegłem na dolny podwórzec, gdzie batangowie zazwyczaj odbywali część wojskowych ćwiczeń.
Już z daleka dobiegł mnie szczęk mieczy i bojowe okrzyki. Zatrzymałem się na skraju podwórca i ukryty w cieniu przyglądałem się żołnierskim zajęciom. Ćwiczyła chorągiew bataranga Hidrama. Dwanaście tuzinów żołnierzy, odzianych tylko w szerokie nargoty, sięgające do kolan, i płócienne miki zamiast skórzanych kaftanów, prowadziło pozorowaną walkę na miecze. Dobrani w pary podług wzrostu i umiejętności, nacierali na siebie ostrzami, trzymając tarcze dla osłony. Hidram coś zakrzyknął; na ten znak wojownicy złożyli miecze i tarcze na ziemi. Stanąwszy naprzeciw siebie, ciało mając teraz za cały oręż, zaczęli się zmagać w bojowych zapasach.
Wyszedłem z ukrycia i zbliżyłem się do ćwiczących. Hidram dojrzał mnie pierwszy. Gromkim głosem wydał komendę. Posłuszni rozkazowi bataranga, żołnierze przerwali walkę i zwrócili się w moją stronę. Po twarzach i spoconych ciałach poznałem, że dowódca nie szczędził im dzisiaj wysiłku.
Hidram uderzył mieczem o tarczę w żołnierskim pozdrowieniu i skłonił przede mną głowę.
– Witaj, panie. Zaszczyt to dla moich żołnierzy, że sam warong nawiedza ich w dzień powszednich ćwiczeń.
Hidram miał blisko czterdzieści lat, był szeroki w ramionach, lecz nie wyróżniał się wysokim wzrostem. Wydawał się niezdarny i ciężki przez pokaźny brzuch, który trząsł mu się rytmicznie przy każdym kroku. Na placu boju Hidram jednak poruszał się zadziwiająco szybko, a w walce na ręce i nogi jeden tylko batarang Jardon mógł się z nim równać.
Schował teraz miecz do pochwy i powiedział, wskazując na żołnierzy:
– Jeszcze przed południem chcemy wyruszyć pod górę Ałtu. Będziemy wprawiać się w walce w terenie. Mam pod komendą kilku nowych batangów i ze dwa tygodnie zejdą, nim będę pewny ich przydatności.
– Żałuję, że trafiłem na koniec zajęć – burknąłem rozdrażniony.
Przyjrzał mi się uważnie.
– Jeżeli masz życzenie, każę im wrócić do ćwiczeń.
– Źle mnie zrozumiałeś. Nie przyszedłem się przyglądać, lecz samemu walczyć.
Wyciągnąłem rękę. Jeden z żołnierzy podbiegł, by podać mi miecz. Hidram najwidoczniej dostrzegł na mej twarzy wzburzenie, które nie opuszczało mnie od czasu rozmowy z Larsenią, bo szybko powiedział:
– Wiesz, panie, że w walce na miecze nikt ci nie dorówna. Mam u siebie batanga tak wprawnego we władaniu kijem, że w całym hufcu nie znalazł godnego siebie przeciwnika. Sprawisz mu zaszczyt, stając z nim w szranki.
Hidram słusznie uznał, że gniew nie jest najlepszym doradcą żołnierza. Po namyśle oddałem miecz i wybrałem solidny kij, jakiego używają batangowie do obezwładniania przeciwnika. Długi na dobre dwa metry, był zrobiony z drzewa banu, równo ociosany, gruby na cztery palce. Pochwyciłem krzepko kij i trzymając za jeden koniec, wywinąłem nim młynka. Był ciężki, dobrze wyważony. Spojrzałem wyczekująco na Hidrama.
– Mam walczyć z powietrzem?
Na znak Hidrama z drugiego szeregu wystąpił młody żołnierz o głowę wyższy od swych towarzyszy. Na pierwszy rzut oka zdawać się mógł szczupłej postury, lecz kiedy się poruszał, pod skórą napinały się twarde, dobrze rozwinięte mięśnie. Długie czarne włosy miał na modłę wojowników splecione w warkocz, który na czas wojennych ćwiczeń zwijał w tyle głowy, by mu nie przeszkadzał. Stanął cztery kroki przede mną i skłonił się niepewnie.
– Pamiętaj, na placu boju jesteśmy sobie równi – zaznaczyłem, patrząc mu prosto w oczy.
Ujął kij mocno, lecz trzymał go daleko przed sobą, jakby zamierzał ograniczyć się do obrony. Bez ostrzeżenia przypuściłem atak, mierząc prosto w brzuch. Z łatwością odbił pchnięcie, ale czekał, nie kwapiąc się z atakiem. Natarłem ponownie, tym razem biorąc za cel lewe kolano żołnierza. Zbił cios tak lekko, jak gdyby miał przeciw sobie niewprawnego młodzika. Dalej stał nieporuszony, mierząc mnie niepewnym spojrzeniem. To mnie rozeźliło. Dałem krok do przodu, markując uderzenie w splot słoneczny, w ostatniej chwili zszedłem w bok i z półobrotu ciąłem go w kość piszczelową. Zawył z bólu, wykrzywił twarz w grymasie, ale zamiast rzucić się na mnie, cofnął się dwa kroki. Tego było mi już za wiele. Trzymając kij w jednym ręku, zamarkowałem cios w głowę. W ostatniej chwili przeniosłem broń ponad celem, chwyciłem ją w obie ręce i skręcając ciało w lewo, uderzyłem go z całej siły w brzuch. Zgiął się wpół jak nadłamane drzewo. Jednym pociągnięciem kija zerwałem mu z szyi wojskową odznakę i pozwoliłem, by upadła na ziemię.
Tej hańby nie mógł już zdzierżyć. Zawył jak pogański Mammonita, wybił się do skoku i ciął od góry, mierząc prosto w głowę. W ostatniej chwili odchyliłem się w lewo – kij o włos minął moje ramię. Broniąc się przed zaciekłym atakiem, zbiłem uderzenie w kolano i z trudem odparowałem następny cios, jeszcze silniejszy niż poprzedni. Kij o mało nie wypadł mi z rąk; zrozumiałem, że przy kolejnym ataku mogę kija nie utrzymać. Kiedy natarł na mnie ponownie, zrobiłem unik i kij przeciął powietrze. Przysiadłem błyskawicznie, zawinąłem kijem i uderzyłem batanga w zgięcie pod kolanami. Zwalił się plecami na ziemię. Poderwałem się na nogi, jeszcze się prostując, wyprowadziłem uderzenie zza głowy i opuściłem kij, mierząc w odsłoniętą krtań żołnierza. Zatrzymałem cios w ostatniej chwili, przyłożyłem mu kij do szyi i nacisnąłem. Uderzył ręką o ziemię, uznając swoją przegraną.
Pomogłem mu wstać. Minę miał nietęgą, jakby nie wiedział, czy bardziej wstydzić się przegranej, czy lękać się kary za zuchwały atak.
– Jak się nazywasz? – zapytałem miękko.
– Rymen – odrzekł. Po tonie głosu poznałem, że bardziej boleje nad przegraną, niż boi się reprymendy.
– Kto cię szkolił, Rymenie?
Podniósł wojskową odznakę, otrzepał ją z piasku i związawszy przerwany rzemyk, zawiesił ją sobie na szyi.
– Batarang Hidram, panie.
– Przynosisz chlubę nauczycielowi. – Odwróciłem się do Hidrama. – Wybrałeś mi wymagającego przeciwnika. Rymen dobrze się spisał.
Pożegnałem się i spiesznie odszedłem. Pilno mi było uciec z miejsca, które stało się świadkiem mej porażki. Choć bowiem w pojedynku z Rymenem odniosłem zwycięstwo, niepotrzebnie dopuściłem, by gniew wziął we mnie górę nad rozumem. Walka uwolniła mnie od nadmiaru agresji, nie pomogła jednak w odzyskaniu spokoju.
W takim to stanie ducha kroczyłem ociężale wzdłuż pałacowych murów, kierując się bez celu ku zachodniemu krańcowi dziedzińca. Wtem z góry dobiegło mnie wołanie:
– Gładkoś go panie załatwił.
Zadarłem głowę i ujrzałem Dardana siedzącego okrakiem na zwieńczeniu muru. Mimo woli uśmiechnąłem się do siebie. Natura poskąpiła Dardanowi wzrostu, dając mu w zamian brzuch ponad miarę i szeroki zadek, które czyniły go podobnym do zwężonego u góry dzbana. Z włosów na głowie pozostały mu jedynie mizerne kosmyki, które zaplatał w cieniutkie warkocze i każdy barwił na inny kolor. Wydatne usta zdawały się wiecznie uśmiechnięte, a małe oczka nad zadartym nosem nadawały twarzy wyraz chytrego zdziwienia. Grube i mięsiste uszy odstawały mu na boki jak dwa przylepione niewprawną ręką naleśniki i poruszały się faliście przy każdym jego kroku. Całym swym wyglądem wzbudzał wesołość i prowokował do żartów. Taka też była rola Dardana – był błaznem w królewskim pałacu.
Obmyśliwszy najwyraźniej kolejną sztuczkę, udawał teraz strażnika pałacowych murów. Krocząc z pewną siebie miną, wypinając potężne brzuszysko, skryte pod szerokim czerwonym kaftanem, łypał groźnie okiem i pomrukiwał wojowniczo. Spojrzał na mnie z góry.
– Gracko się, panie, spisałeś – powtórzył. Powiedział to z taką miną, jakby sam dosłużył się rangi bataranga w królewskim hufcu. Zaśmiałem się serdecznie.
– A co ty możesz wiedzieć o wojaczce? – zakrzyknąłem.
– Wiem tyle, ile trzeba.
– To znaczy?
– Wiem, że lepiej obić komuś grzbiet, niż dać go sobie obić.
– Prawda godna wojownika. Jesteś na dobrej drodze, Dardanie. Jeśli zejdziesz na dół, chętnie udzielę ci pierwszej lekcji.
Nie namyślając się wiele, chwycił się pnączy porastających mur i zsunął się na ziemię ze zręcznością, o jaką nikt by go nie podejrzewał. Starannie otrzepał czerwony kaftan i stanął dwa kroki ode mnie.
– Bez urazy, panie, ale kogo innego wolałbym obrać sobie na pierwszego nauczyciela – zaczął i odsunął się jeszcze o krok.
Zrobiłem zdziwioną minę.
– Wątpisz w moje umiejętności?
– Przeciwnie. Wątpię za to w wytrzymałość mojego grzbietu. Kij może by jeszcze zdzierżył, ale ciężaru twoich grzechów mógłby już nie unieść.
Spojrzałem na niego uważnie. W swoich błazeństwach nie raz zaskakiwał mnie dziwacznymi sądami, których znaczenie tylko jemu zdawało się jasne.
– Nie pojmuję twej myśli – mruknąłem.
– Widziałem, jakeś obił tego nieszczęśnika. Okładałeś kijem jego, a mnie się zdawało, że chciałeś zadać karę samemu sobie.
Ściągnąłem brwi.
– Zmierzasz do celu okrężną drogą. Mógłbyś wyrażać się jaśniej?
– Człowiek sam sobie jest największym wrogiem. Nie mogąc ukarać siebie, ukarałeś biednego Rymena.
Przeraziłem się, słysząc, że Dardan głośno wypowiada me ukryte myśli.
– Bębnisz dzisiaj fałszywie jak dziurawy tamarak – burknąłem. – Powinienem kazać cię wybatożyć.
Poklepał się po brzuchu.
– Chętnie poddam się tej kuracji, choć z racji twego urzędu winienem chyba ustąpić ci miejsca. Należy ci się przywilej pierwszeństwa.
Po tych słowach skłonił się nisko, aż połami kaftana zamiótł po ziemi. Zaśmiał się piskliwie. Ciężar spadł mi z serca. Był tylko błaznem skorym do dowcipów i myliłem się, widząc w nim przez chwilę kogoś więcej.
– Na razie nie musisz myśleć o wojskowej karierze – powiedziałem, siląc się na surowy ton. – Dopóki umiesz mnie zabawić, dopóty możesz być pewny miejsca w pałacu. – Uśmiechnąłem się. – Szczęśliwie dla ciebie, twoje błazeństwa nie przestają mnie śmieszyć.
– Tak jak ty nie potrafisz przestać o niej myśleć.
Uśmiech zniknął mi na twarzy. Przyglądałem się Dardanowi, niepewny, czy dobrze usłyszałem.
– O czym mówisz?
– O miłości i pamięci.
Zacisnąłem dłoń na rękojeści raźca.
– Miarkuj się, błaźnie.
Podskoczył uciesznie, zatrzepotał energicznie rękami. Naraz z szerokich rękawów kaftana wypadły mu dwa małe skrzydlacze i wzbiły się w górę. Zatoczyły krąg nad głową Dardana, po czym wzleciały nad murem i zniknęły po drugiej stronie.
– Jakoś rzekł, panie, jestem tylko błaznem – powiedział śpiewnie. – A kto błazna traktuje poważnie? Kiedy człowiekowi zbierają się gazy po sutym posiłku, ratuje się, puszczając w ukryciu wiatry. Do tego właśnie jestem ci potrzebny. Gdy przyjdzie ci ochota puścić bąka, musisz mieć koło siebie błazna, żeby móc na niego zrzucić winę.
Usiadł na ziemi i oparty plecami o mur, założył nogę na nogę. Podobny teraz do olbrzymiego trzmiela, począł kiwać się rytmicznie.
– Jestem ci zatem potrzebny – ciągnął – byś bez uszczerbku dla monarszego splendoru mógł dotknąć rzeczy nieczystych lub się od nich uchronić. Słusznie mówisz, że nie ma błazna bez pana, bo ten zapewnia mu wikt i opierunek. Lecz zauważ, że pan bez błazna żywot ma krótki, nie może bowiem sprostać dwóm rolom jednocześnie.
Zapewne trudy pojedynku i poranne emocje sprawiły, że ogarnęło mnie zmęczenie. Przysiadłem na ziemi obok Dardana.
– Co wiesz o tamtej historii? – zapytałem, patrząc przed siebie.
– Wiem, że ją miłowałeś, choć bez wzajemności. Wiem, że odeszła z kimś, kogo uważałeś za przyjaciela.
Pokręciłem powoli głową.
– Miszra był mi prawdziwie przyjacielem. Kochał Amsę i o nią zabiegał, ale nic nie wiedział o zamiarach, jakie miałem względem niej. – Ściszyłem głos. – Nie wiesz wszystkiego. Amsa nie odeszła z Miszrą z własnej woli. W porywie gniewu, powodowany urażoną ambicją, skazałem ich na wygnanie. W kilka dni potem zginęli z rąk Mammonitów.
Zapadła cisza. Z zewnętrznego dziedzińca dobiegały głosy przekupniów i nawoływania krepoków pędzących zwierzęta na targowisko. Przez moment miałem wrażenie, że czas cofnął się o szesnaście lat. Wystarczy, że wybiegnę za mury Mendery i pójdę do domu Miszry, a znowu zobaczę Amsę, jak krząta się przy wieczerzy.
Do rzeczywistości przywrócił mnie głos Dardana:
– Rozdrapywanie ran rzadko przynosi ulgę. Dziś sam już dobrze nie wiesz, czy cierpisz z powodu odtrąconej miłości, czy na skutek wyrzutów sumienia. Jeżeli warto brać naukę z przeszłości, to głównie po to, by mądrze układać przyszłość.
Nieoczekiwanie poderwał się z ziemi. Zwrócił się ku pałacowi i pociągnął kilka razy nosem. Spojrzałem w tamtą stronę. Wiatr przywiewał zapach mięsiwa duszonego na południową strawę.
– Skoro mowa o cierpieniu, musisz, panie, wiedzieć, że od rana nic jeszcze nie jadłem. Mój towarzysz coraz głośniej przypomina mi, że srodze go zaniedbuję. – Dardan pogładził się po brzuchu. – Ty masz na głowie sprawy królestwa, ja zaś w swoim kałdunie noszę dobry humor. Skoro od mego dowcipu zależy samopoczucie waronga, to w istocie na mnie spoczywa trud rządzenia krajem. Pozwól więc, że się oddalę i w trosce o dobro królestwa pofolguję memu cierpiącemu żołądkowi.
Złożył mi lekki ukłon i oddaliwszy się pospiesznie, zniknął w ościeżni prowadzącej do kuchni. Stałem jeszcze przez chwilę, powtarzając w myślach treść rozmowy z Dardanem. Potem skierowałem się pałacowym dziedzińcem do królewskiego skrzydła. Pilno mi było zobaczyć Jona i Larsenię.
Ranek dnia następnego zaczął się nieporównanie lepiej niż poprzedni. Larsenia nie szczędziła mi czułości po ostatniej nocy, szczęśliwa z odmiany, jaka we mnie zaszła. Kiedy powróciłem z porannych ćwiczeń, była już na nogach i krzątała się przy kołysce Jona. Wzięła go w ramiona i zbliżyła się do mnie tanecznym krokiem.
– Coraz wyraźniej widać, jak jest do ciebie podobny – powiedziała, podnosząc chłopca. Był już nakarmiony i przewinięty; przymykając sennie powieki, wtulał się w ciepły pled.
Kiedy podszedłem bliżej, otworzył oczy i zaczął mi się uważnie przyglądać. Cerę miał śniadą jak ja, lecz po matce odziedziczył jasnoniebieskie źrenice. Przeciągnąłem delikatnie palcem po jego aksamitnym policzku. Wyciągnął rączkę, pochwycił mój palec i ścisnął go nadspodziewanie mocno.
– Silny jest! – zawołałem uradowany. – Jeszcze trochę i trzeba będzie mu sprawić pierwszy raziec do zabawy!
Larsenia zakręciła się na pięcie i powiedziała:
– Jeśli Stworzyciel pozwoli, a warong Mikor wykaże dość zapału, postaram się dać Jonowi dla towarzystwa kilku braciszków.
Ściągnąłem brwi, udając zachmurzonego.
– Nie pomyślałaś, że chętnie bym powitał choć jedną dziewczynkę? Byłoby komu przejąć po matce wdzięk i urodę.
Uśmiechnęła się, wyraźnie rada z komplementu.
– Cieszę się, że strawa podawana codziennie wciąż ci smakuje – odparła.
– Chyba nawet coraz bardziej. Już mi się zdaje, że jestem syty, a ledwo wstanę od stołu, głód znowu się we mnie odzywa. Ot, choćby teraz, chętnie uszczknąłbym jakiś kąsek.
Wywinęła mi się zgrabnie i złożyła Jona w kołysce. Stanęła przy łożu i wpatrując się we mnie z przekorną miną, powiedziała:
– Masz nie kąsek jeden, ale cały półmisek. Kazałam podać ci śniadanie w twojej komnacie.
Kończyłem właśnie jeść, kiedy rozległo się pukanie do ościeżni. Medra czujnie podniosła łeb na swym legowisku w kącie komnaty; wciągnęła w nozdrza powietrze, położyła się z powrotem. W chwilę potem w progu pojawiła się Larsenia, prowadząc ze sobą Tetora.
Przed szesnastu laty Tetor był jednym z pośledniejszych dworzan. Do jego obowiązków należało między innymi sprawowanie nadzoru nad czystością królewskich komnat. Kiedy po śmierci kapłana Kwapry poprosiłem ulapa Sigira, by podjął się szerzenia nauki pisania i czytania, czego Kwapra wcześniej zakazywał, Tetor został jednym z pierwszych uczniów Sigira. Wkrótce też okazał się najpojętniejszym uczniem. Po sześciu miesiącach studiowania dorównał swemu mistrzowi, a w rok później spisał wszystkie reguły języka w „Gramatyce Kambriddów”, która dała początek królewskiemu księgozbiorowi. Z czasem Tetor wykształcił tuzin zdolnych kopistów, sam zaś awansował do rangi ochmistrza dworu, by wreszcie przed dwoma laty zostać mym głównym doradcą.
Ceniłem Tetora za opanowanie i wiedzę, które pozwalały mu podejmować decyzje szybko i trafnie. Darzyłem go zaufaniem, choć, przyznaję, stroniłem nieco od niego z powodu nadmiernej surowości charakteru i oblicza. Równy mi wzrostem, zdawał się jeszcze wyższy z powodu przeraźliwej chudości. Włosy miał czarne jak górski kirh, nos zakrzywiony, skórę bladą i skrzekliwy głos. Drgnąłem mimo woli, kiedy się teraz odezwał:
– Wybacz, panie, me najście. Uznałem, że sprawy Kręgu wymagają dziś twojej obecności.
Obrzuciłem go bacznym spojrzeniem. Krąg był miejscem, gdzie spotykali się wybrańcy, by mieć udział w rządzeniu krajem. Cztery razy do roku odbywały się tygodniowe debaty, na które zjeżdżali wybrani posłowie z całego królestwa – w których również i ja uczestniczyłem, z racji monarszego urzędu, przewodnicząc obradom. Dodatkowo przez cały rok posłowie mogli zbierać się w sprawach pomniejszego znaczenia i podejmować decyzje niewymagające mej aprobaty. Zdziwiłem się tedy, słysząc, że Tetor uznał za konieczne, żebym zjawił się w Kręgu w czasie zwykłych obrad.
– Cóż się wydarzyło? – spytałem. Podziękowałem skinieniem głowy Larsenii, która przynaglona płaczem Jona pospieszyła do sypialni.
Tetor odrzekł krótko:
– Wybrańcy sądzą sprawę młodego wieśniaka, który od dwóch miesięcy unika służby wojskowej.
Spojrzałem zdziwiony.
– W czymże więc trudność? Księga Praw wyraźnie stanowi, że krepok zdolny do służby może od niej odstąpić pod warunkiem, że przez pięć lat oddawać będzie dziesiątą część plonów na rzecz królewskiego hufca.
– Trudność w tym, panie, że młodzikowi nie uśmiecha się też praca na roli.
Rozłożyłem ręce.
– Tetorze, prawo jest jednakie dla wszystkich. Jeśli tak się rzeczy mają, wybrańcy winni zasądzić karę uwięzienia, by przykład młodzika nie stał się dla innych zachętą. W czym tu moja rola?
– Nie zaprzątałbym ci głowy, panie, gdyby sprawa była tak prosta. Kiedy wybrańcy zgodnie z zapisem w Księdze Praw zarządzili głosowanie nad losem młodzika, okazało się, że głosy rozłożyły się równo. Powtórzyli głosowanie dwukrotnie, lecz za każdym razem na dwadzieścia osiem głosów za karą tyleż samo było jej przeciwnych. Potrzeba obecności waronga, by swoim głosem mógł rzecz rozsądzić.
– Niebywałe! – zawołałem. – Jak to możliwe, że w sprawie oczywistej mogą być tak różne poglądy?
Tetor zasępił się.
– Rzekłbym, że sprawa nie jest tak oczywista, jak się wydaje. Najlepiej ocenisz wszystko na miejscu.
– Nie traćmy więc czasu. – Podniosłem się z siedlika, przykazując Medrze, by została w komnacie.
Krąg mieścił się na obrzeżach wewnętrznego dziedzińca, przy wschodnim skrzydle pałacu, w nowo wzniesionym owalnym budynku z kamienia, który zastąpił drewnianą bietę i mógł pomieścić nawet dwanaście tuzinów osób. Na zewnątrz oraz wewnątrz był kształtu okrągłego, jako że zgodnie z regułą Kręgu zasiadający w nim wybrańcy mieli równe miejsca na sali obrad i jednakowe uprawnienia. W czasie tygodniowych narad, kiedy do Mendery ściągało dziesięć tuzinów wybrańców z najodleglejszych stron kraju, olbrzymia sala wypełniała się po brzegi. Na ustawionych w krąg drewnianych ławach zasiadali obok siebie w zgodzie zwykli żołnierze oraz ich dowódcy, dworzanie różnej rangi i funkcji, poślednicy, mieszkańcy leśnych ostoi, krepoki z wiosek, pałacowi dostojnicy, warzelnicy, kupcy, orężnicy oraz kopiści ksiąg.
Znajdowałem się jeszcze dobre dziesięć kroków od budynku, kiedy usłyszałem hałas podniesionych głosów. Ledwo przekroczyłem próg Kręgu i w towarzystwie Tetora wszedłem na salę, zastałem widok rzadki dla tego miejsca. Wybrańcy podzieleni na dwie grupy spierali się energicznie, głośno wykrzykując swe racje i żywo gestykulując. W ferworze kłótni nie zauważyli mego przyjścia i nadal wiedli hałaśliwy spór.
Nie od razu spostrzegłem sprawcę całego zamieszania. Pilnowany przez dwóch batangów, stał przy pierwszym rzędzie ław i zdawał się niezbyt przejęty rozgardiaszem, jaki wywołał. Choć twarz miał młodzika, był słusznego wzrostu i wyróżniał się mocarną posturą. Trzymał się prosto i patrzył dumnie przed siebie, jak człowiek przywykły do wydawania rozkazów. Włosy miał jasne jak większość krepoków, lecz zamiast nosić je krótko, zapuścił je i zaplatał w długi warkocz na żołnierską modłę.
Pierwszy spostrzegł moją obecność. Skłonił się, lekko tylko pochylając głowę i przyglądał mi się ciekawie. Pilnujący go batangowie również mnie zauważyli. Stanęli na baczność i powitali mnie, uderzając mieczami o tarcze. Dopiero teraz wybrańcy zwrócili się w moją stronę. Zaprzestali kłótni, ucichli, przysiedli na ławach.
Zająłem swoje miejsce. Poczekałem, aż Tetor usiądzie obok mnie i nie tracąc czasu, odezwałem się ostro do młodzika:
– Ile masz lat?
– Skończyłem szesnaście, panie – odparł bez wahania. Głos miał mocny i nie wyczułem w nim lęku.
Spojrzałem na niego surowo.
– Księga Praw głosi – powiedziałem – że mąż przeznaczony do służby w wojsku winien dla dobra ojczyzny poddać się temu zaszczytnemu obowiązkowi. Widzę, żeś zdrowy i krzepki. Czemu uciekasz przed powinnością, która dla innych krepoków jest powodem do chluby?
Młodzik potrząsnął długim warkoczem i odparł:
– Nie wypieram się tego zaszczytu, lecz służby w hufcu królewskim nie podejmę. Nie może słuchać rozkazów ktoś, kto sam władny jest je wydawać.
Zdumiał mnie buńczuczny ton młodzika. Lecz bardziej jeszcze zdziwił mnie składny tok jego wypowiedzi. Nie mówił jak wieśniak z krepii, lecz jak biegły kopista obcujący na co dzień z księgami.
– Dziwne rzeczy opowiadasz – odparłem, zbierając myśli. – Jakież to prawo daje krepokowi moc wydawania rozkazów?
Zawtórował mi gwar oburzonych głosów. Delegaci z miejskich ostoi, wespół z żołnierzami i dostojnikami dworu, dawali wyraz niezadowoleniu z zuchwałości młodzika. Dla odmiany poślednicy i mieszkańcy krepii przyjmowali słowa krepoka z życzliwością. Młodzik nie przejął się wrzawą.
– Jestem wojownikiem, nie krepokiem – powiedział dobitnie. – Nie mówię tego przez zuchwałość, tylko za przykładem mego imiennika.
– Jakie nosisz imię?
– Melkam, panie.
Na moment zaległa cisza. Zaraz potem powstał nieopisany tumult. Nawet poślednicy i krepoki wołali teraz jednym chórem z innymi:
– Pomieszało mu się w głowie!
– Żarty sobie z nas stroi!
– Obraza to dla waronga i wybrańców Kręgu!
– Wybatożyć zuchwalca! Posłać do więzienia!
Kiedy wstałem, krzyki ucichły. Hamując gniew, zacząłem najspokojniej jak potrafiłem:
– Żaden śmiertelnik nie odważył się jeszcze używać imienia Melkama. Swoim zuchwalstwem sam wydajesz na siebie wyrok.
Młodzik wcale się nie stropił.
– Ciało mam śmiertelne jako każdy – odparował – ale śmierci się nie boję. Kto raz umarł i do życia powrócił, temu śmierć mniej straszna.
Poczułem mętlik w głowie. Spojrzałem na Tetora. Z jego miny poznałem, że nie mogę oczekiwać po nim rady.
– Język masz pokrętny – odparłem ostro młodzikowi – lecz mówiąc zagadkami, niczego nie zyskasz.
– Co dla innych jest zagadką, dla ciebie, panie, powinno być wiadome. Wszak tobie właśnie zawdzięczam odnowienie przymierza z życiem.
– Nie pojmuję, o czym opowiadasz – przyznałem z rezygnacją.
– Matka przed śmiercią wyznała mi w tajemnicy, że życie zawdzięczam warongowi. Martwy już byłem, powiedziała, kiedy warong Mikor cudowną wodą przywrócił mnie do życia.
Zachwiałem się. Tetor chwycił mnie za ramię i przytrzymał. Kręciło mi się w głowie, przed oczami latały ciemne plamy. Równocześnie jednak odżył mi w pamięci obraz sprzed szesnastu lat. Widziałem wszystko jak w olbrzymim zwierciadle: trzymam oto w dłoni nosielnik z wodą życia, którą podarował mi Stworzyciel na szczycie Samalaków i polewam nią głowę dziecka, nadal nie do końca pewny słuszności wyboru. Wiem, że uratować mogę tylko jedno istnienie, zatem z każdą wylaną kroplą oddala się nadzieja na przywrócenie do życia Amsy, Miszry czy Asztera. Z drugiej strony mam również świadomość tego, że oboje stracili więcej niż życie i że tamtej straty cudowna woda nie naprawi.