Nigdy na świecie - Aleksander Minkowski - E-Book

Nigdy na świecie E-Book

Aleksander Minkowski

0,0

Beschreibung

Doktor Krzysztof Łańcut wyjechał z Warszawy, aby leczyć ludzi na prowincji. Jego pacjenci to zwykle złamani trudami życia ludzie, często niechętnie nastawieni do Łańcuta, kwestionujący zasadność udzielanej im pomocy. Trudna codzienność lekarza komplikuje się jeszcze bardziej, gdy nawiązuje on intymną relację z żoną jednego ze swoich pacjentów.W 1959 roku "Nigdy na świecie" zdobyła nagrodę w konkursie na powieść współczesną. W roku 1971 utwór został zekranizowany ("Kardiogram").-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 168

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Aleksander Minkowski

Nigdy na świecie

 

Saga

Nigdy na świecie

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1959, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728177594

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

I

Powietrze stawało się coraz bardziej szare i kierowca wiedział już na pewno, że powrót będą mieli utrudniony. Śnieg jeszcze nie padał. Szarość powietrza miała jednakże lekko fiołkowy odcień, który dla człowieka z tych stron był nieomylną oznaką zbliżającej się zamieci. „Powinniśmy zawrócić — pomyślał kierowca i kątem oka spojrzał na Łańcuta, wpierając podbródek w skołtunione klapy kożucha. — Jeśli nie zawrócimy, możemy utknąć na parę dni i powiat zostanie bez karetki.” Zamiast tego powiedział:

— Po zastrzyku córka czuje się dużo lepiej. Jak tylko wyzdrowieje, poślę ją do siostry, w Beskidy.

— Co? — Łańcut otworzył oczy. — Aha, oczywiście. Górski klimat to akurat coś dla niej. Daleko jeszcze?

Mijali strzałkę i kierowca głośno odczytał: „Wiry — 22 kilometry”. Powietrze pociemniało. Wiatr uderzył z boku w blachę maski i obaj usłyszeli dudnienie, jak by ktoś rzucał o dyktę futbolową piłką.

— Silnik? — zapytał Łańcut.

— Nie. — Kierowca wcisnął pedał gazu i karetka potoczyła się szybciej, z trudem utrzymując równowagę na śliskiej nawierzchni. — Silnik jest w poządku.

Potem zrobiło się ciemno. Płachty mokrego śniegu oblepiły szybę, kierowca włączył szczotki i zapalił reflektory. Cofał biegi, aż zatrzymał się na pierwszym. Motor pracował ciężko, wiatr potrząsał maską i spychał samochód w stronę przydrożnych drzew.

— Musimy jechać trochę prędzej — odezwał się Łańcut. — Na tej szybkości nawet za godzinę nie dojedziemy.

Kierowca wzruszył ramionami. Wpatrywał się w kontur drogi i coraz bardziej nabierał pewności, że ten kontur jest złudzeniem: światło reflektorów ginęło parę centymetrów przed maską, a dalej była tylko ruchliwa ciemność.

— Zaraz zatrzymam — powiedział. — Za wóz odpowiadam ja, a nie pan doktór. Z prawej są drzewa, a z lewej spad i jezioro.

— Daleko jeszcze?

— Ja bym nie radził. — Kierowca wyłączył silnik i karetka toczyła się jeszcze parę metrów siłą rozpędu. — Może pięć kilometrów. Może osiem. Kilka lat temu mój brat poszedł w zamieć do chrzestnego na imieniny i już go nikt więcej nie widział. Dopiero na wiosnę znaleźli ciało.

Wóz stanął. Kierowca zapalił światełko wewnątrz karetki i spojrzał na lekarza ze zdziwieniem.

— Myślałem, że pan doktór chce iść pieszo — powiedział.

— Trzeba będzie. — Łańcut sięgnął ramieniem za siebie i wydobył walizeczkę. Było mu bardzo ciepło, chętnie przespałby się z godzinę. Pod powiekami szczypało jak by sobie zaprószył oczy piaskiem. — Trzeba będzie — powtórzył. — Nie wydaje mi się, żeby było więcej niż pięć kilometrów.

— Może nawet mniej. — Kierowca oparł łokcie na kolanach. — Ale ja bym nie radził. Mój brat... — Nie dokończył.

Przez niewidoczne szczeliny do wnętrza wozu wciskał się wiatr. Zrobiło się chłodno. Łańcut pomyślał, że najtrudniej będzie otworzyć drzwiczki i przejść pierwszych kilka kroków. Gdy poruszył nogami, poczuł, że zdrętwiały: przeszyło je naraz tysiąc szpilek.

— Jak długo to może trwać? — zapytał.

— W tamtym roku mieliśmy taką co trwała przez cały tydzień. — Kierowca ziewnął, zasłaniając usta rękawem. — A wtenczas jak brat mój poszedł, ciągnęła się całych dziesięć dni. Szczęście, że mąki nie brakowało, bo z głodu byśmy pozdychali. Na wsi wtedy siedziałem, robiłem na roli. Potem szwagier wziął gospodarkę a ja poszedłem się uczyć na kierowcę, bo z tutejszej ziemi wielu się nie wyżywi.

Łańcut usiłował coś dojrzeć przez boczną szybę. Wyobraził sobie, że dostrzega pierwsze zabudowania Wirów i natychmiast zrozumiał, że gdyby nawet znajdowały się w pobliżu, przez warstwę śniegu powlekającą szkło i poprzez ciemność wokół nie mógłby ich zobaczyć.

— Może jednak spróbowalibyśmy jechać? — powiedział. — Bardzo powoli. Nie wykluczone, że jesteśmy zupełnie blisko Wirów.

Kierowca przecząco pokręcił głową.

— Z prawej są drzewa a z lewej spad i jezioro — powtórzył. — Drogi wcale nie widać. Jak bym rozbił wóz, to ja odpowiadam, a nie pan doktór. Teraz na pewno bym go rozbił. Dwa lata temu miałem nocną jazdę, szosa była oblodzona i o mały włos...

— Dobrze — przerwał mu Łańcut. Położył dłoń na klamce i oparł się ramieniem o drzwiczki. — Jak tylko będzie można, niech pan przyjedzie do Wirów. Na razie.

Nacisnął klamkę, drzwiczki ustąpiły z trudem. W oczy uderzyła lodowata wilgoć i Łańcutowi od razu odechciało się snu. Odetchnął głęboko, jak by za chwilę miał skoczyć z trampoliny.

 

Szedł od drzewa do drzewa, co pewien czas przyciskając twarz do pnia, by złapać oddech. Drzewa rosły w pięciometrowych odstępach. Trzeba było zrobić dziesięć kroków i wyciągniętą przed siebie dłonią wymacać oślizły pień. Niekiedy drzewo rosło dalej i ramię Łańcuta półkolistym ruchem badało pulsującą ciemność, wyciągało się i cofało, by natrafić na jedyny w zawierusze realny twardy kształt.

Kożuch przestał osłaniać przed wichurą. Łańcut czuł na całym ciele jej swędzący chłód i myślał tylko o tym, by znaleźć się przy następnym drzewie, ponieważ drzewo powstrzymywało na chwilę napór wiatru. „Dziesiąte — liczył — dwudzieste pierwsze... dwudzieste siódme...” Gdyby wiedział ile jeszcze drzew zostało, byłoby mu chyba trochę lżej. Ale nie wiedział. Mogło ich być sto, mogło być nawet dwieście. „Dwieście drzew to strasznie dużo — pomyślał Łańcut. — Można by z tego zrobić las. Albo wybudować wioskę. Wieś może nie, ale kilka chałup na pewno. A jakby z tych drzew ułożyć ognisko, to by się paliło i paliło. Wokół byłoby ciepło. Ciepło? Byłoby tak gorąco, ze rozebrałbym się do koszuli.”

Zanucił, jak mu się zdawało, głośno, mimo że nie mógł rozchylić warg:

Za górami, za lasami, za dolinami

Pobili się dwaj górale ciupagami,

Hej, górale, pogódźcie się,

Ma dziewczyna dwa warkocze, podzielita się...

Szukał drzewa rozcapierzoną dłonią, tymczasem trącił o nie ramieniem; jeszcze krok i byłby je minął.

— Jesteś — powiedział do grubego pnia. — Chciałeś mnie nabrać, ale ci się nie udało. Stój. Muszę trochę odpocząć, żeby, się pchać dalej.

Przytulił policzek do oblepionej śniegiem kory. Wiatr rozwiewał mu poły kożucha, ale twarz miał teraz osłoniętą.

— Wiry są nawet na mapie — ciągnął. — To prawie miasteczko. Jeszcze parę pniaków i tam zajdę. Wieczorkowa pewnie telefonuje do szpitala co dziesięć minut i pyta czemu mnie nie ma. Jak wygląda Wieczorkowa? Tańczyłem z nią na przyjęciu w radzie, to było w miesiąc po moim przyjeździe. To znaczy dziesięć miesięcy temu. Prawie rok. Jak, do cholery, ona wygląda?

Puścił pień, pochylił się i ruszył przed siebie. Ręka, w której trzymał walizeczkę, zgrabiała mu zupełnie, druga mniej, ponieważ nią poruszał, obmacując ciemność. Nagle usłyszał szczękanie psa. Było to raczej szczeknięcie, jeśli w ogóle było. Łańcut przystanął i rozluźnił tasiemkę od nauszników, ale szczeknięcie już się nie powtórzyło. „Jeszcze dziesięć drzew — powiedział do siebie. — Pod jedenastym na parę chwil usiądę. Bzdura. Odpocznę i pójdę dalej. Bzdura. Na pewno wstanę i pójdę, komu by się chciało siedzieć pod drzewem w taki ziąb. Nie ma mowy żebym zasnął.”

Pod jedenastym usiadł i wtedy znów usłyszał szczeknięcie. Pies szczekał zupełnie blisko i tylko dlatego Łańcut natychmiast wstał. Pies miał chrypę albo wiatr zniekształcał jego ujadanie, ale to musiało być naprawdę blisko. „Żeby tylko nie przestał szczekać”.

Siła wiatru nieco zmalała i zrobiło się jaśniej. Łańcut zobaczył, że jedenaste nie było drzewem. To był słup ogrodzenia, za którym znajdował się dom. Szczekanie dobiegało z widocznej teraz, przysypanej śniegiem budy.

 

Wieczorek siedział na łóżku, podparty poduszką. Na widok Łańcuta uśmiechnął się i pomachał lewą ręką — prawa zawinięta była w strzęp prześcieradła pocętkowany wilgotnymi plamami krwi. Twarz miał szarą, z fioletowymi kręgami pod oczyma.

— Dzień dobry, doktorku — powiedział wolno, jak by z różnych zakamarków dobywając słowa. — Służbę zdrowia mamy na poziomie. Zamieć? Frajer zamieć, byle powstrzymać człowieka przed ucieczką. No nie?

Łańcut pochylił się nad nim i rozluźnił sznur ściskający przedramię. Natychmiast spod opatrunku popłynęła na pościel strużka krwi.

— Zupełnie zdrętwiała — odezwał się Wieczorek. — Jak drewno.

Zalatywało od niego samogonem, odór był tak silny, że Łańcut musiał wstrzymać oddech.

— Jak to się stało? — zapytał, szybko rozpakowując walizeczkę. Owinął przedramię gumowym paskiem i usunął sznur. Potem zdjął opatrunek i już nie potrzebował odpowiedzi.

— To się nie stało. — Wieczorek wodził lewą dłonią po chropowatej ścianie. — To trzeba było zrobić. Zna pan chwile, gdy musi się coś takiego zrobić? Chwila i już. Owszem, trzeba się do niej przygotowywać, miesiącami, wieczór po wieczorze, rozmowa po rozmowie, milczenie i przerwa, i znów milczenie. Piekielnie długo. Ale wiedziałem, że pan zdąży, pan zawsze potrafi zdążyć, co, doktorku?

Łańcut zauważył jego mętny półuśmiech.

— Nie wiedziałem, że z pana taki gaduła — powiedział. — Gdzie jest żona?

— Telefonuje. Ma złudzenie, że stukając w widełki pomaga w ratowaniu mi życia. Zamieć z pewnością pozrywała przewody, ale ona dalej wrzeszczy do słuchawki swoje „halo”. To taki odruch, konieczność. Klarze zależy, żebym nie umarł. Pyta pan, dlaczego? Dlatego, że...

— O nic nie pytam — przerwał mu Łańcut, dezynfekując ranę. — Nie wiedziałem, że z pana taki gaduła.

Okno rozjaśniło się, widocznie wiatr rozpędził chmury i zamieć na dobre ucichła.

— Musiał pan stracić sporo krwi — powiedział Łańcut. — Potrzebna jest transfuzja. Gdy tylko nadejdzie karetka, zabiorę pana do szpitala.

— Pan ją pamięta?

— Kogo?

— Klarę. Tańczył z nią pan na bankiecie w radzie narodowej. Przystojna, co?

Łańcut spojrzał uważnie na Wieczorka. Ten leżał z odrzuconą głową i wodził spojrzeniem po suficie.

— Przystojna, co? — powtórzył.

— Nie pamiętam — mruknął Łańcut. Przypomniał sobie, że pojutrze ma iść z Komendantem na polowanie i nie naprawił jeszcze zacinającego się spustu ani nie wyczyścił strzelby. W tych stronach jest mnóstwo zajęcy, ale gdy się ma uszkodzony spust, można tylko patrzeć na nie i gwizdać.

— W tym roku jeszcze nie polowałem — odezwał się Wieczorek i Łańcut drgnął, jak by mu ktoś sypnął w oczy piaskiem. — Bardzo lubię polowanie — ciągnął półgłosem Wieczorek. — To chyba jedyna rzecz, którą naprawdę lubię. Gdy się mieszka w Wirach, można polować ile dusza zapragnie. Polować, albo chodzić do kościoła. Czy doktor jest wierzący?

— Niech pan leży spokojnie — powiedział Łańcut. — I niech pan, na Boga, przestanie gadać. Organizm jest wyczerpany upływem krwi...

— A więc pan jest wierzący! — uśmiechnął się z odcieniem triumfu Wieczorek. — W tych stronach nie ma wygodniejszej rzeczy niż być wierzącym. Polowanie to przyjemność, a wiara to spokój. Nauczyciel, który nie chodzi do kościoła długo by się tu nie utrzymał. Ja też chodzę. I ona chodzi.

— Kto?

— Klara. — Wieczorek spojrzał ze zdziwieniem. — Doktór jej sobie nie przypomina? Dziwne. Ale do kościoła chodzę. Siadam w pierwszym rzędzie i w skupieniu odtwarzam z pamięci przedstawienie „Hamleta”. Oglądałem je w warszawskim teatrze, tuż przed wyjazdem do Wirów. Odtwarzam scenę po scenie, akt po akcie. Mam doskonałą pamięć i potrafię odtworzyć nawet dialogi. Kiedyś bardzo lubiłem Szekspira. Czy pan ma dobrą pamięć?

Łańcut nie odpowiedział. Sięgnął do kieszeni, wydobył stamtąd pudełko giewontów i zapaliwszy papierosa głęboko się zaciągnął.

— Pan ma kiepską pamięć — odpowiedział za niego Wieczorek. — Co to za pamięć, jeśli doktór nie przypomina sobie Klary? Zawsze mi się zdawało, że ten kto zobaczy Klarę już jej nie będzie mógł zapomnieć. Ona ma w sobie coś... pozostającego w pamięci... — urwał.

Łańcut podszedł do okna i wydmuchał w oszronionej szybie owalną przejrzystość. Karetki nie było widać. „Ugrzęzła — pomyślał. — Trzeba będzie posłać stąd paru ludzi, żeby pomogli ją wydobyć.” Spojrzał na Wieczorka i zobaczył, że twarz jego jeszcze bardziej zbielała. Wyjął z walizeczki strzykawkę i zrobił mu zastrzyk strychniny. Wieczorek poruszył powiekami i kilka razy spazmatycznie odetchnął.

— To pana wzmocni — powiedział Łańcut. — Jak pan się czuje?

— Rozkosznie — mruknął z wysiłkiem Wieczorek. — Tylko mi zimno.

Łańcut szczelnie okrył go kołdrą i zapalił następnego papierosa.

— Jutro wraca z urlopu doktór Dłuski — odezwał się głośno, oglądając czerwony łepek papierosa. — Od jutra będę mógł trochę odpocząć.

 

Drzwi do izby otworzyły się i w progu stanęła kobieta. Łańcut podniósł się z krzesła.

— Wszystko w porządku — powiedział. — Pani mąż ma bardzo silny organizm i to go uratowało. Ale transfuzja jest konieczna.

Chciał coś jeszcze mówić, ale uświadomił sobie, że to jest zbyteczne. Klara wciąż stała w progu i rozchylonymi ustami chwytała powietrze. Miała podłużnie wykrojone oczy.

— Straszny wiatr — odezwała się, rozplątując węzeł chusty. — Śnieg już nie pada, ale wiatr parę razy o mało mnie nie wywrócił. Więc mówi pan, że wszystko w porządku?

Zdjęła kożuszek i popatrzyła na męża. Wieczorek mrużył powieki, widać było jednak, że od chwili gdy weszła śledzi ją spojrzeniem.

— Tym razem wszystko w porządku — rzucił, nim Łańcut zdążył dać odpowiedź. — Powinnaś być zadowolona.

Klara usiadła na skraju łóżka, zwróciwszy twarz do Łańcuta.

— Zabierze go pan do szpitala? — spytała.

„W tym swetrze i wełnianych pończochach wygląda jak ucharakteryzowana aktorka — pomyślał Łańcut. — Boże drogi, co za rzęsy! Poeta powiedziałby, że skrzydła czarnego motyla. Czarny motyl — to nie ma sensu, ale nic lepszego nie umiem wymyślić.”

— Muszę go zabrać — odezwał się, gasząc papierosa. — Transfuzja jest konieczna, stracił zbyt wiele krwi.

Klara wyciągnęła przed siebie dłonie i poruszała zbielałymi od mrozu palcami. Potem przybliżyła palce do ust, by je ogrzać oddechem.

— Całe szczęście, że akurat są ferie — powiedziała do męża. — Ja sama nie dałabym sobie rady z całą szkołą. Wojciechowski — zwróciła się do Łańcuta — nasz dyrektor już od tygodnia męczy się z grypą. Może zajrzałby pan do niego przy okazji?

— Zajrzę. — Łańcut wstał, schował narzędzia do walizeczki i włożył kożuch. — Po drodze wstąpię do POM-u, żeby posłali paru ludzi na szosę. Karetka ugrzęzła w zaspie i kierowca sam sobie nie poradzi. Gdzie mieszka Wojciechowski?

— Zaprowadzę pana — Klara podniosła się z łóżka i chciała sięgnąć po chustę.

— Boli... — rzucił przez zaciśnięte zęby Wieczorek. — Jezus Maria, głowa mi pęka...

— Zaraz przejdzie powiedział uspokajająco Łańcut. Otworzył walizeczkę i podał Klarze dwie malutkie tabletki. Nie patrzył na nią, mimo to wyczuł, że twarz jej poczerwieniała. — Niech mu pani da te tabletki i zrobi zimny okład na skronie — ciągnął. — Którędy idzie się do Wojciechowskiego?

Teraz dopiero spojrzał na Klarę. Chciał się uśmiechnąć, ale zapanował nad sobą. Patrzyła mu prosto w oczy, mocno zaciskając wargi.

— Drugi dom za kościołem — odezwał się Wieczorek. — Po lewej stronie drugi dom.

 

Wojciechowski wypił lekarstwo, krztusząc się i wykrzywiając usta.

— Obrzydliwość — mruknął. — Pan i ja dobrze wiemy jak mało skuteczne są te rzeczy. Szczególnie gdy leci siódmy krzyżyk i organizm działa jak przemoczona bateryjka. Co słychać, panie Krzysztofie?

Łańcut nie zdjął kożucha, bo w pokoju było zimno.

— Nic nowego — odparł. — Kiedy wybierze się pan z nami na polowanie?

— Jeśli się wyliżę, to najchętniej w przyszłym tygodniu. Póki nie skończyły się ferie warto rozprostować kości i trochę popukać. Zabierzecie mnie?

— Oczywiście — Łańcut powstrzymał się od sięgnięcia po papierosa, bo Wojciechowski był namiętnym palaczem, a palenie przy grypie nie jest wskazane. — Powinien pan tu sobie wstawić przynajmniej piecyk elektryczny — powiedział. — Nie ma nawet piętnastu stopni.

— Słyszałem o terapii zamrażającej — Wojciechowski uśmiechnął się. — Lubię chłodek, a gospodyni wyjechała na dwa dni do brata. Jutro wróci to napali w piecu. Co z Wieczorkiem?

— Zabieram go do szpitala na transfuzję.

— To już trzeci raz — mruknął Wojciechowski, naciągając pierzynę aż pod szyję. — Z tamtymi historiami Klara sama dawała sobie radę. On jest dobrym nauczycielem. Ale na miejscu Klary machnąłbym ręką i pozwolił mu na to co chce zrobić.

Łańcut spojrzał w stronę okna. Zmierzchało, wiatr ucichł zupełnie, jednakże wytężywszy słuch Łańcut nie mógł pochwycić warkotu silnika.

— Zasypało mi karetkę — powiedział. — Ugrzęzła i boję się, że dziś nie wyjadę z Wirów. Dlaczego Wieczorek urządza takie historie?

Wojciechowski przewrócił się na lewy bok, twarzą do Łańcuta. W pokoju zrobiło się mroczno, brunatny kształt zbitej z desek komody przypominał zaczajone do skoku zwierzę.

— Tego on sam dokładnie nie wie — odezwał się Wojciechowski. — Podobno ożenił się z Klarą i zaraz po ślubie przyjechali tutaj. On jest bardzo zdolny. Słyszałem, że w Warszawie robiono mu jakieś propozycje, ale chciał zaczynać od początku. A jak już przyjechał... — Wojciechowski sięgnął pod poduszkę i wyjął pudełko żeglarzy. Zapalniczka zrobiona z łuski naboju strzeliła grubym płomieniem. — Stąd niełatwo się wydostać. — ciągnął. — Tutaj najstraszniejsza rzecz to zapomnieć kim się jest. No i kobieta. Ona jest dużo silniejsza od niego, to upokarza. Zdaje mi się, że on nie myśli na serio o samobójstwie. Chce ją złamać.

Łańcut uniósł się na krześle: odniósł wrażenie, że słyszy warkot motoru. Omylił się jednak — miasteczko pogrążone było w zimnej ciszy. Zapewne chwytał mróz, bo z ulicy dobiegało potrzaskiwanie gałęzi a szyba, mimo iż chłód panował w pokoju, powlekła się grubą warstwą szronu.

— Kiedyś powiedział mi, że chciałby mieć dużo pieniędzy. Wtedy miałby odwagę wrócić do Warszawy. Był trochę pijany kiedy to mówił, ostatnio lubi pociągać z butelki. Klara nie zwraca na to uwagi. W ogóle zdaje mi się, że ona go nie dostrzega. Troszczy się o męża, nie pozwala mu wyjść na dwór bez szalika, a jednak czegoś w tym brakuje.

— Nie bardzo rozumiem — mruknął Łańcut. Przypomniał sobie utkwione w jego twarzy wielkie źrenice Klary. Rozpamiętywał to spojrzenie i już nie słyszał co mówi do niego Wojciechowski.

— On się boi — chwytał strzępy zdań. — Ona umie z nimi rozmawiać, a on lęka się tych ludzi. Składek partyjnych nie płaci już od roku... W kościele...

„Mogła go rzeczywiście boleć głowa — pomyślał Łańcut. — To normalny objaw. Wyglądała jak aktorka przebrana za wieśniaczkę i była wściekła, ale nic nie powiedziała”.

— Co pan mówi? — rzucił.

— Powiedziałem, że tutejsi ludzie nie darzą zaufaniem tego kto się ich boi. Oni wyczuwają w nim lęk. W kościele po obu jego stronach są puste miejsca. Parę dni temu spotkałem go w gospodzie, gdy częstował wódką traktorzystę z POM-u. Chłopak wypił szklaneczkę, przeprosił i przysiadł się do kolegów. Wie pan co ludzie mówią o Wieczorku?

— No?

— Że złodziej. Tutejsi ludzie, jak widzą, że człowiek tchórzy, uważają go za złodzieja. Choćby nie wiem jak się przymilał, będą się od takiego trzymać z daleka. Wieczorek o tym wie, ale nie stać go już nawet na wykupienie biletu do Warszawy. Dlatego prosiłem w wydziale oświaty, żeby go stąd zabrali. Nie chcą, bo nie potrafią zrozumieć tej historii, może zresztą ja sam ją wyolbrzymiam. Zapali pan, doktorze?

„O czymś musiałem z nią rozmawiać w czasie tańca. Ale o czym? — Łańcut ściągnął brwi. — Coś do mnie mówiła, to pamiętam. Pamiętam jej głos...”

— Zapali pan?

— Dziękuję — Łańcut wstał i owinął się w kożuch. — Muszę już iść. Trzeba zajrzeć do Wieczorka i zorientować się, co z karetką. Niech pan bierze co dwie godziny po jednej tabletce. A w przyszłym tygodniu wypuszczamy się na polowanie. Umowa? — wyciągnął dłoń i po omacku, bo w izbie zrobiło się zupełnie ciemno, odszukał palce Wojciechowskiego.

 

Otworzyła mu Klara. Miała na sobie ten sam sweter i pończochy, a jednak Łańcutowi wydało się, że zmieniła rolę: gładko przyczesane i związane w węzeł włosy oraz spokojny wyraz twarzy uczyniły z niej typ nauczycielki z popularnego filmu.

— Przed chwilą był tu jeden z robotników — powiedziała. — Za kwadrans nadjedzie karetka.

— Jak się czuje chory?

Klara spojrzała na męża. Łańcut poszedł za jej spojrzeniem i zdziwił się, bo wyglądało na to, że Wieczorek przez cały czas nie zmienił pozycji: leżał na plecach z odrzuconą do tyłu głową i szeroko otwartymi oczyma. Spojrzenie było nieruchome, tępo utkwione w sufit. Oddychał głośno, ale miarowo. Wejście lekarza nie wytrąciło go z odrętwienia.

— Napije się pan herbaty? — zaproponowała Klara.

Przyniosła z kuchni dwie filiżanki i cukier w słoiku po konfiturach. Potem wyjęła z kredensu karafkę do połowy napełnioną gęstym czerwonym płynem.

— Wiśniówka — powiedziała, stawiając przed Łańcutem napełnioną szklaneczkę. — Na rozgrzewkę. Co z Wojciechowskim?

— Za kilka dni będzie zdrowy. — Łańcut podniósł szklaneczkę do ust i wypił jednym haustem, przymykając powieki. Wiśniówka była mocna, zdawało mu się, że połyka płonącą zapałkę. — Niech pani włoży mężowi coś ciepłego, bo w karetce jest chłodno — odezwał się, pociągając łyk herbaty. — Ruszymy, jak tylko przyjedzie.

Wieczorek westchnął powoli odwrócił głowę i spojrzał na lekarza. Spróbował się uśmiechnąć.

— Bardzo mi przykro — powiedział. — Wybaczy pan, doktorku, że nie skorzystam.

Łańcut podniósł oczy znad filiżanki.

— Z czego? — zapytał.

— Z przejażdżki karetką. Bardzo nie lubię podróżować, nawet wehikułem pogotowia.

Klara piła herbatę, obejmując filiżankę obiema dłońmi. Nie spojrzała na męża. Pod sufitem płonęła osłonięta bibułą sześćdziesiątka, na stole, przy którym siedzieli, piętrzył się stos zeszytów w żółtych i zielonych okładkach.

— Musi pan jechać — mruknął Łańcut. — Transfuzja jest konieczna.

— Nic nie jest konieczne. — Wieczorek wrócił do poprzedniej pozycji i z uporem wpatrywał się w sufit. — Transfuzja może być co najwyżej pożądana, prawda, doktorku? A ja nie mam na nią ochoty.

— Niech pan nie udaje dzieciaka — powiedział Łańcut. Sięgnął po słoik i dosypał cukru do herbaty. Kątem oka zawadził o twarz Klary: była nadal spokojna, pozbawiona myśli.

— To pan jest dzieckiem — odezwał się po chwili milczenia Wieczorek. — Zahaczyłem kiedyś o studia prawnicze i wiem, że nie może mnie pan zmusić do tej przejażdżki.

Łańcut zauważył, że Wieczorek nie patrzy już w sufit i rzuca ukradkowe spojrzenia na żonę.