Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Odkryj świat pełen tajemnic i intryg w serii Pan Samochodzik. Poczuj klimat tętniących życiem ulic Paryża i polskiej zagadki kryminalnej w tle.Seria Pan Samochodzik w najnowszej ekranizacji m.in. z Marią Dębską i Anną Dymną!Wszystko zaczyna się od zaginionych dokumentów Norwida, nagle odnalezionych w Paryżu.W międzyczasie akcja nabiera rozpędu, gdy francuski hrabia żąda odnalezienia cennego krzyża lotaryńskiego ukrytego w Polsce. Czy Panu Samochodzikowi uda się rozwikłać dwie, być może połączone ze sobą zagadki?Kultowa seria Pan Samochodzik została wcześniej zekranizowana w 1971 roku. Muzykę do serialu stworzył wybitny kompozytor Piotr Marczewski. W bohaterów wcieliły się gwiazdy polskiego kina, jak Danuta Szaflarska i Stanisław Mikulski.Jako historyk sztuki w Ministerstwie Kultury, Tomasz, zwany Panem Samochodzikiem, rozwiązuje zbrodnie artystyczne, często musząc konfrontować się z byłym przyjacielem, a obecnie przemytnikiem - Waldemarem Baturą i jego synem.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 265
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Arkadiusz Niemirski
Saga
Pan Samochodzik i krzyż lotaryński
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2003, 2022 Arkadiusz Niemirski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727095776
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
CZY NAZWISKA SĄ ZWIERCIADŁEM DUSZY? • PRZEDSTAWIAM MOICH ZNAJOMYCH • NARZEKAM NA PARYŻ, CZYLI DROCZĘ SIĘ • NA PARYSKIM BRUKU • KILKA SŁÓW O NORWIDZIE • PIĘKNA DZIEWCZYNA • ZŁODZIEJ NIEBIESKIEJ TECZKI • ZEZNAJĘ NA POLICJI • NA DWORCU NORD • MOJA SŁABOŚĆ DO SPÓDNICZEK • DZIENNIKARZ VIDAC
I PIĘKNA KOBIETA NA PERONIE • TELEFON OD SAINT—GERMAINA
Był początek lipca. Zgiełk paryskiej ulicy narastał, a mimo to nie potrafił zepsuć smaku francuskiego croissanta i wybornej cafe crème. W to piękne popołudnie udaliśmy się w trójkę do uroczej kafejki nieopodal bulwaru Saint—Germain. Towarzyszyło mi dwoje rodaków — Alina Szczurzycka i Zbigniew Kwiatkowski. Usiedliśmy pod parasolem z widokiem na błyszczący w słońcu nadsekwański bruk. Kobieta miała czterdzieści trzy lata. Była ambitną okularnicą z dużym kokiem z tyłu głowy. Widziałem w niej dość niebrzydką szatynkę, mającą wyraźną słabość do żakietów i staroświeckiego makijażu. Jej nazwisko w sposób wręcz zadziwiający korelowało z niektórymi cechami charakteru. Bywała wścibska, czasami złośliwa i zawsze dużo mówiła. Dodam jeszcze, że jako magister polonistyki pracowała w jednym z departamentów mojego ministerstwa. Miała opinię dobrego pracownika.
Tak, tak… niektóre nazwiska idealnie opisywały ludzkie wnętrze, będąc niezawodnym zwierciadłem duszy. Ale, oczywiście, nie stanowiło to reguły. Weźmy takiego doktora Kwiatkowskiego, który z subtelnością kwiatów niewiele miał wspólnego. Był osobnikiem otyłym o mocno przerzedzonych włosach nieokreślonego koloru. Na jego małym nosie tkwiły okulary lecznicze ze źle dobranymi oprawkami. Ten z pozoru spokojny człowiek nieustannie sapał i pocił się. Od czasu do czasu wybuchał gniewem. W wolnych chwilach szukał ukojenia w rozwiązywaniu krzyżówek. Ten trzeci okularnik miał pięćdziesiąt lat i jako pracownik Instytutu Literatury był oficjalnym sekretarzem naszej skromnej delegacji naukowej wysłanej do Paryża w związku z odnalezieniem zaginionych dokumentów należących do naszego wielkiego artysty doby romantyzmu — Cypriana Kamila Norwida.
Dodam w tym miejscu, że owego okrycia dokonano kilka miesięcy temu, lecz jej oficjalny epilog — notabene, słabo nagłośniony przez francuskie media — nastąpił w pierwszych dniach lipca. Do Paryża przyjechałem jako członek pięcioosobowej ekipy reprezentującej „kulturę naszego kraju”, jak to pięknie ujęła szefowa mojego resortu, czyli Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie.
Jako dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków od wielu już lat zajmowałem się zagadkami historycznymi i poszukiwaniem skarbów narodowej kultury, co miało więcej wspólnego z profesją detektywa niż z pracą urzędnika. Nie lubiłem biurowej monotonni, oficjalnych wyjazdów, zebrań i wszelkich rautów. Byłem typem samotnika i kochałem przygodę. Na łonie natury i wśród zabytków czułem się jak ryba w wodzie. Jednakże w obliczu tak ważnego dla polskiej kultury odkrycia, nie mogłem odmówić prestiżowego wyjazdu do stolicy Francji.
Nasz krótki pobyt w tej metropolii właśnie dobiegał końca. Opuściliśmy nasz hotel i w oczekiwaniu na pociąg wybraliśmy się w trójkę na ostatnią przechadzkę po tym niezwykłym mieście. Pozostali członkowie naszej ekipy — w osobach Mirabeli i Wiktora — udali się do pobliskiego muzeum Rodina i na ostatnie zakupy. Umówiliśmy się na dworcu kolejowym Nord około piętnastej.
Paryż wydał mi się inny od tego, jakim zapamiętałem go z dawnej wizyty i . Kiedy to było? Dwadzieścia lat temu? A może więcej? Od tego czasu miasto zmieniło się dla mnie ze skutkiem negatywnym. Za dużo jeździło tutaj smrodliwych pojazdów, wszędzie napotykałem na odpady cywilizacji, zgiełk współczesności dosłownie przytłaczał, a natłok turystów — okupujących każdy kąt Paryża — nie zachęcał do spokojnych i długich spacerów. Wprawdzie nie sposób było przejść obojętnie obok zabytkowych kamienic, wytwornych restauracji i hoteli, zignorować urocze zaułki ze sklepikami, ale to nie był już ten mój stary Paryż. Na szczęście wciąż można było tutaj znaleźć zakątki o niepowtarzalnym klimacie i architekturze. Do nich należały przecież rejony nieśmiertelnych Montmartre i Monparnasse, a przede wszystkim Luwr czy Wersal. O licznych muzeach i galeriach sztuki nawet nie wspomnę.
I tak, wczorajszego wieczora bez reszty wchłonął mnie Montmartre. Gdy później w nocy samotnie spacerowałem po jego stromych uliczkach pnących się malowniczo po wapiennym wzgórzu, w mojej duszy zagrał na cienkiej strunie nostalgii niewidzialny skrzypek.
Ale wróćmy może na bulwar Saint—Germain. Magister Szczurzycka zamówiła jakiś likier. Ja i doktor Kwiatkowski raczyliśmy się kawą.
— Paryż to dopiero jest miasto! — piała z zachwytu nasza koleżanka. — Nie to co Warszawa. Prawda, panie doktorze?
— No tak — sapnął doktor. — Ależ naturalnie. Paryż to Paryż, nie ma co. Stolica kulturalna Europy. Luwr, Wersal, wieża Eiffla, Sekwana…
— I korki samochodowe — dodałem z sarkazmem. — Poza tym, potworna drożyzna. A ci japońscy turyści? Wszędzie ich pełno.
— Pan to zawsze narzeka — prychnęła koleżanka Szczurzycka. — Należy pan do grona wiecznych malkontentów. Już od samego przyjazdu jest pan uprzedzony do Paryża.
— Po prostu kiedyś bardziej mi się podobał.
— Może dlatego, że pan był młodszy — zauważył doktor. — Nawiasem mówiąc, kolego, kiedyś wszędzie było spokojniej.
Miał trochę racji. Z każdym rokiem w dużych europejskich miastach przybywało samochodów i motorów, które trąbiły jak najęte, a ludzki gwar przygniatał swoim rozmachem i siłą. I choć nie można było odmówić Paryżowi smaku, kolorytu i rozmachu, to życie nad Sekwaną wydało mi się istną mordęgą.
Dosłownie siedzieliśmy na paryskim bruku, a konkretnie na fotelikach ustawionych na szarych płytach, którymi wyłożono ogródek kafejki na rogu ulic. Było tutaj wytwornie. Kiedyś przychodzili tutaj Ernest Hemingway i wiele innych znakomitości światowej literatury czy nauki. Popijałem kawę i wzrokiem taksowałem strzelistą wieżę dawnego opactwa, najstarszego paryskiego kościoła Saint—Germain—des—Pres.
W zasadzie nie powinienem aż tak narzekać. To jednak osoba magister Szczurzyckiej — już od początku naszej wizyty w Paryżu — działała na mnie jak czerwona płachta na byka. Należała ona do tej kategorii osób, które z niejasnych powodów wpędzają nas swoim sposobem mówienia, gestami czy wręcz wyglądem w stan ciągłej irytacji. Być może tego typu uprzedzenia powinno się zwalczać wszelkimi możliwymi sposobami, ale nic na to poradzić nie mogłem. Denerwowała mnie ta kobieta i już. Tym bardziej było mi przykro, że przecież koleżanka Szczurzycka należała do wybitnych znawców Norwida, będąc autorką kilku ważnych prac o jego życiu i twórczości.
— Wprawdzie współczesna Warszawa jest szara, ale przynajmniej nie można się w niej zgubić — odezwałem się. — Paryż mnie przerasta. Jest za duży. Oczywiście, zazdroszczę paryżanom architektury, bez dwóch zdań. Dlatego chętnie wymieniłbym się z nimi niektórymi obiektami. Na przykład takim Luwrem za Pałac Kultury i Nauki.
Koleżanka Szczurzycka lekceważąco machnęła ręką i zaczęła zagadywać Kwiatkowskiego, niemiłosiernie przy tym szczebiocząc. W związku z tym otworzyłem niebieską teczkę z dokumentami dotyczącymi sprawy Norwida i udawałem, że przeglądam jej zawartość.
— Ciekawe, co dzisiaj podadzą na obiad? — nawijała dalej. — Oby nie żabie udka.
— Żaba jest mała — ożywił się doktor. — Jak taką się najeść? Co innego sztuka mięsa.
— Ha, ha — zaśmiała się Szczurzycka. — Przepyszny dowcip. Bo związany ze sztuką.
I tak sobie gaworzyliśmy, popijając likier i kawę, a ja cofnąłem się myślami do naszej wizyty w podparyskiej dzielnicy Ivry, w której nasz wielki poeta zakończył swój marny żywot.
Norwid spędził ostatnie lata na przedmieściach Paryża w Zakładzie Świętego Kazimierza ulicy Chevaleret 119. W zasadzie był to przytułek założony w 1846 roku z inicjatywy księżnej Anny z Sapiehów Czartoryskiej. Otwarto go już w 1851 roku jako dom dla polskich sierot i starców, wcześniej funkcjonujący jako ostatnia przystań dla wojskowych weteranów. Mieszkali tam Józef Zaliwski, Tomasz Olizarowski i Karol Malankiewicz. Właśnie tam trafił w 1877 roku pięćdziesięciosześcioletni Norwid jako najmłodszy z pensjonariuszy (i w dodatku pierwszy nie związany z wojskiem). Zmarł w Ivry w 1883 roku.
Do położonego u granic miasta zakładu dojeżdżało się wówczas z centrum Paryża pociągiem, dorożką albo parostatkiem (dzisiaj w Ivry znajduje się przystanek metra). Taka podróż trwała kilka godzin. Na starych dziewiętnastowiecznych rycinach nie raz widywałem panoramę oddalonego o kilkanaście kilometrów miasta i chyba taki sam widok roztaczał się z okna pokoju Norwida. Widział on stamtąd odległe, jakby niedostępne dla niego miasto — które kiedyś tak dobrze znał — i łamiącą brzegi zawiłymi skrętami Sekwanę, sennie zmierzającą ku stolicy Francji. Niestety, rzeczywistość ostatnich lat życia Norwida nie pozwalała mu nawet na krótką wizytę w Paryżu.
Nieleniwo pies kroczy z ciężkiego spuszczon łańcucha.
Świat coś czuje. — Opodal jest wielkie miasto Paryż,
Za bogacwy goniące we dwa miliony śmiertelnych.
Tak pisał w wierszu „Do Bronisława Z.” z 1879 roku. A Paryża nigdy już nie odwiedził — surowy regulamin zakładu był bezwzględny dla jego pensjonariuszy. Izby zamykano tam bowiem o dwudziestej trzydzieści, a podróż w obie strony do Paryża trwała zbyt długo. Co tam Paryż! Nasz wielki poeta już nigdy więcej nie zobaczył swojej Ojczyzny, Polski.
Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba
podnoszą z ziemi przez uszanowanie
dla darów Nieba, tęskno mi Panie.
Zamiast paryskiego gwaru, słyszał codziennie gwizd lokomotywy w Ivry, gdyż po drugiej stronie rue Chevaleret, tuż za niskim murem, znajdowały się tory kolejowe, składy i remiza.
Zresztą ów parkan stoi tam po dzień dzisiejszy, chociaż cała dzielnica nabrała nieco nowoczesnego szlifu — wyburzono stare domy i wybudowano nowe, postawiono wieżowce podobne do półek z książkami lub zaprojektowany przez Jeana Renaudie jedyny w swoim rodzaju kompleks mieszkań socjalnych, biur i sklepów, tworzące rodzaj piramidy. Ale i dzisiaj — podobnie jak w XIX wieku — dojdziemy spokojną rue Chevaleret do okolonego szarym murem Zakładu Świętego Kazimierza, ciągnącego się dalej wzdłuż kameralnej rue Charcot. Ponad murem wznoszą się tam ogrodowe drzewa i dzwonnica kaplicy. Nad wejściem do przytułku wisi tablica ku czci poety, a izbę pamięci urządzono w jednym z pomieszczeń od strony ulicy, w którym, notabene, nigdy nie zamieszkał. Polski geniusz spędził resztę życia w innym pokoju na piętrze — wilgotnym i ciemnym, gdzie zegar na wieży pobliskiego kościółka wybijał mu kolejne, bolesne godziny jego żywota. Trafił tutaj z powodu ubóstwa, nieporadności życiowej, głuchoty i postępującego dziwactwa. Dzięki temu kawałkowi podłogi przeżył, a krewni i znajomi — których nieustannie molestował prośbami o pomoc — wreszcie pozbyli się go na dobre. Smutne.
Kiedy pięć dni temu stanąłem przed tym trzypiętrowym budynkiem przypominającym koszary, poczułem się beznadziejnie stary i bezgranicznie samotny. Z tutejszej kaplicy dobiegła mnie modlitwa sióstr szarytek, które od ponad stu lat przemykały dziedzińcem z białymi kornetami na głowach. Otynkowany obiekt wydał mi się jeszcze bardziej szary niż otaczające go mniejsze domy, nawet widok kameralnego ogrodu na dziedzińcu nie zdołał rozwiać moich ponurych myśli. Zawsze bowiem kiedy myślałem o Norwidzie, ogarniał mnie ogromny smutek.
W 1883 roku pochowano go na lokalnym cmentarzu w Ivry, ale po pięciu latach jego zwłoki przeniesiono do polskiego grobu zbiorowego na cmentarzu Les Champeaux w Montmorency na północ od Paryża, nazywany panteonem polskiej emigracji, w którym spoczął wraz z dziesięcioma ubogimi rodakami. Ich trumny zostały przywalone głazem, na płycie zaś wyryto nazwiska, daty i wszelkie objaśnienia. Po kolejnych piętnastu latach — czyli po wygaśnięciu koncesji cmentarnej — trumnę złożono pod obecną kamienną płytą i ozdobiono skromnym, wapiennym nagrobkiem. Dopiero w 1972 roku zbudowano granitowy z medalionem z brązu z podobizną głowy poety (autorstwa Kazimierza Węglewskiego). Podobno w niedługim czasie miały ruszyć prace nad jego odnowieniem.
Kiedy tak dumałem o życiu Norwida na paryskim bruku, kątem oka zauważyłem przechodzącą obok kobietę. Była atrakcyjną blondynką przed trzydziestką, ale nie potrafiłem ustalić jej narodowości. Mogła być Francuzką, Niemką, a nawet Polką. Miała subtelne rysy twarzy, piękne, niebieskie oczy i uroczy pieprzyk pod lewym okiem. Uwielbiałem ten typ kobiecej urody, tym bardziej, gdy smukłe, jędrne ciało osłaniała zwiewna spódniczka. Próbowałem odgadnąć imię tego paryskiego cudu: Yvonne… Monique… Isabelle… Dominique… Marie?
Nagle, zapomniałem o Norwidzie. Oto bowiem nieznajoma przeszła obok naszego stolika i na chwilę, jak mi się zdawało, rzuciła w moją stronę zbyt natarczywe spojrzenie, w którym ciekawość mieszała się z kokieterią. Uczucie zachwytu, ale i pewnego niepokoju, długo nie chciało mnie opuścić. Dalej dyskretnie ją obserwowałem — wystudiowanymi ruchami mieszała cukier w filiżance z kawą lub poprawiała pasemka włosów opadających na czoło. A kiedy prowokacyjnie założyła jedną nogę na drugą i znowu na mnie łypnęła, znalazłem się w siódmym niebie. Dziwne, przecież nie byłem żadnym Delonem czy innym Belmondo.
— Nie za młoda dla pana? — zaskrzeczała koleżanka Szczurzycka.
A jednak nie byłem dość dyskretny. Gapiłem się na blondynkę zbyt nachalnie. Zakłopotany tylko chrząknąłem, odwracając na chwilę wzrok od nieznajomej. Doktor Kwiatkowski błyskawicznie podchwycił temat, widząc, że chodzi o kobietę w zwiewnej spódniczce. Oczy mu zabłysły i cały się rozpromienił. Dopiero surowy wzrok naszej koleżanki sprowadził go na ziemię.
— No tak — zaczął sapać. — Paryż to Paryż. Ech, piękne miasto. I kobiety.
Puścił do mnie oko. Dopił kawę i ciężko westchnął. Nieoczekiwanie od stolika wstała koleżanka Szczurzycka, wyraźnie podminowana naszą cichą komitywą, a najbardziej ukradkowymi spojrzeniami rzucanymi na sąsiedni stolik. Uśmiechnęła się do nas słodko, ale wyszedł z tego jakiś kwaśny grymas.
— Czy dadzą się panowie namówić na małe zakupy? — ożywiła się. — Należałoby kupić jakieś drobne prezenty.
— Co racja, to racja — westchnął Kwiatkowski i także wstał. — Żona by mi nie darowała, o dzieciach nie wspomnę. Idzie pan z nami, Tomaszu?
— Nie, dziękuję — odpowiedziałem cicho, nie ruszając się z miejsca. — Nie mam komu kupować prezentów. Żony ani dzieci się nie dorobiłem. Nawet psa nie trzymam. Państwo wybaczą. Posiedzę sobie i wypiję jeszcze jedną małą czarną.
— Czarną? — zachichotał doktor, zerknąwszy na nieznajomą. — Raczej jasną.
Koleżanka Szczurzycka stanęła przede mną, zasłaniając sobą widok na sąsiedni stolik.
— To jak, idzie pan?
Pokręciłem przecząco głową.
— Zostaję — mruknąłem.
— Współczuję panu — wyszeptała z przesadną troską.
— Że co, proszę?
— To musi być przykre. Tak żyć samotnie. W zgorzknieniu.
— Niczym Norwid — wtrącił żartobliwie nasz kolega kierownik.
Wreszcie zrozumiałem o co chodziło koleżance Szczurzyckiej.
— O ile mi wiadomo, pani też jest samotna — zauważyłem cierpko.
— Ale ja mam jeszcze czas!
Oho, zdaje się, że wypominała mi mój wiek i starokawalerstwo. A może była zazdrosna o młodszą i bardziej atrakcyjną od niej blondynkę popijającą kawę?
— Też to sobie powtarzam, że wszystko jeszcze przede mną — bąknąłem poirytowany rozmową. — Cóż, robię to chyba, aby nie zwariować.
— No, wie pan — żachnęła się.
Kierownik Kwiatkowski zachichotał pod nosem i zerknął na piękną dziewczynę w sukience.
— Na żeniaczkę i zamążpójście nigdy nie jest za późno — rzucił refleksyjnie, puszczając do mnie oko.
Ale koleżanka Szczurzycka już go ciągnęła w kierunku ulicy, więc biedak człapał za nią, posapując jak lokomotywa. Dzięki temu zostałem sam z pustą filiżanką i głową pełną sprzecznych uczuć. Z jednej strony zachowanie pięknej blondynki mogłem uznać za wyjątkowo zagadkowe, z drugiej zaś nie mogłem oderwać od niej oczu. Wydawało mi się, że patrzę na kobiecy ideał. Mój ideał — szczupła blondynka o niebieskich oczach ubrana w zwiewną sukienkę. Och, gdybym tylko był młodszy, dosiadłbym się do niej, wymyśliwszy wcześniej jakiś zabawny lub intrygujący tekst. Ale dzisiaj na polu walki o niewieście serca ograniczał mnie mój wiek.
I kiedy tak żałowałem, że jestem od niej starszy o prawie trzy dekady, a więc de facto mógłbym być jej ojcem, wydarzyła się rzecz niezwykła. W pewnym momencie, nieznajoma odstawiła filiżankę na stolik i przystawiwszy dłoń do bladej twarzy, niebezpiecznie bujnęła się na foteliku. Była bliska omdlenia.
Poderwałem się z miejsca i rzuciłem w jej stronę. Właśnie osuwała się z fotela na bruk. W ostatniej chwili chwyciłem ją za rękę, a następnie objąłem jej zwiotczałą kibić, nie pozwalając upaść.
— Madame! — zawołałem. — Dobrze się pani czuje?
Ktoś już stał za moimi plecami gotowy służyć pomocą, zjawił się także kelner, słowem — powstało małe zamieszanie. Na szczęście, blondynka zatrzepotała długimi rzęsami, szepcząc słowa podziękowania w języku francuskim. Z moją pomocą znowu usiadła w foteliku.
— Jeszcze raz dziękuję panu — wyszeptała, patrząc mi prosto w oczy. W tej chwili pragnąłem, aby jej słabość trwała jak najdłużej. — Ostatnio dużo pracuję i nie śpię po nocach. Jaki pan miły...
— Na imię mam Tomasz — przedstawiłem się. — A pani?
Nie doczekałem się odpowiedzi. Ostrzegawczy krzyk za moimi plecami kazał mi odwrócić się za siebie. Jakaś kobieta siedząca w pobliżu wskazywała mój stolik.
— Złodziej! Ukradł teczkę!
Zobaczyłem uciekającego człowieka w ciemnym kombinezonie i w kasku na głowie. Biegł w kierunku parkującego po drugiej stronie uliczki nowoczesnego skutera, a w ręku trzymał niebieską, tekturową teczkę z dokumentacją i notatnikiem Norwida. Kiedy rzuciłem się w pogoń za złodziejem, ten zapalał już silnik. Zanim tam dotarłem, intruz odjechał już z piskiem opon, mijając slalomem sznur samochodów. Nie miałem szans na dorwanie złodzieja — właśnie skręcał za róg jakiejś kamicy.
Zrezygnowany i wściekły na siebie wróciłem do kafejki. I tu, spotkała mnie kolejna niespodzianka — blondynka zniknęła. Rozpłynęła się. Czyjaś ręka wskazywała kierunek przeciwny do ucieczki motocyklisty, ale po pięknej kobiecie w zwiewnej sukience zostało tylko wspomnienie. Zrozumiałem wszystko — zostałem podstępnie okradziony. To była zaplanowana i niepozbawiona pewnego kunsztu akcja złodziejskiego duetu. Jej cel stanowiła — od początku do końca — niebieska teczka. Pospolity złodziejaszek po prostu wyrwałby mi ją na ulicy i tyle. A zatem blondynka i człowiek na skuterze musieli nie tylko obserwować mnie od dłuższego czasu, ale przede wszystkim wiedzieli, co chcą ukraść. Wykorzystali moją słabość do spódniczek, jakby byli pewni, że na widok mdlejącej kobiety zapomnę o teczce.
Tak więc, dałem się podejść jak żółtodziób. Kolejny raz w mojej karierze blondynka przyniosła mi pecha. Ale czy chodziło wyłącznie o kwestię fatum? Nie. Komuś bardzo zależało na zawartości teczki. Komu? I dlaczego?
***
Krótka wizyta na policji niczego nie wyjaśniła. Rutynowe przesłuchanie szybko zamieniło się w groteskę, podczas którego wciąż powtarzałem to samo:
— Nie znam tej młodej kobiety ani osobnika na skuterze. Moim zdaniem, to zorganizowana grupa przestępców. Oni starannie to wszystko ukartowali.
Później męczono mnie pytaniami o zawartość teczki.
— Zawierała dokumentację dotyczącą odbioru znalezionych przypadkowo w Ivry zapisków Norwida — zeznawałem. — Chodzi o zeszyt polskiego poety, coś w rodzaju notatnika. Dla niewtajemniczonego to tylko bazgroły, ale skradziono rzecz bezcenną dla polskiej i europejskiej kultury. Na przykład: kilka nie wysłanych przez artystę listów, rękopisy ostatnich, wcześniej nikomu nieznanych wierszy. Znaleziono je ukryte pod podłogą w innym pokoju w Zakładzie Świętego Kazimierza w Ivry. Prawdopodobnie mieszkał w nim znajomy Norwida, któremu poeta powierzył część swoich zapisków, a ten z niejasnych dla nas powodów je ukrył. Nie znamy jego nazwiska. Dopiero po ponad stu latach natknięto się na ową skrytkę podczas prac remontowych. Przez ten czas mieszkało w tym pokoju przynajmniej kilkadziesiąt osób. W przytułku nie było sejfów czy skrzynek depozytowych, więc biedni ludzie pragnący ukryć coś cennego musieli radzić sobie na miarę swoich możliwości. No, ale dzięki temu dziwactwu zachowały się listy i wiersze Norwida. Proszę porozumieć się z polską ambasadą i sprawdzić moją prawdomówność. Proszę, zadzwonić do waszego Ministerstwa Kultury. Wiedzą o naszej delegacji i całą sprawę znają od podszewki.
Po kilku telefonach wreszcie mi uwierzono. Nie było już sensu zadawania tych samych pytań, więc młody inspektor próbował na nowo odnaleźć się w roli śledczego.
— Zajmuje się pan kradzieżami dzieł sztuki — zawiesił na mnie wzrok. — Tak mi powiedziano w waszym konsulacie. Nazywają pana dość śmiesznie. Pan Samochodzik. Podobno dawno temu pomógł pan francuskiej policji w ujęciu złodzieja o pseudonimie Fantomas. Ale do rzeczy. Moim zdaniem, jakaś szajka specjalizująca się w kradzieży dziełami sztuki dowiedziała się, że w Ivry znaleziono nieznane zapiski polskiego poety, więc postanowiła ukraść teczkę. Oni mają chrapkę na te wiersze!
— To zrozumiałe — mruknąłem poirytowany tym oczywistym spostrzeżeniem. — Tylko, że w niebieskiej teczce nie było oryginalnych zapisków Norwida. Wszystkie znalezione materiały znajdują się w specjalnym sejfie—neseserze. Zostanie on przekazany polskiej delegacji przez waszych urzędników na dworcu Nord, na pięć minut przed odjazdem pociągu. W teczce trzymałem wyłącznie kopie.
— Dziwne — wyszeptał zniecierpliwiony inspektor. — Może złodzieje po prostu o tym nie wiedzieli. I teraz mogą zapolować na ten neseser.
— Być może. Ale za wiersze Norwida nie dostaną zbyt wiele. Gdyby to jeszcze był Mickiewicz, to rozumiem.
— Kto? — zdziwił się.
— Mickiewicz. Adam Mickiewicz.
— Mickiewicz? A kto to taki?
Oczywiście, młody inspektor nie miał pojęcia, kim był Mickiewicz. Jako laik w dziedzinie literatury i sztuki w ogóle z pewnością nie znał też Słowackiego ani Norwida.
“Dlaczego przeciętny Polak zna największe nazwiska francuskiej sztuki, a zwykły Francuz nawet nie słyszał o naszym wieszczu?” — pomyślałem poirytowany ignorancją policjanta.
— Mickiewicz to znany polski sportowiec — bąknąłem złośliwie. — Pierwsza liga.
— Bokser? — zainteresował się inspektor.
— I to jeszcze jaki! — kontynuowałem tę komedię.
— Uwielbiam boks zawodowy, ale o Mickiewiczu nie słyszałem.
Po czternastej opuściłem posterunek. Wróciłem do hotelu, ale nie spotkałem już w nim pozostałych członków naszej delegacji. Spakowałem się w kwadrans, a następnie pojechałem na dworzec. Pociąg do Warszawy odjeżdżał o siedemnastej, więc na miejscu byłem przed czasem.
— Gdzie pan się podziewał? — zainteresowała się koleżanka Szczurzycka, gdy z walizką pojawiłem się na peronie paryskiego dworca Nord. — Doktor Kwiatkowski pytał o pana.
— A gdzie jest teraz? — rozejrzałem się.
— Załatwia coś w dyrekcji dworca.
Koleżance Szczurzyckiej towarzyszyła dwójka najmłodszych członków naszej ekipy — trzydziestoletnia Mirabela Błażej z krakowskiego Towarzystwa Miłośników Norwida i jej rówieśnik Wiktor Zubilewicz z polsko—francuskiej fundacji kulturalnej. Ta para od samego początku naszej wyprawy do Paryża trzymała ze sobą, chociaż, tak naprawdę, nie pasowali do siebie. Ona, krótko ścięta brunetka w kusej spódniczce, a przy tym wyzywająca egocentryczka, ubierała się na różowo i miała cięty język. Kolega Zubilewicz — młody urzędnik w odprasowanym garniturze, a przy okazji czwarty okularnik w naszej ekipie — stanowił jej przeciwieństwo. Widziałem w nim osobę oschłą i szarą (nie tylko w przenośni, gdyż takiego koloru miał oczy i włosy). Tylko jego twarz pozostawała wciąż blada jak prześcieradło. Wiktor rzadko się odzywał, nawet podczas oficjalnych wizyt w paryskich urzędach i na rautach. Jedynie w towarzystwie Mirabeli się rozkręcał. Kto wie, o czym tak sobie szeptali po kątach?
Staliśmy w czwórkę na peronie. W oczekiwaniu na pojawienie się kierownika Kwiatkowskiego, opowiedziałem o kradzieży teczki.
— Niesamowita historia — dziwiła się koleżanka Szczurzycka. — I co teraz będzie?
— Nic nie będzie — wzruszyłem ramionami. — W teczce trzymałem kopie notatek Norwida i pozostałej dokumentacji. Skończy się na pogrożeniu palcem, bo nasza Pani Minister nie lubi, gdy jej pracownicy gubią dokumenty.
— Całe szczęście, całe szczęście.
— Uważam — wtrącił kolega Wiktor — że powinniśmy poprosić policję o ochronę do czasu odjazdu pociągu..
— Bez przesady — zaśmiała się Mirabela. — Przecież pana Tomasza okradli zwykli paryscy złodzieje. Swoją drogą, dał się pan nabrać na ograny trik. Mówiąc krótko, młoda dziewczyna przesłoniła panu widok na wieżę Eiffla. Mężczyźni zawsze tak reagują i złodzieje o tym wiedzą. Trzeba było mnie dać teczkę.
— Nie straciłaby pani głowy dla przystojnego Francuza? — zagaiłem prowokacyjnie.
— Nawet Enrique Iglesias nie jest w stanie namieszać mi w głowie. A pan stracił ją dla zwykłej dziewczyny.
— Przepraszam najmocniej, a kim jest ten Iglesias? — zapytałem z zabawną szczerością.
Mirabela machnąwszy lekceważąco ręką, momentalnie straciła zainteresowanie moją osobą i zaczęła poprawiać różową bluzkę, którą miała na sobie. Ale zaraz koleżanka Szczurzycka zaczęła mi się przyglądać z sadystycznym rozbawieniem.
— Rzeczywiście, w tej kafejce siedziała taka młodziutka blondynka — zapiszczała. — Pan Tomasz zapatrzył się w nią jakby podziwiał samego Rafaela w Luwrze.
Mirabela zachichotała na stronie, a ja zakłopotany chrząknąłem. Tylko kolega Wiktor wydawał się nieobecny duchem.
— Podobała się panu ta małolata? — zapytała zazdrośnie koleżanka Szczurzycka.
— Nie była znowu taka młoda — mruknąłem. — Dorosła kobieta.
— Mogła być pańską córką.
— Mimo wszystko nie poczuwam się do winy. Nic złego nie zrobiłem. Po prostu podziwiałem. Wie pani, kiedy patrzę na dzieło sztuki, nie zastanawiam się, czy ma dwieście lat, czy może dwadzieścia. Poza tym nie tylko mnie się podobała.
— Jak mam to rozumieć?
— Proszę zapytać o to naszego kierownika, doktora Kwiatkowskiego.
Wiktor i Mirabela uśmiechnęli się tylko pod nosem, widząc rumieniec wzburzenia na twarzy starszej koleżanki, która zapewne miała Kwiatkowskiego za wzór cnót albo uważała, że to na nią powinien gapić się cały świat.
Ale oto nadjeżdżający pociąg relacji Paryż—Warszawa przerwał naszą rozmowę na peronie.
Po chwili weszliśmy do właściwego wagonu. Nasza trójka “seniorów” miała wykupiony przedział z trzema łóżkami, sąsiedni zaś “młodzież” w osobach Mirabeli i Wiktora. Jednakże podczas krzątaniny okazało się, że jedno łóżko w moim przedziale jest uszkodzone, więc kierownik pociągu niemalże błyskawicznie wskazał mi inne miejsce w wagonie. Nie namyślając się dłużej, skorzystałem z tej opcji, gdyż miałem uzasadnione obawy, że podczas podróży koleżanka Szczurzycka zamęczy mnie pytaniami w temacie młodej blondynki z bulwaru Saint—Germain.
— Jakiś Francuz zarezerwował przedział na końcu wagonu, ale nieoczekiwanie zrezygnował z podróży — poinformował mnie konduktor, prowadząc do właściwych drzwi. — Bardzo przepraszamy za kłopot, ale przynajmniej będzie pan sam. Nie ma tego złego, prawda?
— Je suis contente, monsieur— mruknąłem i zadowolony uścisnąłem jego dłoń. — Uwielbiam samotność.
Wreszcie na peronie pojawił się zdyszany i spocony doktor Kwiatkowski w towarzystwie dwóch francuskich policjantów, młodego człowieka z bagażem i dwóch miejscowych urzędników. Tych ostatnich poznałem na uroczystym raucie zorganizowanym w polskiej ambasadzie. Idący przodem mały, pulchny i pogodny urzędnik francuskiego Ministerstwa Kultury niósł stalowy neseser, w którym znajdował się notatnik Norwida. Drugi był radcą prawnym i nazywał się Pierre Peroult. Był wysokim i dobrze zbudowany szatynem o posępnym spojrzeniu turkusowych oczu. Nosił ciemny garnitur. Zdaje się, że palił cygara, gdyż jedno z nich wystawało z kieszonki jego marynarki. Natomiast młodym mężczyzną z torbą podróżną okazał się przystojny Francuz w jasnym eleganckim garniturze.
Zamknąwszy swój przedział, wyszedłem na peron, aby powitać piątkę mężczyzn. Do odjazdu pociągu zostało bowiem kilka minut, a przekazanie cennej przesyłki musiało się odbyć w ostatniej chwili.
Przywitaliśmy się bez zbędnych słów. Peroult zakasłał jak astmatyk, zerknąwszy na mnie posępnie.
— Słyszałem, że ukradziono panu teczkę — zwrócił się do mnie.
Potaknąłem głową. Chciał coś dodać, ale w zamian wyciągnął z kieszonki marynarki cygaro, które zaczął obracać w palcach.
Urzędnik ministerstwa uniósł wyżej neseser.
— Najważniejsze, że neseser jest bezpieczny — zaśmiał się.
— Na wszelki wypadek nie nagłaśnialiśmy waszego odjazdu — dodał Peroult. — Dwóch policjantów wystarczy. Inaczej zwaliłby się tutaj tłum pismaków.
— O przepraszam — wtrącił żartobliwie trzeci z nich, ów młody pasażer. — Przecież ja jestem pismakiem.
— No tak — chrząknął zakłopotany Peroult. — Ale pan wyjeżdża.
— Miłej podróży! — ukłonił się nam mały urzędnik. — Do widzenia!
Przekazał Kwiatkowskiemu neseser, a następnie ruszył z Peroultem ku schodom ruchomym, zostawiając nas z policjantami na peronie.
Kwiatkowski przedstawił nam przystojnego bruneta w wieku trzydziestu pięciu lat.
— Jean—Paul Vidac — rzucił oficjalnie. — Monsieur Vidac jest dziennikarzem paryskiej gazety. Wybiera się do naszego kraju, aby napisać reportaż o sprowadzeniu do Polski zapisków Norwida. Mam nadzieję, że w czasie podróży znajdziemy wspólny język.
Dziennikarz posłał nam wszystkim szeroki uśmiech. Zerknąłem w bok w otwarte okno naszego wagonu, w którym ukazała się postać zaciekawionej Mirabeli. Najwyraźniej Francuz przyciągnął jej uwagę i w tej chwili pragnęła zwrócić na siebie uwagę. Poprawiła nawet fryzurę, czekając na jakąkolwiek reakcję z jego strony.
„Jak to dobrze, że nie trzymasz w ręku żadnej torebki albo teczki” — pomyślałem rozbawiony jej zachowaniem.
— Później spotkamy się w wagonie restauracyjnym, to sobie pogadamy — popędzał nas doktor Kwiatkowski, wskazując otwarte drzwi wagonu.
Konduktor zajął już miejsce na schodkach i dawał maszyniście pierwsze sygnały do odjazdu. Wsiedliśmy do wagonu, pożegnawszy nieco znudzonych policjantów. Odeszli powoli z wyraźną ulgą. Ale kiedy wspinałem się po schodkach, w głębi peronu zauważyłem elegancką kobietę w drogim kostiumie. Szła pośpiesznie w naszym kierunku, ciągnąc za sobą dwie skórzane walizy. Była opaloną i zadbaną blondynką w wieku trzydziestu kilku lat. Chód miała miękki — szła wystudiowanym krokiem gwiazdy filmu. Nie wykonywała żadnych zbędnych czy nerwowych ruchów. Cóż, patrzyłem na nią jak zahipnotyzowany. W tej chwili wszystkie teczki świata wypadłyby mi z ręki. Na szczęście, żadnej przy sobie nie miałem.
Konduktor opóźnił odjazd pociągu, gdyż spóźniona pasażerka zbliżała się już do wagonu sypialnego. Zamierzałem jej pomóc, gdy nagle ze schodków na peron zeskoczył dziennikarz i przecisnąwszy się obok mnie niczym piskorz, stanął przed blondynką gotów służyć jej pomocą.
— Pani pozwoli — uśmiechnął się do niej.
— Dziękuję — bąknęła.
Nie odwzajemniła uśmiechu, tylko — bez cienia wdzięczności na pięknej twarzy — dyskretnie skinęła głową. Już sam nie wiedziałem, czy patrzę na kobietę z klasą, czy na zimną, zapatrzoną w siebie niewiastę. Oczywiście, na mnie nie raczyła nawet spojrzeć. Dla niej byłem powietrzem. Ba, nawet Vidaca — a więc mężczyznę młodszego, przystojnego i pachnącego drogą wodą kolońską — potraktowała zbyt oschle. Być może jej reakcję spowodowało spóźnienie i wyczerpujący marsz z walizkami po peronie, a może po prostu zdążyła się już przyzwyczaić do podobnych sytuacji, w których mężczyźni za wszelką cenę pragnęli zostać dżentelmenami.
Pociąg ruszył z minutowym opóźnieniem. Zmęczony zamknąłem się w pustym przedziale i padłem na dolne łóżko, marząc o drzemce. Przejazd do Warszawy — przez Brukselę, Kolonię, Dusseldorf, Hanower i Poznań — miała potrwać prawie dwadzieścia godzin. W pociągach nie lubiłem czytać, dlatego sen wydawał mi się najlepszym sposobem na skrócenie czasu podróży. Pal licho pogaduszki w wagonie restauracyjnym!
Zasnąłem dość szybko. Obudziło mnie popiskiwanie telefonu komórkowego.
Otworzyłem oczy i zdezorientowany usiadłem na krawędzi łóżka, nie mając pojęcia, skąd dochodzi ów elektroniczny świergot. Skoro w delegację nie zabrałem swojego służbowego telefonu, dźwięk musiał dochodzić z sąsiedniego przedziału. W końcu, oprócz mnie w przedziale nikogo nie było.
Nagle, nastała cisza. Słyszałem tylko miarowy stukot kół pociągu na torach. Zerknąłem w bok. Za oknem przesuwał się do tyłu typowo nizinny krajobraz przypominający nieco nasze mazowieckie równiny.
I kiedy z powrotem zamierzałem się położyć, telefon komórkowy znowu się odezwał.
Znalazłem go w aluminiowym koszu pod stoliczkiem. Kompletnie zaskoczony zerknąłem na wyświetlacz. Dzwoniono z nieznanego numeru. Z ciekawości odebrałem połączenie.
— Monsieur la Bagnolette? — zapytał męski głos po francusku.
Momentalnie przeszły mnie ciarki — rozmówca znał mój pseudonim, pamiątkę po dawnej wizycie we Francji. A to oznaczało, że ktoś dzwonił do mnie na podrzucony mi telefon. Nic z tego nie rozumiałem. Dziwnie chropowaty i nieco zniekształcony głos nieznajomego sugerował, że korzysta z jakiegoś urządzenia zwanego modulatorem. Nie potrafiłem więc ocenić wieku mężczyzny.
— Jak to dobrze, że się pan obudził — szepnął nieznajomy.
— Kim pan jest? — zapytałem z niepokojem.
Rozejrzałem się po przedziale, jakbym kogoś szukał.
— Zaraz, chwileczkę — wychrypiałem. — Skąd pan wiedział, że spałem? To jakieś żarty?
— Proszę się uspokoić — usłyszałem w odpowiedzi. — Jeśli tylko będzie pan posłuszny, nic się panu nie stanie. Nikomu nic się nie stanie. Obiecuję.
— O czym pan mówi? Kim pan, do diabła, jest?! — krzyknąłem.
— Spokojnie. Od tej pory będziemy ze sobą współpracować. Jeśli zacznie pan działać na własną rękę i spróbuje zawiadomić policję albo konduktora, gorzko pan tego pożałuje. Uprzedzam: nasza znajomość musi pozostać tajemnicą. Zresztą, ktoś będzie miał pana cały czas na oku.
Westchnąwszy ciężko, wyjrzałem na korytarz, ale ujrzałem jedynie plecy konduktora na końcu wagonu. Sprawdzał okna. Tak więc, ktoś ze mnie się nabijał. Wcześniej podłożył komórkę w moim przedziale i teraz pękał ze śmiechu w swoim. Od razu pomyślałem o Vidacu. Tylko on tak świetnie znał francuski, chociaż każdy z członków naszej ekipy mówił nieźle w tym języku, a Mirabelę można było nawet pomylić z rodowitą paryżanką. Tylko, że rozmawiałem z mężczyzną.
— Ach, tak — znowu westchnąłem, zamknąwszy się w przedziale. — O co chodzi, Vidac? To pan, prawda?
— Nie — odpowiedział nieznajomy i zaśmiał się cicho pod nosem, aż przeszły mnie ciarki. — Nie jestem żadnym Vidackiem, Panie Samochodzik. Hrabia Saint—Germain, do usług.
HRABIA SAINT—GERMAIN • NIE WIERZĘ W NIEŚMIERTELNOŚĆ • CZY VIDAC TO HRABIA? • IDĘ ROZMÓWIĆ SIĘ Z DZIENNIKARZEM • SPOTKANIE Z BOSKĄ ILONĄ • PIERWSZE STARCIE • KTO PODRZUCIŁ MI TECZKĘ? • KARTKA Z DZIWNYM RYSUNKIEM • CZY JESTEM OBSERWOWANY? • SIÓDME PRZYKAZANIE • CZEGO CHCE ODE MNIE SAINT—GERMAIN? • SKRYTKA NUMER 1071 • SPOTYKAM ZŁODZIEJA TECZKI • FIOLKA
Kim był hrabia Saint—Germain? Z obszernej literatury historycznej wiedziałem, że był różokrzyżowcem, alchemikiem i mistykiem, osobą kontrowersyjną, znaną i popularną na dworach królewskich oraz książęcych osiemnastego stulecia, chociaż on sam przedstawiał się jako urodzony mniej więcej dwa tysiące lat temu Egipcjanin. Człowiek ten dość często zmieniał miejsce swojego pobytu — na przestrzeni kilkuset lat widziano go w wielu miejscach na świecie. I tak, pewna stara kobieta spotkała Saint—Germaina w Wenecji po pięćdziesięciu latach od ich pierwszego spotkania. W jej opinii wyglądał on tak samo, jak pół wieku wcześniej, mimo, że posługiwał się innym nazwiskiem — Balletti.
Czy naprawdę był potomkiem Egipcjan? A może raczej synem królowej Hiszpanii, małżonki Karola II? Albo synem króla Portugalii. Według innych źródeł miał on uciec z Meksyku z fortuną żony. W 1758 roku przybył do Paryża z Niemiec, reklamując się wszem i wobec jako mistrz nauk tajemnych. Sam unikał rozmów o swojej długowieczności; nawet słynna faworyta królewska pani de Pompadour ii nie zdołała zmusić go do szczerych zwierzeń o sobie. Kilka innych osób widziało go w Londynie i chociaż zetknęli się z nim wiele lat wcześniej, nie dostrzegli na jego wypielęgnowanej twarzy nawet jednej zmarszczki. Chodziły słuchy, że Saint—Germain wynalazł eliksir życia na bazie herbaty. W kołach dyplomatycznych dworu austriackiego uchodził za poetę, muzyka, pisarza, lekarza, fizyka, chemika i malarza. Znał kilka języków i był człowiekiem szlachetnym oraz uczciwym. Nawet sam Wolter iii mawiał o nim, że jest osobnikiem mądrym i nieśmiertelnym. Oficjalnie Saint—Germain zmarł w 1784 roku w pobliżu Eckenforde, co dowodzi jednego — był, jak każdy z nas, zwykłym śmiertelnikiem.
Nic bardziej błędnego! Otóż, w 1785 roku odwiedził on zjazd masoński w Paryżu. Bywał jeszcze w Wenecji, znowu w Paryżu i Wiedniu. Chyba najbardziej upodobał sobie stolicę Francji, albowiem widziano go tam jeszcze kilkakrotnie w połowie XIX wieku. Natomiast w 1905 roku miał odwiedził nawet Tybet, a w 1926 roku Rzym. Nawet po drugiej wojnie światowej został przez kogoś rozpoznany gdzieś w Europie.
Dość na tym. Absolutnie nie wierzyłem, że osobnik, który do mnie zadzwonił z podrzuconej komórki był hrabią Saint—Germainem. Ba, ja nawet nie wierzyłem w istnienie eliksiru życia i w cuda czynione przez wszystkich alchemików i mistyków razem wziętych, a życiorys hrabiego traktowałem jak zwykłe oszustwo. Taką opinię wyraziłem zresztą w jednej z moich najwcześniejszych prac o alchemikach i szarlatanach Europy. Nawet jeśli rozpoznano Saint—Germaina po dwustu latach od jego „oficjalnej” śmierci, nie stanowiło to żadnego dowodu na jego rzekomą nieśmiertelność. Najprawdopodobniej pomylono go z kimś innym. Ten ktoś musiał podawać się za hrabiego i był do niego podobny. Zresztą świadkowie owych cudów mogli po prostu mylić się lub z nieznanych powodów kłamać. Poza tym, nikt ze śmiertelników nie żył na tyle długo, aby po dziesiątkach, czy setkach lat spotkać ponownie Saint—Germaina.
Tak więc, w pociągu relacji Paryż —Warszawa ktoś sobie zażartował. W końcu, sztuczka z telefonem nie miała z cudami nic wspólnego. Jeśli za tym wszystkim stał Vidac, co takiego właściwie chciał osiągnąć? Rozgłos i niezłe honorarium za sensacyjny artykuł? Tylko czemu ukrył się za postacią hrabiego? Dziwne. Jeszcze nie tak dawno siedziałem pod parasolem w kafejce przy bulwarze Saint—Germain i popijałem kawę, a teraz ktoś nazywający siebie właśnie Saint—Germainem proponował mi współpracę.
Oczywiście, mógł to być zwykły zbieg okoliczności. A może kawalarza powinienem raczej szukać wśród członków naszej delegacji. Kwiatkowski? Zubilewicz? Koleżanka Szczurzycka? Żadne z nich nie nadawało się na takiego figlarza. Z tego grona stawiałbym raczej na Mirabelę Błażej. Ale przecież mój rozmówca był mężczyzną.
Z zamyślenia wyrwał mnie głos nieznajomego.
— Dlaczego nic pan nie mówi? — zapytał cicho. — Pewnie bierze mnie pan za dowcipnisia, prawda? Rozumiem to, ale musi pan wreszcie uwierzyć, że Saint—Germain żyje. W końcu rozmawiamy ze sobą. Dodam, że trzymam się całkiem nieźle, chociaż od mojej „oficjalnej” śmierci w 1784 roku upłynęło ponad dwieście lat. Od tego czas muszę nieustannie się ukrywać i kamuflować. Pan wybaczy, nie lubię o sobie mówić.
— Doprawdy? — zachichotałem. — To ile ma pan naprawdę lat? Dwa tysiące? Czy może więcej? Cagliostro iv twierdził, że rozmawiał z samym Chrystusem. Jest pan od niego starszy, więc przypuszczam, że znał pan wszystkich faraonów…
— Proszę sobie nie kpić — przerwał mi ostro, nie podnosząc jednak głosu. — Jeszcze się pan przekona, jaką mam moc. W przeciwieństwie do Cagliostra, nie jestem oszustem ani kłamcą. Cagliostro vel Józef Balsamo nie znał Chrystusa. Urodził się i zmarł w XVIII wieku. Jeśli chodzi o mnie, mam lekko ponad tysiąc lat, więc Chrystusa znać nie mogłem. Żałuję tego, ale taka jest prawda. A z tą znajomością faraonów, to kompletna bzdura. Pisał pan o tym w swoim eseju, prawda? Otóż, kiedyś na odczepnego zażartowałem w towarzystwie pewnej damy i ta rozniosła plotkę o moim egipskim pochodzeniu.
— Zna pan moją pracę o alchemikach? — zdziwiłem się, zyskując jednocześnie argument, że dowcipnisiem jest ktoś z naszej delegacji.
— Znam — padła szybka odpowiedź. — Interesuje mnie, co inni piszą na mój temat. Znam pański dorobek i słyszałem o pana przygodach. Kiedyś nawet minęliśmy się na ulicy. To było we Francji w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy zajmował się pan sprawą Fantomasa.
— Nie wiedziałem, że jesteśmy dobrymi znajomymi — zażartowałem. — Czego pan ode mnie chce, Monsieur Saint—Germain? Co ja, mały i szary człowieczek, mogę zrobić dla tak wielkiego i nieśmiertelnego uczonego?
— I znowu pan kpi. Niepotrzebnie.
— To nie kpina. To zdrowy rozsądek. Kiedy ja naprawdę nie wierzę w duchy.
— Tak jak ja. Powtarzam: nie jestem duchem. Jestem człowiekiem z krwi i kości.
— Wierzę panu, Saint—Germain. To gdzie pan teraz jest?
— Nieważne. Musi mi pan pomóc w pewnej sprawie. Ale wkrótce wszystkiego się pan dowie. Od tej pory proszę nosić ze sobą telefon komórkowy. Ten, który trzyma pan teraz przy uchu. Jasne?
— Pan raczy żartować — żachnąłem się. — Czy wyglądam na takiego, który nie ma nic lepszego do roboty jak zabawiać w szpiega? Oświecę pana. Nie nazywa się pan Saint—Germain, a Vidac. Jean—Paul Vidac. Ot i co, drogi panie!
— Jeszcze raz powtarzam — rzekł z naciskiem mój rozmówca. — Nie jestem Vidackiem. Poza tym, jeśli komukolwiek powie pan o naszej rozmowie, spotka pana kara. Obiecuję.
— Nikomu nie powiem, drogi hrabio — próbowałem znowu żartować. — Bez obaw. Nie chcę, aby zamknięto mnie w zakładzie dla obłąkanych.
Mówiąc to, odczułem coś w rodzaju niepokoju. Jeśli rozmawiałem ze zwykłym dowcipnisiem — a wszystko na to wskazywało — to czego obawiał się fałszywy Saint—Germain? Po pierwsze, i tak nikt by mi nie uwierzył, po drugie, powinno mu zależeć na rozgłosie. Dlaczego zatem ktoś chciał zrobić ze mnie wariata bez świadków?
O tym jakie były motywy mojego rozmówcy, miałem przekonać się już niebawem. W tej konkretnej chwili nawet nie przeczuwałem powagi sytuacji.
— Skontaktujemy się za godzinę — rzucił Saint—Germain. — Mam nadzieję, że wkrótce uwierzy pan w moją prawdomówność. Uprzedzam: nie znajdzie mnie pan wśród pasażerów pociągu. Tylko tyle mogę powiedzieć. W geście pojednania, a może dla zbudowania między nami zaufania, zwrócę panu niebieską teczkę. To ja ukradłem ją panu w kafejce.
— To pan?! — krzyknąłem zaskoczony tym wyznaniem. — Rozumiem, rozumiem. Ten drań na skuterze. Nie chcę być niegrzeczny, ale jest pan złodziejem, drogi hrabio.
— Nic pan nie rozumie. Motorem nie jeżdżę. A teczkę zwrócę. Jesteśmy w kontakcie, Panie Samochodzik.
Rozmowa się urwała. Saint—Germain, czy jak mu tam było naprawdę, rozłączył się, wprowadzając mnie w dziwny nastrój, będący mieszanką rozbawienia i ciekawości. Ktoś zabawiał się moim kosztem, ale czynił to w sposób nietypowy. Kto bowiem — dla zwykłego dowcipu — podjąłby się wysiłku, aby zaaranżować kradzież teczki na ulicach Paryża, a następnie podrzucić mi telefon komórkowy do przedziału, w którym tak naprawdę znalazłem się przypadkowo?
Wyszedłem na pusty korytarz i ruszyłem na koniec wagonu. Poruszony telefonem od nieznajomego stanąłem przed drzwiami przedziału Vidaca, gotów rozmówić się z nim. Po chwili wahania zerknąłem w głąb korytarza. Omiotłem wzrokiem inny przedział, w którym podróżowała nasza „młodzież” — Mirabela i kolega Zubilewicz.
„Tylko co niby miałbym im wszystkim powiedzieć?” — myślałem gorączkowo w korytarzu oparty plecami o okno. — „Że u siebie znalazłem telefon komórkowy podrzucony przez hrabiego Saint—Germaina, którym jest dziennikarz Vidac lub koleżanka Mirabela? Wyśmieją mnie. Wezmą za wariata.”
Już widziałem oczami wyobraźni drwiące uśmieszki na twarzach koleżanki Szczurzyckiej i pozostałych członków naszej delegacji, gdy opowiadam im o moich kontaktach z nieśmiertelnym alchemikiem.
Zamyślony zawróciłem do swojego przedziału. I wtedy w korytarzu przede mną wyrosła blondynka z peronu — zapewne wracała z toalety lub szła do kogoś w odwiedziny. Na sobie miała już zamszową marynarkę i czarne, luźne spodnie. Należała do tych istot, którym w każdym stroju jest dobrze. Zatrzymałem się i patrzyłem na tę błękitnooką boginię jak na zjawisko nadprzyrodzone. Momentalnie zapomniałem o problemach tego świata i o dowcipnisiu używającego pseudonimu Saint—Germain.
Minęliśmy się, otarłszy się o siebie. Poczułem dyskretny zapach jej perfum. Zdaje się, że podchwyciła moje natarczywe spojrzenie, gdyż po kilku krokach zatrzymała się.
— Dojdę do restauracyjnego? — zwróciła się do mnie po francusku.
— Nie mam pojęcia — wzruszyłem ramionami. — Lokomotywa jest z przodu, więc restauracyjny musi być w przeciwnym kierunku. Mogę to sprawdzić.
— Nie trzeba — uśmiechnęła się zdawkowo. — Wystarczy iść korytarzem przed siebie, prawda?