Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Odkryj świat pełen tajemnic i intryg w serii Pan Samochodzik.Wyrusz w niezapomnianą podróż po wodach Bałtyku z kryminalną zagadką w tle!Seria Pan Samochodzik w najnowszej ekranizacji m.in. z Marią Dębską i Anną Dymną!Tomasz N. i jego ekipa będą musieli zmierzyć się z niebezpieczeństwami morskiego rejsu. Na ich drodze staną nieprzewidywalne fale i tajemniczy wróg, który czyha na każdym kroku. Czy uda im się odnaleźć zaginiony statek wikingów? Przekonajcie się sami, dołączając do niezwykłej przygody, która rozegra się nie tylko na wodzie, ale też na lądzie, gdy Pan Samochodzik będzie kontynuował swoje śledztwo, zmierzając się z kolejnymi zagadkami. Przyłączcie się do nich i poczujcie dreszczyk emocji, który towarzyszy poszukiwaczom skarbów wikingów!Kultowa seria Pan Samochodzik została wcześniej zekranizowana w 1971 roku. Muzykę do serialu stworzył wybitny kompozytor Piotr Marczewski. W bohaterów wcieliły się gwiazdy polskiego kina, jak Danuta Szaflarska i Stanisław Mikulski.Jako historyk sztuki w Ministerstwie Kultury, Tomasz, zwany Panem Samochodzikiem, rozwiązuje zbrodnie artystyczne, często musząc konfrontować się z byłym przyjacielem, a obecnie przemytnikiem - Waldemarem Baturą i jego synem.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 299
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Arkadiusz Niemirski
Saga
Pan Samochodzik i skarby wikingów Tom 1 - Na płytkiej wodzie
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2000, 2021 Arkadiusz Niemirski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727095899
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
NAGŁE WEZWANIE * CO WIEMY O WIKINGACH? * OPERACJA “SKARBY WIKINGÓW” * POZNAJĘ JORGENSENA * KONFERENCJA PRASOWA * TAJEMNICZA BRUNETKA * GDZIE SIĘ PODZIAŁ PAN TOMASZ? * KILKA SŁÓW O “HAVAMALU” * LEKTURA PRZED ZAŚNIĘCIEM * WYJAZD * GENEZA SŁOWA “WIKING” * DZIWNE ZACHOWANIE SZEFA * LUIZA WYSŁANNICZKĄ BATURY
W ostatnich miesiącach nie próżnowaliśmy. Nasz skromny departament monitorował kościoły i cerkwie we wschodniej Polsce, a konkretnie badał stan zabezpieczeń figurek i rzeźb sakralnych w tych obiektach. Miało to pomóc w przygotowaniu nowej ustawy przeciwko zorganizowanemu przemytowi dzieł sztuki w naszym kraju. Tylko dlaczego nas – jakby nie było detektywów – obarczono tym niewdzięcznym i nudnym aż do bólu zadaniem? W duchu liczyłem, że góra przydzieli nam sprawę kradzieży bezcennych eksponatów z wystawy “Złoty Świat”, zorganizowanej pół roku temu przez Muzeum Narodowe w Warszawie. Zginęły wówczas między innymi wykonany ze złoconego srebra zespół regaliów Augusta III Sasa i Marii Józefy, irańska głowa byka z VIII–VII wieku przed naszą erą i biżuteria oraz przedmioty użytkowe zabytków złotnictwa merowińskiego, egipskiego, greckiego, cypryjskiego, etruskiego i rzymskiego. Mieliśmy nadzieję, że, wcześniej czy później, jakiś wyższy urzędnik państwowy poprosi nasz departament o pomoc w rozwikłaniu tej sprawy, lecz ku naszemu rozczarowaniu zlecono nam nadzór nad inwentaryzacją sakralnych precjozów na wschodnich terenach przygranicznych.
Generalnie nie był to dobry okres. Chodziły słuchy, że w związku z drastycznymi cięciami budżetowymi w naszym resorcie dojdzie wkrótce do zwolnień grupowych, a nasza skromna komórka, znana jako Departament Ochrony Zabytków, może zostać zlikwidowana.
Kiedy więc w połowie czerwca pan Tomasz wezwał mnie do siebie, byłem przekonany, że usłyszę złe wieści.
– Czy masz patent sternika, Pawle? – zapytał, gdy zamknąłem za sobą drzwi.
Ten gabinet go postarzał. Nie lubił w nim przesiadywać, nie cierpiał przerzucać segregatorów z miejsca na miejsce i rozmawiać z urzędnikami przez telefon. To była robota dla naszego byłego zwierzchnika – Jana Marczaka, jedynego dyrektora z prawdziwego zdarzenia jaki zaistniał w długiej historii Departamentu Ochrony Zabytków. Niestety, ten zasłużony dla polskiej kultury urzędnik oddawał się urokom emerytury, pan Tomasz zaś z bólem znosił dyrektorskie obowiązki. Każdego dnia jego oczy – spozierające na mnie zza grubych leczniczych okularów – stawały się coraz bardziej zmęczone, a blond czupryna jakby rzadsza. Często zamykał się w sobie i rzadziej żartował.
Tym razem jednak twarz pana Tomasza pojaśniała. Wydawało się nawet, że jego zamszowa, od dawna już wypłowiała marynarka odzyskała swój dawny oryginalny odcień.
– Przecież pan wie, że tak – odpowiedziałem zachowawczo. – Niestety, od dwóch lat nie pływam. Oczywiście, bardzo bym chciał sobie pożeglować, ale nie daje mi pan urlopu. Najpierw zajmowaliśmy się kindżałem Hasan–beja, Bursztynową Komnatą i Arką Noego. Potem kazano nam jeździć po kraju i liczyć figurki.
– Tak, też bym chętnie pożeglował – rozmarzył się.
– Niestety, rok temu sprzedał pan swój jacht, aby wykupić służbową kawalerkę na Krakowskim Przedmieściu.
– To prawda – westchnął smutno pan Tomasz. – Szkoda “Krasuli”. Ale wracając do sprawy. Patent masz ważny?
– Mam.
– I stopień kwalifikacyjny płetwonurka?
– Ostatnio nie nurkowałem, ale mam. Posiadam też licencję lotniarza i...
– Wystarczy! – przerwał mi w pół zdania i z zadowoleniem klepnął dłonią w kolano. – Zapowiada się zatem wielka żegluga po Bałtyku!
Zamurowało mnie.
– Czy mógłby pan uchylić nieco rąbka tajemnicy? – zapytałem cicho, sięgając odruchowo po swoją fajeczkę.
Zerknął na mnie przerażony.
– Palisz? Miałeś rzucić.
– Ale nie rzuciłem. A pan, szefie? Obiecywał skończyć z papierosami...
– I dotrzymam słowa. Jestem na dobrej drodze.
Tak więc wszystko się wyjaśniło – nadal oddawaliśmy się zgubnym skutkom palenia. Schowałem fajeczkę, nie chcąc drażnić szefa jej widokiem. Zresztą przebywaliśmy w służbowym pokoju.
Pan Tomasz wstał i podszedł do szafki wyprężony jak struna. Zawsze miał tendencję do garbienia się, teraz jednak zdawał się wyższy, bardziej energiczny.
Wrócił z napoczętą buteleczką francuskiego koniaku i z jednym tylko kieliszkiem.
– Młodzieży nie proponuję – wyjaśnił przepraszająco, wlewając odrobinę bursztynowego trunku do kieliszka.
– Jestem dorosły, szefie! – zaprotestowałem.
– No tak, ale prowadzisz samochód.
Zakręcił pękatą butelkę Hennessy, ułożył ją w dłoni i przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.
– Ten koniak dostałem od kapitana Petersena – uderzył w sentymentalny ton. – Jakieś ćwierć wieku temu podczas poszukiwań skarbu templariuszy. Nie uwierzysz, ale kosztował tyle, ile moja ówczesna pensja. Od tego czasu, przy bardzo ważnych okazjach, wypijam naparstek tego trunku. Powtarzam: przy bardzo ważnych okazjach.
– Czy teraz mamy taką ważną okazję?
– Niecodzienną – mruknął. – Mam nadzieję, że okaże się “ważną”?
– Dziwnie pan gada, szefie.
Uśmiechnął się zagadkowo pod nosem. Odstawił butelkę na bok i sięgnął po kieliszek z odrobiną szlachetnej cieczy. Zamoczył w nim usta, mlasnął teatralnie i odstawił go na blat biurka. Jeszcze tylko poprawił tkwiące na nosie okulary w rogowej oprawce. A ja czułem jak serce mocniej mi bije. Czekałem co powie, ale wiedziałem już, że szykuje się coś naprawdę “niecodziennego”.
– Jak wiesz, sytuacja finansowa naszego departamentu jest kiepska – zaczął jakby z innej beczki.
– To żadna nowina.
– Po wielu staraniach udało się jednak zdobyć pieniądze, a nawet pozyskać sponsora.
Pan Tomasz mnie zadziwiał. To nie był przecież dyrektor Marczak, który umiejętnie dostosowywał się do wszelkich zmian na wyższych szczeblach władzy. Potrafił wykonać sto telefonów dziennie i przyjąć setnego gościa z tym samym promiennym uśmiechem na twarzy. Naprzeciw mnie siedział jednak legendarny Pan Samochodzik, historyk sztuki i wybitny detektyw, człowiek stworzony do działań w terenie, który nienawidził wszelkiej urzędniczej roboty.
– O co chodzi, szefie? – jęknąłem, mocno poirytowany przedłużającym się spektaklem. – Co z tą żeglugą na Bałtyku?
– Zanim przejdę do rzeczy, mam pytanie. Czy wiesz coś o wikingach i ich łodziach spoczywających na dnie Bałtyku?
Pan Tomasz uchodził za chodzącą encyklopedię. Skoro pytał – sprawdzał mnie. Wzruszyłem ramionami, nie kryjąc ciekawości, do czego właściwie zmierza. Wiedziałem też, że lubił takie gierki, więc momentalnie przyjąłem rolę egzaminowanego studenta.
– Wikingowie to germańscy potomkowie Normanów – zacząłem w tonie akademickim. – Podczas swoich osławionych wędrówek w okresie od IX do XI wieku wielokrotnie zajmowali Islandię, Irlandię, Anglię, a nawet Grenlandię. Docierali także do krajów wschodniej części Bałtyku, na przykład do Estonii, Rusi i tak dalej. Na swoich długich łodziach zapuszczali się rzekami nawet w głąb naszego kraju. Można powiedzieć, że byli świadkami narodzin państwa polskiego, chociaż ich pobyt tutaj był krótkotrwały, a może po prostu mało o tym wiemy. Nie słyszałem o żadnej wikińskiej łodzi znalezionej na terenie naszego kraju...
– Co nie znaczy, że ich nie ma, prawda? – przerwał mi w pół zdania. – Jak wiemy wikingowie rozpoczynali ekspansję od rabunku. Może dlatego nigdzie nie potrafili dłużej utrzymać swego panowania. Kto nie szanuje kultury narodu podbitego, ten nie może długo panować. Mogli jednak, podczas kilku takich rabunkowych eskapad na naszych terenach, wywieźć wiele cennych przedmiotów świadczących o piastowskim rodowodzie naszych ziem. Wiemy, że grabili grody nad Odrą i handlowali ze Słowianami. W latach sześćdziesiątych pewien młody historyk wysunął przypuszczenie, że być może na dnie Bałtyku w jednej z zatopionych łodzi wikingów spoczywają przedmioty należące do naszej słowiańskiej kultury, piastowskie skarby.
– Znam dobrze tego historyka – wtrąciłem. – To w pańskim studenckim eseju dowodził pan słuszności tej tezy.
– Nie wiedziałem, że interesujesz się moim piśmienniczym dorobkiem.
– Niech już pan powie, co jest grane.
– Będziemy szukać łodzi wikingów!
Z wrażenia odjęło mi mowę.
– Skandynawski producent jachtów pełnomorskich – dodał zaraz szef – jest zainteresowany wspólnym przedsięwzięciem pod nazwą “Skarby wikingów”. Produkuje on także nowoczesny sprzęt nawigacyjny i echosondy. Ponieważ łódź wikingów może teoretycznie spoczywać na naszych wodach terytorialnych, sponsor za pośrednictwem swojego rządu wymógł na naszych władzach pozwolenie na szeroko zakrojone poszukiwania. Przełamał opór Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku, które nie lubi intruzów na własnym podwórku, a już w szczególności prywatnych snobów z zagranicy. Jednak strona norweska przygotowała argumenty nie do odrzucenia, a mianowicie ofiaruje Centralnemu Muzeum Morskiemu najnowocześniejszy kuter do badań morskich z pełnym wyposażeniem! Pertraktacje trwały prawie kwartał.
Dopił resztkę koniaku i mówił dalej:
– Na czas operacji sponsor zobowiązał się dostarczyć nowoczesny jacht pełnomorski z pełnym wyposażeniem i do końca roku wspomniany kuter badawczy. A wszystko to, w zamian za możliwość reklamy swoich produktów i zgodę strony polskiej na poszukiwania.
– Nie rozumiem – zmrużyłem oczy.
– Będziemy pływać na tej łajbie w reklamowych czapeczkach!
– Nie, tylko nie to – jęknąłem. – Nie jesteśmy biurem reklamowym.
– To przedsięwzięcie poprawi naszą sytuację finansową – dodał bez wiary we własne słowa. – Trafimy do gazet, a może nawet znajdziemy skarby.
– Kiedy tak słucham pana, szefie, mam wrażenie, że to nie pan mówi.
– Zgoda, też odnoszę takie wrażenie. W takich chwilach, niestety, wyobrażam sobie dyrektora Marczaka, co by zrobił na moim miejscu. Wydaje mi się, że w tej konkretnej sprawie mój dawny zwierzchnik podjąłby jedyną słuszną decyzję. Decyzję o uczestniczeniu w rejsie, nawet w czapeczkach firmowych zagranicznego koncernu. Szkoda, że dyrektor Marczak nie siedzi teraz na moim miejscu. Ale to bez znaczenia, Pawle. Decyzje zapadły na samej górze. Bez mojej zgody, a nawet opinii...
Chciał coś jeszcze powiedzieć, kiedy odezwał się sygnał interkomu. Nasza niezastąpiona sekretarka Monika informowała o przybyciu gości.
Po chwili do gabinetu dyrektora wtoczył się potężnie zbudowany dryblas, który zdawał się sięgać głową aż do samego sufitu. Dałem mu prawie dwa metry wzrostu. Miał długie blond włosy z zachodzącą na oczy grzywką, mniej więcej sto dwadzieścia kilo wagi, ogorzałą od słońca twarz i niebieskie, śmiejące się oczy. Ubrany był w rozpiętą żółtą sportową kurtkę i ciemne spodnie. Obcisły beżowy golf pod wierzchnim odzieniem dobrze eksponował jego umięśniony tors. Z szyi tego olbrzyma zwisał zawieszony na rzemyku srebrny amulet w kształcie krzyża, co tylko podkreślało jego bez wątpienia ekscentryczną osobowość.
Nie to jednak było niezwykłe. Zza pleców gościa niespodziewanie wyłoniła się rumiana, pucułowata twarz człowieka, o którym dosłownie przed chwilą rozmawialiśmy. To był dyrektor Jan Marczak we własnej osobie! Nieco starszy, jakby mniejszy, z jeszcze szerszą łysiną nad czołem, ale wciąż energiczny i niezastąpiony.
W tym czasie dryblas bezceremonialnie przywitał się z nami przez uścisk dłoni. O, dziwo, zrobił to niezwykle delikatnie. Prawdopodobnie w przeszłości niejednemu zmiażdżył ręce, więc musiał bardzo uważać przy powitaniach.
– Przedstawiam wam Jorgena Jorgensena przybywającego prosto z norweskich fiordów – oznajmił dyrektor Marczak łamaną angielszczyzną. – Kapitan “Havamala”!
– Cześć! – ryknął cudzoziemiec i ręką odgarnął jasne włosy ze swoich oczu.
Pan Tomasz spojrzał pytająco na Marczaka.
– A pan? – zapytał byłego zwierzchnika w języku ojczystym.
– Co ja? – zdziwił się Marczak. – Nie wie pan, kim jestem?
– Chodzi o to, co pan tutaj robi, dyrektorze?
– Z polecenia wiceministra zostałem kimś w rodzaju koordynatora – wyjaśnił oschle Marczak. – To świeża sprawa. Dosłownie na dniach odebrałem telefon z propozycją współpracy.
– Nie rozumiem...
– Bez obrazy, Tomaszu, pan tu jest teraz dyrektorem, ale górę zaniepokoiła pańska powściągliwość. Byłem w tej sprawie nawet w Radzie Ministrów. Słowem, jestem tu po to, aby wszystkiego dopilnować. Dobrze pana znam i domyślam się, że na samą myśl o reklamowym aspekcie całego przedsięwzięcia dostał pan skrętu kiszek.
– A pan nie, dyrektorze?
– Ech, Tomaszu – westchnął Marczak. – Czasy się zmieniają. Po prostu nic nie może zaszkodzić operacji “Skarby wikingów”. Wszystkie ręce na pokład!
Mówiąc to, obszedł powolutku dyrektorskie biurko i z czułością pogładził opuszkami palców blat biurka. Dopiero chrząknięcie Jorgensena przywołało go do porządku.
– Pan Jorgensen jest synem właściciela firmy sponsorującej całą operację! – zwrócił się z entuzjazmem do gościa. – To duża firma, wiec niech was nie zmyli jego żeglarski wygląd.
Rzeczywiście, Norweg przypominał wikinga, któremu żaden sztorm niestraszny. Był człowiekiem o dość szorstkiej powierzchowności, tonowanej pewną wystudiowaną jowialnością. Tylko jego inteligentne oczy zdradzały niezwykły umysł i osobowość. Wiele razy przekonałem się, że przebiegłość i mądrość lubią się maskować. Weźmy takiego dyrektora Marczaka! Albo pana Tomasza! Ten drugi – jako człowiek dobrze wychowany, a przy tym intelektualista – rozwiązał kilkanaście zagadek, wsadził za kratki wielu groźnych złodziei i kilka dobrze zorganizowanych grup przestępczych.
– Pan Jorgensen mówi bardzo słabo po polsku – wyjaśnił Marczak. – Ale zna angielski. Ja wybieram nasz ojczysty język. Po angielsku porozmawiacie sobie przy innej okazji.
– Miło poznać was – zaczął gość ze Skandynawii.
– Jakim cudem nauczył się pan polskiego? – zdumiał się pan Tomasz.
– Dawne dzieje – odpowiedział Jorgensen. – Mieć pewien młodzieńczy epizod. Więzienie. Tam poznałem Polaka. Z nudów nauczyć mnie on wasz język. Oprócz angielskiego mówię jeszcze trochę po hiszpańsku, francusku i słabo po flamandzku.
– To odsiadywał pan też wyrok z jakimś Belgiem? – zażartowałem.
– Nie. To dzięki mojej dawnej miłości. Urodziła się w Brukseli.
Popatrzyliśmy na niego z niedowierzaniem.
– Jutro Gdynia – rzucił energicznie gość ze Skandynawii. – Tam czekać “Havamal”!
– Jutro? – zdziwiłem się. – Myślałem, że operacja dopiero w powijakach...
– Nie, nie. Ruszamy tomorrow! Ale dziś zapraszam na drinka wieczór. Zatrzymać się w hotel “Orbis”.
– Przede wszystkim zapraszamy na konferencję prasową, panowie! – wrzasnął dyrektor Marczak, który w swoim dawnym gabinecie poczuł się jak ryba w wodzie. – Sponsor chce wejść na rynek wschodnioeuropejski ze swoim produktem i dlatego najlepszą dla niego reklamą będzie odnalezienie na polskim Bałtyku łodzi wikingów, a może nawet i jakiegoś skarbu – mówił z wypiekami na twarzy. – Rząd norweski też jest tym zainteresowany, bo ewentualny sukces w poszukiwaniach mógłby wzbogacić ich zbiory muzealne. O nas nie wspominam. Jakaś pamiątka po Piastach będzie niezłym łupem. Otóż, naciskany przez wielu ludzi na ministerialnych stołkach postanowiłem pomóc w przygotowaniach do operacji. Oczywiście pan Jorgensen był na tyle uprzejmy, że mnie także zaprosił do wzięcia udziału w poszukiwaniach. Tak na marginesie, na początku lipca, a więc już za dwa tygodnie, na Helu odbędzie się zjazd współczesnych wikingów, miłośników kultury wikińskiej, którzy przypłyną na własnoręcznie wykonanych łodziach z różnych zakątków Europy. Co roku zjazd odbywa się na wyspie Wolin, ale z powodu jakiegoś protestu ekologów tym razem wyjątkowo całą imprezę przeniesiono na Hel. Nie znam szczegółów! Ważne jest to, że w razie odkrycia, którego jak mniemam dokonamy, zlot tych zapaleńców tylko okrasi naszą operację. Jeśli niczego nie znajdziecie, cóż, z pewnością sponsor i tak osiągnie cel handlowy, ale my na tym przecież nie stracimy.
Spojrzałem na Pana Tomasza z wyrzutem, ale ten rozłożył tylko ręce w geście bezradności.
– Ta sprawa przekracza moje kompetencje – tłumaczył się. – Skoro nasz niezastąpiony dyrektor Marczak był w tej sprawie nawet w Radzie Ministrów, co mogę zrobić?
– Słusznie! – dodał Marczak. – Rzucacie wszystko i jutro wyruszamy w rejs! To polecenie służbowe.
*
Konferencję prasową zorganizowano w Hotelu Sobieski, w tym samym, którym zatrzymał się nasz gość z Norwegii. Jakimiś cudem Marczakowi udało się w tak krótkim czasie zaprosić całkiem sporą grupkę dziennikarzy, a także kilku wybitnych naukowców i wysoko postawionych urzędników, Zabrakło jedynie dyrektora Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku, który nie mógł dotrzeć do stolicy na zawołanie, dał jednak ekipie poszukiwaczy swoje “błogosławieństwo”.
Po przybyciu na miejsce stwierdziliśmy, że na sali konferencyjnej nie zabrakło rodzimych biznesmenów, wietrzących niezły interes, jaki operacja “Skarby wikingów” mogła im przynieść. A Marczak? Był w swoim żywiole. Po krótkiej, oficjalnej przemowie wiceministra, przez pół godziny czarował dziennikarzy oklepanymi frazami. Nie omieszkał nadmienić o zasługach Departamentu Ochrony Zabytków, dowodził znaczenia operacji “Skarby wikingów” dla polskiej i skandynawskiej kultury.
– Wśród ogólnego podniecenia, błyskających fleszów i porażających uśmiechów całkowicie zapomniano o naukowym znaczeniu przedsięwzięcia – skomentował to widowisko pan Tomasz.
Staliśmy na drugim końcu sali oparci plecami o ścianę tuż obok wejścia. Przemowy nie były naszą specjalnością.
– Kiedy tak patrzę, Pawle, na tych ludzi, przychodzi mi na myśl, że powinienem pójść na wcześniejszą emeryturę. Nie nadaję się do takich szopek.
– A kiedy pan się nadawał? – palnąłem. – Ale może źle oceniamy to całe show? Doskonale pan wie, że w głębi serca dyrektor Marczak zastanawia się, czy aby na dnie Bałtyku faktycznie nie spoczywają jakieś skarby Piastów albo wikingów.
– W tym przypadku skarby wikingów są skarbami Piastów – mruknął pan Tomasz. – Ale to przecież szukanie igły w stogu siana! Zresztą to nie nasza branża, a Centralnego Muzeum Morskiego. Ono będzie nadzorować całą operację. Wyślą swojego człowieka, który przejmie dowodzenie. My ograniczymy się do roli obserwatorów, ale tak naprawdę rządzi Jorgensen. Może penetrować nasze morze bez ograniczeń. O ile wiem, nie ma jeszcze żadnej konkretnej wskazówki, od czego rozpocząć poszukiwania. Bałtyk jest ogromny, a łódź wikingów mogła zatonąć wszędzie. Coś mi się widzi, że ta cała operacja to tylko niezła kampania reklamowa dla skandynawskiego koncernu produkującego sonary i echosondy. Dwa tygodnie temu rozdzwoniły się telefony i wobec mojej sceptycznej postawy wykonano, bez mojej wiedzy, telefon do Marczaka. I proszę, w jeden dzień mój dawny zwierzchnik wszystko załatwił, nagłośnił...
– Trochę więcej wiary w byłego zwierzchnika – rzuciłem optymistycznie.
Ale szef chyba nie podzielał mojego entuzjazmu. Opuścił szybko salę, udając się na papierosa.
Wkrótce konferencja dobiegła końca. Zaczęto pozować do zdjęć i udzielać wywiadów. W smukłych kieliszkach podano szampana, a na stolikach pojawiły się przekąski. W sali zrobiło się naprawdę gwarno, więc poszedłem poszukać pana Tomasza. W holu go nie było, więc tylnym wyjściem dostałem się na wąską, kameralną uliczkę na tyłach obiektu. Wśród parkujących tam aut nie dostrzegłem naszego służbowego pojazdu. Rosynant zniknął. Jako że nie sposób było go ukraść, wyjaśnienie mogło być tylko jedno – szef gdzieś pojechał. Tylko gdzie? Dlaczego na mnie nie zaczekał? I dlaczego zrobił to bez słowa wyjaśnienia?
Było to dziwne, więc na salę konferencyjną wróciłem zafrasowany. Stanąłem gdzieś samotnie i z mieszanymi uczuciami przypatrywałem się wielkiej fecie, próbując jednocześnie odgadnąć powód zagadkowego zniknięcia szefa.
W końcu wzruszyłem ramionami. Już miałem zamiar wmieszać się w tłum, gdy otworzyły się szerokie drzwi i do sali weszła piękna kobieta ubrana w elegancką granatową marynarkę i modne dżinsowe spodnie. Miała kruczoczarne, proste włosy opadające na ramiona, które kontrastowały z bladą cerą i wiśniową kreską wąskich ust. Jeśli dobrze zauważyłem, miała niebieskie, inteligentne oczy. A kiedy zerknęła na mnie przelotnie, delikatny uśmieszek zawisł jej na ustach. Kim była? Spóźnioną dziennikarką? Bizneswoman w pięknym wydaniu? Dałbym uciąć sobie głowę, że widziałem ją po raz pierwszy w życiu, lecz ona sprawiała wrażenie jakbyśmy się znali. Czyżby mnie prowokowała?
Po chwili nieznajoma podeszła do Marczaka i olbrzyma z norweskich fiordów. Dyrektor ucałował jej smukłą dłoń ozdobioną srebrną biżuterią i przedstawił cudzoziemcowi. Zrobiłem krok w ich stronę.
Wreszcie dostrzegł mnie Marczak.
– A gdzie Tomasz? – zapytał na stronie. – Już zdążył uciec? To jednak dziwak.
– Kim ona jest? – wyszeptałem.
I wymownie zerknąłem na brunetkę stojącą za jego plecami.
– To pani Luiza, właścicielka salonu mody.
Chyba nas usłyszała, gdyż odwróciła się w naszą stronę. Dyrektor Marczak przedstawił nas sobie.
– Pani Luiza uszyje dla naszej załogi ubrania – dodał jeszcze.
– Zdąży pani? – zdziwiłem się. – Przecież jutro ruszamy.
– Stroje są już gotowe – odpowiedziała.
Chciałem jeszcze o coś zapytać, jednak ona uśmiechnęła się tak, że aż przeszły mnie ciarki. Przyjemne ciarki.
– Pan Paweł jest członkiem ekipy – wyjaśnił Marczak. – To zastępca pana Tomasza, zwanego Panem Samochodzikiem, który pod moim okiem rozwiązał wiele zagadek, droga pani. Niestety, w tej chwili pan Tomasz gdzieś przepadł...
– Wpadł na trop nowej zagadki? Czy raczej nie mógł tutaj trafić?
– A kto go tam wie.
Dyrektor spojrzał na mnie z wyrzutem. Nie zdążyłem otworzyć ust.
– Mam nadzieję, że wkrótce się odnajdzie – dodała Luiza.
– To się rozumie – zagrzmiał Jorgensen, a na jego ogorzałej twarzy rozgościł czarujący uśmiech. – Ale na początek ja zapraszać panią na drinka. Panowie, widzimy się później!
I poszli we dwójkę do baru, zostawiając nas samych.
Dyrektor Marczak nieco sposępniał, ale zaraz poklepał mnie ramieniu.
– Dzięki tej operacji czuję się młodszy – wyznał nieoczekiwanie – Zrobię wszystko, aby wam pomóc. Zjawię się na jachcie w odpowiednim momencie.
Zdążył mnie jeszcze poinformować, że jutro na przystani w Gdyni zjawią się kolejni uczestnicy rejsu, ale nie dane mi było poznać ich nazwisk, gdyż dyrektor w towarzystwie kilku oficjeli szybko opuścił hotel.
Wycofałem się do holu. Usiadłem pod palmą na skórzanej kanapie z widokiem na bar. W oczekiwaniu na pana Tomasza obserwowałem przez przeszkloną ścianę Jorgensena i Luizę. Ten pierwszy zdawał się zachwycony towarzystwem pięknej kobiety, ona zaś – takie odniosłem wrażenie – owijała go sobie wokół palca. Potem, popijając drinki gaworzyli sympatycznie. Już miałem zamiar wstać, pójść tam i jakimś pytaniem o jutrzejszą wyprawę przerwać ten ich błogostan, gdy czyjaś ręka dotknęła mojego ramienia.
To był pan Tomasz.
– Gdzie pan był? – spytałem.
Nie od razu odpowiedział. Usiadł obok mnie dziwnie skupiony.
– Chciałem sobie trochę pojeździć – odparł wymijająco i popatrzył na chichocząca przy barku parę. – Widzę, że Jorgensen znalazł wyborne towarzystwo.
– Właśnie przed chwilą ta laska została naszą krawcową, szefie! – odezwałem się. – Uszyje dla nas kombinezony.
Pan Tomasz uśmiechnął się zdawkowo pod nosem, wstał i ruszył do baru. Poszedłem za nim.
– O, widzę, że zguba się znalazła – przywitała go Luiza.
– Pani mnie zna?
– Podobno gdzieś przepadł niejaki Pan Samochodzik – wyjaśniła zaraz – przełożony pana Pawła z Departamentu Ochrony Zabytków. Skoro jesteście razem, wniosek nasuwa się sam. To pan jest tym Samochodzikiem.
– Mówimy z Luizą o biznes – wtrącił Jorgensen i rozgonił ręką długie pasma włosów zachodzących mu wciąż na oczy. – Ona szyć dla nas ubrania na rejs, a ja zapraszać ją na “Havamal”.
– Tak, wiem, słyszałem – mruknął pan Tomasz. – W takim razie, o której wyruszamy, kapitanie?
– Ósma rano!
– Tak wcześnie? I tak szybko? Skąd ten pośpiech?
– Chcę wypłynąć w ciszy medialnej. Żaden dziennikarz nie spodziewa się, że to już jutro. I niech tak zostanie, póki media czegoś nie zwęszą.
– Wspaniale – mruknął pan Tomasz i zmierzył wzrokiem Luizę. – Czy można wiedzieć, jakie ubrania ma pani zamiar uszyć?
– Już są uszyte – odpowiedziała szybko.
– Ach, rozumiem. A już się obawiałem, że zamierza pani szyć podczas rejsu.
– Nie gadać tyle o interesach – przerwał mu cudzoziemiec. – Jutro gadać. Na jachcie.
– Czy nie zabraknie na nim miejsca? Myślałem, że to nieduży jacht.
– “Havamal” ma czternaście metrów długości i prawie pięć metrów szerokości – dodał dobrodusznie Jorgensen. – Kadłub wykonano ze stopu aluminium odpornego na każde warunki morskie. Ze stali nierdzewnej wykonano okucia pokładowe, relingi, kosz dziobowy...
– Zanurzenie? – przerwałem mu.
– Minimalne? Jeden pięćdziesiąt.
– Żagle genua?
– Osiemdziesiąt metrów kwadratowych, na rolerze czterdzieści.
– Zbiornik paliwa?
– Sto dwadzieścia litrów.
– Silnik?
– Volvo–Penta MD 19 o mocy 120 KM. W tym echosonda i sonar wyprodukowane w firmie mojego ojca.
Pan Tomasz cmoknął z zachwytu.
– Napiją się, panowie? – zaproponował Jorgensen.
– Niestety, na nas już czas – odpowiedział pan Tomasz. – Musimy przecież przygotować się do rejsu. Życzymy owocnych rozmów. Do jutra.
– Widzimy się o dwunastej w porcie Gdyni – dodał Norweg.
– O dwunastej w południe – powtórzył szef.
– Wypływamy bez świadków, to znaczy nie chcemy telewizji czy prasy. To nasza tajemnica. Nikomu więc ani słowa. Acha, Luiza jechać ze mną, wy jedziecie swoim autem.
Pożegnaliśmy się. Wyszliśmy na ulicę i wsiedliśmy do służbowego jeepa. Podwiozłem pana Tomasza na Krakowskie Przedmieście, a sam udałem się do swojego mieszkania na Ursynowie. Spakowałem się w godzinę. Przed zaśnięciem sięgnąłem jeszcze po książkę o wikingach.
W IX wieku niemal w całej Europie zaznaczyła się aktywność ludu zwanego przez ówczesnych kronikarzy Normanami. Ludem tym byli Germanowie północni, zamieszkujący początkowo Skandynawię, a po ustąpieniu Anglosasów także Jutlandię. Historycy wyróżnili wśród nich cztery grupy: Szwedów, Gotów (dzisiejsza południowa Szwecja), Duńczyków i Norwegów. Górzysta, silnie zalesiona i posiadająca surowy klimat Skandynawia niejako wymuszała na swych mieszkańcach wyprawy poza własne granice.
I tak, Szwedzi (zwani w Europie Wschodniej Waregami) wyprawiali się ku Zatokom Fińskiej i Ryskiej. Zaczynała się tam droga handlowa ku ważnym ośrodkom – Konstantynopolowi i Bagdadowi. O jej opanowanie zaczęli Waregowie walczyć już od połowy IX wieku. Natomiast Goci – dalecy pobratymcy innych Gotów, którzy jeszcze w III wieku nie opuścili Skandynawii i później jako Wizygoci i Ostrogoci wzięli udział w wielkiej wędrówce ludów w IV i V wieku – zwrócili się ku południowym brzegom Bałtyku, zamieszkałym przez plemiona słowiańskie i pruskie. Duńczycy skierowali się głównie ku Fryzji i Brytanii. Wreszcie, Norwegowie podążyli ku Wyspom Owczym, Szetlandom, Orkadom, Szkocji, Irlandii oraz Islandii.
Zamorskie wyprawy Normanowie odbywali na stosunkowo niewielkich łodziach, mogących pomieścić od 40 do 60 wojowników. Jednostki te nie nadawały się do dłuższych podróży na pełnym morzu, dlatego wikingowie pływali najczęściej wzdłuż wybrzeży. Z czasem jednak zmuszeni byli zakładać bazy do wypadów w głąb lądu Ich wyprawy miały charakter nie tylko łupieski, ale i handlowy. Efekty tych wypraw odczuła cała ówczesna Norwegia. Między innymi podniósł się poziom życia ludzi, przestało brakować ziemi pod uprawę, słowem gospodarka kwitła w najlepsze. I tak, uprawa zboża i hodowla bydła mlecznego rozszerzyły się na nowe obszary we wschodniej Norwegii, z Brytanii sprowadzano nowe warzywa (kapusta i rzepa), a od Celtów Norwegowie nauczyli się młócić zboże cepami.
Natomiast wyznawana przez wikingów odmiana pogańskiej religii z jej przewrotnymi bóstwami umacniała w nich skłonność do krwawej zemsty i wojen między klanami. Niestety, nie znalazłem żadnej wzmianki o pobycie wikingów na terenie naszego kraju.
Znużony lekturą zasnąłem.
*
Następnego dnia o wpół do ósmej zabrałem pana Tomasza z Krakowskiego Przedmieścia i ruszyliśmy w podróż do Trójmiasta.
Gdzieś za Mławą zamieniliśmy się miejscami. Zająłem fotel pasażera.
– Kto właściwie układał plan operacji, szefie? – zapytałem szefa jak tylko ruszyliśmy w dalszą drogę. – I jaką rolę nam przypisano? Przyzwoitki?
– Cóż, przedsiębiorstwo Jorgensena wyłożyło duże pieniądze – odpowiedział pan Tomasz – więc nie mamy innego wyjścia, jak słuchać pomysłów i ekstrawagancji prywatnego podmiotu. Wynajęcie statku badawczego kosztuje sporo pieniędzy i rzadko kogo stać na tego typu badania. Centralne Muzeum Morskie w Gdańsku, które zajmuje się losami wraków spoczywających na dnie Bałtyku, dysponuje tylko jednym statkiem wyposażonym w specjalistyczny sprzęt. Niewiele jednostek przystosowanych do badań dna morskiego pływa po wodach naszego Bałtyku. Obawiam się, że częściej można tam spotkać prywatnych poszukiwaczy z Belgii, Szwecji czy Niemiec, niż ekipy rodzimych instytucji badawczych. Jednym słowem, Pawle, zostaliśmy asystentami kapitana Jorgensena, poszukiwacza skarbów i awanturnika. Tak, odgrywamy rolę oficjalnych przyzwoitek. W razie ewentualnego odkrycia Centralne Muzeum Morskie i nasz departament nadadzą mu odpowiednią rangę, rozsławiając imię Jorgensena jako poszukiwacza skarbów i przede wszystkim producenta urządzeń jachtowych. To kampania reklamowa. Stąd ten pośpiech i brak wiarygodnej metodologii badawczej.
– Sprytne. I nic pan nie wie o pozostałych członkach rejsu?
– Na to nie miałem i nie mam wpływu. Weźmy Luizę. Jeszcze wczoraj, przynajmniej do południa, o jej istnieniu nie wiedział nawet sam Jorgensen. Zresztą może on zaprosić na jacht każdego. Trzeba machnąć na wszystko ręką i traktować rejs jak wczasy, których dawno nie mieliśmy.
To było do szefa niepodobne. On i wczasy? Pan Tomasz – kiedy tylko miał ku temu czas i możliwości – ruszał w Polskę, aby tropić handlarzy dzieł sztuki i rozwiązywać zagadki naszej historii.
Wzruszyłem jednak ramionami i trochę z nudów włączyłem komputer. Sprawdziłem pocztę, a następnie poczytałem trochę o Bałtyku – dość nietypowym, śródlądowym i dość płytkim morzu ze średnią głębokością 52 metrów (maksymalna wynosiła 459 metry w Głębi Landsorckiej niedaleko Gotlandii). Wody powierzchniowe tego morza charakteryzowały się niskim zasoleniem i dobrym natlenieniem. Natomiast wody głębinowe (o zasoleniu 12–22%) posiadały niemal stałą temperaturę 4–6°C. W największych głębiach dochodziło nawet do całkowitego zużycia tlenu i wytworzenia toksycznego dla zwierząt siarkowodoru. Bałtyk łączył się z sąsiednim Morzem Północnym wąskimi i płytkimi cieśninami, które utrudniały dopływ słonych wód oceanicznych. Fakt ten miał decydujący wpływ na jego zasolenie (7,5%o), dużo niższe niż Atlantyku (36,6%o).
Przerwałem lekturę. Wehikuł zwolnił i zajechał na przydrożną stację benzynową. Nie chodziło jednak o tankowanie. Podczas krótkiego postoju szef skorzystał jedynie z automatu telefonicznego. O nic nie pytałem, choć wydawało się to dziwne.
– Zmienić pana, szefie? – zapytałem, gdy wrócił.
– Nie, nie trzeba – bąknął. – Prowadzenie mnie uspokaja.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Znowu wróciłem do internetu. Tym razem odwiedziłem kilka stron o wikingach.
– Geneza słowa “wiking” – odezwałem się, aby przerwać nieznośną ciszę – pochodzi od słowa “vik”, co oznacza zatokę, zalew. “Wiking” oznacza zatem tego, który ukrywa się w niej. Można je również wyprowadzić ze staroangielskiego “wic” i łacińskiego “vicus”, oznaczających ośrodek handlowy, miasto, warowny obóz.
– To stare hipotezy – odpowiedział szef. – Na przykład szwedzki uczony Askeberg wywodzi pojęcie “wiking” z czasownika “vikja”, co znaczy wykręcać, odchylać się. Jego zdaniem, wiking to człowiek, który porzucał swój dom i wypływał w morze. Krótko mówiąc: pirat morski.
*
Na miejsce zajechaliśmy po dwunastej. Zaparkowaliśmy wśród innych aut na wydzielonym placyku na wysokości plaży miejskiej u nasady Molo Południowego. Po północnej stronie tego długiego na ponad sześćset metrów pirsu cumowały między innymi statki pasażerskie, tramwaje wodne, a także muzealny żaglowiec “Dar Pomorza” czy okręt ORP “Błyskawica”. Po południowej zaś znajdowały się kompleks budynków Akademii Morskiej, Akwarium Gdyńskie i właśnie cel naszej podróży – basen jachtowy. O tej porze roku, a więc na kilka dni przed sezonem wakacyjnym, marina pękała już w szwach. Było ciepło i dął lekki wiaterek z zachodu. Widok na rozświetlone w słońcu wody Zatoki Gdańskiej urzekał, tak samo jak na widoczną w oddali Mierzeję Helską czy zalesione wzgórza Oksywia na północy.
“Havamala” zauważyliśmy od razu – cumował w głębi basenu przy Nabrzeżu Młodych Żeglarzy, a więc dosłownie na wprost naszego parkingu. Dłuższy od przeciętnych jednostek prezentował się naprawdę wspaniale. W zasadzie był to mały stateczek z niepozornie wyglądającym silnikiem, zwiniętym grotem i rolowaną genuą (typ prostego w obsłudze, niezawodnego słupa bermudzkiego). Lśniący siedmiometrowy aluminiowy maszt zdawał się sięgać nisko zawieszonych chmur, a bielutki kadłub ze zwisającą z dziobu kotwicą odbijał się w mętnej wodzie, potęgując wrażenie mocy i świeżości.
Na pokładzie znajdowali się Jorgensen i Luiza. Kobieta pomachała do nas na powitanie, więc odpowiedzieliśmy jej tym samym. Po chwili w kokpicie zauważyłem innych – dwóch krzepkich, ponurych i bardzo do siebie podobnych, ludzi. Ich podobieństwo nie kończyło się na kolorze włosów, w tym przypadku dosłownie białych. Po prostu, jeden był kopią drugiego i vice bersa. Bliźniacy?
Nieoczekiwanie podbiegł do nas strażnik przystani.
– Mam wiadomość dla jakiegoś... – przerwał na moment, zerknąwszy w karteczkę z notatnika – Pana Samochodzika? To chyba jakieś żarty, ale kazano mi tutaj przyjść.
– Nie, to nie żarty – mruknął szef. – Dziękuję panu.
Pan Tomasz odebrał karteczkę i odszedł na bok. Strażnik ulotnił się czym prędzej, a szef czytał zapisaną wiadomość nie dłużej niż pięć sekund, choć wydawało się, że trwa to znacznie dłużej. Morze jakby ucichło, a wraz nim wszelkie odgłosy z pokładu “Havamala”. A kiedy szef schował karteczkę do kieszonki i dołączył do mnie, świat znowu zaczął oddychać pełną piersią.
– Panowie! – zawołał w naszym kierunku Jorgensen. – Zapraszam!
Przed wejściem na pokład zrobiłem jeszcze swoim starym Niconem kilka zdjęć jachtu.
– Oto “Havamal”! – wrzasnął radośnie Norweg na powitanie.
Pan Tomasz rozejrzał się po pokładzie.
– Stosunkiem długości do szerokości – zaczął nieśmiało – nie przypomina może statku żony wodza wikingów “Oseberg”, który, jak wiadomo, miał dwadzieścia dwa metry długości i pięć szerokości, ale i tak pański jacht jest nieproporcjonalnie wydłużony.
– Brawo, Tomasz! – zaśmiał się Jorgensen.
– Pan Tomasz jest niezwykle spostrzegawczy – dodała Luiza.
– Dziękuję za komplement – szef posłał jej blady uśmiech. – Niektórzy mówią, że jestem wścibski. Coś w tym jest, bo wczoraj po opuszczeniu konferencji prasowej zauważyłem przed hotelem piękną kobietę, która wysiadła z ciemnego volvo na warszawskiej rejestracji. Rozmawiała z jego kierowcą przez uchyloną szybę, niestety, przyciemnianą, więc nie mogłem dostrzec jego twarzy. Potem kobieta przeszła obok mnie i zaszczyciła zaczepnym spojrzeniem. To dziwne, bo Leonardo di Caprio nie jestem.
Przez chwilę nikt nie odezwał się słowem. Zerknąłem na Luizę – wyraźnie pobladła.
– Zastanowiło mnie, dlaczego kobieta przyjechała na koniec konferencji? – kontynuował szef. – Coś mnie tknęło... jakiś szósty zmysł podpowiedział mi, że warto pojechać za tym volvo.
– I co, pojechał pan? – wydukała Luiza.
– Aż na Bemowo. Samochód zmierzał do osiedla domków jednorodzinnych na ulicy Himalajskiej. Niestety, dalej nie mogłem go śledzić, bo to teren strzeżony. Zapamiętałem jednak numery volvo i już wiem, do kogo należy ten samochód.
– Cholera! – z ust Luizy wyrwało się przekleństwo.
Odepchnęła stojącego najbliżej niej Jorgensena i bez słowa ruszyła do wyjścia. Wąskim trapem dostała się na nabrzeże, a stamtąd na parking.
– Gdzie pani iść?! – zawołał szczerze zdumiony Jorgensen.
Luiza machnęła tylko ręką i szybko wsiadła do czerwonego audi.
– Proszę pozdrowić od nas znajomego! – krzyknął za nią pan Tomasz.
Audi z piskiem opon wyrwało z nabrzeża w kierunku miasta.
– Gdzie ona jechać? – jęknął nasz kapitan. – O co tu chodzi? Jaki znajomy? Ona z kimś być?
– Nie zna pan tego człowieka tak jak my, panie Jorgensen – powiedział szef. – Ale to nie byle kto.
Zrozumiałem wszystko.
– A nazywa się Batura – dodałem ponuro.
EKIPA W KOMPLECIE * ZWIEDZAMY JACHT * CO SIĘ MIEŚCI W KABINIE NAWIGACYJNEJ * “DELFIN” * SPRZECZKA W MESIE * SONAR I ECHOSONDA * CO SIĘ RUSZA NA DNIE PORTU? * ODPŁYWAMY * DZIWNE ZACHOWANIE ANNY * NIESPODZIANKA, CZYLI MARCZAK SHOWMANEM * CHOROBA MORSKA * ZOŚKA
Jorgensen zerknął na mnie szczerze zdumiony. Nerwowo odgarnął ręką włosy i przez chwilę w milczeniu obserwował odjeżdżające z piskiem opon audi.
Zapaliłem papierosa.
– Jerzy Batura – zacząłem mówić – to jeden z najgroźniejszych złodziei dzieł sztuki w naszym kraju, kapitanie. Jest niezwykle sprytny, inteligentny, a odziedziczył to po świętej pamięci ojcu Waldemarze. Niestety, przysłowiowe jajko okazało się mądrzejsze od kury. Jerzy bije swego protoplastę pod wieloma względami, może z wyjątkiem dobrych manier i wiedzy historycznej. Jeśli się pojawia, można z całkowitą pewnością założyć, że dzieje się coś niezwykłego. Skoro Batura interesuje się naszą operacją, zaczynam mocno wierzyć w to, że na dnie Bałtyku znajduje się jakaś łódź.
– Do tej pory pan nie wierzyć? – zdziwił się Jorgensen.
– Byłem sceptyczny, przyznaję.
– Tylko gdzie jej szukać? – rzucił prześmiewczo Paweł.
– Właśnie dlatego tu jestem! – wykrzyknął Norweg, aż grzywka zasłoniła mu oczy. – Mamy najnowocześniejszą echosondę, panowie! I najlepszy na świecie sonar.
– Proszę nie zapominać – przerwałem mu – że Batura to przestępca, nie prywatny kolekcjoner–dżentelmen. To złodziej i bandyta, a nie żaden Arsen Lupin.
Jorgensen pokiwał tylko głową. Jeszcze przez chwilę odprowadzał wzrokiem oddalające się z przystani audi, nie wierząc w to, co się stało. Uśmiechnąłem się do własnych myśli. Wielokrotnie podczas moich przygód doznawałem podobnego uczucia zawodu. Piękna kobieta bowiem byłą najczęściej zapowiedzią perypetii niż idylli. Mój dawny zwierzchnik, dyrektor Marczak, wciąż wypominał mi moją słabość do spódniczek. Ile było w tym prawdy, nie wiedziałem. Ale jedno nie ulegało wątpliwości – dzisiejszy epizod z Luizą kazał mi trzymać się na baczności.
Z zamyślenia wyrwał mnie głos Pawła:
– O, mamy gościa!
Nasze spojrzenia powędrowały ku nabrzeżu, a konkretnie na budyneczek bosmanatu, zza rogu którego wyszedł trzydziestoletni mężczyzna w ciemnej marynarce i fotochromach na nosie. Nosił modną bródkę, a jego starannie zaczesane do tyłu kruczoczarne włosy lśniły w słońcu od nadmiaru żelu. Ciągnął za sobą walizeczkę na kółkach. Przypominał turystę, który wybiera się na wakacje, a nie w rejs naukowo–badawczy. Dostrzegłszy nas, przyśpieszył kroku.
– To Mr. Rzepka – wyjaśnił zaraz Jorgensen. – Przedstawiciel Fundacji Wspierania Ochrony Zabytków. Główna siedziba fundacji mieści się w Warszawie, ale niedawno utworzono filię w Gdyni.
– No tak, zabytki niszczeją, a fundacje rozkwitają – kąśliwie zauważył Paweł ganiąc mnie wzrokiem, jakbym to ja ustalał skład ekipy. – Po co nam facet w garniturze?
Kapitan rozłożył ręce w przepraszającym geście.
– Polityka. I biznes. Ale myślałem, że o wszystkim zostaliście poinformowani.
– Nie my ustalaliśmy skład – wtrąciłem. – Nawet nie znamy tego człowieka. My, biedni urzędnicy ministerialni...
– Ech, wy Polacy – kapitan przerwał mu westchnięciem. – Jak zwykle nie lubicie współpracować. Za to ciągle ze sobą rywalizujecie, niczym romantyczni rycerze.
– Romantyczni rycerze? – powtórzył Paweł. – Rycerze żyli w średniowieczu, nie w epoce romantyzmu.
– Paweł lubi żarty, co? – Jorgensen posłał mi kwaśny uśmiech.