Sekrety prominentów - Aleksander Minkowski - E-Book

Sekrety prominentów E-Book

Aleksander Minkowski

0,0

Beschreibung

Leśniczy Rem odkrywa, że ma dar przepowiadania przyszłości. Potrafi przewidzieć nadchodzące wypadki, a ponadto orientuje się, jakie sekrety mają ludzie z jego otoczenia oraz przed jakimi dylematami przychodzi im stawać. Wie także więcej niż inni o Naczelnym, który, wraz z towarzyszącymi mu prominentami, ma spędzić urlop w pobliskim pałacu.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 301

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Aleksander Minkowski

Sekrety prominentów

 

Saga

Sekrety prominentów

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1990, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728177563

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Rozdział pierwszy

Pierwszy raz przytrafiło się to Remowi, kiedy był już po wojsku i zabiegał o Brygidę. Siedząc z ojcem Brygidy na ławce przed chatą i popijając cherry-cordial, którą kupił specjalnie na tę okazję, Rem zobaczył nad kudłatą głową Cieślara mętnawy szarozielony pierścień. Świecił słabo, jakby przygasał.

— Jedziecie jutro na targ? — zapytał Rem Cieślara.

— Furką — odparł Cieślar. — Selery sprzedawać. Żeby wziąć dobrą cenę, trzeba być wcześnie rano na targu. Ruszę zaraz po północy.

— Odpuśćcie sobie — poprosił Rem, odpijając łyczek słodkiej wiśniówki. — Nie jedźcie lepiej, bo źle to się skończy.

— Co ty pleciesz, Remie? — zdziwiła się Brygida, szerokobiodra panna trochę przed trzydziestką, której stromy biust i dzikie czarne ślepia chodziły za Remem jak zaraza.

— Zeszłej nocy spałaś z Majorem —stwierdził Rem ku własnemu zaskoczeniu i marząc, żeby Brygida zaprzeczyła. — W leśniczówce na strychu. Przyszłaś do niego, a on już czekał po cywilnemu. Paliła się lampa naftowa, bo wyłączyli prąd. Miałaś na sobie zieloną sukienkę z indyjskiej bawełny. Najpierw piliście wermut...

— Świnio! — krzyknęła Brygida. — Śledzisz mnie?!

— Czemu miałbym nie jechać na targ? — zapytał stary.

— Nikogo nie śledzę — powiedział Rem. — Sam tego nie rozumiem. Widzę was na furmance, jak sobie drzemiecie pośród selerów. Noc jest. Latarnia z tyłu wam zgasła, chyba się nafta skończyła, a może wiatr dmuchnął. Ciężarówka pędzi... Kierowca, wesołek, maca taką tłustą dziewuchę w mini, ona mu nie pozwala kłaść tam ręki, rechoczą oboje... Trzask. Wyrzuca was w powietrze i głową o asfalt... Nie jedźcie!

— W głowie ci się pomieszało — powiedział Cieślar dopijając wiśniówkę. — Jeśli widzisz, co się stanie, to jak miałoby się nie stać? A jeśli nie pojadę na targ i nic się nie stanie, to mi selery zgniją.

Tłusta dziewucha, Adelajda Kornilczuk, zeznała później w sądzie, że wóz był nie oświetlony. Ekspertyza to potwierdziła: w momencie zderzenia latarnia nie paliła się, a fura jechała środkiem szosy, co wskazywało, że wozak spał. We krwi ofiary wykryto alkohol.

Drugi raz i następne nie szokowały już Rema. A to stodoła się pali Rudakom, a to Sitkowa powije dwojaczki, a to ulewa będzie jutro po południu, choć w telewizji zapowiadają słoneczność bez opadów. Z Brygidą wtedy zerwał. Wyszła za Majora. Sąsiadów niekiedy ostrzegał, ale zaczęto patrzeć na niego podejrzliwie, w końcu, po pożarze stodoły, wezwał go sam komendant posterunku i nawet nie pozwolił usiąść:

— Słuchajcie no, Rem, tylko bez numerów. Z kim podpalaliście stodołę Rudaków?

— Ja?...

— Wiemy. Kto był drugi?

— Kiedy wybuchł pożar, znajdowałem się w Bartach, dwanaście kilometrów od zabudowań Rudaka. W gospodzie. Jadłem kotlety ziemniaczane ze zsiadłym mlekiem, ludzie mogą poświadczyć.

— Mogą albo nie mogą — skonstatował komendant. — O tym my zdecydujemy. Skąd w takim razie wiedzieliście, że będzie pożar?

— Nie wiem. Ale wiedziałem. Różne rzeczy przychodzą mi do głowy i potem się sprawdza.

— O mnie coś wam przychodzi?

— Niech pan komendant się nie zgadza.

— Na co?

— Ja nie wiem, ale pan komendant wie. Lepiej będzie odmówić.

Komendant zaniemówił. Sapnął parę razy, rozpiął mundur pod szyją i po długiej chwili milczenia ruchem głowy kazał Remowi odejść. Nazajutrz, kiedy spotkali się na poczcie, komendant zrobił oko do Rema:

— Oj, numer z was, numer...

— A bo co, panie komendancie?

— Dziękuję, Rem. Jestem waszym dłużnikiem. Możecie na mnie liczyć w razie czego.

Asfaltową szosą nie opodal poczty przemknęły dwa srebrzyste mercedesy o identycznych numerach, z przyciemnionymi szybami.

— Był w pierwszym — powiedział Rem. — Zazwyczaj jedzie drugim.

— Naczelny?

— Mhm.

— Co o nim wiecie? — zapytał komendant posterunku tonem żartobliwym, jakby gadał z dzieckiem o głupstwach, ale oczy patrzyły czujnie.

Rem odczuł szczególny niepokój. Poprawił strzelbę na ramieniu i skórzaną torbę, z której wylewały się wiotkie szyje kaczek. Dziś ustrzelił trzy. Kucharz Ośrodka nie będzie zadowolony, bo spodziewa się pięciu. Co najmniej pięciu, powiedział, a byłoby lepiej, gdyby siedem, po jednej na każdy stół.

— To, co wszyscy — odparł Rem. — Charyzmatyczna osoba.

— Nie kręćcie... — usłyszał tuż przy uchu szept komendanta. — Coś próbujecie ukryć...

Leśniczy Rem zacisnął szczęki. Tego, co mu chodziło po głowie, postanowił nie przyjmować do wiadomości, a tym bardziej nie wymawiać głośno, a już zwłaszcza przy komendancie. Bzdury jakieś. Gwoli sprawiedliwości i na szczęście stwierdzić trzeba, że przywidzenia leśniczego czasami się nie potwierdzały. I tak być powinno. Ma człowiek jakiś margines na wybór, na przełamanie zaplanowanego, i wariant własny.

 

Oba srebrzyste mercedesy minęły tablicę zakazującą ruchu, potem budkę z żołnierzem uzbrojonym w kaem i mikronadajnik. Nadał. Gdy mercedesy zbliżały się do szlabanu, ten szedł już w górę, wpuszczając auta na most, malowniczym łukiem spinający brzegi górskiego potoku.

Dalej była kosodrzewina, siwe świerki, krokusy. Na łączkach w dole pasły się owce, pobrzękując dzwoneczkami. Wieżę kontrolną z dwójką komandosów wyposażonych w noktowizory oplatały bluszcze aż po sam szczyt — wyglądało, jakby siedzieli na drzewie. Starszy stopniem komandos wcisnął zielony klawisz na pulpicie i za szybką rozbłysło w odpowiedzi błękitne światełko: „Odbieramy”. Mercedesy zwolniły, wtaczając się w palmową aleję, poprzetykaną klombami nasturcji, berberysów, róż i frezji.

Aleja kończyła się przed pałacem w stylu neoklasycystycznym, odnowionym niedawno, niegdyś własnością książąt von Eisenach und Bohlau, spokrewnionych blisko z Habsburgami. Mercedesy stanęły przed wejściem. Do pierwszego zbliżył się energicznym krokiem smukły szpakowaty mężczyzna i otworzył drzwiczki. Naczelny, wysiadając, podał mu rękę.

— Czołem, Majorze — powiedział ze swoim słynnym, promiennie ciepłym uśmiechem, zabarwionym z leciutka ironią. — Znowu się spotykamy na zasłużonych wakacjach. Żadnych telefonów ani depesz, przynajmniej przez trzy pierwsze dni.

— Tak jest, obywatelu Naczelny — wyrecytował Major patrząc w zielonkawo uśmiechnięte oczy szefa. — Będzie spokój.

— Wszyscy już są?

— Z wyjątkiem Barda. Odwołał swój przyjazd.

— Spodziewałem się tego — powiedział Naczelny wchodząc w asyście Majora do holu wyłożonego hebanem z inkrustacjami. — Biedny Bard, on jeden nie potrafi odpoczywać. Co ja bym bez niego zrobił?

Nieomal równocześnie, a jednak w znaczących odstępach, notowanych fotograficznie w pamięci Majora, zaczęły się otwierać drzwi apartamentów na parterze. Pierwszy zdążył podejść Ikar: chmurna uroda cezarów, krótka biała grzywka przykrywająca czoło, mocny podbródek. Z poufałą serdecznością uścisnął dłoń Naczelnego.

— Jak udała się podróż? — zapytał.

Lucjan Marat, zobaczywszy od progu Ikara przy Naczelnym, pozwolił wyprzedzić się także Rajskiemu i Gajdaczowi, którzy podeszli do Naczelnego jednocześnie; Rajski z plikiem papierów w złocistej folii, swym przemówieniem zapewne, do skonsultowania z szefem; lubił mawiać, że pierwszym jego czytelnikiem i krytykiem jest zawsze Naczelny, a potem dopiero żona. „Żona Naczelnego” — dodawał po znaczącej pauzie, z uśmieszkiem, w którym nie było ironii, a tylko życzliwy szefowej humorek.

Naczelny ściskał ręce, poklepywał po plecach.

— Będzie dziś brydż? — zapytał Rajskiego. — Jeszcze pamiętam szlema z tamtego roku. To było niewyobrażalne.

— Liczymy, że towarzysz... — zaczął Ikar.

— „Że ty” — upomniał Naczelny. — Jesteśmy na wakacjach.

— Liczymy, że znowu dasz popis swego przewrotnego kunsztu — powiedział Ikar. — Chciałbym kiedyś pojąć, jak to robisz. Zwyczajna karta i szlem.

— Zbieg przypadków — powiedział Naczelny z zadowoleniem. — Impasy mogły nie wyjść. Gajdacz gra?

— Nie... i nie zamierza — odparł Gajdacz. — Ma dosyć gier w robocie.

— Ostatnio zgrał się nam na licencjach — wyszczerzył zęby Ikar. — Co jedna, to lepsza, a produkcja stoi. Brzydko mówią o naszym Gajdaczu.

— Mówienie to nadbudowa — mruknął Gajdacz. — Kłapanie dziobami, wasza specjalność.

— Nie obrażaj się — powiedział szef. — O mnie mówią, że się skończyłem.

— Kto? — wykrzyknął Rajski.

— Obaj dobrze wiemy, kto mówi i dlaczego. — Oczy szefa nagle zwęziły się, przebiły Rajskiego na wylot jaskrawym błyskiem i rozpogodziły się jakby nigdy nic. — O tobie mówią, że coraz gorzej słyszysz, a ja odpowiadam na to, że mój Rajski jest mistrzem selekcji. Brak nam selektywności w Egzekutywie...

Wszyscy zamarli. W nagłej ciszy Lucjan Marat wykonał kilka kroków i znalazł się naprzeciw Naczelnego. Naczelny zapomniał o pozostałych. Zrobił krok w stronę Marata i objął go za ramiona.

— Dziwiłem się, że mnie nie witasz — powiedział.

— Witam.

— Ale ostatni. Zawsze dajesz się wyprzedzić Ikarowi.

— Miałbym się ścigać z przyjaciółmi?

— Zastanawiasz mnie, Lucjan. Skromność czy przebiegłość, powolność czy nieśmiałość?

— Znam swoje miejsce — powiedział Marat. — Mogę je odstępować przy takich okazjach.

— Czerpie się z tego różne przyjemności, co? — zażartował Rajski i natychmiast pożałował, że znów się ujawnia ze swoją inteligencją; lepiej nie mieć przeciwko sobie Marata.

Gorban, asystent i sekretarz osobisty Naczelnego, kiwnął młodzieńcom z różyczkami w klapach marynarek. Różyczki były tego dnia znakiem rozpoznawczym ochrony, wczoraj nosili w klapach białe gwiazdki z emalii. Dwaj młodzieńcy znikli za drzwiami do pomieszczeń służbowych i wrócili prawie natychmiast: powitalny koniak w ogromnych pękatych kieliszkach ze złoconym monogramem „ZS” był zawczasu przygotowany, dla szefa o nieco innym odcieniu miodu. Pijał tylko ormiański markowy „Eniseli”. Młodzieniec z różyczką dyskretnym ruchem oczu wskazał Naczelnemu jego trunek. Potem reszta sięgnęła po kieliszki, trącano się, odpito po kropelce.

— Za spokojne wakacje — powiedział szef.

Jego pofałdowana szara twarz o nieco przydużym nosie i oczach zapadniętych głęboko, w czerwonych obwódkach — wołała o odpoczynek. Miał opinię niezniszczalnego, mówiono, że pracuje po szesnaście godzin na dobę. Gorban to potwierdzał. Ten subtelny poeta, autor Multiplikacji, które podbiły Europę po obu stronach Łaby, nie napisał już wiersza, odkąd zakochał się w Naczelnym. Wielbił go cicho i nieustannie, jak nastolatka gwiazdora estrady. Uznał, że z godnością sekretarza Naczelnego nie licuje poezja. Podobno marzył, że któregoś dnia Naczelny zleci mu napisanie dla siebie wystąpienia. Ale Naczelny swoje słynne mowy przygotowywał sam, a przynajmniej nie było wiadomo, kto mu w tym pomagał. Plotkowano, że żona.

— Będą spokojne — zapewnił Marat. — Umowa obowiązuje.

— Nie dam głowy — burknął Gajdacz, niecierpliwym łykiem kończąc koniak. — U mnie w każdej chwili może być gorąco.

— Ciekawe, za co ty bierzesz pieniądze — odezwał się Ikar.

— Nie za to, żeby wyręczać ciebie. — Gajdacz wyciągnął rękę i natychmiast znalazł się nowy kieliszek z koniakiem. — Pogoda ducha i radosne jutro to wy.

— Więc byt nie określa już świadomości? — zapytał Ikar.

— W tym samym stopniu co odbyt podświadomość.

Naczelny skrzywił się, nie lubił wulgarności. Skarcił Gajdacza spojrzeniem.

— Umowa obowiązuje — przypomniał z naciskiem Marat. — Żadnych profesjonalizmów. Odpoczywamy.

Naczelny spojrzał na Gorbana. Ten pojął w mig. Roztrącił krąg otaczający szefa i płynnym ruchem ramienia zaprosił w kierunku schodów, marmurowych, wyłożonych kremowym puchaczem. Prowadziły na piętro, które Naczelny zajmował w całości. Niegdyś kazał był umieścić w swojej pałacowej sypialni surowe żołnierskie łóżko, a w gabinecie biurko z żelaza, gołą żarówkę nad nim i w rogu szafę pancerną. Tylko szafa pancerna została, obudowana rokokową serwantką. Resztę zwieziono z kilku nadwiślańskich pałacyków, pod okiem Gorbana i pewnego historyka sztuki, aby wnętrzom nadać charakter jednolity, intymny i zgodny z epoką. Nawet obrazy — para rembrandtów, jeden goya, trzy oryginalne velazquezy — harmonizowały ze sobą w tonacji i temacie: szef lubił kobiece ciała. Młodziutkie, dojrzałe w pozach zachęcających wyobraźnię. Pełne piersi. Łona wygolone. Buzie dziecięce.

W obszernym łożu pod baldachimem z brokatu spał dwukrotnie car Aleksander i kilka razy marszałek Piłsudski. Sekretarzyk należał do Franciszka Józefa, na białym klawesynie koncertował Chopin. Naczelny też grał. Słuch miał wspaniały. Potrafił ze słuchu zagrać Taniec z szablami, Jermaka, a nawet początek sonaty Patetycznej. Gorban słuchał go wtedy w zachwyceniu, co rozbawiło Gajdacza: „Podlizuj się subtelniej, Emil. On nie uwierzy, że wolisz jego granie od gry Rubinsteina, he, he”. Gorban zesztywniał, jego ascetyczna twarz skurczyła się w paroksyzmie gniewu: „Ty skurwysynu cyniczny, pilnuj swojego szamba, żeby cię w nim nie utopiono za sabotaż, a ja podziwiam nie granie, tylko głębię duszy tego nadzwyczajnego człowieka”.

Naczelny wszedł do swego gabinetu, ochronę zostawiwszy na półpiętrze. Tylko Gorbanowi pozwalał oglądać, jak zrzuca marynarkę, ściąga krawat, uwalnia stopy ze sznurowanych pantofli i ze skarpet. Stopy miał białe, pulchne, parujące, z fioletowymi węzłami żył. Rozparł się w fotelu o złoconych poręczach, uniósł nogi nieco w górę i zaczął poruszać palcami.

— Co za ulga, Emil — powiedział ciepło do Gorbana. — Nareszcie mogę pozwolić sobie na zmęczenie i odpoczynek. A odpoczynek, Emilu, zaczyna się od palców, od palców, od pięt, od podbicia... Żołnierska prawda.

— Tak jest, obywa...

— Wakacje — przypomniał Naczelny.

— Będzie kąpiel, szefie?

— Puść wodę do wanny.

Łazienkę przeniesiono z pałacyku w Taborowie, więc również z bidetem, którego miała używać księżna Irina Conti, poślubiona węgierskiemu magnatowi Tabor-Esterhazy. Poprzedni Naczelny lubił takie rzeczy, przepadał za kafelkami erotycznymi i armaturą o wyuzdanych kształtach. Szef Gorbana bidet i kafelki pozostawił, armaturę kazał zmienić, a w miejsce emaliowanego cacka, w którym swobodnie mieścił się jego filigranowy poprzednik, polecił zainstalować mały basen z biczami podwodnymi i strażackim prysznicem.

Gorban puścił wodę sześcioma kranami ustawiając termostat na dwadzieścia dwa stopnie i wrzuciwszy do basenu sole o aromacie igliwia. Szef lubił zapachy lasu. Przypominały mu partyzancką ziemiankę, legowisko z gałęzi, bitwy i biwaki.

— Nie robię się młodszy — usłyszał Gorban. — Łydki znów mi schudły. Przekaż masażystce.

— Tak jest, oby... szefie.

Naczelny wszedł do basenu. Był opalony na brąz, tylko pośladki miał białe, pokryte gęsią skórką. Nawet wchodząc do wody, trzymał się prosto. Podejrzewano, że ma coś z kręgosłupem i nosi gorset, ale była to postawa. Kto się garbi, temu wyrasta garb.

— Emil.

— Tak, szefie?

— Zazdrościsz. Chciałbyś być mną.

— Nie.

— Śmiało. Nie będę miał ci za złe. Za złe miewam nieszczerość.

— Mówię prawdę — powiedział Gorban. — Nie umiałbym być wami. Kogo bym wtedy kochał?

— Siebie, Gorbanku, siebie! — Z łazienki biegł śmiech, bulgotanie, plusk wody. — Siebie kochać, prawdziwa katorga, miłość własna jest sędzią najsurowszym...

„Siebie kochać: prawdziwa katorga. Miłość własna jest sędzią najsurowszym” — zapisał szybko Gorban w czarnym skórzanym notesie.

— Już podawać sok? — zapytał.

— Przygotuj, ale nie podawaj. — Syk wody pod ciśnieniem, kłęby pary z uchylonych łazienkowych drzwi. — Kto najwierniejszy, jak myślisz? Siebie wyłącz. Kto?

— Chyba Remigiusz Bard — odpowiedział Gorban po pauzie.

— Nie Ikar? Nie Lucek Marat? Nie Gajdacz?

— Gajdacz pójdzie służyć diabłu za dobry komputer.

— A gospodarka leży...

— On myśli kursami walutowymi, w mózgu ma wskaźniki.

— No i co? Nie umie mi zrobić boomu gospodarczego.

— Księgowy nie wywoła boomu.

— A kto? — dobiegło z łazienki.

— Marzyciel, szefie — odpowiedział po pauzie Gorban. — Fantasta z wizją albo wizjoner fantastyczny, cudak, szarlatan. Cudu potrzebujemy.

— Więc cudotwórca?

— Tak.

— Nie mam w ekipie zaklinaczy.

— Przeciwnie, szefie — powiedział Gorban, cały czas robiąc zapiski w notesie. — Wyłącznie zaklinaczy i ani jednego szaleńca.

— Mój sok.

Gorban podniósł się szybko z fotelika, chwycił wysoką kryształową szklanicę z sokiem ogórkowym i zaniósł szefowi. Naczelny pił nieśpiesznie, malutkimi łyczkami. Potem coś z nim się stało. Obciągnął duszkiem.

— Myślisz, że władza to władza? — zapytał.

— Różnie bywa — odpowiedział dyplomatycznie asystent. — W naszym przypadku...

— Co w naszym przypadku? — ponaglił szef.

— Różnie.

— Władza to rozkaz, wykonanie, meldunek — powiedział Naczelny. — Za niewykonanie rozkazu sąd połowy. Dlatego wojsko to wojsko.

— Nic prostszego...

— Niż co? — ponaglił Naczelny.

Emil Gorban znał najtajniejszy sekret swojego szefa. W latach młodzieńczych szef chciał zostać zawodowym żołnierzem, ale przepadł na komisji lekarskiej. Są dwie wersje: niezrównoważenie psychiczne i wada wzroku, być może obie prawdziwe albo tylko jedna. W partyzantce był niezrównany. Potem, kiedy mógł już wybierać i bez względu na stan zostać bardzo wysokim oficerem, dał się uwieść polityce. W ogóle lubił być uwodzony. Ulegał rzadko: intuicyjna właściwość ludzi sukcesu. Pozostała w nim jednak z czasów młodzieńczych fascynacja mundurem, urzeczenie organizacją, tęsknota za surową prostotą i maciupeńki kolec niespełnienia. Kolczyk właściwie.

— Nic prostszego niż przeszczep — powiedział asystent. — Mundury i stopnie. Nadporucznik garncarstwa, sierżant stoczniowy, major owocowo-warzywny. Obowiązkowe ćwiczenia co pół roku. Poligon ojczyźniany. Bojowe medale i polowe sądy.

— A kto da jeść?

— Szef by coś zjadł? — poderwał się Gorban. — Są tartinki z łososiem na ananasie, paprykacz, śledzik w occie...

— Żołnierzy żywi naród — powiedział Naczelny mydląc sobie brzuch. — Żołnierz nie wytwarza. Żadne wojsko na świecie nie utrzymuje się samo. Kto by wyżywił nasz naród przemieniony w wojsko? Władzę mamy ograniczoną, między nami mówiąc. Możemy tylko mianować i odwoływać.

— Czymże władza może być ponadto? — zapytał zdziwiony asystent.

— Zechciej namydlić mi plecy — poprosił szef.

 

Biuro Majora przypominało sterownię statku kosmicznego, zakonspirowaną w kantorku księgowości. Liczydła i szafy ze skoroszytami sąsiadowały bezkonfliktowo z konsolą pełną migających światełek, klawiszy i mikrofonów. Szeleściła drukarka komputera, migały barwne obrazy na dwunastu monitorach telewizyjnych. Major dojadał kiszony ogórek. Dostawca przyglądał mu się ze zniecierpliwieniem.

— Mogą być — powiedział w końcu Major. — Chociaż chrzanu dałbym trochę więcej i więcej liści dębowych. Ogórki są wtedy jędrniejsze.

— Dam więcej — przyrzekł Rudak. — Załatwi się?

— A teraz ja się pytam o marynowany czosnek — powiedział wolniutko Major przyglądając się Rudakowi.

— Toć wiecie, że mi się stodoła spaliła.

— Czosnek miał być zamarynowany w domowym winie z czarnej porzeczki. Przepis otrzymałeś. Jeżeli dobrze pamiętam, na trzy czwarte wina jedna czwarta octu, ziele angielskie, gałka muszkatołowa, imbir, majeranek...

— Przecie mówię, że się stodoła spaliła! — wykrzyknął dostawca.

— Nie podnoś na mnie głosu — poprosił Major. — Dobrze słyszę, nie nazywam się Rajski.

— Że co?

— Mogę w każdej chwili sprowadzić z Tbilisi marynowany czosnek, ale staramy się oszczędzać ze względu na sytuację. Ty miałeś podjąć produkcję antyimportową. I co?

— Stodoła mi się spaliła. Trzymałem tam beczułkę z marynowanym czosnkiem. Kto mógł przewidzieć?...

— Rem przewidział. Ostrzegał cię. Było zabrać stamtąd beczułkę.

— Remowi wierzyć? — żachnął się Rudak. — W samego Pana Boga z trudem uwierzyć idzie ze względu na rozmaitą niesprawiedliwość...

— Co to za aluzje? — przerwał mu Major. — Pamiętaj, gdzie się znajdujesz i dla kogo dostarczasz. Płacę trzy razy więcej, ale jak nam tu będziesz truł, to uważaj.

— Pan Major źle zrozumiał. Ja o świecie. Wojny, katastrofy, AIDS...

— Jednak uważaj. Dwie trzecie płacę za zaufanie, a ten towar psuje się łatwo.

Chciał jeszcze coś dodać, ale zamigotał purpurowo ekran, wyskoczyły jakieś litery, cyferki. Major sięgnął po mikrofon, przedtem przeleciał palcami po klawiaturze komputera: „Tu Jacek, Ewa, 32 Igrek, projektowane 7 przez 12, wołam Franka Spinozę, rivanol, 3 — 3 — 3, hexenschuss pieregrupirowka i pir, megalopolis czwórka”. Wdusił dwa świecące przyciski. Zgasły.

— Panie Major, załatwi się? — zapytał cicho Rudak. — Możecie zapodać, że wam tu cement potrzebny.

— My nie musimy kłamać — powiedział z uśmieszkiem Major. — To nam próbuje się wciskać ciemnotę. Nadaj Remowi, żeby się zgłosił, mam sprawę do niego. Pomyślimy o cemencie.

— Dziękuję jak najserdeczniej, panie Major, i pozdrowienia dla Brygidki.

Major namarszczył krzaczaste rude brwi, aż mu się najeżyły u nasady nosa, jak chaplinowski wąs.

— Już nie ma Brygidki! — warknął. — Jest pani Majorowa, zrozumiano? Remowi też to powtórz, wszyscy sobie zapamiętajcie: Brygida Major, małżonka dowódcy Ośrodka „S” w Bartach.

Ruchem głowy odprawił Rudaka. Parą krótkich dzwonków wezwał żeński personel. Do biura weszły trzy eleganckie, młode i zgrabne, bez makijażu. Naczelny nie mógł patrzeć na makijaż, podejrzewał, że coś się przed nim ukrywa. Żonę miał artystycznie wymalowaną.

— Gdzie Laura? — zapytał Major.

— Sierżant Jaskulska masuje Naczelnemu łydki — wyjaśniła Tamara, szczuplusieńka i niesłychanie długonoga, o dużych zmysłowych ustach, które urzekały zarówno Ikara, jak Marata. — Nagłe wezwanie.

— Powinienem o tym wiedzieć — Major patrzył nieruchomo na personel. — Bardzo was proszę, pamiętajcie, że mam tu wiedzieć wszystko.

— Tak jest — potwierdził żeński personel.

— Ten tydzień: Ola i Elka podają w jadalni Tamara pokojowa dyżurna.

— A Jaskulska? — zapytała Tamara.

Była zazdrosna o Jaskulską i nie ukrywała tego. Miała ładniejszą twarz, nogi bezkonkurencyjne i zachęcające usta. Kiedy szła przez Barty, chłopcom zasychało w gardłach, taki miała podniecający chód: nie uznawała bielizny, ani tej górnej, ani dolnej, podobno lekarz jej to zalecił, aby skóra mogła swobodnie oddychać, co ważne jest przy skłonnościach alergicznych. Suknie nosiła z cieniutkiej bawełny, nieprzejrzyste. Intuicyjnie wyczuwała mężczyzn. Muszą mieć trochę żeru dla wyobraźni. A co Jaskulska? Rubens malował takie: głupawe tłuścioszki o rozmodlonych oczach.

— Bez zmian — odparł Major. — Do dyspozycji szefa. Czy wy przestaniecie ubierać się jednakowo?

Bliźniaczki Olka i Elka popatrzyły na siebie ze zdziwieniem i trochę bezradnie.

— Przypadek — powiedziały.

— Nie po to zakwaterowałem was w osobnych pokojach, żebyście się małpowały.

— Samo tak wychodzi.

— Nie stać mnie na dwie jednakowe. Sam dopilnuję, żebyście nie miały w szafach takich samych szmat. Olka, utlenisz włosy.

— Ale...

— Sierżant Galska!

— Rozkaz!

— Ma być miło, ciepło i rodzinnie — powiedział Major lustrując wyprężone dziewczęta. — To są ich wakacje. Przyjechali tu zmordowani, mają się zregenerować. Nie będę wam robił wykładu o ideowej wadze wypoczętego kierownictwa. Elu, pamiętaj, że Marat nie jada klusek; lubi, ale nie jada. Wino na stole Ikara ma być rozcieńczone sokiem porzeczkowym, a Gajdaczowi jak najczęściej golonki z młodym grochem purée, tylko chrzan, nigdy musztarda.

— Tak jest.

— Z Rajskim jak najmniej rozmów. Uśmiechy, gestykulacja. I żeby nie wyczuł, zrozumiano?

— Tak jest — odpowiedziały chórkiem siostry.

— Raporty co wieczór, zgodnie z regulaminem, tylko czytelnie pisać!

— Czy Jaskulska... — zaczęła Tamara, ale Major przerwał jej niecierpliwym gestem.

Odprawił dziewczyny. Nadelektroniczny sygnalizator zaczął kablować meldunek specjalny dla Naczelnego: sytuacja w kraju, sytuacja w świecie. Dwie stroniczki, sam sos. Majora od dawna fascynował autor meldunków specjalnych, chciałby go zobaczyć, może nawet porozmawiać. Autor miał w głowie, jak trzeba. Świat podzielił na strefy zainteresowań. W przeciwieństwie do dziennika telewizyjnego, gdzie roi się od katastrof, trzęsień ziemi i wybuchów, meldunek specjalny zawierał tylko esencję z tajnych spotkań, sekretnych rozmów, listów poufnych. Więcej było o tamtych, mniej o naszych, ale o naszych też. Szczególny nacisk kładł autor na religię. Milicja w Libanie chrześcijańska, w Azerbejdżanie islam, w Armenii prastary katolicyzm, w Pretorii konszachty judeo-buddyjskie z reperkusjami na osi Jerozolima—Tybet. Wczuwając się w intelekt autora, Major przychodził do wniosku, że naskórkowy materializm był owym opium dla ludu, mającym odwrócić uwagę od wiar i religijnych waśni, lecz nie przeniknął pod naskórek, jak kiepski krem, który wcześniej wysycha niż wsiąknie. Motorem ruchów są emocje, napędem konfliktów fanatyzm, przekonanie o wyższości własnego boga i niechybnej nagrodzie za wierność. Płynięcie z tym prądem niosło ku władzy. Major przypomniał sobie pewnego ludowego trybuna, który o mały włos nie pokonał władzy konstytucyjnej, obiecując ludziom szczęśliwe braterstwo i obnosząc się z relikwią w klapie. Gdyby władza konstytucyjna nie ukończyła była niegdyś seminarium duchownego i nie odwołała się do własnych talentów kaznodziei, mogłaby zostać przelicytowana. W krucjatę przeciw antychrystom społeczność i tak nie uwierzyła, że jednak dosyć miała wtedy chaosu, pozwoliła się nastraszyć.

Stroniczka raportu krajowego była jeszcze zwięźlejsza. Ani słowa, że górnicy fedrują, pociągi kursują, proszki do prania w sprzedaży. Krótki sygnał o nielegalnym wiecu. Ulotka w Krakowie. Huta żąda wyższych płac. Lider cepeenowców znów się spotkał z liderem kobziarzy i knują.

Jacy kobziarze?

Co za cepeenowcy?

Wstydź się, Major: tyle lat służby i nie kojarzysz natychmiast, że szyfr. Ty o autorze meldunków nic nie wiesz, ale on może wiedzieć o tobie wszystko, nawet, co ci się śni. Są już sposoby. Szyfr jest po to, abyś ty, pośrednik, za dużo nie wiedział. Nie więcej niż musisz jako dowódca Ośrodka „S”, darzony w kadrach zaufaniem pierwszego stopnia. Że już nie ma wyżej? Tu się mylisz, Majorze. Określony stopień zaufania sam w sobie zakłada margines na nieufność.

I słusznie, Majorze, i słusznie...

Ale najwyższy kunszt autora meldunków nie polegał na zwięzłości i soczystości faktów. Major wyczuwał w nim subtelnego kompozytora, wyrafinowanego architekta prawdy, który zna gust swojego klienta. Naczelny nie lubił koncentratów wyłącznie pesymistycznych. Mawiał, że pesymizm fałszuje świat. Zubaża (brrr, co za słowo, może lepiej „uboży”, „zbiednia” lub zwyczajnie — „uszczupla”?) jego bogactwo, z sumy prawd czyniąc nieprawdę. Anonimowy autor meldunków dozował więc i zestawiał, porcjował i cedził, aby prawdy wyglądały prawdziwie, acz nie przygnębiająco. „Na tajnej naradzie sinych potępiono konszachty cepeenowców z kobzą”. Tam też ambicje, też konkurencja, walka.

Fakty jak cegły. Można je zwalić na kupę. Można z nich ułożyć mur obronny, twierdzę, bunkier. Można wybudować ażurowe pałace, baśniowe zameczki, sonaty i symfonie. Major, który wolał metaforykę kulinarną, mawiał do Brygidy, że fakty niczym kapusta: dla jednych ordynarny bigos, dla innych kolorowa oprawa do ostryg z krewetkami a lá Henryk Sabaudzki.

Biuletyn dla pozostałych członków Egzekutywy był obszerniejszy i bardziej zbliżony do gazet, choć w nim również nic pomieszczano różnych budujących oczywistości, a tylko informacje przykuwające uwagę. Autorem biuletynu musiał być ktoś inny, z innego aparatu, mniej profesjonalnego niż wyspecjalizowane służby, konkurujące między sobą o względy Naczelnego. Od czasu do czasu trafiał się w biuletynie pouczający komentarz, dotyczący na przykład interpretacji konfliktów wokół Złotej Świątyni w Indiach. Biuletyn nie był numerowany. Major nie musiał stemplować każdej stroniczki i plombować w specjalnej kopercie z metalowej folii.

Na koniec syntetyzator komputerowy wyrzucał instrukcje z Centrali dla Majora. Dotyczyły dostaw, jadłospisu i rozrywek, kaset wideo, koncertów w muszli parkowej, a także rotacji ochrony, tajnych inspekcji kuchennych i kilku innych spraw, o których nie należy wspominać. Badania personelu odbywały się co tydzień i dyskretnie. Sprawdzano, kto z kim się widział, o czym rozmawiał, gdzie był w wolnym czasie, czy nie zawarł nowych znajomości. Były to kontrole rutynowe, nikomu nic przeszkadzały, a nawet poprawiały samopoczucie, ponieważ w razie czego dawały alibi. Major zdawał sobie sprawę, że i on jest sprawdzany. Znał prawa służby. Ciekaw był, kto to robi i w jaki sposób, albowiem ani razu jeszcze nie przyłapał swojego kontrolera na gorącym uczynku. Znaczyło to, że jest ceniony: im wyższa ranga, tym wybitniejszy fachowiec nadzorujący — przecież jest, a jakby go nie było.

Zabrzęczał bączek pod jedynką za pancernym szkiełkiem: Naczelny wzywał przez radio swego zastępcę. Major odruchowo sprawdził, czy włączył się zapis automatyczny. Kaseta zapisu była pod plombą, ale wciśnięcie niepozornego guziczka w lewym dolnym rogu konsoli wprowadzało rozmowę do słuchawek i Major mógł śledzić dialog szefa z Bardem. Oczywiście nie miał prawa tego robić bez wyraźnego rozkazu z Centrali. Podsłuch rejestrowała inna kaseta. Ale nie zawsze rejestrowała, coś działo się niekiedy z mechanizmem, a Centrala chętnie słuchała relacji z przypadkowych podsłuchań.

Major nałożył słuchawki. Remigiusz Bard głosem pełnym znużonej słodyczy zapewniał, że kroki zostały podjęte i są już efekty: całkowity spokój.

— Też źle — zachrobotał metalicznie głos Naczelnego, przetworzony przez urządzenia zniekształcające, co miało zapewnić niepodsłuchiwalność. — Ja potrzebuję ruchu, działania. Zrób coś. Maleńki bunt, awantura kontrolowana, czyjś upadek i naprzód! Naprzód, rozumiesz? Musimy mieć pokazówkę, sukces na plakat. Dawniej nam się to udawało, pamiętasz?

— Dawniej było inaczej...

— Jeżeli nie dajesz sobie rady, powiedz.

— Słucham?

— Nie przyjmuję do wiadomości. Muszą robić, co do nich należy! Już leczyliśmy schizofrenię, pamiętasz?

— Były metody...

— Remigiusz, czy ja mam ciebie uczyć? Jeżeli nie cheesz ścinać głów masowo, wybierz najdostojniejszą i pokazowo pod topór.

— To nie jest na telefon, szefie...

— Mam wakacje.

— Zrozumiałem.

— Jeśli nie ty, to kto? Jeszcze w to wierzę, choć niektórzy już sugerują, że jest inaczej.

— Szefie. Gwarantuję. Udanych wakacji.

— Gdy nie chcesz ścinać głów, zetnij jedną. Pozdrowienia dla Leokadii.

Major wyłączył się, ukrył słuchawki w specjalnej wnęce. Wezwał koniuszego i kazał osiodłać konia do przedobiedniej przejażdżki.

— Dla Naczelnego Tajfun.

— Wiadomo, innego by nie dosiadł.

— Zastrzyk dostał?

— Podwójną dawkę, będzie jak baranek.

Idioci, myślał Major idąc do siebie na obiad, nie kojarzą, dlaczego Tajfun innych zrzuca, a Naczelnego nie, jakby Naczelny był kowboj. Piętrowe kombinacje i dziecięca naiwność. Naczelny długo mózgował nim skompletował sobie zestaw według takiego właśnie klucza. Bo nie jest to przecież zbieg okoliczności. Były rektor: wie, czego można spodziewać się po profesorach, akademikach, intelektualistach. Zestaw reprezentacyjny — niech ktoś powie, że oto znowu ekipa miernot, kwiat negatywnej selekcji, ośla czapa aparatu. Nie tym razem! Kwiat negatywnej selekcji żyje z cieniutkich emerytur i nie należy go zatrudniać nawet w szkołach średnich. Rządziłeś? No to jesteś urządzony. Wreszcie tak jak chce naród: nieskażeni, nieskazitelni, utytułowani, wszyscy w encyklopedii. Kto coś powie? Jeden Gajdacz gdzieś przedtem dyrektorował, ale krótko i ma prawdziwy doktorat, nie z Torunia. Major roztrząsał w myślach pomysłowość Naczelnego, jego fantazję i wyobraźnię, a Brygida nakładała mu na talerz cielęce kotleciki z młodymi kartofelkami posypanymi koperkiem.

— Szef jest bomba — powiedział Major.

— Nie przy jedzeniu.

— Mógł zostać Naczelnym parę kadencji temu, ale nie chciał. To skromny człowiek.

— Sałaty?

— Inteligentny, oczytany, aż nie pasuje...

— Do kogo? — zapytała Brygida.

Jezu, to niemożliwe, żeby ona, pomyślał panicznie Major, sam ją sobie wybrałem, Centrala z początku nie chciała zatwierdzić, żonie takich zadań nie zleca się, po prostu nonsens.

— Nigdy nie pasuje — powiedział z mocą Major. — Charyzmatyczna postać. Można sałaty?

— Toć dawałam — przypomniała Brygida. — Rem był, pytał o ciebie.

— Po co?

— Powiada, że go szukasz.

— Jeszcze nie mógł o tym wiedzieć...

— Leonard? — Brygida zaśmiała się, jej diabelskie ślepia strzeliły kpiącym błyskiem. — Wiedział, nim pomyślałeś.

Major przypatrzył się żonie z nagłą podejrzliwością.

— Czy ty przypadkiem znowu z nim nie zaczynasz? — spytał.

Major nigdy nie miał prywatnego życia. Odkąd jako chłopiec bił się z Niemcami pod Naczelnym, niedługo zresztą, bo wraz z Naczelnym — wtedy kapitanem Czelnym — przeniesiony został do zwiadu, później zaś do wywiadu i kontrwywiadu, gdzie już pozostał, dyskretnie, lecz znacznie awansując, otóż od swoich prapoczątków Marian Major godził się sprawy osobiste podporządkowywać służbowym. Jednostka była rodziną, dowódca matką i ojcem, przypadkowa panienka narzeczoną. Aż poznał Brygidę. Miłość do Naczelnego, wyniesioną jeszcze z lasu, podzielił przez pół i intymniejszą połowę oddał Brygidzie, dla Naczelnego rezerwując wierność i wiarę. Już w lesie umiał Naczelny rozpalać wyobraźnię chłopców ideami. Świat miał być lepszy, bogactwa po równo, każdemu szczęście. Rzecz jasna, po rozprawieniu się z wrogiem: najpierw z okupantem, potem z reakcją, potem z wrogami przyjaciół. Rozprawy nigdy się nie kończyły, stąd na szczęście dla każdego trzeba było poczekać, a zresztą świat po bliższym poznaniu okazał się nadzwyczaj skomplikowany. Major jednak wierzył. W chwilach wolnych od zajęć nie wątpił w suwerenność, kochał sąsiadów bez wnikania w detale i nie wątpił, że będzie lepiej, a może nawet dobrze.

Aż tu raptem Brygida.

Major był już wtedy gorzko doświadczony rebelią i pacyfikacją, kilku szefów mu się wykruszyło, jeden zwiał z papierami, rodzina podzieliła się na zgaszonych i czytających w gwiazdach. Lektury gwiezdne zapowiadały Wielkie Coś, tylko daty były różne. Zgaszeni głosili, że będzie gorzej, a nawet tak samo. Major trochę osiwiał. Jeszcze się modlił z przyzwyczajenia do starych portretów, potem do miejsc, gdzie wisiały, potem do własnej młodości. Modlitwa jest atawizmem, projekcją wstecz. W końcu Centrala zaproponowała Majorowi Ośrodek „S” w Bartach, tak jak zasłużonym zbytecznym oferuje się placówki, ale tu była robota i odpowiedzialność. Jako dodatkową nagrodę los zafundował mu miłość.

Miłość spóźnioną, młodzieńczą. Ze zmysłami. Z poezją: Major zaczął pisywać wiersze do Brygidy Cieślar, później do Majorowej. Z zazdrością wreszcie: Major podejrzewał, że Brygida to lubi nie tylko z nim.

— No więc? — powtórzył. — Czy ty przypadkiem...

— Nudzisz — powiedziała czule Brygida. Zjedz kompotu z brzoskwiń, dobrze to robi na potencję.

— Masz do mnie zastrzeżenia? — zapytał Major.

Mogła mieć. Treść meldunków do szefa, nagłe dyspozycje Centrali, rotacja chłopców, grymas Ikara przy deserze, awaria silnika motorówki podczas przejażdżki Marata z Rajskim po jeziorze, dziwne milczenie Jaskulskiej, gdy wróciła z masażu od Naczelnego, a nawet głupio wieloznaczne gadanie Leonarda Rema wytrącały dowódcę Ośrodka z równowagi co najmniej na noc, a właśnie w nocy czyni się to, do czego zrobiła aluzję Brygida. Major, gdy myślał, nie mógł. Musiał być odprężony, najlepiej po kielichu. A na kielich rzadko mógł sobie pozwolić, ponieważ zdarzały się nocne wezwania do Naczelnego albo nagła łączność z Centralą, żądanie natychmiastowego raportu albo rozkaz podjęcia bezzwłocznie pewnych działań. W końcu Major wymyślił sobie bóle. Bolał go krzyż, wątroba, coś w klatce piersiowej. Ból był nie do zniesienia, przemieszczał się, żaden lek nie działał uśmierzająco. Pomagał tylko spokój. Doktor Lech, osobisty lekarz szefa, uznał, że jest to reperkusja po odłamku, który utknął niegdyś w Majorze i w nim pozostał. Bóle zostały w ten sposób usankcjonowane, wszyscy o nich wiedzieli i Major mógł bez zakłóceń pofiglować z żoną, która lubiła długo i ciekawie, z przodu i z tyłu, leżąc i siedząc, a najchętniej stojąc w oknie i niby sobie wyglądając, gdy tymczasem pupa niecierpliwie wypięta wpijała się w męskość Majora, zaciskała kurczowo, a potem rytmicznie, i napędzała, goniła, pchała i gniotła aż Majorowi mózg stawał. Zdarzało się jednak, że szli do łóżka i Major kombinował, jak by tu zasnąć czy też udać, że śpi, bo o spaniu nie było mowy, gdy Centrala zlecała pewne czynności, których sensu Major nie rozumiał, a nawet się bał. Centrala stanowiła organizm samoistny, jak każda taka centrala. Niezależny od fluktuacji, koniunktur i zmian personalnych. Zapewne od praczasów spełniała te same zadania, zlecane przez różnych przeciwko różnym i dlatego zachowała ciągłość profesjonalną, kultywowała fachowość, czciła technikę i była bezosobowa. W przeciwieństwie do innych ciał i gremiów zatrudniała tylko specjalistów: właściwego na odpowiednim miejscu. Tu nie było słodkich improwizacji, koleżeńskich protekcji i sentymentów. Majorowi to zresztą odpowiadało. Jak każdy, cenił porządek, a do porządku, wiadomo, tęsknią najwięksi nawet bałaganiarze i improwizanci. Dowolność jest dobra, gdy pniesz się w górę. Będąc na górze, zarządzasz ład, ustanawiasz prawa. Stąd pozorna niespójność nadmiaru praw i niezliczonych woluntaryzmów — jedni już są, inni się wspinają.

— A co w momentach przesilenia? — zapytał Leonard Rem siedząc naprzeciw Majora, rozluźniony, w rozpiętej kurtce myśliwskiej, i popijając żubrówkę z wysokiej kryształowej szklanicy, którą skreślono ze stanu ze względu na drobne nadkruszenie.

— Zależy od stopnia — odparł Major, też na luzie, też ze szklanicą już nieobecną na stanie Ośrodka, do połowy opróżnioną z żubrówki; nadano, że chwyciły go bóle i będzie spał do samego rana po silnym środku nasennym, bez względu na okoliczności. — Przesilenie zwykłego stopnia nie wymaga żadnych zmian prawnych. Tamten odszedł, ten przyszedł. Fanfary, ciepłe słowa, karp, niedźwiedź. Nie stawia się nas w stan pogotowia.

— Bywa inaczej.

— Przesilenie wyższego stopnia dawało odbicia w konstytucji. Niżej nie.

— Konstytucja bez „niżej” to czytanka dla szkolnych dzieci — powiedział Rem. — Naczelnik nie będzie jej czytał.

— Bo zna.

— Bo go nie obowiązuje. Nic o skupie, o kontraktacji, o rynku, o kluczu. Naczelnika obchodzi przepis wykonawczy albo telefon z województwa. Konstytucja, Majorze, jest aktem strzelistym z okazji państwowych świąt. Wszystkie konstytucje są piękne.

— Wszystko się zmieniło. Nie dostrzegasz? Mamy początek innego świata, Leonardzie. Przesilenie totalne. Idą na przemiał przepisy, dyrektywy, ustawy, uchwały, rozporządzenia.

— Konstytucja bez zmian.

— Naczelny ogłosił nowe czasy.

— Balans. Woda w kranach jak śmierdziała, tak śmierdzi.

— Nie u nas w Ośrodku — powiedział Major.

— Te specjalne filtry, co? Usuwają nawet radioaktywność.

— Skąd wiesz o filtrach? — zdumiał się Major i zaraz się skarcił, że zapomina o właściwościach leśniczego.

— W Monachium nie mogli wam ich sprzedać ze względu na strategiczność — powiedział leśniczy. — Więc je sprzedali do Mozambiku, tam kupił je kupiec z Lagos i przemycił do Transylwanii. Dopiero stamtąd trafiły do Bart. Po cenie, ma się rozumieć, siedmiokrotnie wyższej, plus transport.

— Zdrowie kierownictwa nie ma ceny — powiedział Major. — O filtrach ani słowa nikomu, jasne?

— Radioaktywność nas zniszczy. — Rem pociągnął tęgi łyk z kryształu i zakąsił wieprzowym kabanosem, podsuniętym przez Brygidę. — Wszyscy już świecimy, ty też, tylko nie każdy widzi świecenie.

Major przysunął się do leśniczego, zajrzał mu głęboko w oczy. Może liczył, że Leonard odgadnie pytanie i odpowie bez zadawania go na głos. Ale Rem nie zechciał mu pomóc, więc Major zapytał półgłosem:

— Kierownictwo świeci?

— Mnie obchodzi naród — powiedział leśniczy. — Czym on Panu Bogu zawinił, że go sobie wybrał? Najpierw dał mu się rozwinąć, zakwitnąć, pozwolił stać się wzorem dla innych narodów. Na tych ziemiach skrzyżował szlaki ze Wschodu na Zachód i z Północy na Południe, umówił Europejczyków z Azjatami, Tatarów i Karaimów, żydów i chrześcijan. Protektorami byliśmy, mediatorami i mecenasami, mądrym dawaliśmy gościnę, przedsiębiorczym opiekę i przywileje. Aż tu raptem bęc!

— Jaki bęc? — zapytał Major, który nie miał czasu na historię.

— Supermocarstwo, od morza do morza, widzisz ty to, Marian? Twoja Polska, Majorze! No i bęc.

— Dlaczego bęc?

— Amok. Sąsiadom do gardeł. A tu Szwedzi, Wikingi mrozem hartowane, pazerne. A my skłóceni, rozkapryszeni, damscy. Najpierw wojna z Ruskimi i strata Kijowa, potem ze Szwedami i po Inflantach, wreszcie z Turkami i żegnaj Podole, Ukraino... Roztrwoniliśmy Polskę, Majorze. Niczym magnat fortunę w Paryżu na dziwki.

— Ty musisz wiedzieć, co się stało — powiedział Major.

Leonard zamyślił się, potarł czoło. Miał czoło wypukłe, z naroślami po bokach, jakby śladami rogów, nad czołem smolistą mierzwę, poskręcaną w zwitki, w supły. Nie było mowy, żeby to się dało rozczesać.

— Ukryta prawidłowość — odparł wreszcie. — Jedni podnoszą się, inni upadają, przez to ruch w naturze, a natura to ruch. Powodzenie mąci umysł, tak zginęło Cesarstwo Rzymskie. A podczas wojny, pamiętam, nikt się nie przeziębiał.

— Pewno byliśmy źle rządzeni.

— Co zależy od rządzącego? Minister może sobie mianować. Na urodzaj wpływu nie ma, apetytów ludzkich nie poskromi, gwiazd nie zmusi do sprzyjania. Zaplanuje wspaniałość, a wyjdzie mu gówno.

— Bo źle zaplanował.

— Tu się mylisz — powiedział Leonard. — Plany są dobre. Tylko nastrój się zmienia nie wiadomo dlaczego i ludzie już nie chcą do kina, chcą boczku.

Major uzupełnił żubrówką kryształowe szklanice, Brygida doniosła kabanosów i półmisek łososiowych zawijasków, wypełnionych rakowym kremem, z cytrynką i pomidorkami, na zielonej sałacie.

— Frykasy przyrządzasz — zdziwił się Rem.

— Ja? Stamtąd. Ze śniadania zostało.

— Protokolarnie spisane na straty — uzupełnił Major. — Nie szkoda wyrzucić? Eminencji jest lepiej, oni nie mają takich problemów, jak my.

— Ty też masz problemy? — zapytał leśniczy. — Mój problem to las. Żeby zachować równowagę i nie dopuścić do zniszczeń. Zimą karma dla zwierzyny, w sezonie odstrzał nie za duży, walka ze szkodnikami, ale i listków dla nich trochę, żeby ptaki nie powymierały z głodu. Najważniejsze, Majorze, dla leśniczego jest wyczucie równowagi naturalnej, która się waha w zależności od czynników. A jakie problemy masz ty?

— Nam jest ciężko, ponieważ odpowiadamy za całość — odparł dowódca Ośrodka. — Tu i teraz w dodatku, podczas gdy Eminencja ma na głowie tam i potem.

— Zazdrościcie Kościołowi — stwierdził uśmiechając się Rem.

— Też byśmy chcieli sprzedawać bilety na cudzą imprezę. Eminencja inkasuje, a po towar do Pana Boga.

— Dlaczego nie wymyślicie czegoś podobnego?

— Wymyślili — wtrąciła Brygida serwując kolejny, protokolarnie wyrejestrowany półmisek, do połowy wyłożony tartinkami z kawiorem czerwonym i czarnym. — Przedpłaty proponują, dziś wpłacasz, w przyszłości wyjmiesz. Tylko terminu przyszłości nie podają...

— Zamilcz! — próbował przerwać jej Major.

— ...a człowiek, bydlę sakramenckie, przyzwyczajony do kalendarza. Starczy, że mu się daty parę razy nie zgodzą. Ma gdzieś...

— Brygido!

Sama nalała sobie żubrówki do szklanicy i opróżniła ją duszkiem. Na kawior nawet nie spojrzała, przegryzła małosolnym domowej roboty. Czarcie ślepia gorzały wyzywająco.