Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
To nie jest miałki romans o grzecznych panienkach z przedmieścia, ale mroczna opowieść o destrukcyjnej relacji, która z masochistycznego zaburzenia osobowości zmienia się w osobliwy rodzaj sztuki... W bliżej nieokreślonym amerykańskim mieście żyją dwie artystki. Tess, zwykle ukryta pod maską spawalniczą i tworząca na wysypisku śmieci, fascynuje się rzeźbieniem w metalu. Z kolei Bibi - mistrzyni tańca nowoczesnego pragnie wyrażać twórcze ekspresje ducha wykraczające poza normy ciała. Te dziwne kobiety stworzą artystyczną grupę Chirurgów Zagłady i zupełnie zatracą się w namiętnym związku opartym na ekstremalnych torturach ciała. ,,Skóra" jest metaforyczną opowieścią o granicach w sztuce i relacjach międzyludzkich. Nie musisz kochać tatuaży ani awangardowej rzeźby, by z przejęciem przeczytać ,,Skórę" od deski do deski. Ta lektura pozwala wyzbyć się uprzedzeń, zapomnieć o ograniczeniach ciała.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 365
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Kathe Koja
Tłumaczył Robert P. Lipski
Saga
Skóra
Tłumaczenie Robert Lipski
Tytuł oryginału Skin
Język oryginału angielski
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2003, 2022 Kathe Koja i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728352977
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Dla Ricka
i Aarona,
zawsze moich
Pragnę podziękować Jimowi Pallasowi za porady techniczne, a zwłaszcza memu ojcu, Brunonowi Koi, za anielską cierpliwość wobec niezliczonych pytań.
Winna jestem również mą wdzięczność wydawnictwu Re/Search, którego teksty Nowocześni barbarzyńcy i Podręcznik kultury przemysłowej stanowiły dla mnie nieocenione źródło informacji.
Jak zawsze pragnę również przekazać specjalne podziękowania i wyrazy miłości Rickowi Liederowi za wszystko, co nieuchwytne, nieokreślone i ogólnie za wszystko.
Każda idea stanowi zachętę.
Oliver Wendell Holmes Jr.
Kurz. Ponad sklepem wielobranżowym, artykuły monopolowe, lotto, automaty karmione przez najbiedniejszych z biednych monetami czarnymi od obracania ich w kieszeniach; maszyna burczy nerwowo, dźwięk przypomina kaszlnięcie. Brud wokół oczu, brud za paznokciami jak pył sproszkowanych kości, świeże oparzenie od cyny lutowniczej na nadgarstku po wewnętrznej stronie, czerwone jak krew i zbyt świeże, aby je bandażować. Brud jak cukier między jej zębami.
Zrobiło się już ciemno, zastanawiała się, czy nie zejść już na dół; za garść drobniaków kupić kanapkę i może butelkę jakiegoś napoju. Pracowała przez cały dzień, spocona i poparzona, grube, przepocone spodnie robocze przylepiały się jej do nóg. Na stole roboczym leżą długie ręce rzeźby, szaleńczo nieruchome, piękne, i gdzie tu różnica?
Ona również miała długie ręce, mocno umięśnione, przerzucanie metalu uczyniło ją silną. Odchodzi od stołu, aby się przeciągnąć, pochyla się niezdarnie, wyciągając ręce przed siebie, i rzuca ciche — och, boli, kiedy jakiś staw okazuje się bardziej oporny; przeciąga się mocniej.
Całe pomieszczenie miało mniej niż trzy metry szerokości i było absurdalnie długie, licząc od drzwi do przeciwległej ściany, podłoga wokół stołu zdarta niemiłosiernie, miejsce pracy otoczone tajemniczą ścianą paneli spawalniczych, nieprzejrzystych jak prastary parawan. Opodal stołu zielony, metalowy regał z szufladami (niektóre na wpółwysunięte, wypełnione są narzędziami i kablami, w innych znajdują się maseczki z filtrami, hełm spawalniczy i gogle) tworzy krzywe L, poobijana kanapa, stół z naczyniami kuchennymi, pusty zlew. W najdalszym rogu pofałdowany zielony plastyk, sięgający do piersi i zasłaniający częściowo toaletę i kabinę prysznicową, wyglądającą jak uliczna wygódka, wydzielające tę samą słabą, chemiczną woń. Przechodząc przez pokój, rozbiera się i wchodzi pod prysznic, strugi wody żądlą jej ciało, zimna woda łagodzi ból oparzonego nadgarstka i nieco mniej bolesne ślady drobnych oparzeń na policzku.
Strąki mokrych włosów w oczach, ręcznik jasny jak jej oparzenia, ktoś go dla niej podwędził, na grubym materiale wydrukowana jest wciąż nazwa hotelu. Ręcznik bogacza. Okno ż kwaterami było zabezpieczone siatką, ale wpadła na sposób, jak je otworzyć; tego wieczoru nie było wiatru, czyjeś radio rzęzi donośnie. Pijacki śmiech, dziewczęcy, ktoś inny mówi: „No, obejmij mnie, maleńka, chodź tutaj” — jakby ulica była właściwym miejscem na amory; dziewczyna znów zarechotała, odmawiając w ten perlisty sposób żądaniu.
Długie nogi wślizgują się w bawełniane spodnie ucięte na wysokości kolana, do tego cienki podkoszulek, a włosy spięte w mokry kok podtrzymuje kawałek skręconego zręcznie drutu. Sięgające kostek buty robocze z metalowymi noskami, na grubym protektorze, kopią lekko obłażące z farby drzwi oddzielające schody od wejścia do sklepu, gdzie właścicielka przeliczała właśnie na wpółzgniecione kartony papierosów.
— Hej, Tess — mówi chłodno, nie przerywając liczenia. Pewnie wciąż wścieka się za dym; jej skargi były ostatnio częstsze, ale z drugiej strony, gdzie znalazłaby drugą tak cierpliwą i nie pamiętającą uraz lokatorkę? Tess przeszła obok niej w głąb brudnej sklepowej nory, wszystko tu przecieka, sama taniocha albo plastyk, na wpółzgniecione pudła, zakurzone pocztówki, hałaśliwe, jakby rozmyte automaty i dwaj biali w czarnych podkoszulkach nieprzerwanie karmiący je ćwierćdolarówkami.
Półlitrowa butla soku z winogron chłodzi jej dłoń, do tego paczka krakersów, dwie garście drobnych, dziewczyna za ladą skrzywiła się — gęste, długie włosy, wielkie lipne kolczyki lśniące od imitacji złota.
— Nie ma pani grubszych?
— Mam dla pani przeliczyć? — Dąsa się jeszcze bardziej, przesuwa drobne po ladzie i wysypuje na dłoń. — Suka — mamrocze pod nosem, ale na tyle głośno, by można ją było usłyszeć, Tess jednak już się odwróciła, nie zwracając uwagi na jej komentarz, i ponownie weszła po schodach, by usiąść w samym środku białego kręgu, z sokiem, krakersami i świeżymi strużkami potu ściekającymi jej po czole, na wprost nieruchomej rzeźby spoczywającej w swoim własnym małym światku blasków, cieni i rozpryśniętego, stopionego metalu.
Znów prysznic, szum i bulgot nieprzewidzianie gorącej wody. Spała niecałe cztery godziny i czuła to. Dziś był jej dzień przechadzki na złomowisko, postrzępiony krajobraz i nieodzowne buty ze stalowymi czubami, twarda, silna żebraczka z ciężką torbą ze wzmocnionego płótna, choć nawet ono czasami się rwało. Okulary przeciwsłoneczne na winylowym sznurku zawieszonym na jej długiej szyi, nakłada je, gdy tylko znajdzie się za progiem, jest ze 40 stopni, a do południa jeszcze trochę czasu.
Nie miała auta, sprzedała je, żeby mieć na opłacenie czynszu za swoją nędzną klitkę, choć brakuje go jej przy każdym wypadzie na złomowisko, łupy są mizerne, bez samochodu nie sposób zabrać zbyt wiele, a i tak nie ma w swoim pokoju dużo miejsca, wkrótce zostanie całkiem bez grosza. Kto wie, czy nie wyląduje na ulicy, a jej dzieła zostaną wystawione i być może sprzedane na wystawie: SZTUKA STALI. Niezły żart. Pięciu facetów pracujących zarobkowo i dwóch profesorów, metale użyte jako jeszcze jedno narzędzie w celu umieszczenia nazwiska jednego z nich w pismach traktujących o sztuce — New Art Quartetly, Art NOW.
Zbyteczne kąty, zakrętasy, kołyszące ruchy, ludzie, którzy sądzili, że nierówny spaw nada temu miejscu pierwotnej surowości, nazwij coś, a takim się stanie. Najgorsze, że nikt z nich nie wystawiał własnych dzieł, nie spawał samemu, wypytała się kogo trzeba, nie miała najmniejszych wątpliwości. Była tu jedyną kobietą, może otrzymywali dotacje z funduszy państwowych i musieli dopuścić ją do udziału w wystawie. Dziś było wielkie otwarcie. Nie miała ochoty pójść na wernisaż, ale zrobi to z uwagi na poczęstunek, a poza tym chciała sprawdzić, czy znajdzie się ktoś, kto kupi jej pracę. To absurdalne. Pusty worek na ramieniu jak sflaczała skóra, wymija przejeżdżający autobus, omiata ją chmura cuchnących spalin. Suche oczy palą żywym ogniem za szkłami okularów, ciemnymi jak gogle spawacza.
Na złomowisko było niedaleko, choć wydawało się jej inaczej. Oparzony nadgarstek bolał, podrażniony zbyt ciasno zawiązanym bandażem, musiała się trochę nagimnastykować, żeby wejść, właściciel był w kiepskim nastroju, powiedział, że zażąda podwójnej stawki. Na blacie leżała rozłożona skrawarka, części pozalewane jak skąpane w zastygłej kawie.
— Mogę to panu naprawić — rzekła Tess. — Ma pan pistolet klejowy?
— Masz pół godziny — rzekł właściciel. — To wszystko.
Krajobraz pełen żelaznych, pordzewiałych zębów szczerzących się do słońca, wspinała się po nim ostrożnie, stawiając niepewnie nogę za nogą; zastrzyki przeciwtężcowe były drogie. Raz zwaliła się ze sterty żelastwa, zduszony krzyk cisnący się na usta, zdziwienie, gdy coś ją pochwyciło, szarpnęło, rozdarło, wciąż miała ślady na prawym ramieniu, długą siateczkę blizn, cienkich jak nitki pajęczyny. Czarny korpus, coś, co wygląda jak skrawarka, lecz oplecione gumowanymi przewodami i pełnymi pęcherzy paskami mocnego plastyku, nie wiedziała, co to takiego, ale i tak wzięła, było przyjemnie ciężkie. Pod fałszywie lśniącym chromem osłony uszkodzony wentylator, tego nie zabrała, choć z daleka prezentowało się nieźle, z bliska okazało się do niczego. Krok, nachylenie, krok, nachylenie, czerwony, rdzawy pył na postrzępionych, roboczych rękawicach, słońce praży jej głowę, pali w odsłonięty kark. Krok i nachylenie. Spędza tam ponad godzinę, zanim zjawia się szef i przywołuje do swego biura, gdzie targuje się o cenę znaleziska i płaci słono, o wiele więcej, niż ten złom jest wart, ciężkie przedmioty wrzucone do płóciennego worka obijają mocno jej biodro, długie nogi poruszają się żwawo, oczy za szkłami ciemnych okularów są duże i ciemne, lustrują bez przerwy ulicę, nigdy nic nie wiadomo, może nawet tu znajdzie coś interesującego.
Na klatce schodowej żar, wchodzi na górę. Po wejściu do mieszkania zdejmuje szary, przepocony podkoszulek, rzuca na tapczan, aby może tam wysechł, lecz nie, zmienia zdanie i zabiera go ze sobą pod prysznic. Prysznic to jej jedyny luksus, darmowa frajda, w chłodnych strugach wody czuje ból oparzonego nadgarstka i karku, jej sutki stają się przyjemnie twarde.
Prawie nie miała już mydła, więc używała rozważnie małej, różowej jak języczek zwierzątka resztki, słaby zapach kwiatów, które nigdy tu nie wyrosną. Już prawie druga, pora więc iść do pracy.
Niemal natychmiast zorientowała się, że miała rację co do przedmiotu przypominającego skrawarkę; jego uszkodzone kable zwisały jak wodorosty wokół pokrytych pęcherzami ramion jej rzeźby, pękaty korpus stanowił doskonałą szyję pracy. Używa palnika delikatnie, z rozmysłem, pozostawiając wąziutką nitkę w miejscu spawu.
Wernisaż był o siódmej, pracowała do szóstej, wykąpała się, wybrała rzeczy z zawieszonego na bretnalu pokrowca na garnitur (bez suwaka), czarne szorty, długi czarny podkoszulek, przybrudzona już biel bandaża lśni jak brylantowa bransoleta na jej skórze. Sandały zamiast roboczego obuwia. Rozpuściła włosy, długie pasma pół kasztanowych, pół brązowych włosów były piękne i ona o tym wiedziała, obnosiła je tak, jak inna kobieta obnosiłaby ulubioną suknię. Naciąga elastyczną opaskę na klucze na zdrowy nadgarstek, trzaska drzwiami, wychodząc w upalny wieczór, perełki potu na górnej wardze, na nosie, pod okularami. W autobusie dwóch chłopców próbowało ją poderwać, byli sympatyczni, ale o jakieś dziesięć lat dla niej za młodzi. Żartowała z nimi trochę, dopóki nie wysiedli. Obserwowała z krzywym uśmieszkiem ich ekstrawaganckie, szpanerskie pozy, gdy zgrywali twardych facetów, na przystanku, kiedy autobus odjeżdżał.
Na wernisażu był tłok, galeria Izis, pokryte hieroglifami wejście w czerwieni i złocie. Wielkie, plastykowe litery udające żelazo, ciężkie żelazo do znakowania: SZTUKA STALI. Musiała minąć to wszystko, by dostać się do szwedzkiego stołu, minęła mężczyzn w lnianych garniturach i kobiety z ciężkimi złotymi wisiorami zawieszonymi na złotych naszyjnikach, minęła dwóch profesorów i pięciu facetów pracujących zawodowo, z których żaden jej nie dostrzegł i nie zagadnął do niej. Wiedziała już, gdzie wstawili jej pracę, jedno dzieło — stało w słabo oświetlonym kącie, kłóciła się o to przez całe popołudnie i zgoła niespodziewanie spasowała, po co się szarpać, szkoda gadania.
Woda mineralna i pokrojone cytryny, ciastka ryżowe i tartinki. Były wśród nich ciemne i cierpkie, miały smak alkoholu. Wypluła ugryziony kawałek w czerwoną, złożoną na pół serwetkę, zwinęła w dłoni w kulkę i trzymała tak, podczas gdy przystanęła przy niej kierowniczka galerii, tandetna biżuteria, mocna brązowa szminka podkreślająca cienki biały uśmieszek.
— Czyż to nie piękny wernisaż?
Nie odpowiedziała. Wypluty kawałek sera zaczął przesiąkać przez serwetkę, dotykając jej skóry niczym ropa z cieknącego wrzodu. Precz z tym.
— Uważam, że twoje prace są cudowne.
— Mam tu tylko jedną. — Wskazuje dłonią, w której ściska serwetkę. — Tam, w rogu.
To była jedna z jej najlepszych prac, Archanioł, sporo się napracowała, by nadać jej złudzenie ruchu, skrzydła jak noże, korpus z postrzępionych kawałków metalu, usta pełne zębów, jak boża machina, która powróciła na ziemie, by siać pożogę. Same zęby zajęły jej tydzień. Nie kazała sobie słono płacić, zwłaszcza po cięciach w galerii, skończy się zapewne na dolarze za godzinę, ale skoro takie są kalkulacje, po co zawracać sobie głowę. Przecież po to to zrobiła. Cała reszta to sprawy drugorzędne.
— ... i Matty Regal też. — Kierowniczka widać bez przerwy coś mówiła.
— I także z tego powodu jesteśmy bardzo zadowoleni.
W ustach ma kwaśny smak sera.
— Przepraszam. — Odchodzi od stołu, kolejna porcja mineralnej, pije jakby była do cna odwodniona, trzy plastykowe kubeczki jeden po drugim. Kiedy już zjadła tyle ryżowych ciasteczek i tartinek, ile była w stanie, wyszła, zostawiając za sobą gwar, wino i błysk wsiowych błyskotek z imitacji złota, skrzących się jaśniej niż lampy w jej spartańskim kręgu, rozmowy tak płytkie, że gdyby napełnić je wodą, nie sposób byłoby w nich utonąć, ciężkie szklane drzwi ze złotymi, stylizowanymi literami zamknęły się za nią cicho, noc, upał i praca były po tej samej co ona stronie.
Wciąż miała automatyczną sekretarkę, czasami ludzie mieli dla niej jakieś prace zlecone, przeoczenie którejś z nich mogło oznaczać utratę połowy miesięcznego czynszu. Dziś też ktoś się nagrał, jakiś Crane. Chcę z tobą pogadać, może spotkamy się na wernisażu. Nie wydawał się facetem, który chciał coś od niej kupić, ale nigdy nic nie wiadomo.
Przebiera się w strój roboczy, wilgotny od potu i strasznie w nim gorąco, ale lepsze to niż poparzenie, które zwykle długo się goi. Pamiętała dobrze swoją prawdziwą szkołę, szkołę spawania, ciężarówki i to, jak pozwalali jej patrzeć, chyba uważali, że była miła, bo jej nie przeganiali. Zawsze było tam gorąco, choć wielkie wentylatory chodziły pełną parą, potężne śmigła obracały się bezustannie, a na ziemię sypały się fontanny iskier, na które lepiej było nie patrzeć. Zafascynowana, milcząca, w spodniach z podwiniętymi nogawkami, z upiętymi włosami i baseballówką na głowie, czekała na żar, na ogień, na możliwość topienia metalu, nigdy jej się to nie znudziło, idea topienia metalu. Pamiętała woń nadpalonego materiału, grubych, poprzypalanych kombinezonów, obraz oglądany jak pod wodą przez szkła ochronnych gogli, egzotyczne, niezwykle hełmy i oni, ci okrągłogłowi kosmici z płaskimi, kwadratowymi oczami, najbardziej bezosobowe maski świata. Widziała tych mężczyzn, to byli sami mężczyźni, poparzonych, rannych, raz jeden z nich upuścił sobie włączoną spawarkę na but, a nosił zwykłe kamasze, jak wtedy tańczył i wył niczym zarzynane prosię, ona również się poderwała, w swoich spodniach z podwiniętymi nogawkami, i zaczęła podskakiwać wraz z nim. Płynny, roztopiony metal, tak wiele do nauczenia i nagle zamknęli warsztat, przenieśli się do większego zakładu, gdzie można było wejść tylko przez klimatyzowane biuro z tabliczką na ścianie NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. Koniec gry. Zakaz wstępu.
Cóż. Trzeba było załatwić własny sprzęt i zacząć topić metal samemu. Nikt jej nie chciał zatrudnić w warsztatach, myślano, że to jakiś żart, wszyscy ją zbywali, zatrudniła się więc w barze szybkiej obsługi, a wieczorami dorabiała w knajpie jako barmanka, była nieletnia, ale przymknięto na to oko, bo nie piła alkoholu.
Po miesiącu rzuciła dzienną pracę i brała tylko te zmiany, których nie chciał nikt inny, oszczędzała, zbierała, gromadziła jak pazerna wiewiórka albo pracowita mrówka. Po kilku miesiącach stać już było ją na zakup sprzętu i wynajem pomieszczenia do pracy. Po trzech kolejnych miała już kiedy pracować.
Pierwsze prace były dość nieudane, ale szybko nabrała wprawy, uczyła się błyskawicznie, świadoma, że to, co robi, można będzie nazwać rzeźbą, prawdziwą sztuką. Mogła poprosić o dotację, ale dla Tess przyjęcie czyichś pieniędzy oznaczało, że musiałaby przyjąć narzucone przez tego kogoś warunki, a tego miała akurat po dziurki w nosie, nikt nie chciał wynajmować lokali, aby urządzono w nich warsztat spawalniczy, nawet w miejscach, na których wynajęcie było ją stać. Cóż. Rok tu, rok tam, tanie lokale, warsztaty i zapuszczone sklepiki, prace zlecone, by moc zarobić na czynsz; wszyscy przestawali się śmiać, gdy okazywało się, że miała własny sprzęt, ale ponieważ nie miała papierów, nie mogła zarabiać naprawdę dużych pieniędzy, żadnych zleceń państwowych ani budowy czołgów. To nie wchodziło w rachubę, przynajmniej dla niej. A jednak wciąż pracowała i choć nie zasypiała gruszek w popiele, przesuwała się coraz niżej w ogniwach łańcucha pokarmowego, aż do tego tu gównianego warsztatu. Grace z dołu była tak pazerna, że wynajęłaby swój lokal każdemu. Nawet spawaczce. Pewnie liczyła, że Tess któregoś dnia spali tę całą budę, a ona skasuje odszkodowanie i wyjedzie z miasta. Nic z tego, zbyt wiele było do zrobienia.
Ta praca na przykład była już na ukończeniu, zostały jeszcze tylko do zamontowania elementy skrawarki. Niewiele roboty, a jednak czegoś brakowało, nie była pewna czego, gdy to znajdzie, będzie wiedziała. Na zielonej metalowej półce stał cebrzyk wypełniony kawałkami metalu, zdjęła go ostrożnie i zaczęła przebierać jak sęp. Wielkie, anonimowe mutry, pokryte całunem smaru, fragment palnika, kawałek blachy, pokrzywiony metalowy trzpień. Przesłona. Unosi ją jak szkiełko do mikroskopu, umieszcza pod bezgłową szyją rzeźby. Trochę wyżej. Wyżej. Wystarczy. Nie uśmiech, lecz lekki potakujący ruch głową. Jak to przymocować? Gorąco, białe światło, a z dołu dobiega brzęk automatów i krzyk jakiegoś faceta: — Tak, tak! — zwiastujący wygraną człowieka z maszyną. Cichy trzask pustej butelki po soku, rozbija ją, umieszcza trzy odłamki w miejscu, gdzie mogłyby znajdować się usta. Oparzenie już prawie nie boli. Jest spocona pod piersiami, w ustach czuje słony smak. Cyna na podłodze, stygnąca kropla rozlewająca się niepostrzeżenie jak srebrny deszcz i zasychająca w końcu niczym zapomniana, smutna, samotna i ostateczna łza.
Schodzi na dół, aby kupić coś na śniadanie, telefon, Crane, podnosi słuchawkę w połowie jego wiadomości — Halo? Tak. Jestem.
— Dzwoniłem wczoraj. — Mówi przez nos, jakby był przeziębiony. — Chciałbym wpaść i spotkać się z tobą.
Cisza. Nie lubiła gości w swoim miejscu pracy. W końcu:
— Może lepiej ja gdzieś podjadę?
— Nie. Chciałbym zobaczyć twój warsztat. — Warsztat, głosem przepitego elfa. — Ja też jestem rzeźbiarzem, być może widziałaś niektóre z moich prac. Crane Kenning. Robię w aluminium, miałem niedawno wystawę u Gerry’ego Hilbina.
— Fakt. Posłuchaj, ja się nie zajmuję aluminium, tylko żelazem i stalą. Nie wiem, czy...
— Na pewno będziesz mogła mi pomóc, różnice są niewielkie.
Dupek.
— Posłuchaj, jestem dziś trochę zajęta.
— Może wieczorem? — Zagnał ją w kozi róg. Aby się z tego wywikłać, musiałaby zachować się nieparlamentarnie, obiecał, że nie zabawi długo, choć w jego głosie pobrzmiewała tak smutna nuta, że nie było to wcale konieczne. Odwiesiła słuchawkę, wściekła na samą siebie, zeszła na dół i odwiedziła najbliższy sklepik, a raczej stragan z owocami. Wybrała dwie pomarańcze, brzoskwinię (cóż za rozrzutność), a gdy nikt nie patrzył, ukradła też garść czereśni i zjadła łapczywie, wypluwając potem pestki na trawnik. Resztę zabrała ze sobą, usiadła przy wejściu do salonu gier i ostrożnie, by nie zalać się sokiem, zaczęła obierać pomarańczę. Dwie kobiety zaczęły się kłócić, która ma pierwsza wsiąść do autobusu. Z mijającego ją auta dobiegły dźwięki radia, podawano prognozę pogody, dziś miało być nieco chłodniej, najwyżej 28 stopni. Hurra. Włosy przylepiały się jej do karku. Żuła kawałki pomarańczy, wysysając sok z miąższu, drugi owoc trzymała między kolanami, a brzoskwinię położyła na chodniku jak twarde, solidne serce wyzwolonej bestii. Po drugiej stronie ulicy jakiś nastolatek wrzasnął do drugiego: — Pocałuj mnie w dupę! — Tess powoli oblizała palce i równie wolno weszła do budynku.
Crane miał sześć stóp wzrostu, ubrany był całkiem na czarno, okulary w stalowych oprawkach z przyciemnianymi, okrągłymi szkłami wyglądały, jakby wprawiono w nie denka od butelek po soku pomarańczowym. Zaczął mówić, gdy tylko otworzyła mu drzwi, i co gorsza, nie przyszedł sam. Była z nim kobieta, stała nieco z tyłu, w korytarzu, lecz na nieśmiałą nie wyglądała. Czekała. Czekała, aż to ona, Tess, a nie Crane, powie jej, że może wejść i wszystko w porządku.
— Wejdź — oznajmiła, a kobieta, omijając Crane’a, postąpiła naprzód.
Nie dorównywała wzrostem jemu ani nawet Tess, była młodsza, choć bardziej umięśniona, nogi akrobatki lub tancerki, gładka naga skóra jak stal powleczona teflonem. Uścisk dłoni miała bardzo mocny, choć nie podawała ręki jak mężczyzna.
— Jestem Bibi Bloss — rzekła.
Wydatne kości, jasne, bardzo jasne włosy i takież oczy, pełne żaru, żarzące się, nie tyle tłuczone szkło, co sam akt jego pękania. Kiedy się uśmiechnęła, Tess ujrzała jej małe, bardzo białe zęby jak dziecięce mleczaki, uśmiech także był bardzo dziecinny.
— Sama spawasz, co? — Crane rozglądał się po pokoju, podszedł do jednej z prac, którą upchnęła w kąt, kolczasta sterta metalu sięgała mu powyżej ud. — To ciekawe — rzekł, wodząc dłonią nad najeżonymi ostrym metalem żebrami Mater Intrinsecus, lustrując koronę z połupanych łożysk; Tess brutalnie odsunęła jego rękę.
— Są naprawdę ostre — powiedziała. — A teraz może powiesz mi, o co ci chodzi.
— Dobrze — mruknął. — Szczerze mówiąc, nie wiem, czy możesz mi pomóc. Przede wszystkim chodzi mi o informację.
Bibi idzie tam, gdzie była toaleta, zielona ściana prysznica, porusza się, jakby przenikała osobliwą ciszę, której tylko ona była świadoma.
— Chodzi mi o coś szczególnego.
I nagle zmiana tematu, to coś zgoła niewiarygodnego, niemożliwego, a przecież robił w aluminium, powinien to wiedzieć. Cóż, może nie wiedział. Próbowała wyjaśnić mu, dlaczego to nie może się udać, ale on nie słuchał, mówił o warstwach metalu naśladujących warstwy znaczeń, mówił o metalurgii jako o metaforze i o wewnętrznym barbarzyństwie żelaza w taki sposób, że niemal ujrzała snop iskier wytryskujący z oprawek jego okularów, a odwracając wzrok, dostrzegła Bibi obok innej swojej pracy, Dolores Reginy, palce poruszają się i dotykają na wpół celowo rozbryźniętej kałuży stopionego metalu, płaskiej linii spawu, światło latarni ulicznej wygląda bardziej jak ostrzegawcze niż jak aureola, siatkowe cienie na jej twarzy są jak posępny, wytrawiony bluźnierczo tatuaż. Stoi tam niczym rzeźba, silne, żelazne kości i metalowe mięśnie, głowa lekko pochylona tak subtelnie, że Tess patrzyła na nią przez chwilę jak na ciekawy okaz złomu znaleziony wśród sterty przeżartego rdzą metalu i nagle, bezgłośnie, głowa Bibi obróciła się, ciemna bryła na trzpieniu poruszanym kołami zębatymi, i ich spojrzenia spotkały się.
Crane jest tylko głosem w tle, spojrzenie Bibi, spokojne i przenikliwe, lustruje Tess, pokój i rzeźbę, dla tych oczu wszystko jest jasne, oczywiste i zwyczajne. Tess nieruchoma jak metal, pogrążona w milczeniu, Crane kończy i jakie jest jej zdanie? Ile by to potrwało?
Kręci głową, nic z tego, to się nie uda, na co on z irytacją wybucha:
— Dlaczego nie? Mnie to się wydaje całkiem proste.
Więc zrób to, dupku.
— Posłuchaj, powiem to krótko i zwięźle, ja tego nie zrobię. Czy to zrozumiałe?
— No, dobrze. — Zajęty człowiek pragnący tworzyć swoją sztukę. — Wobec tego może mi kogoś polecisz? Chciałbym...
Z drugiego końca pokoju cichy głos, nieruchoma sylwetka.
— Tess. Dlaczego nie widziałam wcześniej twoich prac?
Spuszcza wzrok, nie chce napotkać tego świdrującego spojrzenia. — Nie wystawiam ich za często.
— Dlaczego? — Wskazuje na rzeźbę, na stół roboczy. — To wspaniałe dzieło. Nie masz własnego agenta, czy jak? Reprezentuje cię galeria?
Mimowolny uśmiech i znowu Crane, rozdrażniony i zniecierpliwiony wyłączeniem go z rozmowy.
— Obecnie wystawia się u Izis. — Bibi znów go zignorowała, a raczej przyjęła tę informację, jakby chwytała rzuconą jej niedbale perłę.
— Izis? To nie miejsce dla ciebie.
— Nigdzie nie mam swojego miejsca. — Zastanawia się, dlaczego to powiedziała, to zabrzmiało tak buntowniczo, tak młodzieńczo i tak kretyńsko pysznie. — Po prostu rzadko się wystawiam.
— Posłuchaj. — Znów Crane, głośniej, domaga się uwagi, niecierpliwy, w ręku trzyma pęk kluczy — Pomożesz mi, czy nie?
— Nie. Nie mogę.
Zanim zdąży odpowiedzieć, Bibi uśmiecha się.
— Dzięki — jakby zjawili się tu, aby mogła załatwić wyłącznie swoją sprawę. — To do zobaczenia. — I wychodzi.
Crane przystaje na chwilę, tak jak Tess, by odprowadzić ją wzrokiem, lustruje sylwetkę Bibi, jeden wielki płynny, naprężony mięsień, po czym rzuca ironicznie: — Cóż, dzięki za nic. — I on także wychodzi, schodząc niezdarnie po schodach. Tess patrzyła jeszcze przez chwilę, jakby spodziewała się, że Bibi wróci. Nie wróciła. Zamknęła drzwi, powoli, bardzo powoli. Dziwne oczy, ale zapomina o nich w jednej chwili, odwraca się na pięcie i podchodzi do stołu roboczego, nakłada maskę, uruchamia palnik i rozpoczyna ostatni etap topienia metalu.
Budzi się ze snu spocona i z obolałymi mięśniami. Praca jest skończona. Skrawki stali i leksanu, szkło i szyja z pofałdowanego plastyku, wyszło lepiej, niż się spodziewała, choć oczekiwała czegoś więcej. Czego? Któż to wiedział? Będzie wiedziała, gdy to zobaczy. Mimo to praca była niezła, bulwersująca tekstura, nadająca dziełu złudzenie ruchu, wyczekiwania na drgnięcie, które nastąpi, kiedy nikt nie patrzy, spokojna, uśpiona cisza, chwila uwagi uchwycona w metalu. Uśmiecha się leciutko na myśl o tym czymś, kręcącym się po pokoju, dotykającym okien, naciskającym klamki drzwi, gapiącym się, choć bezokim, odchrząkującym przez plastykową gardziel, czysta autoironia, sedno antropomorfizacji, spójrzcie tylko. Znała ludzi, artystów, którzy lubili wywnętrzać się na temat swoich „dzieci”, swoich „maleństw”. Każda z tych prac to moje dziecko. Kto to powiedział? Co za szajs. Dzieci to dzieci, praca to praca, a ludzie są idiotami, gdy zaczynają wierzyć w swój własny artystyczny bełkot. Wszyscy powinni robić w metalu i od czasu do czasu się sparzyć; to przywołałoby ich do rzeczywistości.
Pod prysznicem resztki mydła dostają się jej do oczu, ktoś puka, nie tłucze do drzwi, ale puka całkiem głośno. Tess słyszy to wyraźnie mimo szumu wody. Ktoś zdeterminowany. Kurwa — zmięte pomiędzy zębami, oczy szczypią. Głośno:
— Kto tam?
Niewyraźne słowa.
— Kto tam?
— Bibi Bloss.
Mokra narzuca na siebie podkoszulek, owija włosy ręcznikiem, odciąga zasuwę.
— Wejdź.
Jest sama, uśmiechnięta, w postrzępionych, podartych leginsach, zsuwa ciemne okulary, wsuwa za wyciągnięty kołnierzyk podkoszulka.
— Cześć. — Zamyka drzwi. — Jeśli przychodzę nie w porę, to mi powiedz.
— Nie, w porządku. — Mokre, pozlepiane kosmyki włosów opadają jej na kości policzkowe. Przychodzi w sprawie Crane’a, czy swojej własnej?
Idzie raźno w stronę stołu roboczego, małe stopy, Bibi, kościste kostki wystają z postrzępionych, starych trampek, przekrzywia głowę jak nasłuchujące zwierzę, ale nic nie mówi. Przez kilka minut ogląda nową pracę, gapi się na nią długo, ale jej oczy są ruchliwe jak u ptaka, niczego nie pominą. W końcu: — Jest gotowa do ruchu, prawda. — To nie jest pytanie, Tess kiwa głową, zadowolona i trochę zdziwiona.
Spogląda na metalowy regał, narzędzia są nie poukładane po zeszłonocnej pracy; słońce przechodzące przez siatkę, bezkresne wypalone dziury i kurz.
— Tess, dlaczego tu mieszkasz?
Zdziwienie.
— Bo tu jest tanio. A co?
— Tak się tylko zastanawiałam.
Chodziło wyraźnie o coś więcej, ale nie zdradza się z tym. Cisza. Brudny palec Bibi dotyk szyi rzeźby.
— Co? — Wyciera mokrą szyję, krople wody wpadają jej do oczu. Czuje się niepewnie, nie wie, co powiedzieć, czeka na słowa tamtej. Bibi dostrzegła to, a przynajmniej tak się zdawało, chyba to zrozumiała, bo skinęła energicznie głową.
— Wiem, czego chcę. Posłuchaj, wybrałam się dziś do tej okropnej galerii Izis. Bez Crane’a, który siedzi teraz w swoim mieszkaniu, z dwoma innymi facetami usiłuje skumać, co mu wczoraj powiedziałaś.
— Nie spawa osobiście?
— Crane nie ma o tym zielonego pojęcia. Jak sądzisz, po co do ciebie przyszedł? — Przerwa. — Cieszę się, że przyszłam tu razem z nim.
Zabrzmiało to dość obcesowo, a jednak to powiedziała.
— Dlaczego?
— Z powodu twojej pracy. — Przenikliwe spojrzenie, jej oczy, jasne jak dwie blade kulki, palce odruchowo dotykają stojącej przed nią rzeźby.
— Chciałam porozmawiać z tobą wczorajszej nocy, ale sam na sam, bez Crane’a. Chyba zorientowałaś się, że to skończony kretyn i jak już zacznie gadać, nie sposób go uciszyć. Poza tym ta sprawa absolutnie go nie dotyczy.
— Czy on, czy ty i on...
— Mieszkałam z nim, jeśli o to pytasz. Należy do tej samej grupy tanecznej co ja. Prawdę mówiąc, lepszy z niego tancerz niż rzeźbiarz, choć i tak o jego umiejętnościach można by powiedzieć niewiele dobrego.
Znów ten sam dziwny uśmieszek, suchy i zimny jak kość.
— Z Crane’em jest ten kłopot, że nie ma nic, czego mi potrzeba.
Tess uśmiechnęła się, tyleż ze zdziwieniem, co konsternacją.
— A ja to mam?
— Tak. Chcę zobaczyć wszystkie twoje prace.
— Po co?
— Pokaż mi. — Znów ten rekini uśmiech. — A wtedy ci powiem.
Pokazała jej wszystko, od Matki smutków, najstarszej rzeźby, którą wciąż miała u siebie. Dzieło początkującej artystki, nawet trudno by nazwać topornym, lecz Bibi obejrzała je równie uważnie jak pozostałe, z przejęciem i głębokim skupieniem. Kucają obie, spocone, pod obracającymi się nieustannie skrzydłami wentylatora, przez okno nie wpływa nawet najsłabszy podmuch wiatru, Bibi i Tess są spocone i brudne od dotykania kolejnych rzeźb i przestawiania ich. Niektóre z nich były okropnie ciężkie, ale Bibi okazała się tak silna, na jaką wyglądała, a może nawet bardziej; podnosiła swój koniec rzeźby niemal bez trudu. Popołudnie upłynęło im na pospiesznym katalogowaniu materiału, miejsca, tytułu i metody wykonania pracy, popijały przy tym sok i pojadały pokruszone ciastka wprost z pudełka. Teoria i praktyka spawania, jej własne doświadczenia, te bardziej i mniej przyjemne, rozmowy przy wtórze brzęku automatów i zgrzytów płynących z dołu, Bibi śmiała się, lekko mrużąc powieki, to wszystko było naprawdę zabawne.
Pytania Bibi, najróżniejsze i ciekawe, trafne, od historii starożytnej po współczesność, pytania o to miejsce, o małą ilość wystaw, o galerię. Brudna dłoń oparta lekko o nabrzmiały żelazny grzbiet Postaci leżącej, jej odrażające garby są niczym zniekształcone kości, zastygłe w skowycie usta z poczerniałego drutu w kształcie wymownego „O”. — I to jedna z prac, którą chciałaś tam wystawić?
— Tak, to i Deltę srebra — wskazuje na płynną jak rzeka postać z lutu i poczerniałych na węgiel żelaznych kości, melancholijną linią lśnienia łyskającą w świetle jarzeniówek. Nadchodzi noc, przegadały prawie cały dzień, kiedy ostatnio przydarzyło się jej coś takiego? Wspomnienia przeszłości, samotnych tygodni i miesięcy, sporo pracy, a jednak zrobiła to, jak zawsze. Kiedy ostatni raz rozmawiała z kimś tak długo? Chyba z Peterem. Ze słodkim, paskudnym Peterem, jej ostatnim kochankiem, niemal najlepszym przyjacielem, z jego rzeźbą ze znalezisk, plastykowymi pojemnikami na mleko i butelkami po detergentach i chodnikowymi malunkami, które pomogły mu w końcu znaleźć się gdzieś, gdzie było cieplej, gdzie, jak twierdził, chodniki są suche przez cały rok. Dwa listy, jedna długa, trudna rozmowa telefoniczna, to od dawna było już przeszłością, a jednak uparcie nie dopuszczała tego do świadomości, musiałaby zostać naprawdę mocno zraniona, by o tym zapomnieć.
Biedny Peter, wykorzystała go, nie chciała, by którekolwiek z nich cierpiało przez ten związek, nie był potworem, nie chciał jej zranić. Co pomyślałby teraz o jej dziele? To dziwne, że pomyślała o Peterze, właśnie teraz, od tak dawna tego nie robiła.
Westchnienie i kieruje wzrok na Bibi, odnajduje jej pytające spojrzenie, powinna coś powiedzieć, wyjaśnić. A, tak, racja, galeria Izis, wernisaż, prace, które wystawiono i których nie wzięto.
— Przyjęli tylko jedną. — Siada sztywniej, prostuje kręgosłup. — Tę, którą widziałaś, Archanioła.
Nie sposób przejrzeć tych oczu tak pełnych światła.
— Dlaczego nie wystawiłaś reszty prac?
— Nie chcieli ich wziąć. — Z ciężki sercem przyznaje się do odrzucenia, to trochę spóźnione wyjaśnienie, spóźnione o jakieś pół miesiąca, ale nie chciała marnotrawić czasu na gniew, już to przechodziła. Opiera się o ścianę toalety, zielony plastyk dotyka jej spoconych pleców. — Byłaś tam, widziałaś, co wystawiają. Nie chcą takich prac jak moje, interesuje ich coś innego.
Odsłonięte ości Postaci leżącej dotykają nagiej skóry ramienia Bibi, ale ona tego nie dostrzega, nie zwraca uwagi.
— A co interesuje ciebie?
— Metal.
I dalej, jak nauczycielka albo policjantka.
— Co jeszcze?
— Sprawianie, aby... działał. — Jej dłoń zakreśliła w powietrzu półokrąg, symbol frustracji, niepełnej odpowiedzi. — Żeby robił to, co chcę.
— A czego chcesz?
— Nie wiem. — Krótko i szczerze, zanim zdąży ugryźć się w język. — Chyba będę wiedziała, gdy to zobaczę. Jeżeli to zobaczę.
— Nic z tego. Chyba że sama to zbudujesz. — Pułapka, lekki zabójczy uśmieszek. — Hej, chodź ze mną. Zobaczysz to, co ja. Co teraz robię. — Bez patrzenia sięga po klucze, otwiera drzwi i wychodzi, by przystanąć na podeście. Czeka na Tess.
Ta wstaje i czeka.
— Nie powiedziałaś mi tego. — Pokryta bliznami dłoń zatrzymuje się na przełączniku światła, z klatki schodowej płynie brudny blask, w powietrzu wirują muchy uwięzione w tym fałszywym, wiecznym dniu. Z dołu dobiegają krzyki dużych dzieci, słychać trzask ciężkich taczek przetaczających się po wysokim progu.
— Czego nie powiedziałam?
Przekręca przełącznik, nagła czerń i Bibi, wyraźnie widoczna, jak cień, gdy podchodzi bliżej, przestępuje próg.
— Czego chcesz. Co chcesz dać. Wziąć. Lub czym się podzielić.
Bardzo blisko w ciemnościach, dłoń na framudze i dziwna woń w nozdrzach Tess, jak cukier, jak pot, wyraźna i dziwnie nienazwana, intymny, sekretny zapach, który odkrywasz w niewypowiedziany sposób u drugiej osoby. Jej oczy są jak szklane albo stalowe kulki, oczy, które czekają i widzą w mroku, oczy rzeźby gotowej poruszyć się, gdy nikt nie patrzy, gotowej pełzać, turlać się i zdzierać farbę z drżących ścian jak skórę z kurczących się cienkich kresek czułych kości.
— Chyba nie muszę ci tego mówić — rzekła Bibi. Głosy z klatki schodowej, brzęk pustych butelek jak metaliczny grzechot toczących się monet, ktoś klnie pod nosem, i jej bliskość, jest tak blisko, że można by jej dotknąć, jej spojrzenie na Tess jest równie wyraziste jak smak w jej ustach.
— Szczerze mówiąc, sądzę, że już to wiesz.
Rivertown, zabawna nazwa, głównie puste magazyny i posesje tańsze niż gdziekolwiek indziej, to naprawdę marne miejsce, aby się zestarzeć, naznaczone jak przecięta blizną ręka odpadami przemysłowymi i upiornym smrodem. Ulice nie przywodzą na myśl wąwozów, lecz śmietniki, wnętrza śmietników przeżarte rdzą, mroczne, pełne gnijących resztek.
Na wprost nich wielkie czerwone litery układają się w napis GRANT CHEMICAL GMACH NR 2, opatrzony zieloną, jakby nieśmiałą obramówką. Jasne światła, jak w więzieniu, przemieniają noc w biały dzień. Stały tam już dwa samochody i jeden podrdzewiały czarny skuter, opleciony taką ilością łańcucha, że z daleka wyglądał jak sterta złomu. Ze środka dochodzi szum wielkich wentylatorów i włączonego na full radia.
Podążając za Bibi w stronę źródła hałasu, Tess rozgląda się, lustruje wielkie kartonowe pudła i grube, płócienne worki.
— Pozwalają ci korzystać z tego miejsca za darmo, czy jak?
— Taa, chcą, żeby ktoś był tu w nocy. — Mija przeszkloną budkę strażniczą z napisem WSTĘP WZBRONIONY i skręca w lewo. W kącie stoją mopy, kubły i szczotki.
— Sądzą, że jeśli tu będziemy, nikt się nie włamie i niczego nie zwinie. Poza tym i tak już niczego tu nie przechowują.
Radio gra coraz głośniej, pomiędzy stertami pudeł coraz większe przerwy sięgające do pasa piramidy worków, kilka z nich jest rozdartych, podłogę w tym miejscu zaściełają niebieskawe drobiny przypominające ziarnka piasku. Powietrze przesycone jest wonią chemikaliów.
— Co to takiego?
— Mydło. Przemysłowe detergenty i środki czystości i takie tam. Sprawdziłam to, możesz mi wierzyć. Mają jeszcze jeden budynek, jest znacznie większy, ale od samego patrzenia na to, co tam przechowują, możesz nabawić się raka.
Jeszcze jeden zakręt, muzyka rozdziera bębenki, pusta przestrzeń; dwie kobiety w podkoszulkach bez rękawów i elastycznych szortach piją wodę z bidonu, półnagi mężczyzna w niebieskiej bandanie przycupnął na hi-lo.
— Cześć, mała — mówi mężczyzna i podchodzi do Bibi, na piersi ma czarny tatuaż stylizowany na aztecki glif. Jedna z kobiet też ma tatuaż, na lewym bicepsie, o kształcie tarczy strzelniczej. Mężczyzna podszedł do Bibi i pocałował w policzek. — Sądziłem, że to zamknięta próba.
— To Tess Bajac — powiedziała Bibi, a jej powaga uciszyła wszystkich. — Przedstawiam wam królową. — Tess zdziwiła się. — Tess, to Sandrine, Raelynne i Paul. Jedyni porządni tancerze w zespole.
— Zespół, kurwa — mruknęła niższa z kobiet, Raelynne. Żółte włosy, koński ogon, akcent z Tennessee. W uszach małe kolczyki, cienkie i lśniące jak igły w świetle jarzeniówek. Druga kobieta nosiła kolczyk tylko w jednym uchu. — To bardziej jak klub taneczny dla ludzi, którzy nie umieją tańczyć.
— Raczej towarzystwo wzajemnej masturbacji — odezwał się Paul. — Dla onanistów. — Masuje kark Bibi, zesztywniałe mięśnie jej ramion, jego spojrzenie, tak jak dotyk, zdaje się mówić: Precz z łapami. Bibi w ogóle nie zwraca na niego uwagi, odwraca się ku Sandrine, z włosami do ramion farbowanymi na rudo, ubranej w postrzępiony podkoszulek z napisem WALKA GENITALIÓW, rzuca: — Olej to — i do Tess: — Przyglądaj się, dobra?
— Jeśli chcesz, możesz usiąść tam. — Raelynne wskazuje na hi-lo. — Nie jest za czysty, ale przynajmniej ma miękkie siedzenie.
Plastyk jest jeszcze ciepły po Paulu, Tess siada, by obserwować ich próbę, chwiejny krok Raelynne i pełną powagi grację Paula, był bardzo przystojny, może był kochankiem Bibi. Sandrine zmienia taśmę, zaczyna grać muzyka, oszczędny, surowy rytm, proste brzmienie, choć dziwnie niepokojące, już po chwili zastanowienia pojmuje dlaczego, odpowiedź jest oczywista, rytm jest celowo nierówny, zmienia się, przechodzi z 3/4 na szybsze lub wolniejsze takty, a w zmianach tych nie ma żadnego wzorca, żadnej metody. Bibi z przodu, reszta tworzy trójkąt, z tyłu, za nią, głowy pochylone, ręce rozluźnione, jakby pozbawione kości. Tess zauważyła poruszenie mięśnia w udzie Bibi, czy celowo się hamowała, ale skoro tak, to dlaczego, przecież nie o to tu chodziło. I ten jęk, sądziła przez chwilę, że to dźwięki z taśmy, lecz nie, to były one, trzy kobiety zawodzące unisono tę samą żałosną nutę, milczał jedynie Paul, i nagle Bibi wysforowała się naprzód, wciąż wyjąc przeraźliwie, wciąż pochylona, a teraz przykuca, zniża się jeszcze bardziej, połowa jej ciała zamiera, zastyga w trupim bezruchu, ramiona jak potrzaskane wichurą gałęzie, Paul sunie naprzód niczym krab, usta otwarte jak u aktora z teatru kabuki, gdy podkrada się do niej z boku, a ona nadal się nie rusza i nadal wyje, jakby przeczuwała nadchodzące zagrożenie, i naraz, w chwili, gdy wyciągnięte ramię Paula dosięga jej skóry, muska ją lekko niczym piórkiem w gładź brzucha, uderza go, nie markuje, lecz wali z pełną siłą, a Tess krzywi się, słysząc głuchy, mięsisty, soczysty odgłos. Trafia w tatuaż raz i drugi i wciąż słychać ten zawodzący dźwięk, tym razem głośniejszy, jak ryk syreny przeciwlotniczej, alarmu przeciwpożarowego, dołączają do niej pozostałe kobiety, naśladując ją nieudolnie, atonalnie, te dźwięki ranią uszy, a mimo to wciąż narastają, Bibi uderza raz i drugi, i znowu, i jeszcze nie hamuje ciosów, uff, uff, aż sapie z wysiłku i nagle wszystko przyspiesza, jęki przeradzają się w prawdziwe wycie, odgłosy uderzeń i odrażające kołysanie giętkich, jakby pozbawionych kości kobiecych ramion przyspiesza, dają z siebie wszystko, uff, uff, ciało Paula drga, podryguje, dygocze, niczym przy elektrowstrząsach, twarz Bibi wykrzywia się w grymasie, ma w kącikach ust ślinę, uff, uff, uff, z ust Paula płynie upiorny dźwięk, wrzask tak pierwotny, jak pisk mordowanego niemowlęcia, to zupełnie zbija Tess z tropu, zaskakuje ją, Tess wstaje, odpycha się jedną ręką od brudnego hi-lo, by rzucić się na pomoc, uff, uff, uff, zmienia się w dźwięk instrumentów perkusyjnych, ręce kobiet są jak kołyszące się na falach wodorosty, Paul krzyczy, płacze, wyje, Bibi wciąż niemiłosiernie go okłada, bije raz po raz, Paul osuwa się na kolana, upada na twarz, Bibi tłucze go po głowie, po plecach, dwie kobiety obok niej, ruchy ich ramion mieszają się z jej zamaszystymi ciosami, przerażająca gracja, drapieżność, znów krzyki Paula, lecz znacznie cichsze, przytłumione, jakby konającego dziecka, dziecka ginącego pod kaskadą morderczych ciosów, a Bibi wymierza kolejne uderzenie, zabójczy cios w kark, w nasadę karku, jakby chciała odrąbać mu głowę, jego ciałem targa konwulsyjny skurcz, a potem rozlega się skomlący pisk, leciutki, delikatny jak łza, informujący z przeraźliwą jednoznacznością, że dziecko dławi się własną krwią i lada moment się udusi. Jęk przeszedł w bulgot, w rzężenie, cichy świst, a potem wszystko ucichło. Ręce kobiet znieruchomiały, zawisając jak puste wylinki węży na torsie Bibi, jej ramiona i piersi poruszają się szybko, złaknione powietrza. Perkusja przyspiesza rytm, osiąga regularne, miarowe tempo i nagle cichnie.
Zapada cisza. Słychać tylko przyspieszony oddech Bibi.
I nagle wszyscy się rozluźniają. Paul podnosi się, chyba nic mu nie jest, choć lekko postękuje. Sandrine pochyla się, pomaga mu wstać. Bibi, zaczerpnąwszy jeszcze jeden głęboki oddech, odwraca się, by spojrzeć z przejęciem na Tess.
— I jak?
Raelynne wykonuje piruet.
— Moim zdaniem świetne, naszemu dyrektorowi na pewno by się nie spodobało. — Tess zwraca się do Paula — Jak, u licha, nauczyłeś się wydawać te dźwięki? — Lecz Paul milczy, odwraca się do niej plecami, na co Bibi, mrużąc powieki, odpowiada:
— Paul potrafi wiele rzeczy, był kiedyś aktorem.
Ciało Paula sztywnieje, jak pod wpływem kolejnego ciosu, tym razem zadanego bardziej wstydliwą bronią, na co Bibi z okrutną satysfakcją dodaje: — Taa, Paul występował w teatrach ogródkowych w Pocałuj mnie, Kasiu i w Music Marie. Czy nie tak, Paul? — i odwraca się do pozostałych, którzy podają sobie z rąk do rąk bidon z wodą. Ich szybki żargon tancerzy nic nie znaczy dla Tess, która obserwowała tymczasem Paula zajętego przy magnetofonie, przewijanie, w tył, w przód, bezużyteczna krzątanina, aby tylko nie musiał się odwracać.
Bibi klaszcze.
— Dobra, dobra, ludziska, jeszcze raz. — I, co niewiarygodne, sytuacja się powtarza, ten sam jęk, odgłosy uderzeń, przeraźliwy pisk dziecka, lecz tym razem Tess trzymała się jakby na uboczu tego dramatu, obserwując wszystkich naraz i każdego z osobna, lustrując każdy szczegół — napięte jak postronki mięśnie Raelynne, wąskie wargi Sandrine, wykrzywione w mimowolnym grymasie, rozmyślnie zmrużone w wyrazie skupienia powieki zwiotczałego i bitego Paula. I Bibi, bardziej szalona niż poprzednio, oczy rozszerzone, niemal same białka, niesamowita żywiołowość i energia każdego ruchu, idealna ekonomiczność i precyzja wykonania, jej ciało poruszało się dokładnie tak jak poprzednio, niczym doskonale zsynchronizowana z resztą konstrukcji maszyna. Gdy spektakl dobiegł końca, Tess głośno i długo biła brawo, Bibi podeszła do niej, kłaniając się nisko, i zapytała:
— Masz ochotę pójść z nami na drinka?
— Czy wy... czy to już koniec?
— Taa, na dziś wieczór tak. — Wyciera spoconą twarz podkoszulkiem, sztywne włosy tworzą sterczącą koronę nad jej mokrym czołem, jakby nawet odpoczywając, wciąż była w ruchu. — Hej — głośniej — idziecie, ludziska?
— Do baru H.? — A gdy Bibi kiwa głową, Raelynne robi to samo, tak, ona idzie. — Ale dziś muszę trochę odpuścić. — Siada, aby wzuć czerwone niegdyś, wysokie, sznurowane buty. — Jutro mam robotę.
Sandrine urywa się, ma randkę ze swoim chłopakiem, Paul nie mówi nic, zbiera kasety i magnetofon, nakłada czarny, siatkowy podkoszulek, który bardziej podkreśla niż skrywa jego tatuaż. I nagle rusza szybko ku wyjściu, Raelynne woła doń, ale Bibi ucisza ją uniesieniem ręki i kręci przecząco głową.
— Zostaw go, niech idzie — powiedziała. — Jak chce być dupkiem, nie broń mu. I tak pewnie później się tam zjawi. — Wychodzą, omijając worki i rozsypane granulowane mydło, wychodzą na zewnątrz, w wilgotną, parną, ciepłą, lecz nie gorącą noc, Bibi otwiera dla niej drzwiczki auta, zdezelowanego niebieskiego subcompacta z wgniecionymi drzwiczkami od strony pasażera. Tess przyglądała się, jak tamta prowadzi, lustrowała ruchy jej dłoni i stóp, poruszających się jak dobrze naoliwiony mechanizm. Unosi wzrok, gdy zatrzymują się z impetem, uderza lekko plecami o oparcie fotela, a Bibi mówi: — Jesteśmy na miejscu.
Zimne niebieskie litery tworzą napis BAR HERNANDEZ, cegła pokryta graffiti, budynek mniejszy niż puste pomieszczenie, gdzie tańczyli, dwadzieścia stolików, suchy dym, pofałdowane linoleum, wolny spłachetek podłogi, gdzie można popląsać przy dźwiękach szafy grającej. Realynne nieustannie wrzucająca do niej drobne, Bibi przy barze, pytająca na migi: — Co chcesz?
— Jakieś piwo. — Cudem znajdują wolny stolik, mężczyzna i kobieta kłócąc się, idą ku drzwiom, rozlany drink i ćwierć plasterka limony nabite na plastykowy piracki rapier. Wraca Bibi, jedno piwo, jedna whisky i szklaneczka z plasterkiem limony. Wódka — domyśla się Tess, Bibi kręci głową.
— Tonic. — Realynne przeciągłym tonem wyjaśnia: — W samej rzeczy. Ona nie potrzebuje żadnych używek na zmianę nastroju, bo sama nią jest.
— Pieprzyć te bzdury. I bez tego dobrze się bawię. — Wskazuje na drzwi. — Widzisz? A nie mówiłam? — Paul zamawia coś przy barze i w tej samej chwili włącza się jedna z wybranych przez Realynne piosenek. Dziewczyna natychmiast zrywa się z krzesła i tańczy sama na brudnym linoleum. Bibi sięga po drinka, zapominając o Paulu i pyta — No i? Co o nas myślisz?
— Podoba mi się. — Piwo ma dziwnie słodki smak. — Szczerze mówiąc, nie znam się zbytnio na tańcu... jaki to taniec? — Bibi kręci energicznie głową, wywraca oczami — nie, nie, nie.
— Daj spokój. Bez takich. Przecież masz oczy. Powiedz mi, co widziałaś.
— Ja... no, dobrze. W porządku. — Co takiego właściwie widziała?
Nie grację, nie, to przyszło później, na początku był ruch, działanie, czysta brutalność ciała pokonującego przestrzeń, następnie kolejny szok, przemoc, bicie i katująca uszy kakofonia jęków, wrzasków i mechanicznego łoskotu, nie tyle testament, ile świadectwo, dokument chwili zapisanej ruchem, rygorem i bólem. Zdecydowane skinienie Bibi, o właśnie.
— Słyszałaś kiedykolwiek — duże, jasne, żywe oczy, bąbelki w jej drinku suną ku górze, maleńkie kulki jak krople stopionego szkła — o teorii kinetycznej? Według niej cząsteczki wszelkiej materii są w ciągłym ruchu. WSZELKIEJ MATERII. Czy wiesz, że słowo „kinetyka” wywodzi się od greckiego kinētikos, co znaczy „wprawiać w ruch”? Czy wiesz, że kiedy miałam dziesięć lat, chciałam być baletnicą, ale skóra na moich palcach stóp nie chciała się utwardzić, stale krwawiła i mój ojciec powiedział: „Koniec z lekcjami baletu”? Gdy to powiedział, wzięłam wielki nóż z kuchni, poszłam za dom i odcięłam sobie czubek dużego palucha, a potem zaniosłam do domu i wrzuciłam ojcu do talerza, bo właśnie jadł obiad, i powiedziałam, że skoro obciął mi lekcje baletu, to ja poobcinam sobie palce u stóp. Wszystkie. Jeden po drugim.
Tess milczała przez chwilę, jasne kłykcie przy ustach, jakby chciała uciszyć wypowiedzianą myśl, Bibi uśmiecha się leciutko, wydaje się wspominać jakieś przyjemne zdarzenie.
— I co się wtedy stało? — Nieodparty, dziwnie oschły uśmiech rozjaśnia nieruchome wargi.
— Nic. Nadal płacił za moje lekcje. Okazało się jednak, że nie mam do tego talentu. Rok później rzuciłam balet. Co cię tak śmieszy?
— Nic. — Kręci głową. Wyobraziła sobie Bibi z okrwawionym nożem w jednym i użytym do szantażu odciętym kawałkiem palucha w drugim ręku. I rok późnij rzuciła balet. — A co później?
Taniec nowoczesny — czymkolwiek to jest. Dwa lata później przeniosła się do Seattle z przyjaciółmi rodziny. „Było tam naprawdę cudownie, ale znudził mnie ten okropny deszcz”. Sporo czasu spędziła na południu, Nowy Orlean, Nashville, przesuwając się wolno ku górze, jak rtęć w termometrze. Tańczyła, stale tańczyła lub występowała w inny sposób. — Występowałam w teatrach ulicznych, recytowałam cudze wiersze na festynach, improwizowałam, naśladowałam znanych ludzi. — Przez pewien czas grywała w teatrach awangardowych, ale to okazało się nie dla niej. — Ludzie chcieli nas LINCZOWAĆ, wyobrażasz sobie? Poza tym większość tego, co robiliśmy, była psu na budę, sam szajs, bombastyczne tyrady, jak długo można się w to bawić?
I znów na północ, jedni przyjaciele odchodzili, pojawiali się nowi, z niektórymi sypiała, była jak cząsteczka materii, w ciągłym ruchu, a teraz, od dwóch lat, była tutaj. Przez pewien czas mieszkała z Crane’em na poddaszu, ale facet szybko ją znudził. — Wiesz, jak to jest żyć z kimś, kto nie uznaje nikogo prócz siebie? I to stale? A poza tym nie umie gotować. — Tańczyła teraz z nowym zespołem, by mieć za co opłacić czynsz i gaz, a numery przygotowywała podczas spotkań z Paulem, Sandrine i Realynne.
Która właśnie usiadła, prostując spocone nogi.
— Uff! Można by pomyśleć, że będę już miała dość tańca, zwłaszcza że zjawił się tu nasz markiz Queensberry. Kurde, mam ochotę na jeszcze jednego drinka. — Robi ruch, jakby chciała wstać, lecz Bibi powstrzymuje ją gestem dłoni. — Jeszcze raz to samo?
Realynne skinęła głową, a gdy Bibi oddaliła się poza zasięg jej głosu, zwróciła się do Tess:
— Palisz?
— Nie. — Realynne westchnęła. — Cholera. Chętnie bym zapaliła, ale Bibi dostaje spazmów, gdy to robię, twierdzi, że to skraca mi oddech. I to jest fakt. Cwana bestia. — W jej głosie pobrzmiewa nuta sympatii, upija łyk toniku od Bibi.
— Ona jest wielka, no nie? Od dawna ją znasz?
— Poznałyśmy się wczoraj.
Realynne kiwa głową z zadowoleniem, potwierdzenie przypuszczenia.
— Tak myślałam, czułam, że się dziś coś za bardzo popisuje. To pewnie dla ciebie — kiwa palcem, nie, nie, gdy Tess próbuje protestować, nie z nią takie numery — zwłaszcza w taką noc jak dziś. — Cholera, jestem z Tennessee i nawet ja nie mogę tego zdzierżyć. — Wraca Bibi, Jack Daniel’s z wodą i kolejny browar dla Tess, która zaczyna już czuć efekt pierwszego, Bibi mówi Realynne o rzeźbie Tess, o tym, że powinni zrobić wokół niej cały spektakl, w głowie Tess kłębią się myśli, niesforne, swobodnie próbują przedrzeć się przez meandry labiryntu piwa, upału i głodu, z jej ust padają jakieś słowa i słyszy głos Bibi: — ...mają niesamowitą teksturę. Powinnaś pójść do Izis zobaczyć tę pracę, którą tam wystawili. Choć lepiej, żebyś zajrzała do niej do domu, mieszka w prawdziwej norze — pokazuje swoje małe, mleczne zęby — wszystkie prace ma upchnięte w klitce o połowę mniejszej od twojej, Rae.
— Może zamieszkać u mnie. — Rae dopija drinka. — W przyszłym tygodniu się wyprowadzam. Nie mogę znieść tego ciągłego psiego jazgotu. Stale to hauhauhau.
Pomysł wprawiony w ruch, choć nie pojmowała jeszcze, o co chodziło, miało to jakiś związek z Bibi, z obrazem jej brutalności, pokaz metalu, jak nieskończonego ostrza noża. Uniesiona stal, wrażenie jej ostatniej rzeźby zatrzymanej w sekretnym tańcu. Tak, coś w tym było. Tylko co?
— Przepraszam. — Wstaje od stołu. — Ale muszę już iść. Nie, nie — gdy Bibi też się podnosi — ty zostań, złapię autobus czy coś takiego.
— O tej porze autobusy już nie kursują. — Wyjmuje kluczyki, przechodzi przez labirynt stolików, mija kontuar, Tess widzi, jak Paul odwraca głowę i odprowadza Bibi wzrokiem, lustruje ją tak bezczelnie, że czuje się zawstydzona, że jest tego świadkiem, Bibi tego nie widzi, już jest na zewnątrz. Siąpi kapuśniaczek, jest parno i wilgotno, krople deszczu roszą metal i skórę, światło jest tak rozproszone, że nawet owady nie uganiają się w ich słabym blasku. Tańczące owady, tańcząca Bibi. Poruszająca się rzeźba. Co?
Odzywa się tylko, by pokierować Bibi, wodzi wzrokiem za wycieraczkami, dojeżdżają na miejsce szybciej, niż się spodziewała, wciąż jeszcze się zastanawia, gdy Bibi przydeptuje pedał hamulca i zatrzymuje wóz przy czarnym, pordzewiałym jeepie z obłażącymi kalkomaniami z napisem „Oi!” i włączonym silnikiem. Cuchnący, szary dym, podwójne drzwi sklepu otwierają się, wychodzi z nich para nastolatków. Całują się w deszczu. Silna dłoń Bibi otwiera uszkodzone drzwiczki. Tess rzuca coś przepraszająco przez okno, Bibi kręci głową, zapomnij.
— Po prostu pozwól mi to zobaczyć, kiedy skończysz. — Uśmiecha się. I już jej nie ma. Wbiega po schodach na górę, zatrzaskuje za sobą drzwi i pracuje do rana, do południa, topi stal, pali stal, Grace na dole wrzeszczy, wścieka się, że wszędzie czuć dym, kurwa mać, Tess, ten sztynk czuć nawet w spiżarni! Nowe duże oparzenie na prawym ramieniu, blisko starych blizn, włosy upięte w brudny kok, potworny żar pod maską, oddycha swoim własnym potem jak jakąś rzadką mieszanką. Przed nią leży rozebrany nowy element, plastykowa szyja rozprutą pionowo chirurgicznym ogniem, w topiącą się spływającą strugę wtyka filigranowe, maleńkie kawałki metalu, błyszczące jak chrom. Pozostawiła szyję rozprutą, by zająć się z kolei leksanowymi oczami, oślepiła je kawałkami potłuczonej butelki po piwie, skradzionej z dołu przed paroma tygodniami. Teraz ramiona. Ostra stal pod postrzępionym materiałem jej rękawic, woń palonego plastyku, blade smużki szarego dymu jak tchnienie duchów, pręt w jej dłoni płonie, pali się, biały u skraju jak bijące serce gwiazdy. Ramiona poruszają się pod wpływem jej działań, metal rozpływa się, topi, jedna kropla spływa na jej but, wypalając skórę i pozostawiając natychmiast okrągłą, czarną bliznę. Tak gorąco. W głowie wiruje, mdłości wywołane głodem, nie przerywaj, rób dalej, rób swoje.
Kiedy skończyła, spojrzała na stojącą przed nią dumnie pracę, szorstkie, twarde bąble pospiesznie wykonywanego spawu, niewidzące oczy, ramiona z zardzewiałej stali, bogate w drapieżność, której wcześniej nie posiadały, nie tylko sugestia, lecz jawna groźba, widoczne zagrożenie ruchu, czysta, jawna, mroczna brutalność, pewna i nieunikniona w swej potędze. Zdejmuje rękawice, zsuwając je z jednego palca po drugim, osuwa się ciężko na stół roboczy, jest zbyt zmęczona, aby wziąć prysznic, czy choćby pomyśleć o jedzeniu, jest nazbyt skonana by zrobić cokolwiek, prócz położenia się spać, wyciąga się na tapczanie, obolała, poparzona, w ubraniu i butach, piekące oczy zamykają się natychmiast i Tess zaraz zapada w sen, podczas gdy na zewnątrz zaczyna szaleć popołudniowa burza, strugi deszczu chłoszczą drucianą siatkę w oknie, a na podłodze wśród lśniących strużek rozbryźniętego metalu tworzą się inne kałuże. Powietrze przesyca woń wilgotnego drewna i unoszą się w nim efemeryczne, widmowe smużki pochwyconej mgły.
Sandrine miała przekłuty sutek i osiem dziur w prawym uchu, które z niekłamaną radością zaprezentowała Tess. Siedzi obok niej po turecku na kanapie, Bibi pokazuje Raelynne prace, oprowadza ją, Sandrine pachnie dymem papierosowym, lakierem do włosów i tanimi perfumami. Zjawiły się we trójkę, czarne stroje, piwo, ciastka, Raelynne na klatce schodowej woła donośnie niczym Walkiria:
— Hej, Tess! Jesteś w domu?
Tess obudziła się niecałą godzinę temu, głośne pif-paf pif-paf pod jej oknem, jak huk petard, wystrzałów z broni palnej albo z rury wydechowej zdezelowanego auta. Dygocze pod prysznicem, nie potrafi utrzymać w dłoniach mydła, zbyt długo nic nie jadła. Zbiega na dół, wybiega z domu, by nie spotkać się z Grace, najbliższa z budek z hot dogami jest wciąż otwarta, kupuje wielką kanapkę i dwie butelki napojów gazowanych, wraca i na schodach spotyka czekającą na nią córkę Grace, jest jak kariatyda, zimna i niewzruszona.
— Moja matka mówi — długi czerwony paznokieć skubie drzewce szczotki — że to, co robisz, grozi pożarem. Słyszysz, co mówię? Zrobisz pożar i spalisz cały ten cholerny budynek i gdzie wtedy...
Zamyka drzwi, czuje pod językiem smak małych papryczek, dociera do nosa jak ludowe lekarstwo.
Teraz obok nogi Sandrine stoi na wpół opróżniona butelka piwa, goła stopa, różowy lakier na paznokciach, rude włosy sczesane ku tyłowi, by widać było jej złote kolczyki kołyszące się, gdy tłumaczy: — To ankh, egipski symbol życia i siły życiowej. To krzyż i kotwica, symbole wiary i nadziei. Dostałam je od siostry, jest katoliczką czy coś takiego. To serce oznacza miłość, a to serduszko z opalem, kamieniem księżycowym, kamieniem mojego znaku zodiaku. Rozumiesz, pływy i takie tam. Każdy z kolczyków ma swą małą historię, swoje znaczenie, swoje przeznaczenie, jak amulety z bransoletki.
Kolczyk w sutku jest złoty i bardzo delikatny, przedstawia węża połykającego własny ogon.
— Symbolizuje wieczność. — Raelynne siada obok nich i oponuje: — Symbolem wieczności jest ósemka, ty kretynko, to tylko zwyczajny wąż. — Sandrine szturcha kolczyk wkłuty w miejscu, gdzie zaczyna się obwódka sutka, ciało natychmiast sztywnieje, sutek wydłuża się. — Widzisz? — mówi Sandrine. — Ładne, nie?
— Ouroboros. — Bibi wciąż stoi obok nowej rzeźby, ogląda się przez ramię, palcami dotyka ostrożnie i pewnie zarazem rozpłatanej szyi. — Tak się nazywa ten wąż.
Sandrine wypiła piwo, ściągnęła podkoszulek; nad wizerunkiem jaskini widniał napis LIEDERNACHT. Raelynne odgarnia włosy, by pochwalić się swoimi kolczykami. — Moje nic nie oznaczają. To zwykłe kolczyki.
— Kiedyś nosiłam też kolczyk w nosie, ale jakiś czas temu przestałam. — Upija łyk piwa od Sandrine i rozsiada się wygodniej na tapczanie. — Chodziłam kiedyś z facetem, który miał ampallang, to znaczy, no wiesz, przekłutego członka, nieduży metalowy pręt przekłuwający żołądź. Raz robiłam mu laskę, aż tu nagle poczułam ból. W ustach, kapujesz? Dotykam palcami i okazuje się, że złamałam sobie ząb. Na tym jego ampallangu! — Miała fatalne koronki, wielkie, brzydkie usta, końską szczękę i żałosny uśmiech mający mówić: — Ee, w zasadzie nic się nie stało. — Wiesz co? — Szturcha Tess szyjką od butelki, ma wilgotną rękę. — Podobają mi się twoje prace. Są takie surowe.
— Dzięki. — Sandrine wzrusza ramionami, bez urazy, ale nie zna się na rzeźbach, nie zna się na niczym statycznym, na niczym, co się nie rusza.
— Ale Tess właśnie o to chodzi. — Bibi i nowa rzeźba, nowa usprawniona jej wersja w agonii imitacji nieruchomego ruchu. Światło wpada przez siatkę. Wyrocznia tłumacząca sny przemawia właśnie teraz, do ciebie.
— Ona chce, aby się poruszały.
Tess zamiera w bezruchu.
Sandrine i Raelynne rozmawiają i nagle tuż przed nią pochyla się Bibi, spogląda jej prosto w twarz. Nic nie mówi, usta ma rozchylone, jakby zaraz miała powiedzieć, lecz ona milczy.
ONA CHCE
Śmiech Sandrine, wysoki, piskliwy, dziewczęcy, niespodziewany.
ABY SIĘ PORUSZAŁY.
— Cóż. — Raelynne podnosi się chwiejnie. — Idziemy czy nie? — Dłonie na kolanach, mętny wzrok, spojrzenie utkwione gdzieś w pustkę, nagle Tess unosi głowę i stwierdza, że wszystkie patrzą wprost na nią. Idziemy? Dokąd? Pewnie o tym mówiły. Może nawet niejeden raz. — Jasne. — Wstaje z tapczanu, porusza energicznie oparzoną ręką, zerka na stół roboczy, czarne, pierwotne kształty narzędzi, nożyc do metalu, kombinerek, szczypiec, obcęgów, samotny młotek z obłamaną rękojeścią tworzą rozsypaną układankę o treści głębszej, niż jest w stanie pojąć. Na razie. Dziś w nocy. — Jestem gotowa.
Na schodach szybkie kroki Sandrine, jej głos i ryk Raelynne.
— Tu są automaty! — Wpada do salonu, podczas gdy Tess dostrzega Grace i jej córkę. Rozmawiają. Bibi bardzo lekko dotknęła jej ramienia. Miała gorące, jakby rozpalone palce i nie powiedziała ani słowa.
*