Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Ponętna przybyszka z morskich głębin mąci w głowach mężczyzn, kwestionuje normy społeczne i stawia pytania o konwenanse. W 1899 r. na plaży południowego wybrzeża Anglii wyłania się syrena. Istota przyjmuje imię Miss Doris Thalassia Waters i próbuje dołączyć do społeczeństwa. Prawdziwą motywacją jej działań jest jednak chęć uwiedzenia Harry'ego Chatterisa, w którym zakochała się kilka lat temu nad morzem. Jej zapędów nie studzi fakt, że mężczyzna jest zaręczony. Pierwowzorem głównej bohaterki jest May Nisbet - córka krytyka pisma "Times", którą Wells zobaczył pewnego razu w stroju kąpielowym, a po śmierci ojca finansował jej edukację. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 145
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
H. G. Wells
Tłumaczenie F. Arnsztajnowa
Saga
Syrena. Księżycowa opowieść
Tłumaczenie F. Arnsztajnowa
Tytuł oryginału The Sea Lady: a time of moonshine
Język oryginału angielski
Zdjęcia na okładce: Shutterstock
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Copyright © 1901, 2022 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728367742
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Przybycie Morskiej Damy
Wszelkie znane dotychczas opowieści o lądowaniu syren mają, że się tak wyraźę, pewien posmak niewiarogodności. Nawet owa tak szczegółowa historja Syreny Cud-Koronczarki z Brugji budzi niejakie wątpliwości. Muszę przyznać, że i sam jeszcze rok temu byłem najzupełniejszym sceptykiem na tym punkcie. Dziś jednak wobec niezaprzeczalnych faktów i to w najbliższem sąsiedztwie, popartych nadto naocznem świadectwem mego rodzonego kuzyna Melvilla (z Seaton Carew), widzę owe stare legendy w zgoła odmiennem świetle. Ale tylu ludzi starało się w swoim czasie o zatuszowanie tej sprawy, że jestem przekonany, iż gdyby nie moje wytrwałe dochodzenia, najprawdziwsze fakty byłyby z biegiem lat nabrały cech takiego samego nieprawdopodobieństwa jak owe dawniejsze legendy. Ba, i dziś nawet dla wielu umysłów...
W danym razie bezwątpienia było wyjątkowo trudno uniknąć rozgłosu; że się to poniekąd udało, może nam posłużyć za dowód siły motywów, skłaniających do zachowania tajemnicy w tego rodzaju wypadkach. Widownia tych wydarzeń daje się określić zupełnie ściśle. Początek rozegrał się na brzegn morza, tuż na wschód od Sandgate Castle w kierunku Follkestone, a koniec na pobrzeżu, w oddaleniu jakich dwóch mil od Grobli Folkestońskiej. Sprawa rozpoczęła się w biały dzień przy jasnej pogodzie sierpniowej, pod oknami pół tuzina domów, co na pierwszy rzut oka czyni ów zupełny brak informacyj zgoła nieprawdopodobnym. Zrozumiemy to może później nieco lepiej.
Dwie urocze córki pani Randolfowej Bunting kąpały się właśnie razem z goszczącą w ich domu panną Mabel Glendower. Od tej to głównie panienki, a także od pani Bunting, otrzymałem dane, które pozwoliły mi zestawić dokładnie okoliczności, towarzyszące zjawieniu się Morskiej Damy. Od panny Adeliny, starszej z dwóch sióstr Glendower, nie otrzymałem żadnych w tej sprawie informacyj i, jakkolwiek ona to była główną w tej całej historji osobą, nie nagabywałem jej o to. Wchodziły tu bowiem w grę uczucia tej panny, w tym wypadku, jak myślę, szczególnie skomplikowane, co z natury rzeczy samej wypływało. Przysłowiowa „bezwzględność literacka“ zawiodła mię tym razem zupełnie. Zabrakło mi odwagi na dotknięcie uczuć tej damy.
Trzeba wiedzieć, że wille na wschód od Sandgate-Castle znajdują się w szczególnie szczęśliwem położeniu: ogrody ich schodzą bezpośrednio do morza, niema tam promenady, drogi, ani ścieżki, któraby, jak to w innych kąpielowych miejscowościach bywa, domostwa od wody odcinała. Patrząc ze stacji windy na zachodnim krańcu Promenady, widzi się ich skupienie na samym skraju. A że duża ilość wysokich skalistych kantów wystaje z lądu wzdłuż tej części pomorza, całe to wybrzeże jest zupełnie odcięte i osłonione, chyba tylko podczas najniższego wodostanu możnaby obejść dokoła kantów. Wille te są tedy bardzo poszukiwane w czasie sezonu kąpielowego, i wielu właścicieli odnajmuje je wraz z umeblowaniem osobom o odpowiednim majątku i stanowisku.
Państwo Randolfowie Bunting bezwątpienia należeli do rzędu takich wybrańców losu. Nie byli wprawdzie „arystokracją“, ani nawet tem, co nieopłacony heraldyk nazwałby szlachtą; nie mieli prawa do żadnego herbu. Ale przecież, jak zwykła była mawiać pani Bunting, nie rościli wcale pretensyj tego rodzaju, byli zupełnie pozbawieni jakiegokolwiek snobizmu (jak zresztą wszyscy w obecnych czasach). Byli sobie skromnymi, domorosłymi Buntingami, Randolf-Buntingami — „dobrą rodziną“, jak to mówią — z bardzo rozpowszechnionego w Hampshire rodu, oddanego piwowarstwu. Bez względu na to, czy odpowiednio wynagrodzony heraldyk mógłby dowieść ich szlachectwa, czy nie, nie ulega wątpliwości, że pani Bunting miała prawo uważać się za damę, obaj zaś panowie, i ojciec i syn, byli zupełnymi gentlemanami, a sposób ich bycia i myślenia świadczył o dobrem wychowaniu.
Gościły u nich dwie panny Glendower, którym pani Bunting od czasu śmierci pani Glendower niejako zastępowała matkę.
Panny Glendower były siostrami przyrodniemi, należały niezaprzeczalnie do „wysokiej“ szlachty, pochodziły z miejscowego pańskiego rodu, który tylko na przeciąg jednego pokolenia zniżył się był do handlu i wraz jak Anteusz powstał odświeżony i zbogacony. Starsza, Adelina, była ową bogaczką, dziedziczką z kupiecką krwią w żyłach. Naprawdę bardzo bogata, miała ciemne włosy, szare oczy i poważne zapatrywania; gdy ojciec jej umarł, co nastąpiło na krótko przed śmiercią macochy, Adelina miała przed sobą już tylko późniejszą część młodości, dochodziła już bowiem dwudziestu siedmiu lat. Pierwszą młodość poświęciła zmiennym humorom swego ojca w sposób, który przypominał jej zawsze lata dziewczęce Elżbiety Barrett Browning. Ale po odejściu ojca w sfery, gdzie jego temperament znalazł zapewne szersze pole działania — czyż przeznaczeniem tego świata nie jest formowanie charakterów? — wyszła dopiero najaw cała wartość Adeliny. Okazało się, że ma umysł ruchliwy i czynny, spory zasób nagromadzonej energji i dużą ambicję. Dała się poznać jako socjalistka o jasnym i krytycznym poglądzie na rzeczy, zakwitła na mównicach mitingów publicznych i wkrótce zaręczyła się z bardzo świetnym i obiecującym, choć nie ekscentrycznym młodzieńcem, Henrykiem Chatterisem, siostrzeńcem hrabiego, bohaterem głośnego skandalu i przypuszczalnym liberalnym kandydatem okręgu Hythe w hrabstwie Kent. Przynajmniej rzecz ta była omawiana i Charteris objeżdżał w tym celu okolicę, a pannie Adelinie miło było myśleć, że mu pomaga swoją obecnością; to właśnie skłoniło Buntingów do wynajęcia na lato willi w Sandgate. Narzeczony przyjeżdżał od czasu do czasu i przepędzał z nimi dzień lub noc, potem znów znikał za jakiemiś sprawami, znany był jako świetny, choć nieco zmienny, polityk pierwszego rzędu, i wszyscy byli zdania, że zważywszy wszystko, partja może się szczycić takim kandydatem. Fred Bunting zaś był zaręczony z mniej dystyngowaną, znacznie mniej zamożną i prawdopodobnie mniej wybitną, siedemnastoletnią przyrodnią siostrą Adeliny, panną Mabel, która już oddawna, bo jeszcze za czasów szkolnych, uczyniła odkrycie, że choćby nie wiem jak wysilała się na okazanie rozumu i zręczności, nie na wiele się to przyda, gdy Adelina będzie przy tem.
Buntingowie nie kąpali się wspólnie, rzecz, która w roku pańskim 1898 jeszcze uważana była za dość wątpliwie przyzwoitą, ale pan Bunting i Fred schodzili nad morze razem z paniami (pomimo że narzeczona Freda znajdowała się w ich gronie) zupełnie otwarcie, zamiast chować się, lub odejść na przechadzkę, jak to było ongi we zwyczaju. Tworzyli coś w rodzaju małej procesji, sunącej pod wiecznozielonemi dębami ogrodu i wdół stopni, wiodących do morza.
Przodem kroczyła pani Bunting, patrząc pilnie przez lornetkę, czy jakiś ciekawski nie podgląda, obok niej panna Adelina, która, by nie uronić swej godności, nie przyjmowała udziału w kąpieli, przyodziana w jedną z tych pozornie prostych a kosztownych i arystokratycznych szat, umiłowanych przez socjalistki. Za tą przednią strażą, jedna za drugą. postępowały trzy panienki w swych pięknych paryskich kostjumach kąpielowych i czepkach — otulone zresztą szczelnie obszernemi płaszczami kąpielowemi z kapturami — oczywiście w pończochach i trzewikach specjalnych, w których się kąpały. Za niemi garderobiana pani Bunting, młodsza i pokojówka Adeliny niosły ręczniki, w pewnem oddaleniu dwaj panowie, obciążeni ogromnym zwojem grubych sznurów. (Pani Bunting zwykła była okręcać każdą ze swych córek powrozem, zanim wstępowały do wody, i własnoręcznie trzymała koniec powroza, dopóki szczęśliwie nie wyszły na ląd. Jedynie Mabel nie pozwalała się spętać.
W miejscu, gdzie się ogród kończy a brzeg morza zaczyna, panna Adelina zeszła na bok i usiadła na zielonej żelaznej ławce pod wiecznozielonym dębem i, odnalazłszy stronicę w „Sir George Tressady“ — książce, która w owym czasie specjalnie przypadła jej do serca — przyglądała się schodzącym ku wodzie. Tworzyli bardzo jasną i miłą dla oka grupę szczęśliwych i ożywionych ludzi na tem słonecznem wybrzeżu. Dalej za nimi w smugach zielonych i fioletowych zupełnie ciche, zlekka tylko sfałdowane drobnym perłowym deseniem błyszczało morze, odwieczna macierz rzeczy niespodzianych.
Dotarłszy do słupa, oznaczającego głębszy wodostan, gdzie nie jest już nieprzyzwoitością być odzianym tylko w kostjum kąpielowy, panny oddały pokojówkom okrycia i po krótkich żartach i śmiechach—pani Bunting rozejrzała się troskliwie, czy niema jakich galaretowatych stworzeń w wodzie — panny zagłębiły się w morzu. W chwilę potem, zdaje się, Betty, starsza panna Bunting, przerwała pluskanie i wpatrzyła się w jakiś punkt oddalony, potem wszystkie panie zwróciły oczy w tym kierunku. Wtedy to w odległości jakichś trzydziestu jardów ukazała się głowa Morskiej Damy, jakgdyby płynącej ku lądow!.
Wywnioskowały naturalnie, że to któraś z sąsiadek z jednej z sąsiednich willi. Dziwiło je to nieco, że nie zauważyły, gdy schodziła do morza, poza tem jednak zjawisko nie miało dla nich nic niezwykłego. Poczyniły zwykłe w takich razach ukradkowe a przenikliwe spostrzeżenia. Zauważyły, że dobrze pływa, że ma piękną twarz i bardzo piękne ramiona, ale nie mogły widzieć jej cudnych złotych włosów, ukrytych pod modną frygijską czapką kąpielową, znalezioną — jak później przyznała się memu kuzynowi — kilka nocy temu na normandzkiej plaży, ani jej uroczych pleców pod czerwonym kostjumem kąpielowym, w który była przyodziana.
Właśnie panie zaczęły sobie zdawać sprawę z tego, że ich obserwacja przekracza granicę dobrego wychowania, i Mabel udawała, że się pluska znowu, mówiąc do Betty: „ma ponsowy kostjum, chciałabym widzieć, jak...“ — gdy stało się coś okropnego.
Płynąca plusnęła w jakiś szczególny sposób, wyrzuciła wgórę ręce — i znikła.
Było to jedno z tych zdarzeń, wobec których każdy na mgnienie oka drętwieje, jedna z tych rzeczy, o których każdy czytał, które każdy sobie wyobraża, ale które mało kto widział na własne oczy.
Przez jakiś czas nikt się nie poruszył. Jedna, dwie, trzy sekundy minęły, potem na chwilę mignęło nad powierzchnią nagie ramię i znowu znikło.
Mabel utrzymuje, że była zupełnie sparaliżowana z przerażenia, przez cały czas nie poruszyła się i nie odezwała, ale obie panny Bunting, oprzytomniawszy nieco, krzyknęły: „ona tonie!“ i spiesznie wyszły z wody, proces, przyspieszony znacznie przez matkę, która z wielką przytomnością umysłu ciągnęła z całej siły sznury i ruszyła naprzód, ciągnąc dalej jeszcze długo potem, gdy panienki były już o kilka jardów oddalone od morza i poprzewracały się u stóp skały. Panna Adelina, zmiarkowawszy, że się coś niezwykłego stało, zaczęła zstępować po schodach, w jednej ręce trzymając książkę, a drugą przysłaniając oczy i wołając gromkim, zdecydowanym głosem: „Trzeba ją ratować!“
Służące naturalnie wrzeszczały — jak im to przystoi — ale dwaj panowie, o ile się zdaje, zachowali się z najwyższą przytomnością.
— Fred! drabina sąsiada! — krzyknął pan Bunting — najbliższy sąsiad zamiast zwykłych kamiennych stopni miał opartą o wysoki mur okalający willę, przenośną drewnianą drabinkę, i pan Bunting nieraz zwracał uwagę, że w razie jakiego wypadku, można będzie się tem posłużyć. — W mgnieniu oka obaj pozrzucali kurtki, kamizelki, krawaty, kołnierze i trzewiki i pędem wypchnęli drabinę sąsiada na wodę.
— W którą stronę popłynęła, papo? — zapytał Fred.
— Wprost, tam — rzekł pan Bunting, a na potwierdzenie jego słów ukazało się na chwilę białe ramię, a potem „coś ciemnego“ — coś, co w świetle późniejszych wypadków skłonny jestem uważać za pierwsze mimowolne ukazanie ogona Damy.
Żaden z dwóch panów nie miał zbyt wielkiej wprawy w pływaniu, pan Bunting, zdaje się, w podnieceniu chwili zapomniał nawet i tej odrobiny kunsztu, jaką posiadał — ale brnęli wpław odważnie po obu stronach drabiny, popychając ją przed sobą i puścili się na głębie w sposób, nie przynoszący ujmy ich narodowi i rasie.
Wogóle jednak sądzę, że może szczęśliwie się złożyło, iż nie chodziło tu o ratunek naprawdę tonącej osoby. W chwili, gdy przeprowadzałem swoje badania, wszelkie sporne kwestje, jakie mogły ongi zachodzić między ojcem i synem, dawno już były poszły w niepamięć; jest dla mnie zupełnie jasne, że podczas gdy Fred płynął przy długim boku drabiny, powodując tem jej powolną rotację naokoło osi, pan Bunting już był przełknął znaczną ilość wody morskiej i z bezcelową energją uderzał nogami w piersi Freda. Czynił to, jak mi wyjaśniał, aby móc spuścić wdół nogi; „uważa pan; coś to było takiego w tej drabinie, że mi nogi ciągle leciały do góry.“
Poczem zupełnie niespodzianie ukazała się obok nich Morska Dama, jednem uroczem ramieniem podtrzymując pana Buntinga, a drugie opierając na drabinie. Nie wydawała się wcale blada, ani przerażona, ani zdyszana, mówił mi Fred, gdy go badałem, choć w owej chwili był zbyt podniecony, by mógł takie szczegóły zauważyć. Rzeczywiście uśmiechała się i przemówiła swobodnym miłym tonem:
— Kurcz — rzekła — chwyciły mię kurcze. — Obaj panowie pamiętają to dokładnie.
Pan Bunting miał właśnie powiedzieć, żeby się go mocno trzymała, to będzie zupełnie bezpiecznie, gdy mała fala wpadła wprost do ust i doprowadziła go do dzikiego parskania.
— Wyprowadzimy panią, czy coś w tym rodzaju — oświadczył Fred i tak we troje zawiśli przy drabinie, chybocząc się w wodzie przy odgłosie przypadłości pana Buntinga.
Zdaje się, że kołysali się tak przez jakiś czas. Fred utrzymuje, że Morska Dama nie okazywała niepokoju, ale miała minę nieco zakłopotaną, zdawała się mierzyć okiem odległość od lądu. „Mają panowie zamiar uratować mię?“ zapytała.
Głowił się nad tem, coby uczynić należało, zanim ojciec utonie — właśnie ratujemy panią — odpowiedział.
— Wyprowadzicie mię na brzeg?
Widząc, że jest tak przytomna, postanowił wyjaśnić jej swój plan operacyjny — „chwycić koniec drabiny — popychać nogami tylko kilka jardów — wydobyć się z głębiny — gdyby tylko można“.
— Jeszcze chwileczkę—złapać tchu—pełno wody morskiej w ustach — dyszał pan Bunting. Plusk! Pff!...
I wtedy zdało się Fredowi, że stał się cud. Nastąpił silny wir wody, jakby od śruby okrętowej, uchwycił więc Morską Damę i drabinę w sam czas, jak mu się zdawało, by nie dać się znieść fali wdal ku kanałowi. Ojciec znikł mu z oczu z zaledwie rodzącym się wyrazem zdumienia na twarzy, poczem ukazał się znów, a raczej plecy i nogi jego wypłynęły, trzymając się zapamiętale drabiny. I wtedy, o dziwo! niewiadomo jakim sposobem znaleźli się nagle o jakie dwanaście jardów bliżej brzegu, w płytkiej, zaledwie pięciostonowej wodzie, i Fred poczuł dno pod stopami.
I wraz zdumienie i trwoga Freda ustąpiły miejsca najczystszemu bohaterstwu. Popchnął przed siebie Damę i drabinę, porzucił drabinę i swego zupełnie teraz zdemoralizowanego rodzica, poczem uchwycił Damę mocno w ramiona i wyniósł ją z wody. Panny krzyczały „Uratowana!“ — pokojówki wrzeszczały „Uratowana!“ — odległe głosy odpowiadały echem „Uratowana! hurra!“ Wszyscy krzyczeli, „Uratowana!“ z wyjątkiem pani Bunting, która, jak mówi, była przekonana, że małżonek jej dostał jakiegoś ataku, i pana Buntinga, który, zdaje się, był pod wrażeniem, iż wszelkie prawa natury, dzięki którym z pomocą opatrzności możemy unosić się na wodzie, zostały zawieszone, i że jedyną możliwą do uczynienia narazie rzeczą jest wyrzucać co siły nogami w oczekiwaniu niechybnej śmierci. Po kilku jednak sekundach głowa jego wzniosła się znowu do góry, a stopy wsparły się o dno, zaczął dobywać z siebie dźwięki na wzór wieloryba i konia morskiego, potem nakształt konia zwykłego i rozgniewanego kota, wkońcu wyprodukował coś w rodzaju zgrzytu piły. Poczem wytarł oczy z wody, i pani Bunting mogła nareszcie zwrócić swoją uwagę w kierunku nadobnego ciężaru, unoszonego przez syna (choć od czasu do czasu musiała jeszcze syknąć z upomnieniem „Ran-dolfie!“).
Ciekawa rzecz, że Morska Dama była już conajmniej minutę na lądzie, zanim ktokolwiek spostrzegł, że się czemkolwiek różni od innych dam. Przypuszczam, że wszyscy obstąpili ją, przypatrując się jej pięknej twarzy, albo może myśleli, że ma na sobie jakiś niedyskretny nowy rodzaj amazonki, czy coś w tym rodzaju. Dość, że nikt nie zauważył tego, choć było przed ich oczyma jasne jak dzień. Widocznie musiało to jakoś spływać z kostjumem. I oto stali tak, wyobrażając sobie, że Fred uratował z toni uroczą damę, niezaprzeczalnie wykwintną, która zeszła do kąpieli z którejś z sąsiednich willi, i dziwili się tylko, czemu nikt się na brzegu po nią nie zgłasza. A ona trzymała się oburącz Freda, a Fred, jak panna Mabel mu wyrzucała w późniejszej rozmowie, przywarł do niej.
— Miałam kurcze — rzekła Morska Dama z ustami przy policzkach Freda a jednem okiem, skierowanem na panią Bunting — na pewno chwyciły mię kurcze; jeszcze i teraz trwają.
— Nie widzę nikogo — zauważyła pani Bunting.
— Proszę, zanieś mię pan — rzekła Morska Dama, przymykając oczy, jakgdyby się jej zbierało na zemdlenie — chociaż policzki jej były zarumienione i ciepłel — Zanieś mię pan!
— Dokąd?—ze zdziwieniem zapytał Fred.
— Do domu — szepnęła.
— Do którego domu?
Pani Bunting podeszła bliżej.
— Do waszej willi — rzekła Pani z Morza i zamknęła oczy, na dobre stając się nietkliwą na wszelkie dalsze uwagi.
— Ależ — nie rozumiem — rzekła pani Bunting, zwracając się niewiadomo do kogo...
I wtedy nareszcie ujrzeli to. Necia, młodsza córka Buntingów, spostrzegła pierwsza. Wskazała palcem, jak opowiada, zanim zdołała znaleźć odpowiedni wyraz. Wtedy wszyscy spostrzegli. Przypuszczam, że Adelina ostatnia się zorjentowała (w każdym razie byłoby to podobne do niej).
— Mamo! — zawołała Netta, dając wyraz ogólnemu przerażeniu. — Mamo! Ona ma ogon!
Trzy pokojówki i panna Mabel krzyknęły jedna za drugą: „Patrzcie! Ogon!“
— Na wszystko — rzekła pani Bunting, i zabrakło jej słów.
— O! — rzekła panna Adelina i przyłożyła rękę do serca.
A wtedy jedna z pokojówek nazwała rzecz po imieniu.
— To Syrena — wrzasnęła pokojówka, wszyscy zakrzyknęli: „Syrenal“
Oczywiście z wyjątkiem samej Syreny, która zachowywała się zupełnie biernie, zwieszona na ramieniu Freda i w jego objęciach.
Tak przedstawiała się owa scena, o ile mogłem ją złożyć i odtworzyć. Musicie państwo sobie wyobrazić tę małą gromadkę ludzi na brzegu, a pana Buntinga, jak myślę, nieco dalej, wyłażącego właśnie z wody, bardzo przemokłego, z miną niedowierzającą i zdumioną nawpół utopionego. A drabina sąsiada płynęła sobie spokojnie wdal.
Sytuacja, która może zwrócić uwagę, nieprawdaż? Byli rzeczywiście na widoku. Działo się to w znacznem oddaleniu od głębszej wody i grupa widzialna była na jakie trzydzieści łokci wzdłuż brzegu. Nikt, jak pani Bunting opowiadała mojemu kuzynowi, nie miał pojęcia, co czynić, a wszyscy obdarzeni byli raczej przesadną dozą właściwego Anglikom wstrętu do czynienia widowiska ze swego zakłopotania. Syrena zdawała się zadawalniać rolą uroczej zagadki i trzymała się oburącz Freda.
A musiała być wcale poważnym ciężarem. Zdaje się, że bardzo obfita rodzina, mieszkająca w willi Kort Humi, ukazała się w pełnym komplecie, gapiąc się i gestykulując. Był to właśnie ów rodzaj ludzi, z którymi Buntingowie wcale nie pragnęli nawiązywać stosunków — jacyś kramarze prawdopodobnie. Wkrótce jeden z tych panów — specjalnie ordynarny jegomość (dość powiedzieć, że strzelał do mew), zaczął spuszczać drabinę, jakgdyby zamierzał ofiarować swą pomoc lub radę, a pani Bunting zdała sobie sprawę z czarnego połysku polowej lornety jakiegoś jeszcze obrzydliwszego jegomościa z zachodniej strony.
Co gorsza, znany literat, mieszkający w sąsiednim domku, drażliwy, smagły, mały pan o kwadratowej głowie, zjawił się nagle i zaczął ze szczytu swego nieprzystępnego muru wykrzykiwać jakieś błazeństwa o swej drabinie. Oczywiście, nikomu się nie śniło troszczyć o jego głupią drabinę. Był niemożliwie podniecony, a z tonu i gestów można się było domyśleć, że nie przebiera w wyrazach; wyglądało na to, że lada chwila zeskoczy na brzeg do nich.
Nadomiar, ku ukoronowaniu sytuacji, z poza zachodniej skały ukazali się jacyś wycieczkowicze z pospólstwa!
Najpierw ukazały się ich głowy, a potem dały się słyszeć głosy.
Zaczęll wspinać się na groblę z wesołemi okrzykami.
— Pip, pip! — głosili wycieczkowicze.
— Pip, pip — było tego roku w modzie — i — ho, ho, klawo! — a potem mniej ogólnikowo— co się tu dzieje?
A głosy innych jeszcze niewidzialnych wycieczkowiczów odpowiadały:
— Pip, pip!
Towarzystwo widocznie było liczne.
— Czy się coś złego stało? — krzykliwie na chybił trafił pytał jeden z wycieczkowiczów!
— Moja kochana! — rzekła pani Bunting do panny Mabel — Co mamy czynić?
Opowiadając o tem memu kuzynowi, kładła zawsze specjalny nacisk na te dwa wyrazy: kochana! co mamy czynić? podkreślając w nich niejako „clow“ całej historji.
Zdaje się, że w swej rozpaczy spojrzała nawet na wodę. Ale rozumie się, że wrzucenie syreny napowrót do morza byłoby pociągnęło za sobą konieczność niemałych wyjaśnień...
Było widoczne, że jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Tak też pani Bunting orzekła.
— Jest tylko jedno wyjście, musimy ją zanieść do nas.
No i zaniesiono ją do willi...
Można sobie wyobrazić tę procesję. Na czele Fred, mokry, oszołomiony, oburącz trzymający i oburącz trzymany, i zbyt zdyszany, by móc słowo wymówić. W jego objęciach Morska Dama. Rozumiem, że była pięknie zbudowana, oczywiście tylko do miejsca, w którem się ten okropny ogon rozpoczynał, (a pletwy, powiadam panu, zwierzała się pani Bunting później memu kuzynowi szeptem, z obu stron ogona z zaostrzonemi końcami, jak u tej makreli!). Można sobie wyobrazić, jak to trzepotało i kapało wzdłuż ścieżki! Była przyodziana w bardzo ładny kostjum ze spódnicą z czerwonego materjału, przybrany grubą białą koronką, miała też podobno, jak mnie zapewniała panna Mabel, na sobie podspodni ciepły kaftanik, czego chyba nie można było skonstatować w danej chwili. Owa frygijska czapka zakrywała całkowicie jej złote włosy, ukazując białe, niskie, równe czoło nad oczyma koloru morskiej wody. W świetle późniejszych wypadków sądzę, że w owej chwili z chciwą badawczością przyglądała się werandzie i oknom domu.
Za tą potykającą się parą kroczyła, jak myślę, pani Bunting. Za nią jej małżonek. Strasznie przemokły i znękany musiał wówczas być pan Bunting i, na mocy później uczynionych spostrzeżeń mogę sobie wyobrazić, że prześladował żonę swojem „moja droga, nie mogłem przecież wiedzieć...“
Za nimi zakłopotana, choć bardzo zaciekawiona, gromadka panien w kąpielowych płaszczach i pokojówki, niosące powrozy i rozmaite przybory i niechcący (jak to ich skromności przystało) ubrania panów.
Wkońcu panna Adelina, po raz pierwszy w życiu bez jakiejkolwiek pozy, konwulsyjnie ściskając swego „Sir George Tressady“, zmieszana i zakłopotana ponad wszelki wyraz.
Za nimi w końcu ogrodu niosły się „Pip, pip“, kapelusz i wzniesione brwi wycieczkowicza, wciąż jeszcze pragnącego wiedzieć „co się stało“?