Taka piękna śmierć - Peter James - E-Book

Taka piękna śmierć E-Book

Peter James

0,0

Beschreibung

Zatloczony przedzial drugiej klasy w pociagu  do Brighton, zdenerwowany pasazer wysiadajacy  w pospiechu na przedostatniej stacji, plyta CD,  która pozostawia na siedzeniu i wspólpodrózny,  który zabiera ja, aby oddac wlascicielowi.  Tak to sie zaczyna... Gdyby Tom Bryce wiedzial, czym zajmuje sie ów  tajemniczy biznesmen z dziwnym logo firmy, nie  tknalby plyty za zadne skarby.      Tymczasem w Brighton policja znajduje okrutnie okaleczone zwloki. Sledztwo prowadzi Roy Grace,  piekielnie inteligentny profesjonalista,  troche zagubiony w zyciu osobistym, który wlasnie spotyka nowa milosc. Stopniowo odkrywa on nic laczaca pozostawiona w pociagu plyte, niebezpieczenstwo grozace jego znalazcy oraz morderstwa w nadmorskim kurorcie.   ---   "Blyskotliwe dialogi, swietnie zarysowane postaci, inteligentny detektyw Grace i piekne jak kamea nadmorskie Brighton". - The Times   "Fantastyczna opowiesc o chciwosci, uwodzeniu i zdradzie" - Daily Telegraph    "Pierwszorzedny thriller. Chwile grozy i zaskakujace zwroty akcji" - The Times   ---   Peter James jest jednym z najbardziej poczytnych brytyjskich autorów i zdobywca wielu nagród literackich., m. in.: Grand Prix de Littérature Policère za najlepsza powiesc kryminalna oraz Specsavers National Book Award za najlepszy kryminal.  35 powiesci pisarza przetlumaczono jak dotad na 36 jezyków i sprzedano w nakladzie przekraczajacym 23 milionów egzemplarzy. 16 razy zajmowaly pierwsze miejsce w rankingu bestsellerów "Sunday Timesa".

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 582

Veröffentlichungsjahr: 2024

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Taka piękna śmierć

Taka piękna śmierć

© Peter James 2006

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2023

Tytuł oryginału: Looking Good Dead

ISBN: 978-9979-64-576-4

---

Dla Helen

1

Drzwi frontowe jednego z segmentów szczycącego się niegdyś urodą szeregowca otworzyły się. Na skąpaną w czerwcowym słońcu ulicę wyszła długonoga dziewczyna. Miała na sobie jedwabną sukienkę, która zdawała się zarazem przylegać i falować wokół niej w tym ostatnim dniu jej życia.

Przed stuleciem wysokie białe wille, usytuowane o rzut kamieniem od nadmorskiej promenady w Brighton, stanowiły rezydencje londyńskiej socjety. Dziś ich przybrudzone, przeżarte przez sól fasady kryły kawalerki oraz tanie mieszkania do wynajęcia. Mosiężne kołatki przy drzwiach frontowych zastąpiono panelami domofonów. Chodniki zawalono workami ze śmieciami, których zawartość się wysypywała. Między nimi sterczały pstrokate tablice agencji nieruchomości. Część ustawionych wzdłuż ulicy samochodów, upchniętych na siłę w zbyt małej przestrzeni, nosiła ślady wgnieceń i rdzy, a wszystkie — gołębich i mewich odchodów.

Dziewczyna za to wprost emanowała klasą. Poczynając od niedbale przerzuconych przez ramię długich jasnych włosów, przez poprawiane niedbałym ruchem okulary słoneczne, ekskluzywną bransoletkę od Cartiera, przewieszoną przez ramię torebkę od Anyi Hindmarsh, harmonijną sylwetkę, śródziemnomorską opaleniznę, aż po smugę cierpkiego zapachu Issey Miyake, który wprowadzał nutę erotyki do przesyconej tlenkiem węgla atmosfery godzin szczytu. Dla niej odpowiednią oprawą byłyby alejki galerii handlowej Bergdorf Goodman, bar w hotelu Schrager albo rufa jakiegoś odlotowego jachtu w Saint-Tropez.

Nieźle jak na studentkę prawa, która musi wyżyć z chudego stypendium.

Ale Janie Stretton była tak rozpuszczona przez ojca, dręczonego wyrzutami sumienia po śmierci jej matki, że przez myśl jej nie przeszło, żeby miała tylko „wyżyć”. Zdobywanie pieniędzy przychodziło jej bez trudu. No, gdyby miała zarabiać w wybranym przez siebie zawodzie — to całkiem inna sprawa. Prawnikom nie było łatwo. Skończyła już czwarty rok studiów, a teraz odbywała dwuletnie praktyki w pewnej kancelarii adwokackiej w Brighton pod opieką specjalisty od spraw rozwodowych. Podobało jej się, choć niektóre przypadki nawet ona uznawała za chore.

Na przykład wczoraj — Bernie Milsin, miły siedemdziesięciolatek w schludnym szarym garniturze ze starannie zawiązanym krawatem. Janie siedziała cichutko w kącie kancelarii, a trzydziestopięcioletni Martin Broom, u którego odbywała aplikanturę, notował. Pan Milsin żalił się, że starsza od niego o trzy lata pani Milsin każe mu przed każdym posiłkiem uprawiać seks oralny, inaczej nie dostaje jeść. „I tak trzy razy dziennie — mówił pan Milsin Martinowi. — Ja, panie, już nie mogę, to nie na moje lata. Mam artretyzm w kolanach”.

Wszystko, co mogła zrobić w tej sprawie, to nie roześmiać się w głos. Widziała, że Broom również z trudem się powstrzymywał. A więc nie tylko mężczyźni mają perwersyjne zachcianki. Codziennie można się było nauczyć czegoś nowego, aż czasami nie wiedziała, skąd czerpie więcej wiedzy — z Wydziału Prawa University of Southampton — czy też z uniwersytetu życia.

Sygnał odebranej wiadomości wyrwał Janie z tych rozmyślań w chwili, gdy doszła do swojego czerwono-białego mini coopera. Spojrzała na wyświetlacz: [Dzis wieczor. 20.30?]. Uśmiechnęła się i odpowiedziała krótkim [XX]. Poczekała, aż przejedzie autobus i wlokąca się za nim kolejka pojazdów, otworzyła drzwi samochodu, wsiadła i przez chwilę porządkowała w myślach sprawy do załatwienia.

Jej kot Śmietnik miał na grzbiecie zgrubienie, które stale się powiększało. Niepokoiło ją to, więc postanowiła zawieźć pupila do weterynarza. Na Śmietnika trafiła dwa lata temu — bezimienny, bezpański i tak wychudzony, że aż bliski śmierci głodowej, próbował unieść pokrywę jednego z jej pojemników na odpadki. Zabrała go do domu, a on nigdy nie wykazał chęci, żeby go opuścić. I to tyle na temat niezależności kotów — pomyślała — choć może to dlatego, że go rozpieszczała. Tylko że, do diaska, Śmietnik był kochającym stworzeniem, a ona nie miała o kogo tak dbać. Postanowiła umówić się na późną wizytę jeszcze dziś. Jeśli dotrze do weterynarza przed wpół do siódmej, zostanie jej mnóstwo czasu, wyliczyła.

W czasie przerwy obiadowej musiała kupić kartkę urodzinową i prezent dla ojca — w piątek skończy pięćdziesiąt pięć lat. Nie widziała go od miesiąca, wyjechał w interesach do Stanów. Ostatnio często wyjeżdżał. Coraz więcej podróżował po świecie, szukając kobiety, która mogłaby mu zastąpić utraconą żonę, matkę jego córki. Nigdy o tym nie mówił, ale wiedziała, że jest samotny — i zatroskany o stan swoich interesów, które, zdaje się, szły mu ostatnio jak po grudzie. A to, że mieszkał osiemdziesiąt kilometrów od niej, wcale nie było korzystne.

Zapinając pas bezpieczeństwa, zupełnie nie zdawała sobie sprawy z cichego bzyczenia wymierzonego w nią długiego obiektywu cyfrowego pentaxa, niesłyszalnego z odległości ponad dwustu metrów na tle odgłosów ruchu ulicznego.

Mężczyzna, który przyglądał się jej przez stabilizowany celownik, mówił właśnie do telefonu komórkowego:

— Rusza.

— To na pewno ona? — Glos był precyzyjny i ostry jak stalowa ząbkowana klinga.

Prawdziwa z niej ślicznotka, pomyślał fotograf. Choć od wielu dni obserwował ją nieustannie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, w jej mieszkaniu i poza nim, wciąż sprawiało mu to przyjemność. Pytanie niemal nie zasługiwało na odpowiedź.

— Tak — powiedział. — Na pewno.

2

— Jestem w pociągu! — krzyczał do komórki siedzący obok duży, spasiony złamas o twarzy niemowlęcia. — W pociągu! Po-cią-gu! — powtórzył. — No tak, tak, słaby zasięg.

Wjechali do tunelu.

— O kurwa! — zaklął złamas.

Tom Bryce, przygarbiony na swoim siedzeniu, między złamasem a zlaną mdląco słodkimi perfumami wściekle esemesującą dziewczyną, stłumił uśmiech. Odziany w garnitur sympatyczny przystojny trzydziestosześciolatek o poważnej, chłopięcej twarzy naznaczonej troskami i obramowanej opadającą nieustannie na czoło ciemną czupryną stopniowo więdnął w dusznym upale niczym turlający się na półce nad jego głową bukiecik kwiatów, który kupił dla żony. Temperatura w przedziale wynosiła około trzydziestu dwóch stopni. Podróżnym wydawała się nawet wyższa. W zeszłym roku jechał pierwszą klasą i w tamtych wagonach była nieco lepsza wentylacja — a przynajmniej nie panował w nich taki tłok — ale teraz musiał oszczędzać. Chociaż nadal lubił mniej więcej raz na tydzień sprawić Kellie niespodziankę kwiatami.

Pół minuty później wynurzyli się z tunelu. Złamas nacisnął przycisk, rozpoczynając koszmar na nowo.

— Właśnie przejechałem przez tunel! — ryknął, jakby nadal w nim się znajdowali. — No tak, kurwa, w pale się nie mieści! Że też, kurwa, nie mają tam jakiegoś kabla czy co, no nie, żeby nie przerywało połączenia! W tunelu, nie? W tunelach na autostradach nieraz już takie mają, no nie?

Tom starał się wyłączyć, skoncentrować się mailach w macintoshowskim laptopie, który podskakiwał mu na kolanach. Kolejny parszywy koniec kolejnego parszywego dnia w firmie. Już ponad setka listów, na które trzeba odpowiedzieć, a z każdą minutą wyskakują nowe. Załatwiał je wszystkie co wieczór przed snem — tylko w ten sposób był w stanie na bieżąco ogarniać obowiązki. Część tej korespondencji stanowiły dowcipy, które miał zamiar przejrzeć później, i sprośne załączniki przysyłane mu przez kolegów (otwierania tychże w zatłoczonych przedziałach kolejowych już nie ryzykował, odkąd pewnego razu, siedząc koło jakiejś statecznej niewiasty, kliknął plik PowerPoint, po czym ukazał się osioł, przy którym klęczała naga blondynka, robiąc mu laskę).

Pociąg stukotał i łoskotał, kołysał się i trząsł, a gdy zbliżając się do celu podróży, przejeżdżał przez kolejny tunel, dygotał w przelotnych wibracjach. Wiatr wył na krawędzi uchylonego okna, wtórowało mu echo czarnych ścian tunelu. W wagonie zaśmierdziało nagle starymi skarpetami i sadzą. Jakaś teczka przejechała po półce nad głową Toma, który nerwowo zerknął w górę, chcąc się upewnić, czy zaraz na niego nie spadnie albo nie pogniecie mu kwiatów. Na pustej tablicy reklamowej na przeciwległej ścianie przedziału, nad głową pucułowatej, niesympatycznej z wyglądu dziewczyny, pogrążonej w lekturze magazynu „Heat”1, ktoś, niezgrabnymi czarnymi literami wypisał sprejem: SEAGULLS CFELE.

To tyle, jeśli chodzi o kibiców piłki nożnej, pomyślał Tom. Nie potrafią nawet poprawnie napisać „cwele”.

Kropelki potu ściekały mu strużkami po karku, żebrach i tych wszystkich miejscach, w których dopasowana koszula nie przykleiła się jeszcze do jego wilgotnej skóry. Zdjął już marynarkę i poluzował krawat; miał ochotę zrzucić również czarne mokasyny od Prady, które cisnęły go w stopy. Kiedy wyjechali z tunelu, uniósł znad ekranu lepką od potu twarz, a powietrze natychmiast się zmieniło na świeższe, pachnące trawą Downlandu2; jeszcze kilka minut i będzie można wyczuć leciutki posmak soli z kanału La Manche. Po czternastu latach dojeżdżania Tom był w stanie z zamkniętymi oczami stwierdzić, że zbliża się do domu. Popatrzył przez okno na pola, domki, stupy trakcyjne, wieżę ciśnień, niewyraźne wzgórza w oddali, po czym powrócił do swoich maili. Przeczytał i usunął list od dyrektora do spraw sprzedaży, a następnie odpowiedział na skargę — jeszcze jeden kluczowy klient był wściekły, że zamówione towary nie dotarły na czas przed ważną imprezą plenerową. Tym razem chodziło o długopisy z logo firmy, poprzednio o parasole golfowe z nadrukiem. W ogóle w dziale zamówień i wysyłki w jego firmie panował bałagan — po części z powodu nowego systemu komputerowego, po części z powodu idioty, który nim kierował. W warunkach tak trudnego rynku wyrządzało to jego interesom dotkliwe szkody. W zeszłym tygodniu utracił na rzecz konkurencji dwóch istotnych klientów — wypożyczalnię samochodów Avis oraz Apple’a.

Super.

Firma trzeszczała pod ciężarem długów. Wcześniej za szybko się rozwijał, zanadto się rozpędził. Zanadto też obciążył hipotekę wydatkami domowymi. Nie powinien był dać się namówić Kellie na zamianę domów przy recesji na rynku i w branży. Teraz z trudem utrzymywał płynność finansową. Dochody firmy nie pokrywały już kosztów ogólnych. I mimo wszystkich jego próśb wciąż nie słabła obsesyjna skłonność Kellie do wydawania pieniędzy. Prawie codziennie kupowała coś nowego, głównie na eBayu, a że kupowała po okazyjnych cenach, uważała, że to się nie liczy. A poza tym, mówiła, on przecież stale sprawia sobie drogie markowe ubrania, chyba nie zaprzeczy? Nie docierało do niej, że kupował te ubrania tylko na wyprzedażach i że musiał wyglądać elegancko w takiej branży.

Był tak zaniepokojony tą jej manią zakupów, że zwierzył się z tego Bruce’owi Wattsowi, który właśnie przechodził terapię antydepresyjną po rozwodzie. Przy kilku kieliszkach martini z wódką, w którym to drinku Tom coraz częściej w ostatnich miesiącach znajdował ukojenie, dowiedział się od kumpla, że istnieją ludzie uzależnieni od zakupów i że to można leczyć. Tom zastanawiał się, czy Kellie kwalifikuje się już do przymusowego leczenia, a jeśli tak — jak jej to powiedzieć?

Złamas znów zaczął swoje.

— Halo, Bill? No cześć, tu Ron. Ron od części, no. No właśnie! No dzwonię, żeby cię tylko uczulić... O kurwa. Bill? Halo?

Tom wzniósł oczy, nie unosząc głowy. Brak zasięgu. Boska opatrzność. Czasem naprawdę można uwierzyć, że istnieje jakaś siła wyższa. Po czym usłyszał kolejny dzwonek.

To jego komórka, uświadomił sobie nagle, czując wibrację w kieszeni koszuli. Rozejrzawszy się dyskretnie wokół, wyciągnął aparat, sprawdził, kto dzwoni i odezwał się najbardziej donośnym głosem, jaki był w stanie z siebie wydobyć.

— Cześć, kochanie — powiedział. — Jestem w pociągu! Po-cią-gu! Mamy opóźnienie! — Uśmiechnął się do złamasa, rozkoszując się tymi paroma chwilami słodkiej zemsty.

Ściszywszy glos do bardziej cywilizowanego poziomu, dalej rozmawiał z Kellie, a pociąg wtoczył się tymczasem na stację Preston Park, ostatnią przed Brighton, dokąd jechał. Złamas złapał niewielką tandetną torbę i wraz z paroma innymi osobami wysiadł. Pociąg ruszył. Dopiero chwilę po zakończeniu rozmowy Tom zauważył płytę CD. Leżała na miejscu, które dopiero co opuścił złamas.

Tom podniósł dysk i dokładnie obejrzał, sprawdzając, czy nie znajdzie oznaczeń, które mogłyby pomóc znaleźć właściciela. Opakowanie zewnętrzne było z matowego plastiku, bez nalepki i napisów. Otworzył je i wyjął srebrzysty krążek, obrócił ją w ręku i dokładnie obejrzał — nic. Postanowił, że włoży płytę do komputera, otworzy i zobaczy, czy to coś da, a jeśli nie, to odda ją do biura rzeczy znalezionych. Nie żeby złamas na to zasługiwał...

Po obu stronach pociągu wyrosły strome kredowe skarpy. Następnie w miejsce tej po lewej pojawiły się domy i park. Za parę chwil mieli wjechać na dworzec w Brighton. Było za mało czasu, żeby teraz sprawdzać płytę. Postanowił rzucić na nią okiem wieczorem w domu.

Gdyby przeszło mu przez myśl, jaki kataklizm wywoła ta płyta w jego życiu, zostawiłby cholerstwo na miejscu.

1 Popularne brytyjskie pismo dla kobiet poświęcone plotkom, rozrywce i modzie.

2 Popularne określenie obszarów południowej Anglii, na których występują kredowe klify.

3

Mrużąc oczy w świetle wiszącego nisko nad horyzontem przedwieczornego słońca, Janie spojrzała na zegar na desce rozdzielczej mini coopera, po czym sprawdziła jeszcze raz godzinę na zegarku ręcznym. Dziewiętnasta pięćdziesiąt pięć. Jezu.

— Już jesteśmy prawie w domu, Śmietnik — powiedziała zdławionym głosem, przeklinając korki na nadmorskiej drodze i żałując w duchu, że nie pojechała inną trasą, po czym wypstryknęła sobie do ust gumę Freshmint.

W odróżnieniu od swojej pani kot nie był tego wieczoru umówiony na gorącą randkę i nigdzie mu się nie śpieszyło. Spoglądał nieco ponuro zza krat wiklinowej klatki stojącej na siedzeniu obok kierowcy — może dąsał się o to, że go zawiozła do weterynarza? Wyciągnęła rękę, żeby przytrzymać klatkę, zanim, jadąc ze zbyt dużą prędkością, skręciła w swoją ulicę. Zwolniła, licząc na to, że będzie miała szczęście i znajdzie jakieś miejsce do parkowania.

Wracała o wiele później, niż planowała, przez szefa, który zatrzymał ją w biurze — akurat dziś musiała pomóc zredagować notatki na jutrzejszą naradę z klientem w pewnej przykrej sprawie rozwodowej.

Klient był bezczelnym przystojnym obibokiem, który poślubił dziedziczkę fortuny i teraz starał się wyciągnąć, ile się tylko da z jej pieniędzy. Janie nie cierpiała go od chwili, gdy przed paroma miesiącami po raz pierwszy ujrzała go w gabinecie Martina Brooma: w jej oczach był pasożytem i w głębi duszy miała nadzieję, że nie dostanie ani grosza. Nigdy nie zwierzyła się z tej opinii szefowi, choć podejrzewała, że jego odczucia są podobne.

Potem siedziała półtorej godziny w poczekalni u weterynarza, zanim ją w końcu wpuszczono do doktora Contiego. Nie była to udana wizyta. Cristian Conti, młody i dość mocno wystylizowany jak na weterynarza, poświęcił dużo czasu na badanie zgrubienia na grzbiecie Śmietnika oraz innych narządów. Potem poprosił, żeby przywiozła kota nazajutrz w celu wykonania biopsji. W ten sposób z miejsca wywołał w Janie paniczne podejrzenie, iż zgrubienie jest nowotworem. Doktor starał się rozwiać jej obawy, wyliczając wszystkie inne możliwości, ale wychodząc ze Śmietnikiem z przychodni, była pełna czarnych myśli.

Zobaczyła przed sobą trochę wolnego miejsca między dwoma samochodami, dość blisko jej drzwi frontowych. Zahamowała i wrzuciła bieg wsteczny.

— Jak tam, Śmietnik? Jesteś głodny?

W ciągu dwóch lat, które upłynęły od ich poznania, zdążyła się bardzo przywiązać do tego biało-rudego stworzenia o zielonych oczach i wielkich wąsiskach. Było coś w tych oczach, w zachowaniu, w tym, jak mrucząc, przytulał się do niej i zasypiał z głową na jej kolanach, kiedy oglądała telewizję, albo obdarzał ją jednym z tych swoich spojrzeń, które wydawały się takie cholernie ludzkie, takie dorosłe, takie wszechwiedzące. Miał całkowitą rację, ktokolwiek powiedział: „Czasem, kiedy bawię się z kotem, zastanawiam się, czy to aby nie on bawi się ze mną”.

Próbowała wjechać tyłem na wolne miejsce, kompletnie to schrzanila, po czym spróbowała jeszcze raz. I tym razem było daleko od ideału, ale uznała, że lepiej nie będzie. Zasunęła szyberdach, wzięła klatkę i wysiadła z auta, zatrzymując się na chwilę, by jeszcze raz spojrzeć na zegarek, jakby jakimś cudem poprzednim razem źle odczytała godzinę. Ale nie. Była za minutę ósma.

Zostało tylko pól godziny, żeby nakarmić Śmietnika i wyszykować się. Człowiek, z którym była umówiona na randkę, miał bzika na punkcie najdrobniejszych szczegółów i przy każdym spotkaniu dyktował jej dokładnie, jak ma wyglądać. Musiała mieć zawsze świeżo ogolone ręce i nogi, skrapiać się w tych samych miejscach tymi samymi ilościami Issey Miyake, mieć włosy umyte tym samym szamponem i odżywką i nakładać dokładnie taki sam makijaż. Ba, jej brazylijka musiała być przystrzyżona z dokładnością co do milimetra. Mówił jej z góry, jaką ma włożyć sukienkę, jaką biżuterię, gdzie w mieszkaniu ma na niego czekać.

To wszystko było zupełnie sprzeczne z jej usposobieniem — była dziewczyną niezależną i nigdy nie pozwalała żadnemu mężczyźnie sobą rządzić. A jednak ten facet na nią działał. Nieokrzesany, wschodnioeuropejski, potężnie zbudowany i krzykliwie ubrany wyróżniał się na tle mężczyzn, z którymi do tej pory umawiała się na randki — kulturalnych wielkomiejskich mydłków. Po zaledwie trzech randkach poczuła, że jest w jego mocy. Na samą myśl o nim robiła się wilgotna.

Zamknęła samochód i ruszyła do drzwi, nie zauważając zaparkowanego nieopodal lśniąco czarnego volksvagena GTI z przyciemnionymi szybami — jedynego samochodu na całej ulicy niepokrytego skorupą gołębiego i mewiego gówna. Jakiś człowiek, niewidoczny z zewnątrz, siedząc za kierownicą, obserwował ją przez niewielką lornetkę i wybierał numer na komórce na kartę.

4

Wkrótce po wpoi do ósmej Tom Bryce przejeżdżał wytwornym srebrnym audi combi wzdłuż kortów tenisowych, a następnie wysadzanych drzewami terenów rekreacyjnych Hove Parku, który roił się od ludzi spacerujących z psami, uprawiających różne sporty, wylegujących się na trawie czy po prostu rozkoszujących się resztkami tego czerwcowego dnia.

Opuścił szyby, dzięki czemu we wnętrzu samochodu unosił się niesiony łagodnym wietrzykiem zapach świeżo skoszonej trawy. Głos Harry’ego Connicka Jr., którego Tom uwielbiał, koił. Kellie uważała, że jest do chrzanu. Sinatra też był jej obojętny. Wokalistyka z wyższej półki to nie dla niej. Ją interesowały house i garage — upiorne łomoty, których on nie przyswajał.

Im dłużej byli małżeństwem, tym więcej zdawało się ich różnić. Nie mógł sobie przypomnieć ostatniego filmu, o jakim mieliby to samo zdanie. Chyba jedynym programem telewizynym, który razem oglądali, był piątkowy talk-show Jonathana Rossa. Ale kochali się, co do tego miał pewność. A przede wszystkim kochali dzieci. One były najważniejsze.

Tę właśnie chwilę w ciągu dnia lubił najbardziej — oczekiwanie na powrót do domu, do rodziny, którą uwielbiał. Dziś kontrast między wstrętnym lepkim upałem w Londynie i w pociągu a tym przyjemnym momentem wydawał się jeszcze bardziej wyrazisty.

Od razu w lepszym nastroju przejechał przez skrzyżowanie z elegancką Woodland Drive, zwaną przez miejscowych Aleją Milionerów. Stały tam piękne domy jednorodzinne, wiele pod samym laskiem. Kellie marzyła, żeby tam kiedyś zamieszkać, ale na razie daleko im było do tej kategorii cenowej — i to się raczej nie zmieni, jeśli tak dalej pójdzie, pomyślał Tom smętnie. Pojechał dalej na zachód skromniejszą Goldstone Crescent, wzdłuż której po obu stronach wyrastały schludne dwupiętrowe bliźniaki, i skręcił w prawo, w Upper Victoria Avenue.

Nikt właściwie nie wiedział, skąd wzięło się słowo Upper w nazwie, skoro nie było Lower Victoria Avenue. Jego leciwy sąsiad, Len Wainwright, którego potajemnie przezywali z Kellie Żyrafą, gdyż miał ponad dwa metry wzrostu, oznajmił raz przez płot — w jednym ze swych wielu przebłysków wątpliwej erudycji — iż to pewnie dlatego, że ulica ta pnie się dość stromo pod górę. Nie było to wytłumaczenie doskonałe, lecz nikt nie zaproponował lepszego.

Aleja należała do osiedla, które miało już trzydzieści lat, ale wciąż wyglądało, jakby jeszcze nie osiągnęło dojrzałości. Platany były raczej wyrośniętymi młodymi drzewkami niż drzewami, czerwona cegła bliźniaków nadal wyglądała na świeżą, a pseudoelżbietańskie drewniane belki na okładzinach dachów oparły się niszczycielskiej sile korników i czynników atmosferycznych. Była to cicha ulica z krótkim rzędem sklepów pod koniec, zamieszkana głównie przez dość młode małżeństwa z dziećmi (poza Lenem i Hildą Wainwrightami, którzy na emeryturze przeprowadzili się tu z Birmingham za radą lekarza — morskie powietrze miało dobrze zrobić Hildzie na astmę; Tom był zdania, że lepiej by jej zrobiło, gdyby spróbowała palić trochę mniej niż czterdzieści fajek dziennie).

Wprowadził audi na ciasny podjazd obok rdzewiejącego espace’a Kellie, schował komórkę do kieszeni, wziął teczkę i kwiaty i wysiadł. Kiosk z gazetami po drugiej stronie ulicy był jeszcze otwarty, podobnie jak niewielka siłownia, ale salon fryzjerski, sklep żelazny i agencja nieruchomości już zakończyły pracę. Nieopodal, na przystanku autobusowym, stały dwie nastolatki wystrojone na wieczorne wyjście, w spódniczkach tak krótkich, że widział półksiężyce pośladków. Paliły na spółkę papierosa. Czując wyraźne ukłucie żądzy, jeszcze raz omiótł wzrokiem ich gołe nogi.

Oderwał go dopiero odgłos otwieranych drzwi frontowych i przejęty okrzyk Kellie:

— Tata przyszedł!

Jako specjalista od marketingu Tom nie miał problemów z ubieraniem myśli w słowa, jednak wątpił, czy umiałby opisać, co czuje wieczorem, kiedy wraca z pracy, witany przez tych, którzy są dla niego całym światem. Przypływ radości, dumy, bezgranicznej miłości. Gdyby miał zatrzymać czas w jakiejś chwili swojego życia, wybrałby właśnie taką jak ta: stoi w otwartych drzwiach, czuje, jak dzieci mocno się do niego przytulają, patrzy, jak ich owczarek alzacki Lady trzyma smycz w pysku, na którym rysuje się wyraz nadziei, bijąc jedną łapą o podłogę i wymachując ogonem rozmiarów gigantycznej sekwoi. A potem widzi rozradowaną żonę. Kellie miała na sobie dżinsowe ogrodniczki i biały podkoszulek. Jej jaśniejącą cudownym uśmiechem twarz obramowywała plątanina jasnych loków.

Wręczył Kellie różowo-żółto-biały bukiet, a ona zrobiła to, co zawsze — z błyskiem radości w niebieskich oczach obracała kwiaty przez chwilę w rękach, wykrzykując „jejku, och, jejku!”, jakby to była najpiękniejsza wiązanka w jej życiu. Potem zbliżyła ją do nosa — malutkiego, zadartego noska, który zawsze uwielbiał — i powąchała.

— Jejku! No, no, no. Róże! Moje ulubione kwiaty w moich ulubionych kolorach. Jak ty o mnie dbasz, kochanie!

Pocałowała go.

Tego wieczora pocałunek trwał dłużej niż zwykle. Zanosi się na szalony wieczór? Czy też, nie daj Boże, pomyślał, a ciemna chmura spowiła na moment jego serce, chciała go przygotować na wiadomość o jakimś nowym obłąkanym zakupie na eBayu?

Lecz kiedy wchodził do domu, nic nie powiedziała, a on nie widział nigdzie żadnego pudła, żadnej paki, żadnej skrzyni, żadnego nowego gadżetu czy ustrojstwa. Dziesięć minut później był już uwolniony od lepiących się ciuchów, wykąpany i przebrany w szorty i podkoszulek, a jego falujący nastrój chwilowo odzyskał tendencję zwyżkową.

Max, który miał „kładnie” siedem lat, czternaście tygodni i trzy dni, był na etapie Harry’ego Pottera oraz gumowych bransoletek. Z dumą obnosił białą z napisem SPRAW, ABY BIEDA ODESZŁA W PRZESZŁOŚĆ oraz czarno-białą antyrasistowską WSTAŃ — ZABIERZ GŁOS. Tom cieszył się, że chłopiec interesuje się sprawami tego świata, nawet jeśli nie rozumie w pełni owych haseł. Teraz siedział na krześle przy łóżku synka w pokoiku z jaskrawożółtymi tapetami. Czytał na głos, po raz drugi przedzierając się przez te same książki. Max, zwinięty w kłębek pod kołdrą z nadrukiem Harry’ego Pottera, spod której wystawała mu tylko głowa ze zmierzwionymi blond włosami, pochłaniał każdy szczegół, szeroko otwierając swoje wielkie oczy.

Czteroletnią Jessikę bolał ząb i w nagłym przypływie złego humoru nie chciała słuchać bajek. Dochodzące przez ścianę ryki wskazywały na to, że wysiłki Kellie, aby ją uspokoić, nie odnosiły żadnego skutku.

Tom skończył rozdział, pocałował synka na dobranoc, podniósł z podłogi wagon ekspresu Hogwart i postawił go na półce obok Płay-Station. Następnie zgasił światło i już w drzwiach przesłał Maxowi jeszcze jednego całusa. Poszedł do różowego pokoiku Jessiki, sanktuarium świata Barbie, zobaczył jej wykrzywioną, czerwoną i zalaną łzami twarzyczkę. Kellie, która próbowała czytać Gruffalo, na jego widok bezradnie wzruszyła ramionami. Przez parę minut starał się uspokoić córeczkę, ale na nic to się nie zdało. Kellie powiedziała mu, że zapisała Jessikę na rano do dentysty.

Ostrożnie przemierzając tor przeszkód między dwiema lalkami Barbie a dźwigiem z lego, Tom wycofał się na dół, do kuchni, skąd dochodziły przyjemne zapachy, po czym o mało nie przewrócił się o trójkołowy rowerek najmłodszej pociechy. Lady, która w swym koszyku obgryzała strzępy mięsa z kości rozmiarów nogi dinozaura, z nadzieją podniosła na niego oczy i niedbale machnęła ogonem. Potem wyskoczyta z koszyka, przeszła przez jadalnię i położyła się na grzbiecie, cyckami do góry.

Poczochrał ją nogą, aż jej głowa opadła do tyłu z głupkowatym uśmiechem i językiem przewieszonym przez zęby.

— Później, stara dziwko, obiecuję. Spacerek później. Co? Zgoda?

To właśnie kuchnia przekonała Kellie do tego domu. Poprzedni właściciele wydali na nią fortunę, urządzając ją całą w marmurze i matowej stali. Kellie systematycznie dodawała do niej chyba wszystkie możliwe gadżety, jakie mogły się zmieścić w trzeszczącym limicie karty kredytowej.

Przez okno Tom widział zraszacz bzyczący pośrodku prostokątnego ogródka i kosa na trawniku, który stal w strugach padającej wody, unosząc skrzydło i pocierając się dziobem. Małe kolorowe ubranka suszyły się na sznurze. Pod nimi na trawie leżała plastikowa hulajnoga. W niewielkiej szklarni na końcu ogródka rosły pomidory, maliny, truskawki i kabaczki, które sam pielęgnował.

W tym roku po raz pierwszy spróbował coś wyhodować i był niesłychanie dumny z wyników swoich starań — jak na razie. Za płotem podskakiwała długa, smętna twarz Żyrafy. Sąsiad spędzał cały czas na dworze, przystrzygając, przycinając, pieląc, grabiąc, podlewając, skłon i wyprost, skłon i wyprost, jak stary zmęczony dźwig.

Tom podniósł wzrok na akwarelowe i rysowane kredkami obrazki, którymi prawie w całości była pokryta jedna ze ścian — sprawdzając, czy nie pojawiło się coś nowego. Max miał bzika nie tylko na punkcie Harry’ego Pottera, lecz także samochodów i w większości jego dzieł plastycznych przewijał się motyw czterech kółek. Malunki Jessiki zapełniały dziwne ludziki i zwierzątka, przy czym zawsze w jakimś miejscu pojawiało się też świecące słoneczko. Jego córeczka zazwyczaj była wesołą dziewczynką, tym bardziej więc zasmucił się, widząc ją zapłakaną. Tego dnia nie pojawił się żaden nowy rysunek, który mógłby podziwiać.

Zmieszał mocną wódkę Polstar z sokiem żurawinowym, nakruszył lodu z dozownika przy ich bajeranckiej amerykańskiej lodówce — kolejnym „okazyjnym” zakupie Kellie — z ekranem LCD wbudowanym w drzwi, i zaniósł szklankę do salonu. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie przejść do małej oranżerii, na którą właśnie padały promienie słońca, albo nawet usiąść sobie na ławeczce w ogrodzie, ale postanowił zamiast tego pooglądać przez parę minut telewizję.

Wziął pilota i zasiadł w swym wspaniałym fotelu z regulowanym oparciem — który rzeczywiście kupił okazyjnie przez internet — przed najnowszym ekstrawaganckim nabytkiem Kellie z eBaya, ogromną plazmą Toshiby. Zajmowała pół ściany i — odkąd po upływie roku skończyły się wakacje ratalne na ten zakup — pochłaniała połowę jego przychodów. Musiał jednak przyznać, że wspaniale oglądało się na niej sport. Jak zwykle na ekranie migotał QVC Shopping Channel, a leżąca na kanapie klawiatura Kellie była podłączona.

Przeleciał przez kilka kanałów, w końcu trafił na Simpsonów. Zatrzymał się na chwilę. Zawsze lubił ten serial. Jego faworytem był Homer — świetnie go rozumiał. Cokolwiek by Homer zrobił, świat zawsze walił mu się na głowę.

Popijając drinka, poczuł się dobrze. Uwielbiał ten fotel, uwielbiał ten salon, z częścią jadalną w jednym końcu i dającą wrażenie pleneru oranżerią w drugim. Uwielbiał zdjęcia Kellie i dzieci spoglądające na niego ze wszystkich stron, oprawione reprodukcje malarstwa nowoczesnego na ścianach, jedna przedstawiała leżak, druga molo Palace Pier — niedrogie obrazy, co do których byli z Kellie rzeczywiście zgodni — oraz oszkloną szafkę ze skromną kolekcją jego trofeów golfowych i krykietowych.

Dochodzący z góry płacz Jessiki powoli cichnął. Tom dopił drinka i robił sobie właśnie następnego, kiedy Kellie zeszła do kuchni. Mimo wyrazu znużenia na twarzy, zera makijażu oraz dwójki dzieci, które urodziła, wciąż była smukła i piękna.

— Co za dzień! — westchnęła, wznosząc ramiona w dramatyczny łuk. — Chyba mnie też dobrze zrobi coś takiego.

To był dobry znak: ilekroć sobie wypiła, zbierało jej się na amory. Przez cały dzień rozpierało go podniecenie. Obudził się koło szóstej ze wzwodem, jak prawie każdego ranka. Jak zwykle, obróciwszy się na łóżku, objął Kellie nogami, licząc na szybki numerek. I jak zwykle plany pokrzyżował mu odgłos otwierania drzwi i tupot malutkich nóżek. Coraz bardziej nabierał przekonania, że Kellie ma gdzieś jakiś tajny guzik alarmowy do ściągania dzieci do sypialni i naciska go przy każdej próbie zainicjowania seksu.

Pod wieloma względami, pomyślał, w jego życiu rysuje się coraz wyraźniejszy schemat: nieustanne szambo w pracy, narastające długi w domu i permanentna erekcja.

Przyglądając się z podziwem, jak Kellie, która właśnie zamieszała potrawkę z kurczaka, jednocześnie unosi pokrywkę rondla pełnego kartofli i sprawdza coś w piekarniku, zabrał się do sporządzania dla niej dużego drinka. Działała w kuchni tak wielozadaniowo, że nawet nie mógł marzyć o tym, by zbliżyć się do jej umiejętności.

— Jak tam Jess, już lepiej?

— Trochę dziś zgrywa księżniczkę na grochu, i tyle. Nic jej nie jest. Dałam jej aspiryny, żeby przestało ją boleć. Jak ci minął dzień?

— Nawet nie pytaj.

Ujęła jego głowę w dłonie i pocałowała go.

— Kiedy ty ostatnio miałeś dobry dzień?

— Przepraszam, nie chcę biadolić.

— No to opowiedz mi o tym. Jestem twoją żoną. Mnie możesz powiedzieć!

Spojrzał na nią, ujął z kolei jej głowę w swoje dłonie i ucałował ją w czoło.

— Przy kolacji. Tak pięknie wyglądasz. Jesteś z dnia na dzień coraz piękniejsza.

Potrząsnęła głową z uśmiechem.

— Eee, to tylko ten twój wzrok. Zdarza się w twoim wieku. — Cofnęła się o krok i pokazała na siebie palcem. — Podobają ci się?

— Co?

— Te ogrodniczki.

W jednej chwili znów ogarnęło go przygnębienie.

— To nowe?

— Tak. Dziś przyszły.

— Nie wyglądają — stwierdził.

— I tak ma być! To Stella McCartney. Super są, co?

— Córka Paula?

— Tak.

— Myślałem, że ciuchy od niej są drogie.

— Zazwyczaj tak. To była okazja.

— Oczywiście.

Dalej przyrządzał jej drinka, nie chcąc dziś żadnej sprzeczki.

— Sprawdzałam w sieci promocje biur podróży. Wiem już, kiedy mama i tata mogą wziąć dzieci do siebie: w pierwszym tygodniu lipca. Może być?

Tom sięgnął do kieszeni po palmtopa i sprawdził w kalendarzu.

— W trzecim tygodniu mamy wystawę w Olympii, ale początek lipca może być. Ale to będzie musiało być coś naprawdę taniego. Może znajdziemy coś w Anglii?

— Ceny w sieci są niebywałe! — wykrzyknęła. — Tydzień w Hiszpanii jest tańszy niż w kraju! Zobacz sam na paru stronach, wypisałam ci. Rzuć okiem po kolacji. Ta Holly, co tu mieszka parę domów dalej, ma koleżankę. Znalazła w sieci tydzień na St. Lucii za dwieście pięćdziesiąt funtów. Karaiby! Czy to nie byłoby wspaniałe?

Odłożył palmtopa, wziął ją w ramiona i pocałował.

— Myślałem, że dam dziś wieczór komputerowi chwilę wytchnienia... i skoncentruję się na tobie.

Oddala mu pocałunek.

— Przeraża mnie myśl o objawach syndromu odstawienia, jakie byś przechodził. — Uśmiechnęła się szelmowsko. — A poza tym chciałabym obejrzeć program Jamiego Olivera. Ty go nie znosisz. Będzie ci dużo przyjemniej, jak spędzisz pól godziny na górze ze swoją kochaną maszynką.

— Dokąd byś najbardziej chciała pojechać, gdyby nas było stać? — zapytał, podając Kellie szklankę.

— Gdziekolwiek, gdzie nie ma wrzeszczących bachorów.

— Naprawdę, zostawisz je bez problemu? Nie zmieniłaś zdania? Na pewno?

Kellie nigdy przedtem nie chciała być rozdzielona z dziećmi.

— W tej chwili z przyjemnością bym je sprzedała — odpowiedziała i jednym haustem wychyliła połowę koktajlu Sea Breeze.

*

Godzinę później, parę minut po dziewiątej, Tom wszedł na górę do swojej kanciapy z widokiem na ulicę. Na dworze wciąż jeszcze było jasno. Tom uwielbiał długie letnie wieczory, a teraz przez parę tygodni miały być coraz dłuższe. Naprzeciwko, między dwoma dachami domków ze sklepami na dole, widział błękitny trójkącik kanału La Manche. Nad dachy wzbiło się nagle stadko szpaków, by szybko zniknąć z pola widzenia. Wiatr przywiał od sąsiadów zapach grilla. Ślina napłynęła mu do ust, choć dopiero co zjadł kolację.

Jakiś nieszczęśnik pod okiem trenera ćwiczył w siłowni wyciskanie na leżąco. Tom uświadomił sobie, że poza krótkimi spacerami z Lady wokół kwartału ulic od miesięcy niewiele się ruszał. Za dużo służbowych obiadków, za dużo gorzały i w efekcie część ubrań zrobiła się na niego za mata. Kellie zawsze mu mówiła, że to głupota mieszkać naprzeciwko siłowni i z niej nie korzystać. Ale to przecież kolejny wydatek.

Może wystarczy, jak pochodzi z Lady na dłuższe spacery w te długie piękne letnie wieczory. Może wróci do pływania. Golf raz w tygodniu to było po prostu za mało, by zapewnić odpowiednią sylwetkę; nie znosił widoku tych wszystkich mężczyzn z obwisłymi, piwnymi brzuszkami w szatni klubu i robiło mu się nieswojo na myśl, że jest na dobrej drodze, żeby sobie zapuścić taki sam. Jakby chcąc się zmobilizować, wygrzmocił się pięściami po brzuchu. Zobaczysz, zrobię z ciebie kaloryferek jeszcze przed wakacjami!

Już odprężony, Tom wysączył trzeci kieliszek wódki, czując, jak troski minionego dnia oddalają się i znikają za przyjemną alkoholową mgiełką. Zerknął na stojącą na cokole na biurku kamerę internetową, przez którą od czasu do czasu łączył się w mieszkającym w Australii bratem, a następnie wystukał komendę na klawiaturze laptopa i przebiegi wzrokiem skrzynkę odbiorczą. Prawie od razu trafił na wiadomość od Roba Kempsona, byłego szefa z Motivation Business, z którym pozostał w przyjaźni.

Tom,

rzuć okiem na te bimbały.

Rob

Zamiast otworzyć załącznik, Tom wyjął z opakowania płytę CD zostawioną w pociągu przez złamasa i włożył ją do laptopa. Program antywirusowy rzucał się przez jakiś czas, lecz kiedy ikonka CD ustabilizowała się na pulpicie, nie ukazała się żadna wskazówka co do zawartych na płycie treści. Tom kliknął ikonkę.

Ekran zrobił się czarny, a po chwili ukazało się okienko z napisem:

Czy ten adres Mac jest poprawny?

Aby kontynuować, wciśnij TAK. Aby wyjść, wciśnij NIE.

Przypuszczając, że chodzi o typowy problem konwersji z Windowsa do Apple Maca, Tom kliknął [TAK].

Chwilę później ukazał się kolejny napis.

Witaj, drogi abonencie. Łączenie w toku.

Następnie mignęły słowa:

SCARAB PRZEDSTAWIA

Ekran stopniowo rozjaśnił się, ukazując ziarnisty, kolorowy obraz jakieś sypialni, jakby oglądanej przez kamerę przemysłową.

Sypialnia była spora, wyraźnie damska, z niewielkim, nakrytym kołdrą podwójnym łóżkiem, na którym rozrzucono poduszki, prostą toaletką, podłużnym lustrem w stylowej drewnianej ramie, przypuszczalnie z jakiegoś zakładu krawieckiego, drewnianą komodą przy łóżku, paroma puszystymi dywanikami na podłodze i zasuniętymi żaluzjami. Na ścianach wisiało kilka czarno-białych aktów Helmuta Newtona. Naprzeciwko łóżka stała duża lustrzana szafa z podwójnymi drzwiami, w których odbijały się drzwi prowadzące przypuszczalnie na korytarz.

Z łazienki wyszła, poprawiając ubranie, młoda smukła kobieta. Nieco zdenerwowana spojrzała na zegarek. Elegancka i ładna, z długimi, jasnymi włosami, miała na sobie seksowną czarną sukienkę i pojedynczy sznur pereł wokół szyi, w ręku trzymała torebkę wizytową, jakby wybierała się na przyjęcie. Przypominała Gwyneth Paltrow, przez chwilę nawet Tom myślał, że to właśnie ona; potem dziewczyna odwróciła głowę i zobaczył, że jednak nie, choć była do niej bardzo podobna.

Przysiadła na brzegu łóżka i ku zaskoczeniu Toma zrzuciła szpilki, sprawiając przy tym wrażenie, jakby nie miała pojęcia o obecności kamery. Znów wstała i zaczęła rozpinać sukienkę.

Po chwili drzwi sypialni za plecami dziewczyny otworzyły się i wszedł przez nie niski, potężnie zbudowany mężczyzna, cały ubrany na czarno, z twarzą zakrytą kominiarką. Zamknął za sobą drzwi dłonią w rękawiczce. Dziewczyna albo nie usłyszała jego wejścia, albo je zignorowała. Gdy on zbliżał się do niej, ona rozpinała naszyjnik z pereł.

Mężczyzna wyciągnął spod skórzanej kurtki coś, co błysnęło w świetle lamp. Tom aż wychylił się do przodu. To był sztylet o długim ostrzu.

Mężczyzna dwoma susami dopadł kobiety, zarzucił jej jedno ramię na szyję i zatopił sztylet między jej łopatkami. Tom wpatrywał się jak urzeczony w dziewczynę, która dławiąc się w szoku, chwytała gwałtownie powietrze. Porażony surrealizmem tej sytuacji nie był pewny, czy to tylko gra, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Mężczyzna wyciągnął z ciała ostrze pokryte czymś, co wyglądało jak krew. A następnie wbił nóż raz jeszcze i dźgał tak raz po raz, a z ran tryskała krew.

Dziewczyna osunęła się na podłogę. Mężczyzna przyklęknął, rozdarł jej sukienkę, przeciął stanik i ściągnął go. Bezceremonialnie przewrócił ofiarę na wznak. Gałki jej oczu były wywrócone, duże piersi opadały na boki. Jednym ruchem rozciął czarne rajstopy i ściągnął je całkowicie. Spojrzał z góry na nagie, doskonale piękne ciało, po czym zatopił nóż w brzuchu, tuż nad misternie przystrzyżonymi włosami łonowymi.

Tom patrzył na to z taką odrazą, że był bliski opuszczenia strony. Nie pozwalała mu na to ciekawość. Czy dziewczyna grała, czy nóż był spreparowany, czy krew brocząca z brzucha była tylko imitacją? Mężczyzna w bestialskim amoku wciąż na nowo zatapiał w ciele nóż.

Tom wzdrygnął się na dźwięk otwieranych za jego plecami drzwi.

Obrócił się na fotelu. Kellie, wyraźnie wstawiona, stała w drzwiach z kieliszkiem wina.

— I c-co, kochanie, znalazłeś dla nas cosz fajnego? — spytała.

Obrócił się z powrotem i zatrzasnął pokrywę laptopa, zanim zdołała zobaczyć, co jest na ekranie.

— Nie — odrzekł nieco drżącym głosem. — Nie, nic, ja...

Otoczyła go ramionami, wylewając przy tym trochę wina na laptopa.

— Uuups... Pszfraszam!

Wyciągnął chusteczkę do nosa. Kiedy osuszał pokrywę, Kellie wsunęła mu wolną rękę pod koszulę i zaczęła drażnić jego sutek.

— Dość już na dziś popracowałeś. Chodź do łóżka.

— Pięć minut — poprosił. — Daj mi pięć minut.

— Mogę już szpać ża pięć minut.

Odwrócił się i pocałował ją.

— Dwie minuty, co?

— Minuta! — oznajmiła, wychodząc z pokoju.

— Nie wyprowadziłem Lady.

— Była na dłuuugim spacerze po południu. Nicz jej nie bedzie, już ją wypuszciłam.

Uśmiechnął się.

— Minuta, dobra?

Uniosła łobuzersko palec.

— Pół!

Gdy tylko zamknęła drzwi, otworzył pokrywę laptopa i uderzył w pierwszy lepszy klawisz, żeby go obudzić. Na ekranie ukazały się słowa:

Brak prawa dostępu. Połączenie zostało przerwane.

Przez chwilę siedział i myślał. Co to mogło być, u diabła? Pewnie zwiastun jakiegoś filmu. Tak, na pewno.

Drzwi otworzyły się ponownie i Kellie powiedziała:

— Piętnaście sekund. Bo zacznę bez ciebie.

5

To był najpiękniejszy prezent w jej życiu. Na przestrzeni całych pięćdziesięciu dwóch lat. Żaden z wcześniejszych nawet się do niego nie umywał, w najmniejszym stopniu. Ani sportowe MG przewiązane różową wstążką, które Don ofiarował jej na czterdzieste urodziny (na które tak naprawdę nie było go stać), ani srebrny zegarek od Cartiera, który wręczył jej na pięćdziesiąte (na który, wiedziała o tym, też nie mógł sobie pozwolić), ani piękna bransoleta, którą dostała od niego wczoraj. Nawet tydzień w ośrodku odnowy biologicznej Grayshott Hall, który wspólnymi siłami ufundowali jej synowie Julius i Oliver — było fantastycznie, ale czy oni uważają, że ona jest za gruba, czy co?

Mniejsza o to. Hilary Dupont była ponad to.

Niesiona jak na skrzydłach całym swym siedemdziesięciosześcioki-logramowym jestestwem od drzwi domu, pobrzękiwała smyczą Nera i przemawiała z mocą do samej siebie:

— Torebce, panie Worthing? Damskiej torebce?

Peacehaven, gdzie mieszkała Hilary, stanowiło część bezładnej zabudowy na wschodnich peryferiach Brighton — rozległe osiedle mieszkalne, poprzecinane kratownicą ulic, po drugiej wojnie światowej gęsto zastawione bungalowami i bliźniakami, rozciągające się od biegnącej wzdłuż krawędzi klifu nadmorskiej trasy po obrzeża wiejskiego w charakterze pasma kredowego South Downs.

Tylko jeden rząd domów oddzielał ulicę, przy której mieszkała Hilary, od rozległej połaci pól uprawnych. Gdyby w ten pochmurny czerwcowy poranek ktoś z sąsiadów wyjrzał przypadkiem przez okno tuż przed dziesiątą, zobaczyłby wędrującą ulicą obutą w zielone gumiaki tęgawą, lecz uderzająco urodziwą blondynkę w koszuli narzuconej na trykot w grochy. Za gestykulującą i mówiącą do siebie kobietą podążał zygzakiem od latarni do latarni, obsikując każdą z nich, dość spasiony czarny labrador.

Na końcu ulicy Hilary skręciła w lewo na zaokrągleniu drogi, z obawą obserwując psa, gdy z rykiem przejechała obok niego furgonetka dostawcza z podwójnymi szybami, przeszła przez ulicę i podeszła do furty, przez którą wychodziło się na pole jaskrawożółtego rzepaku. Widząc, że Nero właśnie ma zamiar zrobić kupę na czyjś podjazd, zawołała stentorowym głosem, mogącym bez mikrofonu uciszyć stadion Wembley:

— Nero! Ani mi się waż! Chodź tu!

Pies uniósł głowę i radośnie pokłusował w jej stronę, wypadł w podskokach na pole, po czym pędząc pod górę, momentalnie zniknął w rzepaku.

Hilary zamknęła za sobą furtę i jeszcze raz powtórzyła:

— Torebce, panie Worthing? Damskiej torebce?

Cała promieniała, wręcz płonęła. Telefonowała już do Davida, Sidonie, Juliusa, Olivera i matki. To była fantastyczna nowina, najlepsza nowina, jaką kiedykolwiek miała do przekazania: zadzwonili do niej przed zaledwie pół godziną z Southern Arts Dramatic Society i powiedzieli, że otrzymała rolę Lady Brackwell3, jedną z głównych ról! Gwiazdorską!

Po dwudziestu pięciu latach występów w przedstawieniach amatorskich, głównie z Brighton Little Theatre Group, w nieustannej nadziei, że ktoś ją odkryje, oto wreszcie w jej życiu nastąpił przełom! Southern Arts Dramatic Society to zespół półprofesjonalny, co lato wystawiał jakąś sztukę pod gołym niebem, najpierw na wałach zamku Lewes, a następnie wyruszał z nią w objazd całej Wielkiej Brytanii, z południa na północ i z powrotem aż po Kornwalię. Był sławny; spektakle recenzowano w prasie. Nie ma siły, żeby nie została zauważona! Nie ma siły!

Tylko że, o Boże, już ją dopadała trema. Grała w tej sztuce rok temu, mniejszą rolę. Wciąż znała na pamięć jej urywki.

Idąc zamaszystym krokiem pod górę wzdłuż pola, wyrzucała przed siebie ramiona i wygłaszała podniesionym głosem najbardziej według niej dramatyczną i zabawną kwestię:

— Torebce, panie Worthing? Znaleziono pana w damskiej torebce?

Nad jej głową nisko kołował samolot pasażerski, szykując się do podejścia do lądowania na Gatwick. Podniosła trochę głos, żeby się słyszeć:

— Torebce, panie Worthing? Znaleziono pana w damskiej torebce?

— Torebce, panie Worthing? Pana znaleziono w damskiej torebce?

Szła dalej przed siebie, powtarzając tę kwestię wciąż od nowa, za każdym razem z inną modulacją głosu. Zastanawiała się, do kogo jeszcze zadzwonić z tą nowiną. Tylko sześć tygodni do premiery, mało czasu. Boże, tyle tekstu do zapamiętania!

Nagle ogarnęły ją wątpliwości.

A co, jeśli to nie na jej siły?

Co, jeśli oniemieje albo położy rolę przed publicznością? To będzie koniec, koniec wszystkiego!

Nic to, jakoś sobie da radę. W końcu pochodzi z teatralnej rodziny. Aktorstwo ma we krwi; rodzice jej matki byli artystami rewiowymi, zanim przeszli na emeryturę i kupili sobie hotelik nad morzem w Brighton.

Wspięła się na szczyt wzniesienia i ujrzała przed sobą następne, półtora kilometra dalej. Przed nim ciągnęła się we wszystkie strony otwartą przestrzeń pól, gdzieniegdzie przecięta tylko przez samotne drzewo czy ogrodzenie z siatki. Nigdzie nie było śladu Nera. Wiat silny wiatr, pod którym uginały się rzepak i długie, zielone źdźbła pszenicy. Złożyła dłonie wokół ust i krzyknęła:

— Nero! Chodź tu, piesku! Nero!

Po chwili rzepak zafalował i coś zaczęto się przez niego przedzierać zakosami — wyglądało na to, że Nero nie umie nawet biec po linii prostej. W końcu wypadł z ukrycia i podbiegi do niej w podskokach, trzymając w pysku coś białego, dyndającego.

Królik, pomyślała w pierwszej chwili, w nadziei, że może przynajmniej biedactwo nie żyje. Nie znosiła, kiedy Nero, co robił z upodobaniem, przynosił żywe, wijące się i piszczące z przerażenia ranne zwierzę i z plaśnięciem rzucał jej do stóp.

— No, co tam masz, piesku? Zostaw! Zostaw!

Gdy Nero rozwarł szczęki, jej własna szczęka także opadła.

Dreszcz przebiegł przez całe jej ciało, gdy zdenerwowana zrobiła krok do przodu, by lepiej przyjrzeć się nieruchomemu białemu obiektowi. Potem już tylko krzyczała.

3 Postać z komedii Oscara Wilde’a Bądźmy poważni na serio.

6

Komisarz Roy Grace nie lubił konferencji prasowych. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że policja jest służbą publiczną opłacaną przez społeczeństwo i w związku z tym ma ono prawo do informacji. Zdecydowanie nie znosił natomiast sposobu, w jaki najchętniej przedstawiali wszystko dziennikarze. Ich nie interesowało informowanie społeczeństwa; oni dbali jedynie o sprzedaż swoich gazet, oglądalność i słuchalność. Skupiali się tylko na tym, jak przyciągnąć odbiorców, jak wycyganić informacje i przerobić je na temat — im bardziej sensacyjny, tym lepiej.

A jeśli temat nie był wystarczająco sensacyjny, to zawsze przecież można przyłożyć stróżom prawa. Mało co tak przykuwało uwagę społeczeństwa jak zapaszek policyjnego niedbalstwa, rasizmu czy brutalności. W ostatnich latach ulubionym konikiem stały się nieudane pościgi samochodowe, zwłaszcza te, w których z powodu brawury funkcjonariuszy odnosili obrażenia lub ginęli przedstawiciele społeczeństwa.

Tak jak wczoraj, kiedy dwóch podejrzanych, ściganych w skradzionym samochodzie, zwaliło się z mostu do rzeki i utonęło.

No i teraz tkwił w sali odpraw przed ustawionymi w czworokąt podłużnymi stolami, za którymi zabrakło krzeseł dla przybyłych dziennikarzy, mając za plecami elegancko wygiętą tablicę z artystyczną kompozycją składającą się z pięciu odznak policyjnych na granatowym tle, z wyeksponowanym pod każdą z nich adresem www.crimestoppers.co.uk.

Na jego oko tłoczyła się tu z czterdziestka przedstawicieli mediów — reporterów z gazet, radia i telewizji, fotografów, operatorów i dźwiękowców — w większości znanych mu z twarzy. Wśród nich paru młodziaków zatrudnionych w prasie lokalnej i współpracujących z ogólnokrajową w nadziei na to, że wkrótce nadejdzie ich wielka chwila, oraz paru znużonych starych wyjadaczy, którzy nie mogli się doczekać, żeby sobie stąd pójść i udać się do pubu.

U jego boku, bardziej po to, żeby zademonstrować, iż policja traktuje sprawę poważnie, niż żeby wnieść jakiś wkład do konferencji, stała Alison Vosper. Ładna, ale surowa z wyglądu czterdziestoczteroletnia krótkowłosa blondynka zastępowała komendanta Jima Bowena (nieobecnego z racji jeszcze innej konferencji) i nadkomisarza Gary’ego Westona — zwierzchnika Grace’a.

Gary był wyluzowanym, obdarzonym charyzmą trzydziestodziewięciolatkiem z Manchesteru. Roy zakolegował się z nim jeszcze w czasach, gdy obaj patrolowali ulice, i do dziś pozostali w przyjacielskich stosunkach. Weston był wprawdzie tylko o miesiąc starszy od Grace’a, ale bawił się w politykę i pielęgnował znajomości z wpływowymi ludźmi, konsekwentnie zmierzając do tego, żeby dochrapać się stanowiska komendanta (a przy jego zdolnościach, kto wie, czy nie szefa policji metropolitalnej, myślał często Grace z odcieniem podziwu, ale bez zawiści).

Z właściwym sobie politycznym sprytem Gary Weston siedział dzisiaj cicho, całkowicie oddając głos Royowi, aby się przekonać, czy komisarz pogrąży się jeszcze bardziej w grząskiej, brunatnej materii, w której tkwił po uszy.

Do głosu dorwała się młoda jędzowata reporterka, której żaden z obecnych policjantów nie widział wcześniej na oczy.

— Panie komisarzu, czyli rozumiem, że doszło do wypadku samochodowego w Newhaven, w którym ranna została kobieta, następnie w wypadku na obwodnicy wokół Brighton obrażenia odniósł starszy pan, a parę minut później nastąpiła kraksa, w wyniku której spadł z motocykla funkcjonariusz policji. Czy mógłby pan wyjaśnić powody, dla których zezwolił pan na kontynuowanie pościgu?

— Do wypadku w Newhaven doszło jeszcze przed podjęciem przez policję pościgu — odparł Grace, starannie dobierając słowa. — Bezpośrednio po wypadku sprawcy uprowadzili land-rovera. Następnie w tunelu staranowali osobową toyotę, prowadzoną przez starszego pana, i uprowadzili jego pojazd. Wiedzieliśmy, że przynajmniej jeden ze sprawców jest uzbrojony i niebezpieczny i że życie niewinnego obywatela zależy od tego, czy uda nam się ich powstrzymać, wobec czego uznałem, że większym zagrożeniem dla bezpieczeństwa publicznego byłoby, gdybyśmy pozwolili im uciec, i właśnie dlatego podjąłem decyzję o kontynuowaniu akcji.

— I to mimo że zakończyła się śmiercią tych ludzi? — dopytywała się.

Jej ton rozwścieczył go. Z trudem się powstrzymał, żeby nie zakląć w odpowiedzi, nie powiedzieć jej, że ci dwaj, którzy zginęli, byli potworami, że ich utonięcie w brudnej rzece było lepszym zadośćuczynieniem dla wszystkich ludzi, którym wyrządzili krzywdę, i tych, których zabili, niż gdyby otrzymali jakiś śmieszny wyrok z rąk liberalnego sędziego o miękkim sercu. Musiał uważać, żeby nie podrzucić zgromadzonym żadnego sformułowania, które mogliby przekuć na sensacyjny nagłówek.

— Przyczyna ich śmierci jest przedmiotem dochodzenia. Zostanie ustalona we właściwym czasie — odrzekł komisarz ze spokojem zupełnie nieprzystającym do tego, co czuł.

Ta odpowiedź wywołała pomruk niezadowolenia, łopot unoszonych rąk i jakieś trzydzieści pytań zadanych jednocześnie. Grace rzucił okiem na zegar i stwierdziwszy z ulgą, że wskazówka minutowa przesunęła się do przodu, oznajmił:

— Przepraszam bardzo, ale dziś już nie możemy poświęcić państwu więcej czasu.

*

Roy Grace wrócił do niewielkiego, niemal fabrycznie nowego biura w niedawno odremontowanym ogromnym dwupiętrowym budynku w stylu art déco. Gmach, wzniesiony w latach pięćdziesiątych jako szpital chorób zakaźnych, obecnie stanowił siedzibę wydziału dochodzeniowego hrabstwa Sussex. Mężczyzna usiadł w fotelu obrotowym — jak większość elementów wyposażenia biura niemal dopiero co wyjętym z opakowania. Na razie nie dawał wrażenia czegoś dobrze znanego, zapewniającego poczucie komfortu.

Zakręcił się w fotelu, zabawił dźwigniami, ale wciąż czuł się niespecjalnie. O wiele bardziej lubił stare biuro w komendzie w Brighton. Pomieszczenie było większe, a choć meble były poobijane, to budynek stał w centrum i miał swój klimat. Nowa siedziba mieściła się na przemysłowych peryferiach i wydawała się bezduszna. Ciągnące się kilometrami ciche, świeżo pomalowane korytarze z nowiutką wykładziną podłogową, dziesiątki pokoi pełnych nowych mebli — i ani jednej kantyny! Nie ma gdzie się napić kawy, nie licząc kuchenki i cholernego automatu. Nie ma gdzie kupić kanapki — trzeba przechodzić na drugą stronę ulicy do hipermarketu Asda. I to było tyle, jeśli chodzi o komisje projektowe.

Popatrzył z czułością na swą cenną kolekcję — na półce między jego biurkiem a oknem stały rzędem pochylone trzy tuziny zapalniczek retro. Z melancholią stwierdził, że od wielu tygodni praca nie pozwoliła mu oddawać się jednej z ulubionych rozrywek — którą dawniej dzielił z Sandy, a w której teraz znajdował pocieszenie — buszowaniu po pchlich targach i giełdach staroci w poszukiwaniu wiekowych gadżetów.

Na ścianie za jego plecami dominował duży, okrągły, drewniany zegar, ongiś element dekoracji komisariatu w serialu The Bill, który w szczęśliwszych czasach Sandy kupiła mu na aukcji w prezencie na dwudzieste szóste urodziny.

Pod zegarem wisiał pod szkłem niemal trzyipółkilowy pstrąg potokowy, złowiony przez niego na straganie przy Portobello Road. To, że umieścił go właśnie pod zegarem, nie było przypadkiem — pozwalało mu to odwoływać się do wyświechtanego dowcipu, kiedy instruował nowych detektywów na temat cierpliwości i grubych ryb.

Resztę powierzchni biura zajmowały telewizor z odtwarzaczem wideo, okrągły stół, cztery krzesła, stosy segregatorów i papierów luzem, walizka z zestawem oględzinowym i stosy spiętrzonych teczek.

Każdy segregator na podłodze oznaczał jedno morderstwo, którego sprawcy dotąd nie wykryto. Zapatrzył się na zieloną kopertę, której róg ginął w cieniu rzuconym przez pęk włosia z wykładziny dywanowej. Zawierała spis około dwudziestu pudeł z aktami, z których jedne piętrzyły się na podłodze, inne prawie wypadały z szafy, a jeszcze inne porastały pleśnią, zamknięte w wilgotnym garażu komisariatu rejonowego właściwego dla miejsca zbrodni. Wszystkie dotyczyły nierozwiązanej sprawy zabójstwa Richarda Ventnora weterynarza-geja, który przed dwunastu laty został śmiertelnie pobity we własnej przychodni.

Akta zawierały fotografie z miejsca zbrodni, ekspertyzy z zakładu medycyny sądowej, materiał dowodowy opakowany w woreczki foliowe, zeznania świadków, kopie dokumentów — wszystko porządnie podzielone na pakiety przewiązane kolorową wstążką. To należało do jego obecnych obowiązków, szperanie w nierozwiązanych sprawach morderstw z całego hrabstwa, współdziałanie z terenowymi jednostkami dochodzeniowymi, w których rejonach dokonano takich zbrodni, sprawdzanie, czy w późniejszych latach nie zdarzyło się nic, co by uzasadniało ponowne otwarcie sprawy.

Grace znał zawartość tych akt niemal na pamięć — wrodzona łatwość zapamiętywania pozwalała mu śpiewająco zdawać wszystkie egzaminy, zarówno w szkole, jak i w policji. Dokumenty te reprezentowały dla niego nie tylko odebrane ludzkie życie i pozostającego na wolności zabójcę — symbolizowały też coś bardzo bliskiego jego sercu: rodzinę, która nie może się odbić od przeszłości, ponieważ tajemnica pozostała nierozwikłana i sprawiedliwości nie stało się zadość. Wiedział, że w przypadku niektórych spraw, liczących ponad trzydzieści lat, był chyba jedyną nadzieją dla ofiar i ich rodzin. Aktualnie tylko w jednej mógł odnotować jakiś realny postęp. Dotyczącej Tommy’ego Lytle’a.

Była to najstarsza z niewyjaśnionych spraw komisarza. Pewnego lutowego popołudnia dwadzieścia siedem lat temu jedenastoletni Tommy wyszedł ze szkoły i udał się pieszo do domu. Od tego czasu słuch po nim zaginął. Jedynym tropem w tamtym czasie była furgonetka marki Morris, widziana przez świadka, który przytomnie zapisał jej numery. Nigdy jednak nie udało się znaleźć dowodów łączących zaginięcie chłopca z właścicielem samochodu, zdziwaczałym samotnikiem, karanym już za czyny lubieżne wobec nieletnich. I oto dwa miesiące temu, kompletnym przypadkiem, radary Grace’a namierzyły tę samą furgonetkę, kiedy jej obecny właściciel, miłośnik starych samochodów, został zatrzymany za jazdę pod wpływem.

W ciągu dwudziestu siedmiu lat nastąpił skokowy postęp w kryminalistyce. Mając do dyspozycji testy DNA, specjaliści nie bez podstaw przechwalali się, że jeśli dany człowiek kiedykolwiek był w danym pomieszczeniu, nieważne, jak dawno temu, to jeśli dać im czas, na pewno zdołają znaleźć na to dowód. Choćby jedną komórkę naskórka, której nie pochłonął odkurzacz, albo włos, albo włókno z ubrania. Może to być coś sto razy mniejszego od łebka od szpilki. Ale to już będzie ślad.

I oto mieli furgonetkę.

A podejrzany wciąż żył.

Specjaliści badali furgonetkę pod mikroskopem, lecz na razie, jak wynikało z raportu z laboratorium, który Grace ku swemu rozczarowaniu przeczytał wczoraj wieczorem w domu, nie znaleźli nic, co by łączyło samochód z ofiarą. Ekipa kryminalistyczna znalazła wprawdzie ludzki włos, ale DNA nie pasowało.

W końcu coś znajdą w tym cholernym samochodzie. Grace był o tym przekonany. Nawet gdyby przyszło mu osobiście rozłożyć całą furgonetkę na części pęsetą, milimetr po milimetrze. Pociągnął haust wody mineralnej z butelki, krzywiąc się na jej smak — czy raczej brak smaku — czystą, lekko metaliczną nijakość tego czegoś, co miało mu pomóc odzwyczaić się od kawy, której zwykle wypijał kilka litrów dziennie. Zakręcając zakrętkę, spojrzał na deszczowe chmury, gęste jak łój, zawieszone tuż nad szarą płytą dachu stojącego naprzeciw hipermarketu. Psuły mu całą radość z jutrzejszejszego dnia.

Nazajutrz był czwartek, a on miał randkę — i to nie, jak ostatnio, beznadziejną randkę w ciemno z porąbaną wampirzycą poznaną przez agencję internetową — tym razem była to prawdziwa randka, z piękną dziewczyną. Nie mógł się jej doczekać, a jednocześnie miał wielką tremę. Cały czas głowił się, w co się ubrać, dokąd pójść, co powiedzieć.

No i niepokoił się w związku z Sandy. Martwił się, co ona by pomyślała o tym, że umawia się z inną kobietą. Brzmiało to absurdalnie po prawie dziewięciu latach, zdawał sobie z tego sprawę, ale nic nie mógł na to poradzić. Tak jak nic nie mógł poradzić na to, że niemal całymi dniami zastanawiał się, gdzie ona jest, co się z nią stało. Czy żyje.

Ściskając w ręku plastikową butelkę evian, pociągnął jeszcze jeden długi łyk. Spojrzał na ekran komputera, omijając wzrokiem papiery, które bezładnie piętrzyły się na blacie. W końcu przeniósł wzrok na stos porannych gazet na brzegu biurka. Na wierzchu leżał lokalny dziennik „Argus”. Jego nagłówek krzyczał: DWIE OSOBY ZABITE W POLICYJNYM POŚCIGU.

Zrzucił gazety na podłogę i przedarł się przez najnowsze maile. Dopiero dochodził do wprawy w posługiwaniu się zainstalowanym ostatnio oprogramowaniem Vantage, dużo prostszym w obsłudze niż dotychczasowy GreenScreen. Zajrzał też do bieżących raportów, żeby się dowiedzieć, co wydarzyło się w nocy — zwykle od tego zaczynał, lecz dziś musiał się najpierw przygotować do konferencji prasowej.

Nic nie odbiegało od normy, zwykłe pokłosie nocy i poranka w dzień roboczy. Kilka rozbojów, włamań, kradzieży samochodów, napad na całodobowy sklep spożywczy, bójka w pubie, awantura rodzinna, parę wypadków drogowych — bez ofiar śmiertelnych — wezwanie na pola uprawne w okolicach Peacehaven w celu zbadania podejrzanego obiektu. Żadnych większych incydentów, żadnej poważnej zbrodni, niczego, co by przykuło jego uwagę.

No dobra. Przez prawie cały zeszły tydzień nie było go w pracy, nie licząc paru godzin, które musiał poświęcić na przygotowanie oraz wizytę w sądzie w związku z procesem jednego z lokalnych opryszków. Teraz potrzebował paru dni, by podgonić papierkową robotę.

Podłączył BlackBerry do komputera i zajrzał do terminarza. Nic. Eleanor Hodgson — jego sekretarka (skreśl to: asystentka kadry zarządzającej, bo tak kazało ją teraz tytułować Politbiuro stojące na straży politycznej poprawności) — odwołała wszystkie spotkania, żeby mógł się skupić na sprawie i procesie. Ale lada chwila terminarz mu się zapełni, pomyślał z żalem.

Zaraz potem rozległo się pukanie, w drzwiach stanęła Eleanor. Sztywna i spięta, pięćdziesięciokilkuletnia, uosabiała dla Grace’a typ prawdziwej Angielki, którą można spotkać na herbatce u pastora — aczkolwiek prawdę mówiąc, sam nigdy w takowej nie uczestniczył. Choć pracowała dla niego już trzy lata, wciąż była tak samo nieustająco grzeczna i odrobinę oficjalna, jakby się obawiała, że może go czymś wyprowadzić z równowagi, czym — nie miał pojęcia.

Eleanor trzymała w ręku pęk gazet, wyciągnęła ramię, jakby się obawiała, że może się od nich ubrudzić.

— O, Roy — odezwała się. — Hmm, mam tu późniejsze wydania niektórych porannych gazet. Pomyślałam, że może zechcesz je zobaczyć.

— Coś nowego?

— Nie, wciąż to samo. „Guardian” cytuje Julię Drakę z IPCC4.

— Tak myślałem, że nie trzeba będzie na nich długo czekać. Głupia krowa, myśli, że zjadła wszystkie rozumy.

Eleanor wzdrygnęła się, słysząc ten epitet, po czym uśmiechnęła się nerwowo.

— Zdaje się, że wszyscy są teraz na ciebie trochę cięci.

Roy zerknął na wodę i nagle zapragnął kawy. I papierosa. I drinka. Było koło południa, a on zwykle starał się unikać picia przed nadejściem wieczoru. Czuł jednak, że dzisiaj złamie tę zasadę. IPCC. Fantastycznie. Ile godzin z życia mu zabiorą w najbliższych miesiącach? To, że się włączą w sprawę, było jasne. Nie był zaskoczony. Ale teraz, gdy to się potwierdziło, wszystko nagle wyglądało gorzej.

Zadzwonił telefon na jego biurku. W słuchawce rozległ się wyraźny manchesterski akcent nadkomisarza.

— Dobra robota, Roy. — W tonie Westona bardziej niż zwykle słychać było, że jest zwierzchnikiem Grace’a. — Dobrze sobie poradziłeś.

— Dzięki. Teraz będziemy mieli do czynienia z IPCC.

— Damy sobie z nimi radę. Masz czas o trzeciej?

— Tak.

— Przyjdź do mnie do biura, popracujemy nad raportem dla nich.

Grace podziękował. Gdy tylko odłożył słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie. Tym razem to była centrala. Betty Mallet — cywilna dyspozytorka, która pracowała tam, odkąd sięgał pamięcią — zapytała:

— Halo, Roy, jak leci?

— Bywało lepiej — odrzekł.

— Przyszło wezwanie z dochodzeniówki w Peacehaven. Pilnie potrzebują wyższego rangą detektywa do czynności śledczych w terenie. Masz czas?

Grace jęknął bezgłośnie. Nie mogła zadzwonić do kogoś innego?

— Możesz mi coś o tym powiedzieć?

— Mieszkanka Peacehaven poszła na spacer z psem na pola w stronę wsi Piddinghoe. Pies wybiegł do przodu i wrócił z ludzką ręką w pysku. Grupa dochodzeniowa pojechała tam z psami tropiącymi i znalazła dalsze części ludzkiego ciała. Zdaje się, że bardzo świeże.

Jak wszyscy detektywi Grace miał w pogotowiu skórzaną torbę zawierającą kombinezon ochronny, kalosze, rękawice, latarkę i inne elementy zestawu do badań miejsca zbrodni.

— Dobra — powiedział, spoglądając na torbę z rezygnacją. Tego mu tylko brakowało, akurat teraz. — Podaj mi dokładne namiary. Będę tam za dwadzieścia minut.

4 Independent Police Complaints Commission — niezależna komisja skarg na działania policji.

7

Śmiali się z niego, gdy szedł ulicą. Synoptyk wyczuwał to podskórnie, jak niektórzy wyczuwają chłód lub wilgoć w kościach. To dlatego unikał kontaktu wzrokowego z każdym z nich.

Wyczuwał, że się zatrzymują, przyglądają, odwracają, że pokazują palcem, szepczą, ale nie przejmował się. Był do tego przyzwyczajony. Śmiali się z niego przez całe życie, a już na pewno tak długo, jak sięgał pamięcią w swój dwudziestoośmioletni pobyt na tej planecie. Był prawie pewien, że na poprzedniej planecie sprawy miały się inaczej. Tylko że Oni zablokowali mu dostęp do tych wspomnień.

— Akweny Viking, Północna Utsira, Południowa Utsira, południowo-zachodni cztery do pięciu, od czasu do czasu skręcający na północno-zachodni pięć do siedmiu — idąc, mówił, sam do siebie, oburzony, że musiał wyjść z pracy i zrezygnować z przerwy na lunch. — Viking porywisty osiem, przelotne, zanikające opady. Widoczność umiarkowana lub dobra. Akwen Forties sztorm cykloniczny pięć do siedmiu, przechodzący w północno-zachodni siedem i porywisty dziewięć, skręcający na południowo-zachodni cztery do pięciu. Opady przelotne, w późniejszych godzinach ciągle. Widoczność umiarkowana lub dobra — ciągnął.

Mówił szybko, nie myśląc wcale o prognozie. Myśli zaprzątało mu przegryzanie się przez algorytmy nowego programu, który projektował w pracy. Dzięki niemu pól obecnego systemu będzie można wyrzucić na śmietnik. Oczywiście będą tacy, których to wkurzy. No, ale nie powinni byli wydawać pieniędzy podatników na gówniany sprzęt, jak się na tym nie znają.

Życie jest krzywą uczenia się — trzeba zrozumieć, jak się z nim uporać. Dobrze to ujął Q ze Star Treka: „Jeśli boisz się rozkwasić sobie nos, to może lepiej wracaj do domu i wczołgaj się pod łóżko. Tu, w kosmosie, nie jest bezpiecznie. Jest tu cudownie, są tu skarby mogące zaspokoić wszelkie pragnienia, bardziej czy mniej wyrafinowane. Ale to nie miejsce dla lękliwych”.

Człowiek-Który-Nie-Wiedział-Co-To-Lęk maszerował pod górę przez tłum kłębiący się w porze lunchu na North Street w Brighton, minął warsztat blacharski, Woolwich Building Society i salon optyczny SpecSavers.

Chudy, niezgrabny, o ziemistej cerze, miał nieforemną fryzurę i brwi ściągnięte w zacieklej koncentracji za niemodnie wielkimi okularami. Ubrany był w płowy skafander, białą nylonową koszulę i siatkowy podkoszulek, szare flanelowe spodnie oraz wegańskie sandały. Na ramionach dźwigał mały plecak z laptopem i drugim śniadaniem. Stawiając palce do środka, szedł sprężystym krokiem, pochylony do przodu. Jego twarz wyrażała determinację — jakby zmagał się z wiejącym od kanału stale narastającym południowo-zachodnim wiatrem. Mimo jego wieku można go było wziąć za bezczelnego nastolatka.

— Akweny Cromarty, Czwarty, Tyne, Dogger, wiatry północno-zachodnie siedem, w porywach do dziewięciu, skręcające na południowo-zachodnie cztery do pięciu, później w porywach do sześciu. Opady przelotne, w późniejszych godzinach przechodzące w ciągłe. Widoczność umiarkowana lub dobra. — Recytował prognozę dla żeglugi w rejonie Wysp Brytyjskich, nadaną o godzinie piątej pięćdziesiąt pięć czasu Greenwich.

Prognozy uczył się na pamięć cztery razy na dobę przez siedem dni w tygodniu od dziesiątego roku życia. Był to, jak się przekonał, najlepszy sposób na dotarcie z punktu A do punktu B. Wystarczyło przez całą drogę recytować prognozę pogody dla żeglugi, żeby żar ludzkich spojrzeń nie poparzył mu skóry.

Był to też skuteczny sposób na to, by inne dzieci w szkole nie wyśmiewały się z niego. Poza tym, kiedy tylko ktoś chciał poznać prognozę pogody dla żeglugi — nie do wiary, jak często chcieli ją poznać pozostali uczniowie szkoły w Mile Oak — zawsze miał ją na podorędziu.

Informacja.

Informacja jest monetą obiegową. Po co komu pieniądze, jeśli dysponuje informacją? Chodzi o to, że większość ludzi to informacyjne dupy. Dupy właściwie pod prawie każdym względem. Dlatego właśnie nie zostali wybrani.

Nauczyli go tego rodzice. Niewiele im w zasadzie zawdzięczał, ale to tak. Przez lata wbijali mu to do głowy. Wyjątkowy. Wybrany przez Boga. Ten, który ma być zbawiony.

No, nie do końca mieli rację. To właściwie nie był Bóg, ale już dawno dał sobie spokój z próbami wytłumaczenia im tego. Szkoda czasu.

Minął salon gier automatycznych, przy wieży zegarowej skręcił w lewo w West Street i schodząc nią w stronę morza, minął księgarnię Waterstone’a, chińską restaurację oraz biuro FlightCentre. Po paru minutach przeszedł przez drzwi obrotowe w utrzymanej w stylu regencji imponującej fasadzie Grand Hotelu. Znalazłszy się w holu, podszedł do recepcji.