Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Dżdżysty poranek w Brighton. Dzień jak co dzień. Prawniczka Carly Chase wyprawia syna do szkoły i rusza do biura. Kierowca chłodni Stuart Ferguson po kilkunastogodzinnej jeździe z towarem, cieszy się, że już niedługo będzie wracał do domu. Tony Revere, student ekonomii, wsiada na rower i pędzi na wykład. Osadzony Ewan Preece może pracować poza więzieniem, więc jak co dnia śpieszy się, by zdążyć na czas. Losy tych zwykłych ludzi splotą się w tragiczny węzeł na ruchliwej Portland Road, a wtedy życie całkowicie wymknie się im spod kontroli. Dostaną się w orbitę zbrodni oraz innego porządku – świata podziemnego, o którego istnieniu mieli tylko mgliste pojęcie. Sprawę okrutnych morderstw w okolicach Brighton prowadzi nadinspektor Roy Grace – glina, który zrobi wszystko, aby uratować najbardziej bezbronnych. --- "Nowy porywający thriller najlepszego brytyjskiego autora kryminałów". - The Daily Mirror "Błyskotliwe dialogi, świetnie zarysowane postaci, inteligentny detektyw Grace i piękne jak kamea nadmorskie Brighton". - The Times "Kolejny mistrzowski kryminał obsypanego nagrodami Jamesa. Subtelna intryga, niespodziewane zwroty akcji, zaskakujący finał. »Nie dość martwy«, podobnie jak jego poprzednie wysokooktanowe thrillery, natychmiast katapultował się na czołówkę listy bestsellerów". - The Argus
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 492
Veröffentlichungsjahr: 2024
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Uścisk nieboszczyka
© Peter James 2008
© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2024
Tytuł oryginału: Dead Man’s Grip
ISBN: 978-9979-64-581-8
Dżdżysty poranek w Brighton. Dzień jak co dzień. Prawniczka Carly Chase wyprawia syna do szkoły i rusza do biura. Kierowca chłodni Stuart Ferguson po kilkunastogodzinnej jeździe z towarem, cieszy się, że już niedługo będzie wracał do domu. Tony Revere, student ekonomii, wsiada na rower i pędzi na wykład. Osadzony Ewan Preece może pracować poza więzieniem, więc jak co dnia śpieszy się, by zdążyć na czas. Losy tych zwykłych ludzi splotą się w tragiczny węzeł na ruchliwej Portland Road, a wtedy życie całkowicie wymknie się im spod kontroli. Dostaną się w orbitę zbrodni oraz innego porządku - świata podziemnego, o którego istnieniu mieli tylko mgliste pojęcie. Sprawę okrutnych morderstw w okolicach Brighton prowadzi nadinspektor Roy Grace - glina, który zrobi wszystko, aby uratować najbardziej bezbronnych.
Rano, w dzień wypadku, Carly nie nastawiła budzika i zaspała. Obudziła się z paskudnym kacem, pies przygniótł ją swoim mokrym cielskiem, a z sypialni syna dochodziło obłąkane dudnienie perkusji. Jakby jej ponury nastrój nie wystarczył, na zewnątrz padał deszcz.
Leżała chwilę bez ruchu, próbując zebrać myśli. Tego dnia umówiła się na wizytę u pedikiurzystki, żeby usunąć bolesny odcisk, a za dwie godziny w jej gabinecie miał się zjawić klient, którego nie znosiła. Zapowiadał się jeden z dni, które z każdą godziną stają się coraz gorsze. Jak nasilające się dudnienie.
− Tyler! − krzyknęła. − Przestań na Boga! Jesteś gotowy?!
Otis zeskoczył z łóżka i zaczął szczekać na swoje odbicie w lustrze na ścianie.
Dudnienie ustało.
Powlekła się do łazienki, odnalazła opakowanie z paracetamolem i łyknęła dwie tabletki. Jaki przykład daję synowi, pomyślała. Nie mogę być wzorem nawet dla własnego psa.
Otis wepchnął się do łazienki, jakby wiedział, że o nim pomyślała. W pysku trzymał smycz i spoglądał na nią ślepiami pełnymi nadziei.
− Co jest na śniadanie, mamo?! − zawołał Tyler.
Spojrzała na swoje odbicie w łazienkowym lustrze.
Na szczęście większą część jej czterdziestojednoletniej twarzy − która tego ranka musiała wyglądać tak, jakby miała dwieście czterdzieści jeden lat − zasłaniały potargane jasne włosy przypominające sfilcowaną słomę.
− Arszenik! − odkrzyknęła głosem ochrypłym od zbyt wielu papierosów wypalonych ostatniej nocy. − Z cyjankiem i trutką na szczury!
Otis podrapał łapą płytkę.
− Przepraszam, nie będzie spaceru. Nie dziś rano.
Później. Zgoda?
− Arszenik jedliśmy wczoraj! − zaprotestował Tyler.
− Widać nie podziałało, co?
Odkręciła prysznic, poczekała, aż zleci zimna woda, i weszła do kabiny.
Stuart Ferguson siedział wysoko w swojej kabinie, czekając na zmianę świateł. Miał na sobie dżinsy, buty Totectory i firmowy kombinezon, na który naciągnął firmową koszulkę polo. Wycieraczki pracowały rytmicznie, zgarniając krople deszczu. Ferguson spojrzał w dół na zakorkowaną Old Shoreham Road. W Brighton była godzina szczytu.
Potężny silnik jego szesnastokołowej, dwudziestoczterotonowej chłodni volvo cicho mruczał, a jednostajny strumień ciepłego powietrza owiewał mu nogi. Chociaż zaczął się kwiecień, zima nie odpuszczała, a jego podróż rozpoczęła się w śniegu. Nikt go nie przekona, że jest jakieś globalne ocieplenie.
Ziewnął, spoglądając zaspanymi oczami na ohydny poranek, a następnie pociągnął tęgi łyk red bulla. Wstawił puszkę do uchwytu, przesunął spoconymi mięsistymi łapskami po ogolonej głowie i zabębnił w kierownicę w rytm piosenki Bat Out of Hell, która leciała tak głośno, że mogłaby obudzić mrożone ryby, które przewoził. Była to piąta albo szósta puszka, którą wyżłopał w ciągu kilku ostatnich godzin. Choć dygotał od nadmiaru kofeiny, tylko red bull i głośna muzyka trzymały go przy życiu.
Rozpoczął podróż wczoraj po południu i jechał całą noc ze szkockiego Aberdeen. Na liczniku miał już sześćset trzy mile. Prowadził osiemnaście godzin, z krótką przerwą na jedzenie na stacji benzynowej Pagnel Services w Newport i małą drzemkę w zatoczce dla tirów kilka godzin wcześniej. Gdyby nie wypadek na rozjeździe przy M1 i M6, przyjechałby do Brighton godzinę temu.
Zgodnie z planem, o ósmej rano.
Wiedział, że takie gadanie nie ma sensu, bo wypadki były zawsze. Cały czas. Zbyt wielu ludzi korzystało z dróg, zbyt wiele jeździło samochodów i ciężarówek. Zbyt wielu idiotów, zbyt wiele rzeczy rozpraszających uwagę i spieszących się ludzi. Obserwował to od wielu lat, dumny ze swojego rekordu. Dziewiętnaście lat i ani jednej stłuczki − nawet marnego mandatu.
Z przyzwyczajenia rzucił okiem na deskę rozdzielczą, sprawdzając ciśnienie oleju i temperaturę silnika. Kiedy światła się zmieniły, przesunął do przodu dźwignię ośmiobiegowej skrzyni i zaczął stopniowo nabierać prędkości, mijając skrzyżowanie i wjeżdżając do Cartlon Terrace, a następnie zjeżdżając ze wzgórz w kierunku morza, które znajdowało się niecałą milę dalej. Po odwiedzeniu wędzarni łososia w Springs, kilka mil na północ od Sussex Downs, pozostała mu ostatnia dostawa do supermarketu sieci Tesco w Holmbush Centre na rubieżach miasta. Później miał pojechać do portu w Newhaven, wyładować mrożoną nowozelandzką jagnięcinę, przekimać kilka godzin na nabrzeżu i wrócić do Szkocji.
Do Jessie.
Tęsknił za nią cholernie. Spojrzał na jej zdjęcie umieszczone na desce rozdzielczej obok fotografii dwójki dzieciaków, Donal i Logana. Ich też mu brakowało. Ta zdzira Maddie, jego była, nie ułatwiała ojcu kontaktu z dziećmi. Na szczęście słodka Jessie pomogła mu poskładać życie do kupy.
Od czterech miesięcy nosiła ich dziecko. W końcu, po trzech piekielnych latach, oprócz przeszłości pełnej oskarżeń i goryczy miał przed sobą przyszłość, o której mógł rozmyślać.
Zwykle zrobiłby sobie kilka godzin przerwy, żeby się przespać i nie przekroczyć dozwolonego limitu godzin pracy za kółkiem, ale temperatura w chłodni zaczęła niebezpiecznie wzrastać, a on nie mógł ryzykować zniszczenia cennego ładunku przegrzebków, krewetek i łososi. Nie mógł, więc jechał dalej.
Jeśli będzie uważał, nie stanie się nic złego. Wiedział, gdzie są punkty kontroli pojazdów, a przez radio CB był na bieżąco informowany o lotnych posterunkach. Właśnie dlatego zrobił objazd przez centrum miasta, zamiast jechać obwodnicą.
Zaklął pod nosem.
Czerwone światła zaczęły mrugać, a barierki powędrowały w dół. Przejście dla pieszych przed Protslade Station. Włączały się światła hamowania samochodów, które zwalniały, żeby się po chwili zatrzymać. Zahamował z piskiem. Z lewej dostrzegł jasnowłosego mężczyznę skulonego przed deszczem, z czupryną rozwianą przez wiatr. Facet otwierał drzwi biura nieruchomości Rand & Co.
Ciekawe, co to za robota? – pomyślał. Jakby to było, gdyby wstawał rano i jechał do biura, żeby wrócić wieczorem do rodziny, zamiast spędzać dnie i noce za kółkiem. Samotnie, jadając w kawiarniach na stacjach benzynowych lub przeżuwając kanapki przed gównianym telewizorem w tylnej części kabiny. Może gdyby miał taką robotę, nadal byłby żonaty. Nadal każdego wieczoru i w weekendy widywałby dzieci.
Tylko że nie byłby szczęśliwy, gdyby tkwił w jednym miejscu. Lubił poczucie wolności towarzyszące życiu w drodze. Potrzebował go. Ciekawe, czy gość, który właśnie otwierał drzwi biura nieruchomości, kiedykolwiek spojrzał na taką ciężarówkę i pomyślał, że wolałby zamiast tego przekręcić kluczyk w stacyjce.
Pastwisko sąsiada jest zwykle bardziej zielone.
Nauczył się, że w życiu pewne jest tylko jedno: nieważne, kim jesteś i czym się zajmujesz, bo na pewno któregoś dnia wdepniesz w jakieś gówno.
Tony nazywał ją Santa, bo gdy kochali się pierwszy raz w śnieżne grudniowe popołudnie w domu jej rodziców w Hamptons, Suzy miała ciemnoczerwone atłasowe majteczki. Powiedział, że czuł się tak, jakby w jednej chwili nadeszły święta.
Uśmiechnęła się i odparła, że to jedyna rzecz, która nadchodzi w jednej chwili.
Od tego dnia byli w sobie zadurzeni. Zadurzeni tak bardzo, że Tony Revere, ku rozczarowaniu swojej apodyktycznej matki, zrezygnował ze studiów ekonomicznych na Harvardzie i pojechał za nią z Nowego Jorku do Anglii, żeby się zapisać na uniwersytet w Brighton.
− Wstawaj, leniuchu! − zawołał. − Rusz się, wałkoniu!
− O co ci chodzi? Nie mam dziś wykładów, zapomniałeś?
− Dochodzi ósma trzydzieści, nie zauważyłaś?
− Co z tego? Słyszałam cię o ósmej. O ósmej piętnaście i ósmej dwadzieścia pięć. Muszę się wyspać, żeby być piękna.
Spojrzał na nią.
− Jesteś wystarczająco śliczna. Wiesz co? Nie kochaliśmy się od północy.
− Przestałeś mnie lubić?
− Chyba tak.
− Będę musiała zajrzeć do starej, czarnej księgi.
− Czyżby?
Podniosła się i chwyciła go stanowczo, choć delikatnie poniżej sprzączki paska.
− Wracaj do łóżka − rozkazała z uśmiechem, kiedy wstrzymał oddech.
− Mam spotkanie z opiekunem grupy, a później wykład.
− O czym?
− O wyzwaniach, które współczesny rynek pracy stawia teorii Galbraighta.
− Wow! Ty to masz szczęście.
− Faktycznie. Zajęcia albo ranek w łóżku z tobą.
Wybór jest oczywisty.
− Znakomicie! Wskakuj do łóżka!
− Nie zamierzam. Wiesz, co się stanie, jeśli nie będę miał dobrych ocen w tym semestrze?
− Wrócisz do Stanów do mamusi?
− Znasz moją mamę.
− I to jak! Przerażająca kobieta!
− Sama powiedziałaś.
− Boisz się jej?
− Wszyscy się boją mojej mamy.
Suzy usiadła na łóżku, odrzucając do tyłu długie, czarne włosy.
− Boisz się jej bardziej ode mnie? Czy dlatego tu przyjechałeś? Czyżbym dostarczyła ci wymówki, żeby przed nią uciec?
Pochylił się i pocałował ją w usta, smakując jej senny oddech, wdychając go głęboko i rozkoszując się jego aromatem.
− Jesteś cudowna! Czy już o tym wspominałem?
− Dziesięć tysięcy razy. Ty też. Czy już o tym wspominałam?
− Dziesięć tysięcy razy. Jesteś jak zepsuta płyta − rzucił, zakładając lekki plecak.
Spojrzała na niego. Był wysoki i szczupły, a jego krótkie czarne włosy sterczały na wszystkie strony.
Policzki Tony’ego pokrywał kilkudniowy zarost, który tak lubiła. Miał na sobie watowany anorak narzucony na dwie warstwy T-shirtów, a prócz tego dżinsy i adidasy. Jakby tego było mało, pachniał wodą kolońską Abercrombie & Fitch, za którą przepadała.
Promieniował pewnością siebie, która ujęła ją, kiedy rozmawiali pierwszy raz w mrocznym barze Pravda w Greenwich Village, gdy w ostatnie wakacje odwiedziła swoją najlepszą przyjaciółkę w Nowym Jorku. Biedna Katie musiała wracać do Anglii sama, podczas gdy ona została z Tonym.
− Kiedy wrócisz? − zapytała.
− Gdy tylko będzie to możliwe.
− To za długo!
Pocałował ją ponownie.
− Kocham cię. Uwielbiam.
Poruszyła dłonią.
− Więcej!
− Jesteś najcudowniejszą i najwspanialszą istotą pod słońcem!
− Tylko tyle?
− Boli mnie każda sekunda naszego rozstania.
Ponownie skinęła dłonią.
− Więcej!
− Ależ jesteś chciwa!
− To twoja wina.
− A ty mnie podniecasz. Muszę wyjść, zanim coś się stanie!
− Naprawdę tak mnie zostawisz?
− Taak.
Pocałował ją ponownie i naciągnął baseballówkę na głowę. Wyprowadził z mieszkania górski rower, zszedł po schodach, otworzył frontowe drzwi i wyszedł na chłodny wietrzny kwietniowy ranek. Zamykając za sobą drzwi, poczuł w płucach cierpki słony smak morskiego powietrza Brighton, a później spojrzał na zegarek.
Cholera.
Za dwadzieścia minut miał spotkanie z opiekunem grupy. Zdąży na czas, jeśli porządnie naciśnie pedały.
K lik. Biiii... gliiip... uhuhuhurrr.... glip... grawwwwwp... biff, hahaha. Wrrr, haha... − Ten hałas doprowadza mnie do obłędu − wyjęczała Carly.
Tyler, który siedział w fotelu pasażera kabrioletu audi, pochylił się nad swoim iPhone’em i grał w jakąś krwawą grę o nazwie Angry Birds. Czemu wszystko, co robił, wiązało się z hałasem?
IPhone zaczął wydawać dźwięki przypominające odgłos pękającego szkła.
− Jesteśmy spóźnieni − powiedział, nie podnosząc głowy i nie przestając grać.
Twang-griip-hahaha... − Tyler, błagam! Boli mnie głowa!
− Co?! − Spojrzał na nią z uśmiechem. − Nie powinnaś była tak się schlać ostatniej nocy. Znowu.
Skrzywiła się, słysząc, jakiego języka używa.
Twang... hahaha, grawwwwwpppp... Pomyślała, że za chwilę złapie ten pieprzony telefon i wyrzuci przez okno.
− Też być się upił, gdybyś się spotkał z palantem.
− Randki w ciemno ci nie służą.
− Dziękuję.
− Bardzo proszę. Spóźnię się do szkoły. Dostanę pałę.
− Nie przestawał się gapić w ekran przez owalne okulary w drucianej oprawie.
Klik-klik-bip-bip-bip. − Zadzwonię i cię usprawiedliwię − zaproponowała.
− Stale to robisz. Jesteś nieodpowiedzialna. Może powinni mnie zabrać do instytucji opiekuńczej.
− Błagam ich o to od lat.
Spojrzała na czerwone światło i strumień pojazdów sunących przed nimi, a później na zegarek. Ósma pięćdziesiąt sześć. Jeśli będzie miała szczęście, podrzuci go do szkoły i zdąży do pedikiurzystki. Pieprzony ranek!
Podwójny ból! Najpierw usunięcie odcisku, a później ten klient. Pan Maruda. Nic dziwnego, że żona go rzuciła.
Carly pomyślała, że pewnie wyszłaby z siebie, gdyby była jego żoną, ale nie płacono jej za to, żeby ich osądzała.
Płacił jej, żeby powstrzymała Panią Marudę przed odejściem z dwoma jajami męża i wszystkim innym, co miał... przepraszam, co mieli. Bo taki był plan tej babki.
− To naprawdę boli, mamo. Ciągle.
− Co? Ach, twój aparat korekcyjny.
Tyler dotknął siekaczy.
− Jest za ciasny.
− Zadzwonię do ortodonty i umówię cię na wizytę.
Chłopak skinął głową i ponownie skupił się na grze.
Światła się zmieniły. Zdjęła prawą stopę z hamulca i ruszyła. Zbliżała się pora wiadomości, więc nastawiła głośniej radio.
− Jadę do staruszków w ten weekend?
− Wolałabym, żebyś tak ich nie nazywał, dobrze? Są twoimi dziadkami.
Kilka razy w roku Tyler spędzał dzień z rodzicami jej zmarłego męża. Rozpieszczali go, ale chłopak uważał ich za nudziarzy.
Wzruszył ramionami.
− Muszę?
− Tak, musisz.
− Dlaczego?
− Nazywają to obsługą spadku.
Tyler zmarszczył brwi.
− Czym?
Uśmiechnęła się.
− Żartowałam... nie powtarzaj tego.
− Obsługą spadku? − powtórzył jak echo.
− Zapomnij, co powiedziałam. Mam kiepskie poczucie humoru. Będzie mi ciebie brakowało.
− Kiepsko kłamiesz. Powinnaś to powiedzieć z większym uczuciem. − Przesunął palcem po ekranie iPhone’a, udając obojętność, by po chwili wrócić do gry.
Twang... iiiiiiikkkk... griiiip... hahaha... Zdążyła na następne światła i skręciła w prawo, w New Church Road, zajeżdżając drogę ciężarówce z kontenerem, która głośno zatrąbiła.
− Chcesz nas zabić czy co? − spytał Tyler.
− Nie nas, tylko ciebie − odpowiedziała z uśmiechem.
− Czy wiesz, że są organizacje, które chronią dzieci przed takimi rodzicami jak ty? − rzucił.
Wyciągnęła lewą rękę i przesunęła mu palcami po zmierzwionych brązowych włosach.
Odsunął raptownie głowę.
− Uważaj! Zepsujesz mi fryzurę!
Posłała mu czułe spojrzenie. Szybko dorastał i ładnie wyglądał w koszuli z krawatem, czerwonej marynarce, swetrze i szarych spodniach. Nie miał jeszcze trzynastu lat, a dziewczyny już się za nim uganiały. Z każdym dniem coraz bardziej przypominał swego zmarłego ojca, używał też pewnych wyrażeń, które zbyt mocno przypominały jej Kesa. W momentach słabości to wystarczało, żeby w jej oczach błysnęły łzy, choć od czasu jego śmierci minęło pięć lat.
Chwilę później, zaledwie kilka minut po dziewiątej, zatrzymała się przed czerwoną bramą szkoły Świętego Krzysztofa. Tyler rozpiął pas i sięgnął do tyłu po plecak.
− Włączyłeś Friend Mappera?
Spojrzał na nią, jakby chciał powiedzieć:
„oczywiście, idiotko”.
− Nie jestem dzieckiem, wiesz?
Friend Mapper był aplikacją GPS, którą można było uruchomić w iPhonie. Dzięki niej w każdej chwili wiedziała, gdzie chłopak się znajduje.
− Dopóki płacę twoje rachunki, ma być włączony.
Zawarliśmy umowę.
− Jesteś nadopiekuńcza. Przez ciebie będę upośledzony emocjonalnie.
Wysiadł z samochodu na deszcz, opierając dłoń na drzwiach.
− Powinnaś się zabawić − powiedział z wahaniem.
− Bawiłam się, zanim przyszedłeś na świat.
Uśmiechnął się i trzasnął drzwiami.
Patrzyła, jak mija bramę i przechodzi przez puste boisko. Wszyscy uczniowie już dawno byli w środku.
Bała się o niego zawsze, gdy znikał jej z oczu. Martwiła się. Jedynym zapewnieniem, że nic mu nie jest, była kropka pulsująca na ekranie jej iPhone’a, pokazująca, gdzie się znajduje. Tyler miał rację. Była nadmiernie opiekuńcza, ale nie mogła nic na to poradzić. Kochała go rozpaczliwie, mimo jego przyprawiającej o obłęd postawy i zachowania, bo wiedziała, że darzył ją podobną miłością.
Skręciła w stronę Portland Road, jadąc szybciej, niż powinna. Nie mogła się spóźnić do pedikiurzystki. Odcisk bardzo jej dokuczał, więc nie chciała, żeby wizyta przeszła jej koło nosa. Musiała wrócić do biura przed Panem Marudą i, przy odrobinie szczęścia, przejrzeć ważne papiery przed nadchodzącym posiedzeniem.
Jej telefon wydał dźwięk sygnalizujący nadejście wiadomości tekstowej. Spojrzała na ekran, gdy dojechała do skrzyżowania z główną drogą.
Doskonale się bawiłem ostatniej nocy − chciałbym się spotkać ponownie XXX Możesz sobie pomarzyć, kochasiu. Zadrżała na myśl o nim. Dave z Preston w Lancashire. Preston Dave, jak go nazywała. Postąpiła uczciwie, zamieszczając aktualną fotografię na stronie serwisu randkowego. Stosunkowo uczciwie! Przecież nie szukała ideału. Wystarczyłby sympatyczny facet, który nie waży sto funtów więcej i nie wygląda dziesięć lat starzej niż na ostatniej fotografii. I nie chciała spędzić całego wieczoru na gadaniu o tym, jaki to on jest wspaniały i jaki z niego świetny kochanek. Czy oczekiwała zbyt wiele?
Aby jej szczęście było pełne, drań zaprosił ją na obiad. Do znacznie droższej restauracji, niż wybrałaby na pierwsze spotkanie, by na koniec zaproponować podzielenie się rachunkiem.
Trzymając stopę na hamulcu i pochylając się do przodu, usunęła wiadomość zdecydowanym ruchem, z uczuciem satysfakcji umieszczając aparat w uchwycie.
Skręciła w lewo, wyprzedziła białą furgonetkę i przyspieszyła.
Samochód zatrąbił i gniewnie mrugnął światłami, skrócił dystans i zaczął jechać na jej zderzaku. Pokazała mu dwa palce.
W ciągu kolejnych dni i tygodni wielokrotnie gorzko żałowała, że przeczytała i usunęła tę wiadomość. Gdyby nie zatrzymała się na skrzyżowaniu na kilka bezcennych sekund, manipulując telefonem, i skręciła w lewo pół minuty wcześniej, wszystko potoczyłoby się inaczej.
Czarny − powiedział Glenn Branson, trzymając duży golfowy parasol nad ich głowami.
Nadinspektor Roy Grace podniósł głowę i spojrzał na niego.
− To twój jedyny kolor!
Mający pięć stóp dziesięć cali Roy Grace był znacznie lepszym golfistą od swojego młodszego stopniem kolegi i znacznie mniej elegancko ubrany od niego. Dobiegający czterdziestki Grace nie był przystojny w zwykłym znaczeniu tego słowa. Miał lekko zdeformowany nos, który nadawał mu nieco surowy wygląd. Złamał go trzy razy − raz podczas bójki i dwa razy na boisku rugby. Jasne włosy miał krótko przycięte, a jasne niebieskie oczy przypominały jego zaginionej dawno temu żonie oczy Paula Newmana.
Czując się jak dziecko w sklepie z łakociami, nadinspektor wcisnął dłonie do kieszeni swojego anoraka i przesunął wzrokiem po rzędach samochodów stojących na placu komisu Frosta. Choć wszystkie lśniły od polerowania i deszczu, jego wzrok ciągle powracał do dwudrzwiowej alfy romeo.
− Lubię srebrne, ciemnoczerwone i granatowe. − Jego głos niemal zagłuszył huk i ryk klaksonu ciężarówki przejeżdżającej główną drogą za ich plecami.
Skorzystał ze stosunkowo spokojnego tygodnia, żeby ukradkiem wymknąć się z biura. Wóz, który wypatrzył na stronie internetowej „Autotradera”, został wystawiony przez tego handlarza.
Sierżant Branson w kremowym płaszczu przeciwdeszczowym Burberry i lśniących brązowych mokasynach pokręcił głową.
− Czarny jest najlepszy. To najbardziej popularny kolor. Przekonasz się o tym, kiedy będziesz chciał go sprzedać... chyba że masz zamiar zrzucić go z urwiska, jak ostatni.
− Bardzo zabawne.
Poprzedni wóz Roya Grace’a, jego ukochany rdzawoczerwony sportowy sedan alfa romeo 147, został skasowany podczas policyjnego pościgu ostatniej jesieni, a on od tego czasu handryczył się z firmą ubezpieczeniową. W końcu uzgodnili jakąś nędzną sumkę.
− Powinieneś pamiętać o takich rzeczach, weteranie.
Emerytura coraz bliżej, trzeba myśleć o każdym pensie.
− Mam trzydzieści dziewięć lat.
− Wkrótce stuknie ci czterdziestka.
− Dzięki, że przypomniałeś.
− W twoim wieku mózg zaczyna obumierać.
− Odchrzań się! Czarny jakoś nie pasuje do włoskich sportowych wozów.
− To najlepszy kolor do wszystkiego. − Branson poklepał się po klatce piersiowej. − Spójrz na mnie.
Roy Grace odwrócił głowę.
− I co?
− Co widzisz?
− Wysokiego, łysego faceta z kiepskim krawatem.
− To Paul Smith − odrzekł urażonym tonem. − Jaki kolor ma moja skóra?
− Ustawa o równości rasowej zakazuje mi o tym wspominać.
Branson przewrócił oczami.
− Czarny to kolor przyszłości.
− Skoro jestem taki stary, jak powiadasz, pewnie tego nie dożyję. Szczególnie jeśli będę stał na dworze w tym cholernym deszczu. Zamarzam. Słuchaj, ten mi się podoba − powiedział, wskazując czerwony dwumiejscowy kabriolet.
− Chyba śnisz! Zapomniałeś, że niedługo zostaniesz ojcem? Będziesz potrzebował czegoś takiego. − Glenn Branson wskazał na stojącego z drugiej strony renault espace.
− Dziękuję, nie zajmuję się przewozem ludzi.
− Ale możesz, jeśli będziesz miał kilkoro dzieci.
− Na razie w drodze jest tylko jedno. Tak czy inaczej, nie wybiorę niczego bez zgody Cleo.
− Wzięła cię pod pantofel, co?
Grace się zaczerwienił.
− Nie.
Podszedł do smukłej srebrnej alfy brera i spojrzał na nią z pożądaniem.
− Nie zbliżaj się do niej − ostrzegł go Branson, podążając za przyjacielem i osłaniając go parasolem. − Chyba że jesteś akrobatą!
− Te wozy są wspaniałe!
− Dwudrzwiowe auto! Jak zamierzasz włożyć niemowlę do środka, a później je wyciągnąć?! − Ponuro potrząsnął głową. − Musisz znaleźć coś bardziej praktycznego, skoro już jesteś głową rodziny.
Grace spojrzał na brerę. Był to jeden z najpiękniejszych samochodów, jakie widział. Na kartoniku wypisano cenę. Dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć funtów. W zasięgu jego możliwości, choć przebieg miała duży. Gdy zrobił kolejny krok, zadzwonił telefon.
Kątem oka dostrzegł sprzedawcę w eleganckim garniturze, idącego ku nim szybkim krokiem. Spojrzał na zegarek, odbierając telefon, bo o dziesiątej rano był umówiony z szefem, zastępcą komendanta policji.
− Roy Grace − powiedział.
Dzwoniła Cleo, która od dwudziestu sześciu tygodni nosiła ich dziecko. Jej głos brzmiał potwornie, jakby ledwie mogła mówić.
− Roy − wydusiła. − Jestem w szpitalu.
Stuart Ferguson miał już dość Meat Loafa. Kiedy barierka ruszyła w górę, nastawił album Elkie Brooks. Z głośników popłynęła melodia Pearl’s a Singer. Grali tę piosenkę w pubie, kiedy pierwszy raz zaprosił Jessie na randkę.
Niektóre babki podczas pierwszej randki starają się trzymać faceta na dystans, dopóki go lepiej nie poznają.
Ale oni mieli sześć miesięcy na wzajemne poznanie przez telefon i Internet. Kiedy spotkali się pierwszy raz, Jessie sprzątała stoliki w barze na postoju tirów, na północ od Edynburga. Była późna noc i gadali ponad godzinę. Oboje mieli małżeńskie problemy. Nagryzmoliła mu numer telefonu na odwrocie rachunku, nie oczekując, że się odezwie.
Kiedy podczas pierwszej randki usadowili się w cichym boksie z boku sali, przysunęła się do niego.
Później, gdy popłynęła piosenka, objął ją ramieniem, oczekując, że się skrzywi albo odsunie. Ale ona przysunęła się bliżej i odwróciła twarzą do niego. Wtedy się pocałowali.
Uśmiechnął się, ruszając dalej. Spojrzał uważnie na chyboczący się niepewnie motorower, gdy ciężarówka zaczęła podskakiwać na szynach. Bardzo tęsknił za Jessie, a ta piosenka wydawała się piękna i zarazem bolesna.
Dziś wieczorem będzie ją ponownie trzymał w ramionach.
− Za sto jardów skręć w lewo − nakazał kobiecy głos z GPS-u.
− Tak, szefowo − mruknął, spoglądając na strzałkę w lewo, która pojawiła się na ekranie, nakazując skręcić ze Station Road w Portland Road.
Włączył kierunkowskaz i zmienił bieg, wykonując szeroki łuk. Prowadził ostrożnie, żeby obciążona chłodnia nabrała stabilności się przed wjazdem na mokrą drogę.
W oddali dostrzegł migające światła. Biała furgonetka jechał na zderzaku jakiegoś samochodu osobowego. Palant, pomyślał.
Palant − powiedziała Carly, obserwując białą furgonetkę w lusterku wstecznym. Starała się nie przekroczyć ograniczenia prędkości, jadąc trzydzieści mil na godzinę szeroką ulicą w kierunku Station Road. Minęła kilkanaście małych sklepików, a następnie pocztę, sklep z curry, muzułmańską jatkę, duży kościół z czerwonej cegły i salon używanych samochodów.
Nagle ujrzała przed sobą furgonetkę zaparkowaną przed sklepem z wyposażeniem kuchni. Dwaj mężczyźni wyjmowali skrzynię z bagażnika. Spojrzała na chłodnię nadjeżdżającą z drugiej strony. Ciężarówka znajdowała się w odległości kilkuset jardów, ale Carly miała dość miejsca. Gdy zaczęła zmieniać pas, zadzwonił telefon.
Rzuciła okiem na monitor i stwierdziła z irytacją, że to Preston Dave. Przez chwilę miała ochotę odebrać i powiedzieć, że czuła się zaskoczona, iż nie zapłacił rachunku, ale nie była w nastroju do rozmowy. Kiedy podniosła głowę, na drogę nie wiedzieć skąd wyskoczył pędzący na złamanie karku rowerzysta. Facet zajechał jej drogę na przejściu dla pieszych, kiedy światło zamieniło się na czerwone.
Pomyślała z przerażeniem, że musi być po niewłaściwej stronie drogi. Szarpnęła kierownicę w lewo, naciskając pedał hamulca, wjeżdżając na krawężnik i mijając rowerzystę o cal. Zablokowane koła sunęły po wilgotnej nawierzchni.
Puste stoły i krzesła ulicznej kawiarenki zaczęły pędzić ku niej, jakby uczestniczyła w przerażającej przejażdżce w wesołym miasteczku. Wytrzeszczyła oczy i zamarła z przerażenia. Z całej siły zacisnęła dłonie na kierownicy, bezradnie obserwując zbliżającą się ścianę kawiarni. Gdy jej wóz roztrzaskał jeden ze stolików, pomyślała, że umrze.
− Kurwa mać! − krzyknęła, gdy maska wozu wbiła się w ścianę poniżej okna kawiarni. Usłyszała ogłuszający huk i poczuła bolesne szarpnięcie ramienia. Ujrzała jakąś rozmazaną białą plamę i poczuła zapach przypominający proch. Chwilę później pękła przednia szyba, a maska samochodu się wybrzuszyła.
Usłyszała stłumione bum i nieco głośniejszy przeraźliwy klakson.
− Jezu! − wyjęczała, dygocząc z szoku. − Boże! Jezu!
Po chwili uszy się przetkały i dźwięki stały się wyraźniejsze.
Na filmach widziała, że rozbite samochody często się zapalają. Musiała się jak najszybciej wydostać na zewnątrz.
Jak oszalała rozpięła klamrę pasa bezpieczeństwa i zaczęła szarpać drzwi. Ani drgnęły.
Spróbowała ponownie, z większą siłą. Na kolanach spostrzegła obwisłą białą poduszkę. Poduszka powietrzna, pomyślała. Zaczęła się szamotać z klamką, czując coraz większe przerażenie. Pchnęła drzwi z całej siły.
Otworzyły się, a ona wypadła na zewnątrz. Nogi zaplątały się jej w pas bezpieczeństwa i rozciągnęła się jak długa na mokrym chodniku.
Leżała chwilę nieruchomo, słysząc nad głową przeraźliwe wycie. Alarm samochodowy! Później doleciał ją kolejny przeraźliwy dźwięk. Tym razem rozpoznała ludzki krzyk.
Czy kogoś potrąciła? Czy zraniła człowieka?
Kolano i prawa dłoń piekły ją jak cholera, ale ledwie czuła ból, dźwigając się na nogi. Spojrzała na spustoszoną kawiarenkę, a później na drogę.
Zamarła z przerażenia.
Chłodnia stała na przeciwnym pasie. Potężny ciągnik z naczepą zamarł wygięty pod dziwacznym kątem.
Kierowca gramolił się z kabiny. Za nim na drogę wbiegali jacyś ludzie. Pędzili w kierunku górskiego roweru, którzy zastygł w potwornym kształcie, niczym abstrakcyjna rzeźba. Obok czapki baseballowej i kawałków plastiku leżało coś, co w pierwszej chwili wzięła za zwinięty dywan. Z końca dywanu na mokry od deszczu asfalt ciekło coś ciemnego.
Nagle cały ruch zamarł, zatrzymali się też biegnący ludzie, jakby zamienili się w posągi. Carly pomyślała, że patrzy na żywy obraz. Kiedy weszła na drogę chwiejnym krokiem, przed stojący samochód, przenikliwe wycie klaksonów zagłuszyły krzyki młodej kobiety trzymającej parasol, która stała na przeciwległym krawężniku i wpatrywała się w zwinięty dywan.
Carly chciała zmusić swój mózg do pracy, powiedzieć mu, że to coś innego, niż sądzi, gdy nagle ujrzała, że z drugiej strony dywanu sterczy zawiązany adidas.
Zrozumiała, że nie patrzy na kawałek tkaniny, ale oderwaną ludzką nogę.
Zwymiotowała, a świat wokół niej zawirował.
O dziewiątej rano Phil Davidson i Vicky Donoghue, ubrani w zielone kombinezony ratowników medycznych, siedzieli i gadali w najlepsze w kabinie ambulansu mercedes sprinter. Na polecenie dyspozytora wóz czekał w policyjnej zatoczce naprzeciw postoju taksówek przed Clock Tower w Brighton.
Wytyczne władz wymagały, aby karetki pogotowia dotarły do celu zaliczanego do kategorii A w ciągu ośmiu minut. Z tego miejsca przy odrobinie ostrej jazdy mogli w tym czasie dotrzeć do dowolnego punktu w Brighton i Hove.
Ich zmiana trwała już półtorej godziny. Niedawno zaczęła się pora szczytu i sunął nieprzerwany strumień pojazdów, których obraz zamazała warstwa deszczu spływającego po przedniej szybie. Co kilka minut Vicky uruchamiał wycieraczki, żeby lepiej widzieć.
Obserwowali przejeżdżające taksówki, autobusy i samochody ciężarowe. Spoglądali na rzesze ludzi drepczących do pracy, skulonych pod parasolami, często przemoczonych i ponurych. Ta część miasta nie prezentowała się najlepiej nawet w słoneczny dzień, a gdy padało, wydawała się strasznie przygnębiająca.
Ich praca polegała głównie na udzielaniu pomocy ambulatoryjnej.
Dzisiejszego dnia zdążyli już odpowiedzieć na wezwanie kategorii B. Pomogli starszej pani, która przewróciła się na ulicy przed swoim domem w Rottingdean.
Pierwsza życiowa lekcja, której nauczył się Phil Davidson w ciągu ośmiu lat pracy ratownika medycznego, była bardzo prosta: Nie zestarzej się, a jeśli już musisz to zrobić, nie zestarzej się samotnie.
Około dziewięćdziesięciu procent ratowniczej roboty polegało na udzielaniu pomocy osobom starszym.
Ludziom, którzy się przewrócili, mieli kołatanie serca, udar lub zawał, albo byli zbyt słabi, żeby dojechać taksówką do szpitala. Prócz nich było też wiele przebiegłych starych ptaszydeł, które wiedziały, jak wykorzystać system. Ratowników irytowało to, że w połowie przypadków karetka pogotowia była niczym więcej niż dużą darmową taksówką dla leniwych, śmierdzących i często potwornie otyłych ludzi.
Dzisiejszą panią, uroczą staruszkę, dostarczyli na oddział wypadków nagłych szpitala Royal Sussex County i teraz czekali na kolejne wezwanie. Phil Davidson najbardziej lubił w swojej robocie to, że człowiek nigdy nie wiedział, co się wydarzy. Wewnątrz karetki rozlegał się ryk syreny i rozpoczynała się kolejna podróż pompująca adrenalinę do żył. Czy będzie to następna rutynowa robota, czy wydarzenie, które zapamięta do końca życia? Wezwania dzielono na kategorie od A do C.
Komunikat wyświetlał się na konsoli razem z miejscem zdarzenia oraz innymi faktami, które na bieżąco aktualizowano.
Spojrzał na ekran, jakby chciał przyciągnąć kolejną robotę. W deszczowe dni takie jak dzisiejszy często dochodziło do wypadków, które obecnie nazywano kolizjami drogowymi. Nie było już wypadków, bo wypadek był zwykle przez kogoś zawiniony. Obecnie zdarzały się jedynie kolizje w ruchu drogowym.
Phil najbardziej lubił jeździć do ciężkich urazów. Ich ambulans był nafaszerowany nowoczesnym sprzętem.
Mieli urządzenie do tamowania masywnego krwotoku zagrażającego życiu, izraelskie opatrunki wojskowe oraz wojskowe opaski uciskowe i opatrunek wentylowy Ashermana − będące standardowym wyposażeniem brytyjskiej i amerykańskiej armii. Korzyści wynikające z wojny, myślał często z cynizmem. Ofiary strasznych wypadków, które ocalały dzięki pracy ratowników, nie zdawały sobie sprawy, że zawdzięczają życie zdobyczom medycznym przetestowanym na polu walki.
Vicky wyskoczyła na chwilę za potrzebą do pobliskiej kawiarni Starbucks. Nauczyła się zawsze korzystać z okazji, bo w tej robocie człowiek nigdy nie wiedział, kiedy będzie zajęty i czy w ciągu kolejnych godzin będzie mógł się załatwić.
Kiedy ponownie usiadła za kółkiem, jej kolega ze zmiany gadał z żoną przez komórkę. Pracowała z Philem dopiero drugi raz, ale za pierwszym była naprawdę zadowolona.
Chudy, żylasty mężczyzna przed czterdziestką, z krótkim jeżem i długim kilkudniowym zarostem przypominał filmowego złego faceta, lecz był obdarzony przez naturę wielkim, czułym sercem i zbzikowany na punkcie rodziny. Oprócz życzliwości zawsze miał dobre słowo dla każdego, kim się zajmował i, podobnie jak Vicky, serce do tej roboty.
Zakończył rozmowę i ponownie spojrzał na ekran.
− Niespotykanie spokojny dzień, przynajmniej do tej pory.
− Już niedługo. Zobaczysz.
Siedzieli w milczeniu, słuchając kapania deszczu.
Pracując w pogotowiu, odkryła, że każdy ratownik miał swoją ulubioną specjalność i za sprawą jakiegoś fatum przyciągał odpowiednie wezwania. Jeden z kolegów był bardzo często wzywany do pacjentów z chorobami psychicznymi. Ona sama w ciągu trzech lat odebrała piętnaście porodów, a Phil ani jednego, w ciągu całej swojej kariery.
Mimo że od zdobycia kwalifikacji upłynęły już dwa lata, Vicky udzielała pomocy tylko przy jednym poważnym wypadku drogowym i to na pierwszej zmianie w życiu. Dwóch kilkunastoletnich chłopaków zabrało się stopem do Brighton z pijanym kierowcą. Gość uderzył w zaparkowany wóz, jadąc z prędkością osiemdziesięciu mil na godzinę w centrum miasta. Jeden z chłopaków zginął na miejscu, a drugi umarł na poboczu. Chociaż tamten wypadek był przerażający, uważała swoją pracę za niezwykle satysfakcjonującą.
− Słuchaj, Phil − powiedziała. − To dziwne, ale od dwóch lat nie wezwano mnie do wypadku drogowego ze skutkiem śmiertelnym.
Odkręcił butelkę z wodą.
− Jeśli dłużej zagrzejesz miejsce w tej robocie, na pewno się doczekasz. Będziesz miała wszystko.
− Ty nigdy nie odebrałeś porodu.
Uśmiechnął się do sardonicznie.
− Któregoś dnia... Przerwał mu wysoki sygnał wewnątrz karetki. Taki dźwięk potrafił wpędzić człowieka w obłęd, szczególnie w cichą noc. Dźwięk wezwania.
Spojrzał na monitor zamontowany między fotelami i przeczytał informację o wypadku.
Kod wezwania: Kategoria B Portland Road, Hove Płeć nieznana Kolizja z udziałem trzech pojazdów i roweru Wcisnął guzik, potwierdzając odebranie wezwania.
Urządzenie automatycznie załadowało adres do systemu nawigacji satelitarnej.
Na dotarcie do miejsca zdarzenia kategorii B mieli osiemnaście minut – dwa razy więcej niż przy kategorii A, choć wezwanie nadal było pilne. Vicky uruchomiła silnik, a następnie niebieskie światła i syrenę, ostrożnie wjeżdżając na skrzyżowanie na czerwonym świetle.
Skręciła w prawo i przyspieszyła, mijając wzgórze i kościół Świętego Mikołaja. Zmieniła pas na prawy, zmuszając do zatrzymania pojazdy nadjeżdżające z drugiej strony. Włączyła czterotonowy sygnał, żeby ostrzec inne samochody oraz pieszych.
Chwilę później Phil odczytał najświeższe informacje z monitora.
– Sytuacja się komplikuje. Są kolejne wezwania.
Zmienili kategorię na A. Samochód osobowy wjechał w kawiarnię. Cholera! Rowerzysta wpadł pod ciężarówkę.
Dyspozytor nie zna aktualnej sytuacji. Wezwał posiłki.
Sięgnął za przegrodę po kamizelkę odblaskową, a Vicky poczuła ucisk w gardle.
Przedzierając się przez zapchaną obwodnicę Seven Dials, skupiła uwagę na prowadzeniu samochodu i nie odzywała się ani słowem. Kierowca taksówki przytomnie zjechał na chodnik, robiąc im drogę. A niech mnie, pomyślał Phil, przytomny taksówkarz! Rozpiął pas bezpieczeństwa, mając nadzieję, że Vicky nie doprowadzi do wypadku, i zaczął się wciskać w kamizelkę.
Jednocześnie nie przestawał obserwować ekranu.
– Wiek nieznany, płeć nieznana − przeczytał Vicky. – Nie wiadomo, czy oddycha. Nieznana liczba ofiar.
Cholera... SIMAC w drodze.
Kod SIMAC oznaczał, że na miejsce zdarzenia wezwano lekarza z oddziału wypadków nagłych, a to oznaczało, że sytuacja pogarsza się z każdą minutą.
Jego podejrzenia potwierdziła następna informacja, która pojawiła się na ekranie.
– Stracił nogę – przeczytał. – Jasny szlag! Ktoś ma zły dzień. – Później odwrócił się do niej i powiedział: – Twoje życzenie się spełniło.
Bał się szpitali, a szczególnie tego. W Royal Sussex County Hospital w odstępie zaledwie kilku lat jego rodzice spędzili ostatnie dni swojego życia. Pierwszy zmarł ojciec Grace’a na raka jelit, w wieku zaledwie pięćdziesięciu pięciu lat. Dwa lata później odeszła jego pięćdziesięciosześcioletnia matka na przerzuty raka piersi.
Frontowa fasada okazałego wiktoriańskiego neoklasycznego gmachu z koszmarnym portykiem z poczerniałego metalu przypominała mu miejsce, z którego nie ma powrotu.
Za bramą oraz w kierunku wzgórza ciągnął się chaotyczny kompleks budynków, nowych i starych, niskich i wysokich, połączonych pozornie nieskończonym labiryntem korytarzy.
Żołądek mu się zacisnął, kiedy skręcił swoim srebrnym nieoznakowanym policyjnym fordem focusem kombi na wzgórze, do wschodniej części kompleksu, aby zajechać na mały parking, gdzie zawracały karetki. Choć miejsce to było przeznaczone wyłącznie dla karetek i taksówek, w tej chwili było mu wszystko jedno.
Zaparkował wóz na poboczu, tak by nie tarasował drogi, i wysiadł na deszcz.
Chociaż się modlił jako dziecko, już jako nastolatek nie miał żadnych przekonań religijnych. Nie miał, ale mimo to modlił się, aby jego ukochanej Cleo i ich nienarodzonemu dziecku nie stało się nic złego.
Minął pospiesznie kilka karetek zaparkowanych przed wejściem na oddział wypadków nagłych i skinął głową znajomemu ratownikowi stojącemu obok znaku ZAKAZ PALENIA NA TERENIE SZPITALA, ćmiącego papierosa pod daszkiem. Chwilę później minął wejście dla odwiedzających i wszedł do środka drzwiami dla ratowników pogotowia.
Z doświadczenia widział, że rano zawsze panuje tu spokój. Dostrzegł nastolatka siedzącego na krześle. Miał kajdanki na rękach i gruby bandaż na czole. Obok niego stała policjantka, rozmawiając z pielęgniarką. Na noszach leżał mężczyzna o długich włosach i twarzy barwy alabastru, gapiąc się nieobecnym wzrokiem w sufit. Na innym krześle siedziała zapłakana nastolatka. W powietrzu unosiła się mocna woń środka dezynfekującego i pasty do podłogi. Dwaj znajomi ratownicy minęli go, pchając nosze.
Przebiegł obok stanowiska przyjęć, za którym uwijało się kilku udręczonych pracowników, rozmawiając przez telefon lub stukając w klawiaturę komputera. Sanitariusz w niebieskim fartuchu o rzadkich, potarganych jasnych włosach pisał coś na dużej białej tablicy wiszącej na ścianie. Grace pochylił się nad biurkiem, starając się rozpaczliwie zwrócić czyjąś uwagę.
Sanitariusz zagadnął go po boleśnie długiej minucie.
Grace mignął legitymacją, nie wspominając, że przyszedł w sprawie osobistej.
– Niedawno przyjęliście na oddział Cleo Morey?
– Cleo Morey? – Mężczyzna przejrzał listę, a później spojrzał na białą tablicę. – Tak, to prawda.
– Gdzie można ją znaleźć?
– Zabrali ją na porodówkę. Wie pan, jak się tu poruszać?
– Trochę.
– Oddział porodowy jest w Thomas Kent Tower – wyjaśnił. – Proszę iść tędy, za znakami. Doprowadzą pana do wind.
Grace podziękował i pobiegł korytarzem, skręcając najpierw w lewo, a później w prawo, mijając znak RENTGEN I ULTRASONOGRAF ORAZ POZOSTAŁE BUDYNKI. Zatrzymał się na chwilę, by wyciągnąć telefon z kieszeni. Serce mu waliło jak młot, a buty kleiły się do podłogi. Była dziewiąta piętnaście rano.
Wprowadził numer swojego szefa, zastępcy komendanta policji Rigga, aby uprzedzić, że spóźni się na spotkanie o dziesiątej. Odebrał asystent Rigga i powiedział, żeby się nie martwił, bo szef ma wolny ranek.
Minął kawiarenkę WRVS1 i ruszył korytarzem ozdobionym malowidłem ściennym przedstawiającym pływające ryby. Podążając za kolejnymi znakami, dotarł do dwóch wind, obok których stał wózek do przewożenia pacjentów. Nacisnął guzik, zastanawiając się, czy nie pobiec schodami, ale drzwi się otworzyły i wszedł do środka.
Widna sunęła boleśnie długo, tak długo, że Grace nie wiedział, czy się porusza. W końcu wysiadł, czując, że serce podchodzi mu do gardła, i otworzył drzwi z napisem ODDZIAŁ POŁOŻNICZY. Minął recepcję oraz poczekalnię z rzędem różowych i liliowych krzeseł. Z okien rozciągał się piękny widok na dachy Kemp Town i morze. W jednym rogu sali stała kserokopiarka, a w przeciwległym kilka automatów z jedzeniem i napojami.
Koszyki przykręcone do ścian były pełne ulotek, a na nowoczesnym ekranie migotał jaskrawy barwny napis opieka nad niemowlęciem.
Uprzejma pani w niebieskim kitlu siedziała za dużym recepcyjnym kontuarem.
– Witam, nadinspektorze Grace. Dzwonili z dołu, aby uprzedzić, że pan idzie. – Wskazała korytarz o żółtych ścianach. – Jest w siódemce. Czwarte drzwi po lewej.
Grace był zbyt zdenerwowany, żeby wymamrotać coś więcej oprócz zdawkowego „dziękuję”.
1 Women’s Royal Voluntary Service – organizacja ochotnicza zajmująca się pomocą potrzebującym w Anglii, Szkocji i Walii.
Ruch przed nimi stopniowo zamierał. Vicky Donoghue zauważyła, że samochody na dalszym odcinku Portland Road całkowicie stanęły. Phil Davidson naciągnął chirurgiczne rękawiczki, przygotowując się psychicznie do czekającego ich zadania.
Ciężarówka stała na wprost nich. Drzwi po stronie kierowcy były otwarte, a kilku ludzi zgromadziło się nieopodal tylnej części pojazdu. Pod drugiej stronie ulicy czarne audi zaryło w bok kawiarni. Drzwi kierowcy były otwarte, a obok stała oszołomiona kobieta. Ani śladu innych karetek pogotowia.
Vicky przejechała obok kolumny pojazdów, niewłaściwą stroną drogi, bacznie wypatrując ludzi, którzy nie usłyszeli, że nadjeżdżają.
Później przyhamowała, zwolniła, wyłączyła syrenę i zatrzymała się przed ciężarówką. Poczuła skurcz żołądka i suchość w ustach.
Na cyfrowym wyświetlaczu widniał czas sześć minut i dwadzieścia sekund – tyle zajęło im dotarcie na miejsce po otrzymaniu wezwania. Zmieścili się w ramach przewidzianych ośmiu minut dla wezwań kategorii A.
Marne pocieszenie. Phil Davidson przestawił światła w tryb ciągły. Zanim oboje wyskoczyli na ulicę, szybko ocenili sytuację.
Obok audi stała blondynka o kręconych włosach, w eleganckim płaszczu przeciwdeszczowym. Trzymała telefon komórkowy w pewnej odległości od głowy, jakby był piłką, którą zamierzała rzucić pałkarzowi. Wokół samochodów leżały roztrzaskane krzesła i stoliki, ale nie dostrzegli żadnych ofiar. Właściwie nie zauważyli nikogo oprócz młodego mężczyzny w skafandrze z kapturem, który fotografował miejsce zdarzenia aparatem komórkowym. Uwaga koncentrowała się na tylnych kołach ciężarówki.
Wyskoczyli z karetki, uważnie rozglądając się dookoła i odnotowując jak najwięcej szczegółów, aby się upewnić, że nic im nie grozi ze strony innych pojazdów.
Na szczęście wszystkie stanęły.
Niski przysadzisty mężczyzna po czterdziestce, w dżinsach i kombinezonie, przyskoczył do nich z komórką w ręku. Po jego pobladłej twarzy, dzikim spojrzeniu i drżącym głosie Vicky rozpoznała, że jest w szoku.
– Pod moją ciężarówką... – wybełkotał. – Leży pod ciężarówką... – Odwrócił się i pokazał.
Kawałek dalej Vicky dostrzegła lampę rowerową, siodełko i światełko odblaskowe. Obok nich leżało coś, co na pierwszy rzut oka przypominało owiniętą kawałkiem dżinsu tubę z zatkniętym na końcu adidasem. Poczuła skurcz żołądka, w ustach pojawił się smak żółci.
Przełknęła ślinę i pobiegła za Philem w strugach deszczu ku tyłowi szesnastokołowej chłodni z naczepą, delikatnie odsuwając ludzi, żeby zrobić miejsce.
Młoda kobieta klęczała pod ciężarówką, ale odsunęła się na ich widok.
– Puls wyczuwalny – powiedziała.
Skinęli głową i uklęknęli, żeby zajrzeć pod samochód.
Światło było słabe. Uderzył ich smród wymiotów zmieszany z zapachem oleju silnikowego i gorącego metalu oraz czegoś jeszcze – kwaśnego, miedzianego, cierpkiego zapachu krwi, kojarzący się Philowi Davidsonowi z jatką, którą odwiedzał razem z matką w dzieciństwie.
Vicky zauważyła młodego mężczyznę o krótkich czarnych włosach poplamionych krwią, poranionej twarzy i wykrzywionym ciele. Leżał z zamkniętymi oczami. Miał na sobie podarty anorak i dżinsy. Jedna noga owinęła się wokół nadkola. Druga była krwawym kikutem urwanym ponad kolanem. Spomiędzy porwanego dżinsu sterczała biała kość.
Anorak i podkoszulki wokół brzucha były poszarpane, a wnętrzności leżały na jezdni w kałuży płynu.
Vicky wpełzła głębiej pod ciężarówkę, czując na plecach oddech kolegi. Uderzył ją zapach gumy i oleju.
Chwyciła nadgarstek mężczyzny, starając się wyczuć puls. Był bardzo słaby. Dwaj ratownicy pobrudzili się olejem, błotem i krwią, która przesiąkła przez ich spodnie oraz kurtki, oblepiła rękawiczki, zamieniając je z niebieskiej chirurgicznej osłony w zakrwawione, ponure rękawice.
– Fubar Bundy2 – szepnął ponuro Phil Davidson.
Skinęła głową, przełykając gryzącą żółć. Słyszała to określenie już wcześniej. Wisielczy humor ratowników, jeden z psychologicznych mechanizmów obronnych, pomagający w makabrycznych sytuacjach.
Ponieważ narządy wewnętrzne leżały na asfalcie, istniała bardzo mała szansa, że ofiara przeżyje. Nawet gdyby zdołali dowieźć biedaka do szpitala, wykończyłaby go infekcja. Odwróciła się do bardziej doświadczonego kolegi, szukając rady.
– Puls? – zapytał.
– Nitkowaty – odpowiedziała. Oznaczało to, że ciśnienie krwi jest wystarczające, żeby mogły funkcjonować niektóre narządy wewnętrzne.
„Zostajemy i przystępujemy do roboty”, powiedział bezgłośnie, wiedząc, że nie mają wyboru. Nie mogli go przesunąć, bo noga zaplątała się w kołach.
– Przyniosę zestaw.
„Zostajemy i przystępujemy do roboty” oznaczało więcej od „podnieś się i zmiataj”. Oznaczało, że chociaż ranny praktycznie nie ma szans, zrobią wszystko, co w ich mocy. Że będą się starali z całych sił, dopóki nie umrze.
Dopiero wówczas zaprzestaną wysiłków. Że będą postępowali zgodnie z procedurą.
Doleciał ją nasilający się dźwięk syren. Później usłyszała, jak Phil kontaktuje się przez radio ze strażą pożarną, prosząc, by przywieźli sprzęt do podnoszenia pojazdów.
– Wytrzymaj – powiedziała. – Słyszysz mnie? Jak ci na imię?
Żadnej reakcji. Puls zaczął słabnąć. Zawodzenie syren nadal się wzmagało. Spojrzała na kikut okaleczonej nogi. Prawie nie było krwi. Jedyny pozytywny znak w tych okolicznościach. Ludzkie ciało dobrze radziło sobie z traumą. Naczynia krwionośne same się zamknęły. Było tak jak w wypadku, do którego przyjechała dwa lata temu, kiedy jeden z chłopaków umierał i prawie wcale nie krwawił. Ciało przeżyło szok. Gdyby zdołali umieścić opaskę i ostrożnie ułożyć wnętrzności, może pojawiłaby się jakaś szansa.
Zacisnęła palce wokół tętnicy promieniowej. Puls słabł z każdą sekundą.
– Wytrzymaj – powtórzyła. – Jeszcze trochę. – Przyjrzała się jego twarzy. Był przystojny, ale z każdą sekundą bladł coraz bardziej. – Nie odchodź! Wyjdziesz z tego!
Puls nadal słabł.
Poruszyła palcami, rozpaczliwie szukając tętna.
– Dasz radę – wyszeptała. – Potrafisz! Nie odpuszczaj! Walcz!
Może dla Phila ten chłopak był „Fubarem Bundym”, ale dla niej stanowił wyzwanie. Chciała za dwa tygodnie odwiedzić go w szpitalu, zobaczyć, jak siada na łóżku, otoczony kartkami z życzeniami i kwiatami.
– Dalej! – przynagliła go, podnosząc głowę i spoglądając na czarne podbrzusze ciężarówki, na oblepione błotem nadkole i ponure dźwigary osi. – Trzymaj się!
Phil wpełzł pod ciężarówkę z czerwoną torbą i zestawem do tamowania krwawienia.
Chociaż dysponowali wszystkim, co współczesna medycyna mogła zaoferować człowiekowi, który doznał ciężkiego urazu, kiedy Phil otworzył czerwoną torbę z kieszeniami pełnymi leków ratujących życie i urządzeń do monitorowania funkcji życiowych, Vicky zdała sobie sprawę, że w obecnej sytuacji to nie wystarczy.
Puls młodego mężczyzny stał się praktycznie niewyczuwalny.
Usłyszała świst wiertła do kości EZ-10. Dzięki niemu można było najszybciej wprowadzić kaniulę do ciała pacjenta. Liczyła się każda sekunda. Pomogła Philowi, lokalizując kość pod skórą nogi, poniżej kolana. Musieli spróbować. Spróbują.
– Zostań z nami! – poprosiła.
Było jasne, że nieszczęśnik został wciągnięty do środka i owinął się tułowiem wokół koła, które go zmiażdżyło i poturbowało. Nie przerywając pracy, Phil Davidson dokonał oceny stopnia uszkodzenia narządów wewnętrznych i kości. Jedno z kół najprawdopodobniej zmiażdżyło miednicę, co samo w sobie wystarczyłoby do spowodowania masywnego krwawienia wewnętrznego i niemal pewnej śmierci, nie wspominając o innych obrażeniach.
Pracował gorączkowo, choć nie opuszczała go ponura myśl, że dla tego młodego człowieka najlepsza byłaby szybka śmierć.
2 Fucked Up Beyond All Recovery But Unfortunately Not Dead Yet – Tak rozpieprzony, że już nic mu nie pomoże, ale niestety nadal żywy.
Cleo tak pobladła, że Roy Grace przeżył szok. Leżała na wysokim łóżku w pokoju o jasnobłękitnych ścianach, pełnym gniazdek elektrycznych i sprzętu medycznego.
Obok niej stał wysoki trzydziestoletni mężczyzna o krótkich przerzedzonych brązowych włosach, ubrany w niebieski strój lekarski i tenisówki. Stał i zapisywał coś w karcie medycznej.
Cleo miała na sobie niebieską szpitalną koszulę, a jej jasne włosy okalające twarz utraciły odrobinę zwykłego blasku. Posłała Royowi blady, niepewny uśmiech, jakby była zadowolona, że przyjechał, a jednocześnie czuła się zakłopotana, iż widzi ją w takim stanie. Do jej piersi przytwierdzono cały gąszcz elektrod, a przypominające naparstek urządzenie monitorujące zasłaniało jej kciuk.
− Przepraszam − wyjąkała, kiedy ujął jej dłoń.
Odpowiedziała mu słabym uściskiem.
Czuł, jak narasta w nim strach. Czy straciła dziecko?
Mężczyzna w fartuchu odwrócił się do niego. Po tabliczce na piersi Grace zorientował się, że facet jest lekarzem robiącym specjalizację.
− Jest pan mężem tej pani?
− Narzeczonym. − Był tak zdenerwowany, że ledwie wydobył z siebie głos. − Roy Grace.
− Rozumiem. − Lekarz spojrzał na jej pierścionek zaręczynowy. − No cóż, panie Grace, Cleo nic nie zagraża, ale straciła dużo krwi.
− Co się stało? − zapytał.
Zaczęła mu tłumaczyć słabym głosem.
− Pojechałam do pracy... szykowałam ciało do sekcji, kiedy zaczęłam krwawić. Bardzo obficie, jakby coś we mnie pękło. Pomyślałam, że za chwilę stracę dziecko.
Później przeszył mnie straszny ból, jakbym dostała skurczu brzucha. Obudziłam się na podłodze, a Darren pochylał się nade mną. Zapakował mnie do swojego samochodu i przywiózł do szpitala.
Darren był jej asystentem w kostnicy.
Grace spojrzał na Cleo z poczuciem ulgi, a jednocześnie niepewności.
− A dziecko? − Spojrzał na stażystę.
− Przed chwilą wykonaliśmy badanie ultrasonograficzne − odpowiedział. − Cleo ma zespół placenta previa, łożysko przodujące. Łożysko pana narzeczonej znajduje się nienaturalnie nisko.
− Co... co to znaczy? Dla naszego dziecka? − zapytał z przerażeniem Grace.
− Wystąpiły komplikacje, ale w chwili obecnej stan dziecka jest dobry − wyjaśnił uprzejmie lekarz, choć w jego głosie dało się wyczuć obawę. Po chwili odwrócił się do drzwi i skinął głową.
Grace zauważył, że do pokoju wszedł krępy mężczyzna w okularach. Miał ciemne włosy ostrzyżone na jeża i łysinę pośrodku głowy. Był ubrany w szare spodnie od garnituru i czarne półbuty. Otaczała go aura dobrotliwego menedżera bankowego.
− Doktorze Holbein, to narzeczony Cleo.
− Witam. − Lekarz uścisnął dłoń Grace’a. − Jestem Des Holbein, konsultant ginekolog.
− Dziękuję, że pan przyszedł.
− Nie ma za co, po to tu jestem. To ja się cieszę, że pan przyjechał. Będziemy musieli podjąć pewne decyzje.
Roy poczuł nagłe ukłucie niepokoju, ale rzeczowa postawa konsultanta dodała mu otuchy. Czekał, co lekarz jeszcze powie.
Specjalista usiadł na brzegu łóżka i spojrzał na Roya.
− Pięć tygodni temu Cleo przyjechała na rutynowe badanie ultrasonograficzne. W dwudziestym pierwszy tygodniu. W tym czasie łożysko znajdowało się bardzo nisko, ale dziecko miało normalną wielkość.
Odwrócił się do Cleo.
− Z dzisiejszego badania wynika, że pani dziecko prawie nie urosło. To niezwykłe, a jednocześnie niepokojące, jeśli mam być z państwem szczery. Oznacza to, że łożysko nie pracuje jak należy. Wykonuje swoją robotę na tyle, by utrzymać dziecko przy życiu, ale nie pozwala mu rosnąć. Niestety pojawiły się inne niepokojące komplikacje. Wykryliśmy u pani placenta percreta. To bardzo rzadki zespół łożyska przerośniętego.
Mamy z nim do czynienia, kiedy łożysko przyrasta do ścianki macicy bardziej niż powinno.
Po chwili nadziei serce Roya ponownie zamarło.
− Co to oznacza?
Das Holbein uśmiechnął się do niego, jak bankowy menedżer zatwierdzający pożyczkę z ukrytymi warunkami.
− Cóż, moglibyśmy wywołać poród... − Dziś? − spytał zdumiony Grace.
− Tak, ale nie byłbym szczęśliwy z takiego rozwiązania. Chociaż pięćdziesiąt procent zdrowych niemowląt urodzonych w tym wieku przeżywa... może nawet nieco więcej... wskaźnik dla niemowląt, które nie rozwinęły się prawidłowo w ciągu dwudziestu jeden tygodni, jest znacznie, znacznie niższy. Kolejny miesiąc oznaczałby duży wzrost szansy przeżycia. Gdyby udało się pobudzić wzrost dziecka, szanse zwiększyłyby się do ponad dziewięćdziesięciu procent. Dodam, że gdybyśmy zdołali dotrwać do trzydziestu czterech tygodni, osiągnęłyby dziewięćdziesiąt osiem procent.
Holbein spojrzał na nich ze spokojną nieprzeniknioną miną.
Roy poczuł nagły przypływ irracjonalnego gniewu.
Ginekolog mówił o ich dziecku, a sypał radośnie procentami, jakby chodziło o zarządzanie ryzykiem finansowym. Czuł się niekompetentny, nie miał zielonego pojęcia, o czym facet gadał. Nie było o tym w żadnej z książek, które czytał, ani w Dzienniku Emmy i innych broszurach, które dali Cleo w szpitalu. Wszędzie opisywano idealną ciążę i równie idealny poród.
− Co pan radzi? − spytał Grace. − Co by pan zarobił, gdyby chodziło o pana dziecko?
− Zaleciłbym czekanie i uważne obserwowanie łożyska. Jeśli Cleo straci więcej krwi, będziemy się starali utrzymać dziecko w środku, dokonując transfuzji.
Gdybyśmy doprowadzili do porodu w obecnej chwili, wasze maleństwo musiałoby spędzić kilka miesięcy w inkubatorze, co nie jest idealnym rozwiązaniem ani dla dziecka, ani dla matki. Ogólny stan zdrowia Cleo jest bardzo dobry. Decyzja należy do państwa, ale radziłbym, żeby została pani kilka dni w szpitalu. Spróbujemy poprawić krążenie, licząc na to, że krwawienie ustanie.
− Czy jeśli ustanie, będę mogła wrócić do pracy?
− Tak, ale nie od razu. Nie będzie pani mogła podnosić ciężarów i... to bardzo ważne... będzie pani musiała odpoczywać w ciągu dnia. Pozostanie też pani pod naszą czujną obserwacją do końca ciąży.
− Czy krwawienie może wystąpić ponownie? − zapytał Grace.
− Szczerze mówiąc, w pięćdziesięciu procentach przypadków to się nie zdarza, ale w pięćdziesięciu pozostałych, tak. Stosuję zasadę „trzy krwawienia i zapomnij o robocie”. Jeśli dojdzie do ponownego krwawienia, będę nalegał na dalsze zmniejszenie obciążenia pracą. W zależności od tego, jak się rozwinie sytuacja z łożyskiem, mogę zalecić, aby pozostała pani w szpitalu do końca ciąży. Zagrożone jest nie tylko życie dziecka − odwrócił się do Cleo − ale także pani... − W jakim stopniu? − zapytał Grace.
− Łożysko przerośnięte może zagrażać życiu matki − wyjaśnił konsultant, odwracając się ponownie do Cleo. − Jeśli dojdzie do trzeciego krwawienia, nie będzie co do tego wątpliwości. Będzie pani musiała przeleżeć resztę ciąży w szpitalu.
− A ryzyko dla dziecka?
Konsultant pokręcił głową.
− W obecnym stadium nie stało się jeszcze nic złego.
Po prostu część łożyska nie działa prawidłowo. Łożysko jest narządem wewnętrznym takim samym jak nerki lub płuca. Dziecko może się obyć bez jego części, ale jeśli to będzie za duża część, płód nie rozwinie się prawidłowo.
W skrajnej sytuacji może dojść do śmierci.
Grace ponownie uścisnął dłoń Cleo i pocałował ją w czoło. W głowie zakotłowały się ponure myśli. Zaczęło mu się robić słabo ze strachu. Pieprzone statystyki.
Procenty. Pięćdziesiąt procent gównianych szans. Cleo była silna i pozytywnie nastawiona. Przejdą przez to.
Posterunkowy Nick Nicholl rok temu przeżywał to samo, a jego żona urodziła mocne i zdrowe dziecko.
− Wszystko będzie dobrze, kochanie − powiedział, czując suchość w ustach.
Cleo skinęła głową, posyłając mu chłodny, słaby uśmiech.
Grace spojrzał na zegarek, a później odwrócił się do lekarzy.
− Moglibyśmy zostać chwilę sami? Niedługo mam spotkanie.
− Oczywiście.
Mężczyźni odwrócili się i wyszli z pokoju.
Roy przysunął twarz do twarzy Cleo, delikatnie kładąc rękę na jej brzuchu. Czuł narastający strach, jak dławi go potworne uczucie niewystarczalności. Wiedział, jak postępować z przestępcami, ale nie mógł w żaden sposób pomóc kobiecie, którą kochał, i ich nienarodzonemu dziecku. Utracił kontrolę nad sytuacją.
− Kocham cię − powiedział. − Bardzo cię kocham.
Pogładziła jego policzek.
− Ja też cię kocham − wyszeptała. − Jesteś cały mokry. Pada na dworze?
− Tak.
− Obejrzałeś samochód? Alfę?
− Tak, rzuciłem na nią okiem. Nie jestem pewien, czy to praktyczny wóz... − Przerwał, by nie dodać „kiedy ma się dzieci”.
Ujął jej dłoń i pocałował pierścionek zaręczynowy.
Zawsze gdy go widział, doznawał niesamowitej radości zmieszanej ze złym przeczuciem. Musieli pokonać wielką przeszkodę na drodze do ślubu. Trzeba było przejść pole minowe formalności, żeby jego żona, Sandy, która zaginęła dziesięć lat temu, została oficjalnie uznana za zmarłą.
Grace skrupulatnie zadbał o wszystko. Za radą urzędnika stanu cywilnego zamieścił ogłoszenia w lokalnych gazetach Sussexu i gazetach krajowych, prosząc o kontakt Sandy lub każdego, kto ją widział w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Do tej pory nikt się nie zgłosił.
Przyjaciel z policji i jego żona byli przekonani, że widzieli Sandy w Monachium minionego lata, ale chociaż poprosił o zachowanie czujności znajomych w niemieckiej policji i poleciał do Niemiec, niczego nie znalazł. Wprawdzie był przekonany, że przyjaciel i jego żona się pomylili, jednak powiadomił o tym urzędnika, który zażądał, by zamieścił ogłoszenia w odpowiednich niemieckich gazetach, co też uczynił.
Musiał także złożyć pisemne oświadczenie pod przysięgą, wymieniając ludzi, których wypytywał o żonę, między innymi ostatnią osobę, która widziała Sandy – jej koleżankę z ośrodka medycznego, w którym Sandy pracowała na pół etatu. W dzień zaginięcia widziała, jak Sandy wychodzi z biura o pierwszej po południu. Musiał też dołączyć informację o wyniku policyjnego śledztwa oraz o tym, z którymi z jej kolegów z pracy i przyjaciół się kontaktował. Musiał także zeznać pod przysięgą, że przeszukał dom po zaginięciu żony i nie stwierdził, by cokolwiek zniknęło oprócz jej torebki i samochodu.
Mały golf Sandy został odnaleziony dwadzieścia cztery godziny później na parkingu krótkoterminowym lotniska Gatwick. W dzień zniknięcia wykonano dwie transakcje z użyciem jej karty kredytowej: jedną na kwotę siedmiu funtów i pięćdziesięciu szylingów w aptece sieci Boots, drugą na szesnaście funtów czterdzieści dwa szylingi na stacji benzynowej Tesco. Nie zabrała żadnych ubrań ani przedmiotów osobistych.
Wypełnianie formularzy miało osobliwe terapeutyczne działanie. W końcu Grace zaczął odnosić wrażenie, że sprawa zmierza do końca. Jeśli szczęście im dopisze, procedura zakończy się w terminie i będą mogli wziąć ślub przed urodzeniem dziecka.
Westchnął i z ciężkim sercem ponownie uścisnął jej dłoń.
Błagam, bądź zdrowa, kochana Cleo. Nie zniósłbym, gdyby spotkało cię coś złego. Naprawdę bym tego nie zniósł.
W ciągu ośmiu lat pracy w drogówce posterunkowy Dan Pattenden nauczył się, że jeśli jest w pierwszym radiowozie, który dotrze na miejsce wypadku, zastanie chaos. Chaos tym większy, jeśli akurat pada. Jakby tego było mało, z powodu cięć kosztów Pattenden pędził samotnie na sygnale Portland Road, migając światłami.
Równie chaotyczna była wiadomość, którą otrzymał przez radio i która pojawiła się na ekranie monitora.
Pierwszym sygnałem wskazującym, że wypadek jest poważny, była liczba ludzi, którzy zadzwonili, żeby o nim powiadomić. Do tej pory odebrano osiem telefonów.
Zderzenie ciężarówki z rowerem. Poinformowali go, że w kolizji uczestniczył również samochód osobowy.
Zderzenie ciężarówki z rowerem zawsze kończyło się fatalnie.
Zaczął zwalniać, zbliżając się do miejsca zdarzenia.
Nie miał wątpliwości, że scena rozgrywająca się za mokrą od deszczu szybą była ucieleśnieniem totalnego chaosu.
Chłodnia z naczepą stała naprzeciw niego, a za nią ambulans pogotowia. Dostrzegł pogięty rower na drodze.
Kawałki światełka odblaskowego. Czapkę baseballówkę.
Adidas. Wokół roiło się od ludzi. Większość skamieniała z przerażenia, ale niektórzy robili zdjęcia telefonem komórkowym. Mały tłum zebrał się wokół tylnych kół ciężarówki. Z drugiej strony stał kabriolet audi z wygiętą maską, wbity w ścianę kawiarni.
Zatrzymał w poprzek drogi jaskrawe kombi bmw, co było pierwszym krokiem do odgrodzenia miejsca zdarzenia i poprosił przez radio o wsparcie, mając nadzieję, że szybko nadejdzie, bo potrzebował ze dwudziestu par rąk naraz. Później nasunął czapkę na czoło i włożył kamizelkę odblaskową. Chwycił notatnik z formularzem: raport Z miejsca wypadku i wyskoczył z samochodu. Starał się szybko ocenić sytuację, przypominając sobie wszystkie zasady, które wbijano mu do głowy podczas wstępnego szkolenia i na kursach doszkalających, oraz to, co wiedział z własnego doświadczenia.
Natychmiast podbiegł do niego młody mężczyzna w przemoczonym dresie.
− W zdarzeniu brała udział furgonetka... biała furgonetka! Przejechała na czerwonym świetle! Uderzyła rowerzystę i uciekła!
− Zapamiętał pan numer rejestracyjny?
Tamten potrząsnął głową.
− Nie... przepraszam, ale wszystko działo się tak szybko.
− Co może pan o niej powiedzieć?
− To był ford, tak mi się wydaje. Podobna do transita.
Nie sądzę, żeby miała jakieś napisy.
Pattenden zapisał wszystko w notatniku, a później spojrzał na młodego mężczyznę. Świadkowie zwykle szybko znikają, szczególnie w deszczowy dzień.
− Proszę mi podać nazwisko i numer telefonu − poprosił, zapisując informacje w notatniku. − Mógłby pan wsiąść do radiowozu i poczekać?
Młody mężczyzna skinął głową.
Zostanie, jeśli będzie mógł się ogrzać i osuszyć, pomyślał Pattenden. Przekazał informację dyspozytorowi, a później popędził do ciężarówki. Po drodze minął nogę leżącą na asfalcie, zignorował ją w tej chwili i klęknął obok ratowników. Spojrzał przelotnie na pogruchotanego, nieprzytomnego rowerzystę, wnętrzności i krew na drodze, ale był zbyt zaaferowany tym, co musi zrobić, żeby wywarło to na nim wrażenie.
− Jaka jest sytuacja? − zapytał, choć pytania były właściwie zbędne.
Ratownik, którego rozpoznał, pokręcił głową.
− Kiepska sprawa. Tracimy go.
Tylko tej informacji potrzebował. Wszystkie wypadki drogowe ze skutkiem śmiertelnym były uważane za potencjalne zabójstwo, dopóki nie okazało się, że było inaczej. Jako jedyny funkcjonariusz obecny na miejscu wypadku musiał przede wszystkim zabezpieczyć teren będący miejscem przestępstwa. Później trzeba będzie dopilnować, aby nie przesunięto żadnych pojazdów, i zatrzymać świadków. Odetchnął, słysząc daleki ryk syren.
Miejmy nadzieję, że kolejne radiowozy są już w drodze.
Ruszył pędem do samochodu, wołając do wszystkich, których mijał po drodze:
− Jeśli byli państwo świadkami zdarzenia, proszę przyjść do radiowozu i podać swoje nazwisko oraz numer telefonu!
Otworzył bagażnik i wyciągnął składany znak z napisem DROGA ZAMKNIĘTA PRZEZ POLICJĘ, by ustawić go w niewielkiej odległości za radiowozem.
Jednocześnie krzyknął przez radio, że sprawca mógł potrącić ofiarę i zbiec z miejsca wypadku. Przekazał też, że będzie potrzebny wóz strażacki i zespół do badania wypadków drogowych. Poprosił również o przyjazd inspekcji drogowej, wszystkich dzielnicowych i umundurowanych funkcjonariuszy.
Później chwycił rolkę niebiesko-białej taśmy, owinął koniec wokół lampy i przebiegł na drugą stronę drogi, by owinąć ją wokół znaku informującym o parkingu. Kiedy skończył, ujrzał dwóch policjantów ze swojego zespołu.
Gdy do niego dobiegli, polecił, żeby odgrodzili taśmą drogę po przeciwnej stronie ciężarówki, a następnie spisali nazwiska i numery telefonów wszystkich potencjalnych świadków zdarzenia.
Kiedy znalazł się wewnątrz opasanego taśmą terenu, ściągnął kamizelkę przeciwodblaskową i przykrył oderwaną nogę, pragnąc oszczędzić ludziom makabrycznego widoku i powstrzymać gustującego w horrorze faceta w płaszczu przeciwdeszczowym, który nie przestawał jej fotografować.
− Proszę wyjść za taśmę! − krzyknął do niego. − Jeśli był pan świadkiem wypadku, zapraszam do radiowozu!
Jeśli nie, proszę się odsunąć!
Nadjechały kolejne karetki. Pattenden dostrzegł drugi wóz pogotowia i samochód ratowniczy, który przywiózł specjalistę od urazów. Jego głównym celem było teraz odnalezienie kierowców ciężarówki i kabrioletu audi w masie gapiów i potencjalnych świadków.
Zauważył elegancko ubraną kobietę o włosach przemoczonych deszczem, stojącą obok otwartych drzwi audi.
Podbiegł do niej i zapytał, ciężko dysząc:
− Pani prowadziła ten samochód?
Skinęła nieprzytomnie głową, nie przestając oglądać się za siebie.
− Jest pani ranna? Potrzebuje pani pomocy lekarskiej?
− Wypadł nie wiadomo skąd. Z bocznej uliczki.
Wprost na mnie. Musiałam gwałtownie skręcić, żeby go nie uderzyć.
− Kogo? − Pochylił się dyskretnie, aby wyczuć jej oddech. Poczuł słabą woń zwietrzałego alkoholu.
− Rowerzystę − odpowiedziała tępo.
− Czy w zdarzeniu brały udział inne pojazdy?
− Biała furgonetka jechała tuż za mną, siedziała mi na zderzaku.
Rzucił okiem na audi. Chociaż maska była wygięta, a poduszki powietrzne odpalone, wnętrze wyglądało na nienaruszone.
− Mogłaby pani wrócić na kilka minut do samochodu?
Delikatnie ujął ją pod ramię i odwrócił od ciężarówki.
Wiedział, że jeśli kierowcy samochodów biorących udział w wypadku zbyt długo patrzą na ciężko rannych, mogą się nabawić urazu. Ta kobieta była na najlepszej drodze do tego. Odprowadził ją do samochodu i patrzył, jak wsiada do środka. Później z trudnością zamknął drzwi o skrzywionych zawiasach.
Kiedy to robił, zauważył jednego z dzielnicowych biegnącego w jego stronę.
− Jest was więcej w okolicy? − zapytał Pattenden.
− Tak. − Mężczyzna wskazał dwóch innych stojących w pewnej odległości na chodniku.
− Dobrze. Zostańcie tu i przypilnujcie, żeby pani nie wysiadła z samochodu.
Następnie podbiegł do tamtych dwóch, każąc pilnować miejsca wypadku z dwóch stron i zatrzymywać każdego, kto przekroczy taśmę policyjną.
Przynajmniej nie będzie sam za wszystko odpowiadał.
Carly siedziała w samochodzie wdzięczna, że spływający po szybach deszcz czynił ją niewidzialną i dawał odrobinę prywatności. Była świadoma obecności ciemnej postaci funkcjonariusza, który stał obok samochodu niczym wartownik. Jej piersi ciężko falowały.
Radio było włączone, nastawione jak zawsze na BBC Radio Sussex, lokalną stację informacyjną z pogaduszkami. Słyszała ożywiony głos Neila Pringle’a, ale nie rozumiała, o czym mówił.
W głowie wirowały jej obrazy tego, co się działo pod ciężarówką za jej plecami. Nagle Pringle przerwał i usłyszała ogłoszenie, że na Portland Road w Hove doszło do poważnego wypadku.
Jej wypadek.
Zegar w samochodzie wskazywał dziewiątą dwadzieścia jeden.