Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Bazyli Pieczuro, zwany Bazyliszkiem, snuje opowieść o swoim mieście. Opisuje jego malownicze położenie, zwraca uwagę na zieleń roślin i ptactwo. Wspomina obskurną kawiarnię oraz jej właściciela. Ironicznie wzmiankuje o relacjach łączących go z innymi mieszkańcami miasteczka. W rozmowie z Pieczurą są wylewni i serdeczni, natomiast faktycznie mają go za człowieka złośliwego oraz różnego od nich samych. Sąd ten wiąże się z historią, która miała miejsce po przybyciu nijakiego Barycza.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 189
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Aleksander Minkowski
Saga
Wyznania odszczepieńca
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1963, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728177501
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Och, gdybyście mogli widzieć ich gęby!... Ich miny!... Powiadam wam, to przypomina anegdotkę o grabarzu i jego trzech córkach. Jedną z lepszych anegdotek, których trafność potwierdza samo życie. Znaçie? Doskonale, posłuży nam więc jako motto do przekomicznej historii, którą za chwilę opowiem. Nim jednak przystąpię do relacji, pragnąłbym poinformować, że macie do czynienia z człowiekiem średniego wzrostu i średniej tuszy, o wyższym wykształceniu i paru innych drobiazgach podobnej natury, których przez skromność („On i skromność!“ — powiedziano by w Górach z dobrze podkreśloną ironią, tak, aby nie pozostawić wątpliwości, że skromność i ja to biegunowo różne pojęcia) nie będę wymieniał. Nazywam się Bazyli Pieczuro, a wołają na mnie Bazyliszek, co już na wstępie może posłużyć jako próbka miejscowego poczucia humoru. Nazywają mnie również odszczepieńcem. Ci durnie zapewne sami dobrze nie wiedzą, co znaczy słowo odszczepieniec, ale w ich mniemaniu łączy ono ładunek pogardy z treścią ironicznie (jakoby) sugerującą zboczenie, zejście z bydlęcej ścieżki, którą ich praojcowie z mozołem wydeptali.
Odszczepieniec to ich zdaniem coś pośredniego między zaprzańcem a zdrajcą, o zabarwieniu (także ich zdaniem) ogromnie dowcipnym. Te typy uważają się za dowcipnych. Wystarczy, by dr Janik powiedział „de“, i już pół miasteczka czerwienieje, a druga połowa chichoce. Janik ma opinię przedniego dowcipnisia. To on rozpuścił plotkę, jakoby dziadek Jeremiasz zamierzał opatentować „niezawodny środek antykoncepcyjny na fiszbinowej konstrukcji“. Powrócę jeszcze do niego, kiedy zapoznam was z malowniczym pejzażem Gór i kilkoma innymi sprawami, co jest niezbędne dla zrozumienia całości.
Znacie figlik rysunkowy pt. „Kowboj na rowerze — widok z góry“? Rysuje się kółeczko — kapelusz i dwie kreseczki z przodu i z tyłu — rower. W tym wypadku kreseczki będą symbolizować Wartkę, która u progu miasteczka rozwidla się, obejmując je pierścieniem, i tuż za rogatkami na powrót stapia się w jeden nurt. Żyjemy na wyspie. Obok zalet (wymienia je każdemu z szybkością młynka do kawy pan Kozłowski, członek prezydium Rady i tutejszy buchalter) ma to i swoje wady, z których na pierwszym miejscu umieściłbym powszechny reumatyzm wskutek nadmiernej wilgotności powietrza, na drugim zaś, z tejże przyczyny — plagę komarów. Nienawidzę tego draństwa. Są ponoć ludzie z niezbadanych dotąd powodów szczególnie przez komary umiłowani, a ją z pewnością do nich należę, czego dowody zbieram każdego letniego wieczoru w postaci swędzących bombelków na całym ciele. Nie pomaga zamykanie okien i smarowanie się olejkiem, który specjalnie sprowadziłem z N. Lubią mnie nawet poprzez ów cuchnący olejek, którego woni nie cierpię niemal w tym samym stopniu co komarowych ukąszeń. A i reumatyzm zaczyna się odzywać, choć nie dobiłem jeszcze do czterdziestki.
Żyjemy więc na wyspie. Jest to nawet, rzec można, uroczy zakątek, pełen zieleni i ptactwa, i lubiłbym go chyba, gdyby oprócz owego ptactwa i zieleni nie było tu nic więcej. Ale jest miasteczko. Znacie figlik rysunkowy pt. „Krakowianka — widok z dołu“? Rysuje się kółeczko, w nim jeszcze jedno — spódnice, jeszcze dwa z ząbkami — halki. W środku umieszcza się dwie maleńkie kreseczki — pantofle. Gdyby ten rysunek powiększyć i umieścić na nim napisy, mielibyśmy plan miasta Góry. Kółeczka oznaczałyby ulice, a kreseczki kościół i ratusz, w którym mieści się prezydium Rady. Oczywiście plan nie byłby precyzyjny. Nie byłoby na nim parku — splątanego gąszczu drzew, krzewów i pnączy, wśród których z rzadka rozrzucone są zbutwiałe, przedwojenne jeszcze ławeczki. Nikt z szanujących się obywateli Gór nie siądzie na takiej ławeczce, bo to i brudne, i ledwie trzyma się kupy, a korzystają z nich jedynie zakochani, którym ze względu na skomplikowane warunki lokalowe w mieście pozostaje tylko to. Zresztą, co sam niejednokrotnie zaobserwowałem, zakochani wolą dziko rosnące trawniki, na których i bezpieczniej, i bardziej miękko. Ostatnio mówiło się w Radzie, żeby czynem społecznym park uporządkować i poustawiać nowe ławeczki, ale, po pierwsze, czyn społeczny w Górach byłby zjawiskiem nie mniej szokującym niż trzęsienie ziemi, po drugie zaś, po tym, co się zdarzyło, rzecz została pozbawiona sensu.
Nie byłoby na tym planie kawiarni. Kawiarnia!... W waszej nawykłej do szablonu wyobraźni z pewnością zaczyna wykluwać się coś na kształt przytulnej salki z eleganckimi stoliczkami, fotelikami z rafii, barem i błyszczącym od niklu włoskim ekspressem do kawy. Och, ludzie, ludzie, współczuję waszej wyobraźni! Jestem zmuszony skorygować: ciemnawa sala w kształcie kiszki, kulawe stoły przykryte serwetami w zawiłe desenie po piwie, bigosie, ciastkach i sałatce śledziowej; oszklony kontuar, a za szkłem tort sąsiadujący z salcesonem ozorkowym, kruchymi ciasteczkami i pierożkami z mięsem; na półce pod sufitem wspaniałe butelki po dry-ginie, „Martini“, szkockiej whisky i francuskim koniaku, niżej zaś, w zasięgu ramienia pana Konopki, rząd flaszek z czerwoną i niebieską kartką. Pan Konopka jest właścicielem kawiarni i jednym z najbogatszych ludzi w Górach; gdyby zechciał, z pewnością mógłby sobie kupić samochód albo wybudować willę. Ale pan Konopka należy do ludzi, którzy poprzestają na małym — wystarczy mu nędzna klitka na zapleczu kawiarni i jako posiłek nadpsuta sałatka, której już nie chcą zamawiać klienci; w ten sposób może sobie pozwolić na comiesięczne eskapady do pobliskich wsi, gdzie skupuje od chłopów dolary po siedemdziesiąt złotych za sztukę. Mógłbym powiedzieć wam, gdzie je chowa, bo jestem bodaj jedynym człowiekiem w mieście, który nie snuje na ten temat domysłów, ponieważ widział na własne oczy, jak je Konopka zakopywał w ogródku; nie powiem jednak, bo po pierwsze, byłaby to nieuczciwość, a po drugie, dawno już ich tam nie ma. Zachodzę w głowę, dla kogo pan Konopka ciułał te dolary i w imię czego odmawiał sobie świeżej sałatki: jest wdowcem, bezdzietnym, nie ma krewnych, nie ma nawet przyjaciela, któremu, będąc na łożu śmierci, mógłby zrobić z nich prezent. Może nie głowiłbym się nad tym, gdyby Konopka był unikatem; znam jednak w Górach sporo ludzi, którzy ciułają bez żadnego sensu i planu, wypychają zielonymi papierami pończochy i pierzyny, poduszki i materace. Po co? Umierają ku radości sąsiadów, którzy od lat wyczekują chwili, by pod pozorem ostatnich posług dobrać się do siennika. Mimo to jest coś wzniosłego w takim tajemnym ciułaniu, jak gdyby gromadzeniu sił, skrytym poczuciu narastającej potęgi; tak musiał się czuć podróżujący incognito monarcha albo nieznany sportowiec, który w przeddzień na treningu skoczył wzwyż ponad dwa metry, o czym nikt jeszcze nie wie. Wystarczy sama świadomość możności, poczucie potencji; kto może być pewien, że nie daje to większej satysfakcji niż konsumowanie świeżej sałatki śledziowej? Dolary na rynku — określona suma dolarów — to albo willa, albo samochód i willa, i diabli wiedzą co jeszcze. Przy odrobinie wyobraźni i pewności siebie można w ten sposób stać się właścicielem całego świata, nieograniczonym panem i władcą. No dobrze. Chciałbym jednak wiedzieć, czy takie poczucie zabija woń zepsutej sałatki...
Kawiarnia cieszy się powodzeniem już choćby dlatego, że jest jedyna w mieście, a także z tego względu, że gospoda nie wytrzymuje z nią konkurencji: jest jeszcze bardziej obskurna, a klopsiki, które tam podają, zdezorganizowałyby żołądek nawet strusiowi. Dlaczego? Wystarczy odrobina matematyki: do gospody co trzy dni przywozi się sto kilogramów mięsa, a zużywa się przez ten czas pięćdziesiąt; drugie pięćdziesiąt przyrządza się przez następne trzy dni, gdy tymczasem świeżo dostarczone sto kilogramów czeka na swoją kolejkę. Jasne? Należy jeszcze dodać, że gospoda nie posiada lodówki ani persony z inicjatywą, której przyszłoby do głowy wpłynąć na zmianę cyklu dostaw. Klopsiki zaś, jako produkt najbardziej trudny do rozszyfrowania (bo to i tarta bułka, i przyprawy), sporządza się z najstarszego mięsa. Cena jest tak skalkulowana, że wielu dało się na ten rarytas nabrać — szczególnie przyjezdnych urzędników z dietami po osiemnaście złotych dziennie — i potem, ku wielkiej uciesze miejscowych figlarzy, pędziło po uliczkach Gór z takim wyrazem cierpienia w oczach, że co uczciwszym serce krajało się ze współczucia. Nie sposób jednak pomóc takiemu. Jak mu wskazać drogę, jeśli jedyny ustęp publiczny w budynku Rady przeszło rok temu opieczętowała komisja sanitarna? Figlarze mają ubaw, udzielają fałszywych wskazówek nieszczęśliwcom, pędząc ich tak po kilka razy z krańca na kraniec miasteczka, aż owi nieszczęśliwcy, załamani psychicznie, umykają w krzewy nad rzekę — gdy starczy im sił, żeby to zrobić. Przypuszczam, że Rada znalazłaby w końcu fundusze na wybudowanie miejskiego ustępu (mówiło się już o tym zupełnie serio), gdyby nie to, co oni wszyscy nazywają tragedią.
Nie byłoby na tym planie olbrzymiego głazu dokładnie w połowie drogi między ratuszem i kościołem, rdzawego odłamka granitu, na którym siadywał ponoć sam Bolesław Chrobry. Macie pojęcie? Na kamieniu w centrum rynku miał siadywać Chrobry! Trzeba być ignorantem i obywatelem Gór na dodatek, żeby wymyślić taką bzdurę. Nie twierdzę, że jestem historykiem, ale w wolnych chwilach (których w naszym kochanym miasteczku ma się pod dostatkiem, bo i co tu począć z drugą połową dnia?) lubię poczytać sobie to i owo, a szczególnie książki o tematyce historycznej. Tę, zresztą, cieszą się największym powodzeniem w naszej księgarence. Sienkiewicz i Kraszewski idą nie gorzej niż płótno pościelowe i wełniane chustki. Więc z tych choćby lektur (nie mówię już o podręczniku historii dla czwartej klasy) wynika niezbicie, że Chrobry nigdy nie był w tych stronach, a zatem nie mógł siedzieć na opisanym kamieniu — chyba że przyniosła go tu lawina z dalekich stron (kamień, nie Chrobrego), co jest jeszcze większą bzdurą. Niemniej jednak górowianie wielce ów głaz szanują, a nawet podczas jakiegoś tam jubileuszu umieszczono na nim mosiężną tabliczkę z odpowiednim napisem. Ciśnie mi się na usta uczone słowo: fetyszyzm. Ludzie kochają fetysz, wprost przepadają za tym. Nie wystarcza im kościół ani ratusz, nie wystarcza chusteczka, w którą przed laty wydmuchiwała nos ukochana — potrzeba jeszcze kamienia z wielowiekową tradycją. Pamiętam na uroczystości dekorowania głazu tabliczką przemówienie Kozłowskiego: „Wystarczy zamknąć oczy, by wyobrazić sobie krzepką postać odzianego w złocony pancerz rycerza, który spoczywa w zadumie, opierając dłoń na głowni miecza...“ Matejko, co? „Wiąże nas to poprzez wieki...“ Z czym, u diabła? Dlaczego? Kiedy przed paru laty zatrzymał się w Górach (defekt samochodu) pewien wysoki dygnitarz i w konsekwencji tego dwugodzinnego postoju wypłynęła propozycja, by zburzyć część starych domów i na ich miejsce postawić nowoczesne bloki — miasteczko narobiło takiego wrzasku, że słychać go było aż w Warszawie. Odrestaurować, owszem, ale zburzyć?! Za nic w świecie! Popatrzcie tylko na tę cudowną architekturę, na te cacuszka i fidrygałki, przy których warszawska Starówka wydaje się brudną lipą! A jakże, popatrzcie, proszę bardzo. Widzicie te odrapane tynki? Te małe okienka, przez które z nie lada trudem wciska się z rzadka jakiś zabłąkany słoneczny promyk? Te dachy, kryte zardzewiałą blachą? Te dygocące klatki schodowe, te zbite z desek ustępy, ten grzyb pod sufitem? Dygnitarz chciał być dobroczyńcą, tymczasem zakrzyczano go, ogłoszono niemal zbrodniarzem. Biedny dygnitarz miał nieszczęście, że nawalił mu silnik właśnie w Górach. Ludzie przyzwyczają się do grzyba i smrodu, szczególnie mocno się przywiązują, jeśli im to podbudować historią. My, sarmaci z dziada pradziada! Wara od głazu, wara od naszych śmieci, od wąskich uliczek, przez które z trudem przepycha się jeden samochód, od latarń gazowych, z których zapala się co czwarta. Tak, tak, moi mili, chcecie zmian, to je róbcie na własnym podwórku, a od nas rączki z daleka...
Może przesadziłem. Jestem przecież Bazyliszek, stary kawaler (tu, kto się nie ożeni przed trzydziestką, temu zaraz przyklejają łatkę starego kawalera), złośnik i odszczepieniec. Co prawda, odszczepieńcem zostałem niedawno, dopiero po przyjeździe Barycza i po tej całej historii, ale mianem złośnika i starego kawalera raczą mnie od dobrych paru lat. Rzecz jasna, nie wprost, nie w oczy. W bezpośrednich kontaktach są bardzo mili: „Drogi panie Pieczuro, czy nie ma pan tych zagranicznych zastrzyków na reumatyzm?“ „Kochany magistrze, coś na ból zęba, niech mnie pan ratuje!...“ Ale wiem dobrze, co o mnie mówią, kiedy są pewni, że nie słyszę. Skąd? Och, to takie proste w Górach: pan Iks mówi do pana Igreka, że Bazyliszek to Świnia, a pan Igrek natychmiast przychodzi z tym do mnie. Ludzie niekiedy dziwacznie rozumują — wydaje im się, że można wkupić się w łaski, powtarzając plugastwa i plotki, jakie o tobie krążą. Wydaje im się, że donosząc, sami się od tego separują, że się stają przez to twoimi przyjaciółmi, a przynajmniej, że ty ich uważasz za swoich przyjaciół. I wyobraźcie sobie — to jest prawda! Przynajmniej na moment, kiedy właśnie potrzebują czegoś od ciebie, dajesz się przekupić plotką, świństewkiem, choć doskonale wiesz, z kim masz do czynienia.
Nie wykluczone, że przesadziłem. Kto inny (Kozłowski na przykład) skreśliłby wam górowski obrazek w pogodnych, pastelowych tonach i może — z jego punktu widzenia — ów obrazek byłby prawdziwy. Nie zamierzam was przekonywać, że mój rysunek jest obiektywny, jest fotografią Gór i ludzi stamtąd. Ale muszę być z wami szczery, żebyście mi uwierzyli i zechcieli uznać powody, dla których poparłem Barycza.
Postanowiłem zacząć tę opowieść od Kozłowskiego, choć muszę przyznać, że nie mam pewności, czy wybór jest najwłaściwszy. Dlaczego nie miałbym rozpocząć od Czernego? Czerny jest przewodniczącym Rady i najznaczniejszą osobistością w Górach. Jest także w pewnym sensie człowiekiem z zewnątrz, ponieważ przybył do naszego miasteczka zaledwie siedem lat temu. Ale bądźcie spokojni — Bazyli Pieczuro, jeżeli tylko może, dotrzymuje danego sobie słowa.
Rafał Kozłowski był przyjacielem mojego ojca.
Obaj wdowcy (żona Rafała umarła na gruźlicę, a moja matka nie przeżyła porodu), obaj zdecydowani poświęcić życie wychowaniu dzieci; ich zdaniem obca kobieta w żaden sposób nie potrafiłaby zastąpić matki, zrezygnowali więc z kobiet, co uczyniło ich przyjaźń jeszcze mocniejszą, bo opartą na wyrzeczeniu.
Po śmierci ojca (miałem wtedy trzydzieści dwa lata) dostałem w spadku parterowy domek, fortepian i przyjaźń Kozłowskiego. Z początku była to przyjaźń opiekuńcza — Rafał wyręczał mnie w różnych drobnych sprawach, narzucał mi swoje towarzystwo, abym nie miał czasu na rozpamiętywanie: wiedział, że byłem ogromnie przywiązany do ojca. Proponował mi nawet, żebym sprzedał dom i przeprowadził się do niego; kto wie, czy nie przystałbym na propozycję, gdyby nie Maja. Potem role się zmieniły. Rafał jest o dwadzieścia lat starszy ode mnie; pewnego dnia dostrzegłem, że jemu opieka jest bardziej potrzebna niż mnie i że sam o tym nie wiedząc przejąłem funkcje pocieszyciela. Miał kłopoty z Mają. Miał również pieniężne kłopoty, odkąd uległ hazardowi gry w totka. Nie wiem, czy jestem sprawiedliwy, nazywając to hazardem. Po prostu Rafał wierzył, że się wzbogaci, i metodycznie co tydzień wysyłał spory plik wypełnionych kuponów. Do dziś nie rozumiem, dlaczego ten człowiek chciał się wzbogacić i co zrobiłby z fortuną, gdyby rzeczywiście nań spadła. Próbowałem dyskutować, przekonywałem — pamiętając, że jest księgowym, sięgnąłem nawet po wyliczenia matematyczne, by udowodnić, jak nikłe ma szanse. Wówczas jeszcze lubiłem go, a także miałem powód, dla którego szczególnie mi na nim zależało. Nie dał się przekonać. Nie umiał mi wytłumaczyć, dlaczego pragnie fortuny — on, który za nic w świecie nie chciałby się wyprowadzić ze swego zatłoczonego pękatymi meblami mieszkania ani siąść za kierownicą samochodu — i nie mógł zaprzestać wypełniania kuponów. Kilka razy ratowałem go niewielkimi sumami (nie jestem człowiekiem, którego kiedykolwiek stać będzie na duże — co mnie nigdy nie martwiło), potem stanowczo ostrzegłem i zapowiedziałem, że zerwę przyjaźń. Byłbym to zrobił, gdyby nie ów szczególny powód. Stało się jednak inaczej. Stało się to wówczas, gdy obu nas wybrano do prezydium Rady, czyniąc nas, jak to się mówi potocznie, ojcami miasta.
Rozpoczynając tę opowieść zamierzałem jak najmniej mówić o sobie. Okazuje się jednak, że patrząc wokół widzimy jedynie siebie, a inni to tylko gorsze lub lepsze lustra. Czyżby więc miała to być opowieść o mnie samym? Och, nie lękajcie się, żartowałem. O sobie będę mówił jedynie wówczas, gdy się to okaże konieczne. Ze znacznie większą satysfakcją opowiadam to, co dostrzegam w koślawych lusterkach. Bądźcie spokojni. Mając pewność, że podzielicie mój stosunek do Gór i do „tragedii“, o której będzie mowa, mogę relacjonować ze spokojem.
Urodziłem się w Górach. Gdybym nie trafił do dużego miasta, i to na dobrych parę lat, nie sądzę, abym się różnił od swych ziomków. Te lata, o czym się przekonałem po powrocie, zrobiły ze mnie innego człowieka. Studiowałem w N. Początek był trudny, bo ani nie potrafiłem, ani nie chciałem dostosować swoich przyzwyczajeń i poglądów do tego, co nazywałem wówczas wielkomiejską pozą.
Byłem znacznie starszy od swoich kolegów, maturę zdawałem jeszcze przed wojną i może byłbym już dawno magistrem, gdyby w tamtych czasach studia nie stanowiły kosztownego luksusu, no i gdyby nie wojna. Uważałem ich za zepsutych smarkaczy, a oni wyśmiewali się ze mnie, że mam niemodny kołnierzyk przy koszuli. Że nie umiem zabawiać panienek, nie mówiąc już o podrywaniu. Że nie cierpię mocnej kawy, balów akademickich i tramwajowych dzwonków. Odcinałem się, jak mogłem. Powiadano mi: „Ty Bazyliszek, nie masz za grosz poczucia humoru, jesteś złośliwy po chamsku, bez wesołości. Takich jak ty należy bić po mordzie.“ Raz jeden dostałem nawet po mordzie od garbatego kolegi, który powtórzył sakramentalny dowcip o moim kołnierzyku. Powiedziałem mu, że wolę staromodny kołnierzyk od dekoracji na grzbiecie. Uderzył mnie w policzek otwartą dłonią, krzywiąc się przy tym, jak gdyby to on dostał ode mnie w twarz. Uśmiechnąłem się. Byłbym mu może oddał, a nie należę do słabeuszy, lecz w pokoju oprócz garbusa było jeszcze kilku chłopców i nie miałem wątpliwości, że staną po jego stronie. Niestety. Kalecy są niekiedy groźniejsi od normalnych ludzi, bo wiedzą, że uchodzi im wiele, podczas gdy rewanż wzięty na takim poczytany jest niemal za zbrodnię. Gdybym zamiast śmiesznego kołnierzyka miał drewnianą nogę, mógłbym bez przeszkód trzepnąć garbusa po pysku. Cóż miałem zrobić? Na uderzenie odpowiedziałem pogardliwym uśmieszkiem, jedyną rzeczą, na którą mogłem sobie pozwolić, nie narażając się na atak tamtych.
Domyślacie się, co było dalej. Miał na imię Marcin, pochodził z profesorskiej rodziny, zajął się mną na tej samej zasadzie, na jakiej inni pogardzali. Czy o tym wiedziałem? Czy zdawałem sobie sprawę, że jego zainteresowanie moją osobą — przynajmniej na początku — wynikało z chęci przeciwstawienia się innym, zademonstrowania swej pychy i niezależności? Och, nie sądźcie, że jestem naiwny. Niemniej jednak przyjąłem zaofiarowaną przyjaźń; zacząłem bywać w domu Marcina, siedziałem obok niego na ćwiczeniach i za jego namową kupiłem sobie modną koszulę. Być może nie przyjąłbym oferty Marcina, gdybym był pewien, że sam nie mam mu nic do zaofiarowania, nie było jednak aż tak źle ze mną, zdawałem sobic sprawę, że w niejednym mogę okazać się pożyteczny. I tak było. Ot, na przykład: Marcin nie zdałby egzaminu z chemii, gdybym mu nie przyszedł z pomocą. Zerwałby także z Julią, a są w tej chwili doskonałym małżeństwem. Odwiedzam ich zawsze, ilekroć trafiam do N. Nie uważam więc, bym przyjął jałmużnę, i dlatego bez zażenowania mogę mówić o korzyściach, jakie z tej przyjaźni wyniosłem.
Z początku dotyczyło to mowy. W Górach mówi się najokropniejszą z gwar, która jest kwintesencją albo jeśli wolicie, konglomeratem rzeczywistych wpływów z ambicjami zadufka. To, co ma wdzięk i tradycje w mowie chłopa, zostało wplecione bez ładu i sensu w język Mniszkówny: „Pan magister raczy łaskawie pojechać bez most czy na okólne?“
Od Marcina, sam o tym nie wiedząc, nauczyłem się poprawnej polszczyzny. Doszło do tego, że napisałem opowiadanie (moje ambicje literackie to osobna sprawa, nie mająca związku z niniejszą historią, bo nie nazwiecie przecież tych chaotycznych wyznań literaturą), które na konkursie uczelnianym uzyskało trzecią nagrodę. Nauczyłem się od niego opanowania i przywoływania życzliwego uśmiechu, takiego nic nie mówiącego i nie obiecującego niczego uśmiechu, który ludzie zawsze chętnie przyjmują, traktując — do dziś nie mam pojęcia, na jakiej zasadzie — jako coś znacznie bardziej wartościowego od najszczerszych zapewnień. Nauczyłem się szanować tramwaje i zawierać znajomość z wysiadującymi po kawiarniach dziewczętami — to ostatnie okazało się nawet bardzo miłym zajęciem, dającym wytchnienie po godzinach nauki. W ten sposób (należy podejść do stolika, przy którym siedzą upatrzone dziewczyny, ukłonić się i z owym życzliwym uśmiechem zapytać: „Czy paniom nie sprawi kłopotu, jeżeli wypiję kawę przy ich stoliku?“ — nadzwyczaj proste i łatwe) poznałem Renatę, z którą miałem niedługi, ale bardzo przyjemny romans. Kiedy mi powiedziała, żebym więcej do niej nie przychodził, nie postawiłem żadnego pytania. Byłem nawet zadowolony, bo ani przez chwilę nie przyszło mi na myśl, żeby się w N. poważnie angażować, a romans z Renatą przybrał taki kształt, że zaczynały się we mnie rodzić pewne obawy. Przez jakiś czas brakowało mi igraszek, do których przywykłem, ale potrafiłem się szybko otrząsnąć. Pamiętałem o Mai.
Od Marcina nauczyłem się rzeczy najważniejszej. Bez tej rzeczy, wróciwszy do Gór, zaaklimatyzowałbym się tam na powrót, nie różniąc się w niczym od pozostałych obywateli. Może byłoby to dla mnie lepsze, z całą pewnością byłoby wygodniejsze. Ale stało się inaczej. Ojciec Marcina był fizykiem i w jego domu nauczyłem się podziwiać rzeczy wielkie i małe, które, jak zrozumiałem, w pewnym sensie stanowią jedność. Usłyszałem o gigantycznym reaktorze atomowym i zobaczyłem miniaturowe radio tranzystorowe, odbierające nie gorzej niż ośmiolampowy „Philips“. Zdajecie sobie sprawę, jakie wrażenie może zrobić na chłopcu z Gór taki zestaw? Zacząłem rozróżniać marki samochodów i gardzić staroświecką linią „Warszawy“. Któregoś razu wypowiedziałem pogląd, że stolicę należało odbudować w innym miejscu, absolutnie zrywając z tradycją, zdziwiłem się, kiedy mi powiedziano, że taka koncepcja istniała. Marcin był radykalny; uważał, że hasło odbudowy należy zastąpić programem budowania od podstaw, bezkompromisową i bezlitosną — jak mówił — nowoczesnością. Podzielałem jego zdanie. Egzamin zdałem podczas spotkania studentów z naczelnym urbanistą N.; w owym czasie na terenie całego miasta wymieniano tory tramwajowe.
— Ślicznie naszkicował nam pan perspektywy N. — powiedziałem.— Te plansze były cudowne, za sto lat będzie tu co podziwiać. Strasznie mi przykro, że nie dożyję. — Zrobiłem pauzę, ironicznie się uśmiechając. — Jeżeli w nowoczesnym mieście, które nie ma mieć tramwajów, kładzie się nowe tory — powiedziałem ostro — to pańskie plansze są głupią bajeczką.
Zebrałem sporo oklasków. Byłem wtedy na czwartym roku i nie nosiłem już koszul po dziadku. Marcin uścisnął mi rękę. „Bardzo dobrze — powiedział — czy mam ci to wpisać do indeksu?“
Architekt próbował replikować. Użył wyświechtanego powiedzenia o Krakowie, który nie od razu został zbudowany, coś tam tłumaczył, ale go wygwizdano. Miałem uzasadniony powód, jeśli nie do dumy, to w każdym razie do wewnętrznego zadowolenia, uświadomiłem sobie, że mam skrystalizowany pogląd i potrafię go bronić. Zgadzałem się z Marcinem — w dwudziestym wieku, kiedy energia jądra atomowego ma napędzać pojazdy, rekonstrukcja starówek jest absurdem.
Wybaczcie, ale dopiero teraz mam prawo powrócić do Gór i mojej przyjaźni z Kozłowskim. Skończyłem w tym momencie, kiedy obaj zostaliśmy ojcami miasta, członkami prezydium Rady. Właśnie wtedy, już na pierwszym posiedzeniu, doszło między nami do spięcia, do rozdźwięku, który z biegiem czasu miał się zaostrzyć, doprowadzić niemal do nienawiści.
Zaczęło się od głupstwa: czy zaprosić do Gór na występy eksperymentalny teatrzyk. Ja byłem za tym, Kozłowski głosował przeciw. — Znam mentalność tutejszych ludzi — tłumaczył Czernemu. — Jeśli nie zbojkotują, to wygwiżdżą. Po co? Sprowadźmy zespół gitar hawajskich albo jakiś wodewil. Nie dla nas te egzystencjalne wygłupy. — Zaprotestowałem łagodnie. Nie chciałem urazić Rafała i jednocześnie nie mogłem do tego dopuścić. Miałem poważne zamiary wobec Gór. — Sam bardzo lubię gitary hawajskie — powiedziałem. — Ale na takich gitarach nie można grać Chopina. Spożywanie dóbr kulturalnych wysokiej jakości to niełatwa sztuka, ale trzeba tego uczyć, trzeba przyzwyczajać. — Postawiłem na swoim. Nim jeszcze umilkł ostatni gwizd, wszedłem na estradę i wręczając reżyserowi wiązankę goździków, powiedziałem głośno:
— Proszę nam wybaczyć. Jesteśmy nieco w tyle, gdzieś pomiędzy Chrobrym i Smosarską, i przy tym niektórzy z nas są z tego bardzo dumni. Ale to minie, ręczę panu, wystarczy poczekać drobnych dwieście lat...
Myślałem, że mnie rozerwą na sztuki. Nazajutrz na murze apteki wymalowano kredą parę ordynarnych wyzwisk, a do mleka, które codziennie zamawiam, dosypano popiołu. Przypuszczam, że to ostatnie zrobiła pani Kozubkowa, moja sąsiadka z przeciwka i znana dewotka w Górach. To ona krzyczała po przedstawieniu, że obrażono jej uczucia religijne, ponieważ anioł występujący w sztuce przez cały czas palił fajkę i drapał się pod skrzydłem.
Z Kozłowskim doszło wówczas do poważnej rozmowy. Jak zwykle po zamknięciu apteki wstąpiłem do niego, żeby wypić szklankę herbaty. Maja siedziała w drugim pokoju, studiując skrypt. Przywitałem się z nią (zawsze przed przywitaniem z Mają pamiętałem o wytarciu dłoni chusteczką, ręce mi się pocą, a zauważyłem, że Maja tego nie cierpi), wymieniłem kilka uwag o zbliżającym się egzaminie i przeszedłem do salonu (Kozłowski nazywa gościnny pokój salonem), gdzie przysiadłem na kanapie obok Rafała. Był posępny.
— Zmieniłeś się — powiedział. — Nie przypuszczałem, że tak postąpisz.
— Och, mylisz się — odparłem. — Jestem ten sam co zawsze, odkąd wróciłem z N. Po prostu nie miałeś dotąd okazji przekonać się o tym.
— Twojemu ojcu byłoby przykro.