Ze wspomnień - Joseph Conrad - E-Book

Ze wspomnień E-Book

Joseph Conrad

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

„Ze wspomnień” to utwór autobiograficzny Josepha Conrada wydany w 1912 roku. Został również opublikowany pod tytułem „A Personal Record: Some Reminiscences and Some Reminiscences”. Notorycznie zawodny i dygresyjny w strukturze stanowi jednak główne źródło informacji o życiu autora. Opowiada o jego szkolnictwie w zrusyfikowanej Polsce, żeglarstwie w Marsylii, wpływach wuja Tadeusza i pisaniu „Szaleństwa Almayera”. Utwór daje wgląd w to, jak Conrad chciał być postrzegany przez brytyjską publiczność.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Joseph Conrad

Ze wspomnień

Warszawa 2020

Od Autora

Ukazanie się tej książki w nowej postaci nie wymaga właściwie drugiej przedmowy. Ale ponieważ wynurzenia autora są tu bardzo na miejscu, korzystam, ze sposobności, aby wspomnieć o dwóch kwestiach, wynikłych z pewnych dotyczących mnie oświadczeń, które niedawno pojawiły się w prasie.

Jedno z nich dotyczy języka. Czułem zawsze, że ludzie patrzą na mnie jak na pewnego rodzaju dziwoląga; jest to opinia, którą tylko cyrkowcy mogą uznać za pożądaną. Trzeba specjalnego usposobienia, aby lubować się w fakcie, że się umie dokonywać dziwacznych rzeczy z rozmysłem i jak gdyby z czystej próżności.

Fakt, że nie piszę w ojczystym języku, był naturalnie często omawiany w recenzjach i notatkach o różnych mych książkach oraz w obszerniejszych artykułach krytycznych. Sądzę, że to było nieuniknione, a komentarze brzmiały naprawdę wyjątkowo pochlebnie. Ale nie mam i nie mogę mieć pod tym względem próżności, którą by można połechtać.

W notatce tej chcę przede wszystkim odrzucić wszelką zasługę, mogącą wypływać z aktu świadomej woli. Rozpowszechniło się jakoś wrażenie, że dokonałem wyboru między dwoma obcymi dla mnie językami, francuskim i angielskim. To wrażenie jest mylne. Zdaje mi się, że wywołał je artykuł Sir Hugh Clifforda, ogłoszony, o ile pamiętam, w roku 1898. Na jakiś czas przedtem Sir Hugh Clifford przyjechał mnie odwiedzić. Wprawdzie nie jest pierwszym przyjacielem, którego pozyskały mi moje książki, ale jest jednym z dwóch pierwszych, obok pana Cunninghame Grahama; ostatni – rzecz charakterystyczna – zachwycił się moją nowelą Placówka postępu. Te związki przyjaźni przetrwały po dziś dzień i zaliczam je do swych cennych skarbów.

Pan Hugh Clifford (nie miał jeszcze wówczas tytułu) ogłosił był właśnie pierwszy tom szkiców malajskich. Oczywiście wizyta jego ucieszyła mnie niezmiernie, zarówno jak i wszystkie miłe słowa o pierwszych mych książkach oraz o pewnych nowelach mających za tło Archipelag Malajski. Pamiętam, że powiedział wiele rzeczy, od których powinienem był w swej skromności zaczerwienić się po uszy, i w końcu rzekł z bezwzględną, lecz dobrotliwą stanowczością człowieka, zwykłego mówić gorzką prawdę nawet potentatom Wschodu (oczywiście dla ich własnego dobra), że właściwie nie mam pojęcia o Malajach. Wiedziałem o tym dobrze. Nie uważałem się nigdy za wyrocznię w tych kwestiach i odpaliłem (dziwię się po dziś dzień swej zuchwałości): „Naturalnie że nie mam pojęcia o Malajach. Gdybym wiedział choćby setną część tego, co pan i Frank Swettenham wiecie o nich, to wszyscy by otwarli usta z podziwu”. Hugh Clifford w dalszym ciągu patrzył na mnie dobrotliwie (lecz stanowczo) i wreszcie obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Podczas tej przemiłej wizyty sprzed lat dwudziestu, którą tak dobrze pamiętam, mówiliśmy o wielu rzeczach – między innymi o charakterystycznych cechach różnych języków – i tego dnia właśnie mój przyjaciel odniósł wrażenie, że zrobiłem świadomy wybór między francuskim i angielskim. Później, gdy przyjaźń (która dla Sir Hugh Clifforda nie jest pustym słowem) pobudziła go do napisania studium o Josephie Conradzie w „North American Review”, podzielił się swym wrażeniem z publicznością.

Odpowiedzialność za owo nieporozumienie, gdyż nie było to nic innego, spada z pewnością na mnie. Widać się źle wyraziłem w ciągu przyjaznej i poufnej rozmowy, kiedy się słów nie dobiera. Pamiętam, że chciałem rzec co następuje: Gdybym był musiał zrobić wybór między tymi dwoma językami, to – pomimo że znam nieźle francuski i władam nim od dzieciństwa – lękałbym się wypowiadać w języku tak bardzo „skrystalizowanym”. Zdaje mi się, że użyłem właśnie tego słowa. Potem przeszliśmy na inne tematy. Musiałem mówić trochę o sobie, a to, co Sir Hugh Clifford opowiadał o swej pracy na Wschodzie, na jego odcinku Wschodu, który poznałem tylko przelotnie i powierzchownie, było niezmiernie zajmujące. Może obecny gubernator Nigerii nie pamięta tej rozmowy równie dobrze jak ja, lecz jestem pewien, że nie weźmie mi za złe tego, co w języku dyplomatów nazywa się „sprostowaniem”; a sprostowanie to dotyczy słów nieznanego autora, którego Sir Hugh Clifford wyszukał i z którym nawiązał przyjaźń, powodowany szlachetną sympatią.

Prawda polega na tym, że moja właściwość pisania po angielsku przyszła mi tak łatwo jak pierwsza lepsza wrodzona skłonność. Mam szczególne a niezachwiane poczucie, iż ta właściwość była zawsze nieodłączną częścią mojej istoty. Angielski język nie był dla mnie nigdy kwestią wyboru lub adopcji. Pomysł wyboru nie przyszedł mi nawet do głowy. A co do adopcji – no tak, ta miała istotnie miejsce; ale to ja zostałem zaadoptowany przez ducha języka, który owładnął mną z chwilą, gdym przezwyciężył pierwsze trudności angielskiej mowy; owładnął mną tak zupełnie, że, według mego przekonania, nawet jego idiomy wpłynęły bezpośrednio na moje usposobienie i kształtowały mój charakter, wówczas jeszcze podatny wpływom.

Oddziaływanie to sięgało bardzo głęboko i dlatego zbyt jest tajemnicze, aby można je było wyjaśnić. To jest równie niemożliwe, jak wyjaśnić miłość od pierwszego wejrzenia. Była w tym związku ta sama prawie fizyczna radość z zetknięcia się, ta sama wzruszona uległość i duma z posiadania, a zarazem zdumienie towarzyszące wielkiemu odkryciu; lecz nie było tam ani śladu strasznego zwątpienia, które pada cieniem na płomień naszych przemijających namiętności. Wiedziałem bardzo dobrze, że to już nie przeminie.

Właściwość pisania po angielsku przypadła mi jak odkrycie, nie otrzymałem jej w spadku, i właśnie niższość mych praw do niej czyni mi ją tym bardziej cenną i obowiązuje do tego, aby okazać się godnym wielkiego szczęścia. Ale zdaje się, że to wszystko brzmi, jakbym usiłował wyjaśnić tę sprawę – co przed chwilą uznałem za niemożliwe. Można przyznać z najwyższym uznaniem, że w zakresie czynu Niepodobieństwo nie istnieje dla nieugiętego ludzkiego ducha, natomiast w zakresie analizy stajemy wcześniej czy później wobec Niepodobieństwa. Wszystko, do czego mam prawo po upływie tylu lat pracy pełnej żarliwego oddania, a także i niepokoju, płynącego ze zwątpień, wahań i niedoskonałości, wszystko, do czego mam prawo – to, aby mi wierzono, gdy mówię, że gdybym nie był pisał po angielsku, nie byłbym pisał wcale.

Druga uwaga, która mi się nasuwa, jest także sprostowaniem, ale mniej bezpośrednim. Nie ma żadnego związku ze sposobami wypowiadania się; wprawdzie dotyczy mnie jako autora, lecz w inny sposób. Nie moją jest rzeczą krytykowanie mych sędziów, tym bardziej że czułem zawsze, iż oceniają mnie wyżej, niż na to zasługuję. Ale wydaje mi się, że ich niezmienna dla mnie życzliwość przypisywała narodowym i historycznym wpływom to, co, moim zdaniem, zależy po prostu od indywidualnych cech jednostki. Tak zwany w literackim świecie sclavonism jest absolutnie obcy polskiemu temperamentowi z jego tradycją wolności, jego rycerskim poglądem na moralne wędzidła i przesadnym szacunkiem dla praw jednostki; pominąwszy już ten ważny fakt, że polska umysłowość, zachodnia z natury, kształtowała się na wzorach włoskich oraz francuskich, sympatyzując zawsze, jak świadczy historia, nawet w sprawach religijnych, z najbardziej liberalnymi prądami myśli europejskiej. Bezstronny pogląd na ludzkość we wszystkich jej fazach wspaniałości i nędzy, a przy tym szczególny szacunek dla praw tych, co na tej ziemi pozbawieni są przywilejów, szacunek nie wypływający z pobudek mistycznych, lecz oparty na gruncie prostego koleżeństwa i szlachetnych wzajemnych usług – oto zasadnicze rysy duchowej i moralnej atmosfery w domach, pod których dachem spędziłem niespokojne dzieciństwo; a rysy te wypływają z wewnętrznych głębokich przekonań, niewzruszonych i konsekwentnych, bardzo dalekich od tego humanitaryzmu, który wydaje mi się tylko kwestią niepoczytalnych nerwów lub chorobliwego sumienia.

Jeden z najżyczliwszych mych krytyków usiłował przypisać pewne charakterystyczne cechy mego dzieła temu, że „jestem synem rewolucjonisty”. Jest to najmniej trafne ze wszystkich określeń w stosunku do człowieka, którym był mój ojciec, mający tak silne poczucie odpowiedzialności w zakresie idei i czynu i tak nieczuły na poduszczenia osobistej ambicji. Nie mogę doprawdy pojąć, dlaczego w całej Europie określano jako „rewolucje” polskie powstania z lat 1831 i 1863. Te powstania były po prostu buntami przeciw obcej przemocy. Nawet sami Rosjanie nazywali je rokoszami, co z ich punktu widzenia było ścisłą prawdą. Ojciec mój nie był bardziej rewolucyjny od innych Polaków zajętych przygotowaniem wypadków z 1863 r., to jest nie pracował nad obaleniem żadnego społecznego czy politycznego systemu. Był po prostu patriotą, człowiekiem, który wierzy w ducha narodu i nie może znieść, aby ten duch cierpiał niewolę.

Wywołano na forum publiczne postać ojca w życzliwej intencji usprawiedliwienia dzieła syna, pragnę wiać jeszcze kilka słów powiedzieć o tej postaci z mojej przeszłości. Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy z działalności ojca, bo umarł, zanim jeszcze skończyłem lat dwanaście. Widziałem na własne oczy uroczysty pogrzeb, pustą jezdnię, milczące tłumy; lecz było dla mnie jasne, że duch narodu chwycił dogodną sposobność, aby się wypowiedzieć. Tłum robotników i młodzieży akademickiej z obnażonymi głowami, kobiety u okien, uczniowie na chodnikach, wszyscy ci ludzie nie mogli wiedzieć o moim ojcu nic poza znaną jego wiernością dla uczucia, które panowało wszechwładnie we własnych ich sercach. I ja sam wówczas nie wiedziałem nic więcej; ta wielka, milcząca manifestacja wydała mi się najprostszym z hołdów nie dla człowieka, lecz dla idei.

Mnie osobiście wzruszyło daleko silniej spalenie rękopisów ojca na jakie dwa tygodnie przed jego śmiercią. Odbyło się to pod własnym jego nadzorem. Tego wieczora wszedłem do pokoju ojca trochę wcześniej niż zwykle i, nie zauważony przez nikogo, przypatrywałem się szarytce wrzucającej rękopisy do ognia rozpalonego na kominku. Mój ojciec siedział w głębokim fotelu wsparty o poduszki. Wstał wówczas z łóżka po raz ostatni. Wyglądał w moich oczach jak człowiek nie tyle beznadziejnie chory, co śmiertelnie znużony – jak człowiek pokonany. Ów akt zniszczenia papierów dotknął mnie głęboko, bo wyglądał na poddanie się. Ale nie śmierci. Dla człowieka tak silnej wiary śmierć wrogiem być nie mogła.

Przez wiele lat byłem pewien, że rękopisy ojca zostały spalone aż do ostatniego skrawka, lecz w lipcu 1914 roku bibliotekarz Uniwersytetu Jagiellońskiego odwiedził mnie w czasie mego krótkiego pobytu w Polsce i wspomniał, że istnieje kilka rękopisów mego ojca, a także i seria listów pisanych przed wygnaniem i podczas wygnania do najbliższego przyjaciela, który przesłał je do Uniwersytetu na przechowanie. Poszedłem od razu do biblioteki, ale miałem wtedy czas tylko okiem na nie rzucić. Chciałem przyjść znowu nazajutrz i polecić, aby sporządzono kopię całej korespondencji. Lecz nazajutrz wybuchła wojna. Więc może już się nigdy nie dowiem, co ojciec mój pisał do najbliższego przyjaciela w czasach domowego szczęścia, w pełni żywych nadziei, w początkach swego ojcostwa – i później, w godzinach rozczarowania, sieroctwa i żałoby.

Myślałem także, że zapomniano o nim zupełnie w czterdzieści pięć lat po jego śmierci. Ale nie. Kilku młodych literatów wydobyło go z zapomnienia, głównie jako wybitnego tłumacza Szekspira, Wiktora Hugo i Alfreda de Vigny; ojciec mój przełożył dramat tego ostatniego Chatterton i zaopatrzył go wymownym wstępem, broniąc głęboko ludzkich uczuć poety i jego ideału, polegającego na szlachetnym stoicyzmie. Przypomniano także polityczną działalność mego ojca; kilku współczesnych mu ludzi – jego kolegów w pracy, zmierzającej do utrzymania w narodzie niezłomnej nadziei na przyszłą niepodległość – ogłosiło po dojściu do starości wspomnienia, w których rola odegrana przez mego ojca została ujawniona po raz pierwszy. Dowiedziałem się wówczas o faktach z jego życia zupełnie mi nie znanych, faktach, które poza grupą wtajemniczonych mogły być wiadome tylko jednej osobie – mej matce. I tak, z tomu pośmiertnych wspomnień odnoszących się do tych gorzkich lat, dowiedziałem się, że pierwotnym zamiarem tajnego Narodowego Komitetu było zorganizować opór moralny przeciwko wzmożonemu rosyjskiemu uciskowi i że projekt ten wyszedł od mego ojca, a pierwsze zebrania Komitetu odbywały się w naszym mieszkaniu w Warszawie; pamiętam z tego mieszkania wyraźnie tylko jeden pokój, biały i czerwony, prawdopodobnie salon. Były tam sklepione drzwi – najwyższe, jakie sobie można wyobrazić. Dokąd prowadziły, pozostaje dla mnie tajemnicą; lecz po dziś dzień nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszystko to było olbrzymich rozmiarów i że postacie, ukazujące się i znikające w tej niezmiernej przestrzeni, przerastały wzrostem ludzi, których spotykałem w późniejszym życiu. Pamiętam wśród nich moją matkę, bliższą mi od innych postaci, ubraną w czerń narodowej żałoby, noszonej Wbrew okrutnym zakazom policji. Zachowałem też, głównie z tych czasów, wspomnienie lelku wobec tajemniczej matczynej powagi, która nie była jednak pozbawiona uśmiechu. Bo pamiętam i uśmiechy mej matki. Pewno dla mnie umiała zawsze zdobyć się na uśmiech. Była wówczas młoda, nie miała jeszcze trzydziestu lat. Umarła w cztery lata później na wygnaniu.

Na kartach tej książki wspominam o odwiedzinach mej matki w domu brata, mniej więcej na rok przed jej śmiercią. Opowiadam też trochę o moim ojcu, tak jak go pamiętam w latach następujących po śmiertelnym ciosie, którym była dla niego utrata żony. Wywołałem ponownie te cienie, odpowiadając na słowa życzliwego krytyka, a teraz niechże im będzie wolno powrócić na miejsce swego spoczynku, gdzie ich ziemskie postacie trwają wciąż, zasnute mgłą, lecz żywe, czekając chwili, kiedy ich dojmująca rzeczywistość, ostatni ślad ich życia na ziemi zniknie wraz ze mną na zawsze z tego świata.

J.C.

1919 r.

Przedmowa bez ceremonii

Nie potrzebujemy w zasadzie silnego bodźca, aby mówić o sobie, a jednak ta niewielka książka jest wynikiem przyjaznej zachęty, nawet lekkiego przyjaznego nacisku. Broniłem się dość żywo, lecz przyjazny głos powtarzał mi z charakterystycznym uporem: „Słuchaj, musisz koniecznie napisać swoje wspomnienia”.

Nie był to żaden argument, ale poddałem się od razu. Jak trzeba, to trzeba!

Oto jaką siłę ma słowo. Ten, który pragnie innych przekonać, powinien zaufać nie właściwemu argumentowi, lecz właściwemu słowu. Siła dźwięku działa zawsze mocniej niż siła argumentu. Nie mówię tego z pogardą. Korzystniej jest dla ludzkości rządzić się wrażeniem niż refleksją. Nic z tego, co po ludzku jest wielkie – w tym znaczeniu, że dotyczy ogromnej liczby istnień – nie zrodziło się z namysłu. Natomiast każdy zdaje sobie sprawę z potęgi słów – takich na przykład jak Chwała lub Litość. Innych nie wymieniam. Nie trzeba ich szukać daleko. Te dwa słowa – wygłaszane z zapałem, z przekonaniem, z wytrwałością – samym swym dźwiękiem wprawiły w ruch całe narody i rozkołysały suchy, twardy grunt, który jest podłożem całej naszej społecznej budowy. Jeśli chcecie, wymienię także i Cnotę! Trzeba naturalnie uważać i na ton wypowiedzianego słowa. Na właściwy ton. To bardzo jest ważne. Trzeba mieć potężne płuca i grzmiące lub czule głosowe struny. Nie mówcie mi o dźwigni Archimedesa; był to roztargniony osobnik o wyobraźni matematyka. Nauki matematyczne budzą we mnie wielki szacunek, ale nie umiem się obchodzić z maszynami. Dajcie mi właściwe słowo i właściwy ton, a świat z miejsca poruszę.

Cóż to za marzenie dla pisarza! Albowiem pisane słowa mają także swój ton. Tak! Byle tylko znaleźć właściwe słowo! Tkwi ono gdzieś z pewnością wśród szczątków wszystkich radosnych uniesień i wszystkich skarg, rozbrzmiewających już od pierwszego dnia, kiedy nadzieja – nieśmiertelna nadzieja – zstąpiła na ziemię. Może słowo to jest gdzieś blisko, pod ręką, nie zauważone i niewidzialne. Ale cóż mi z tego? Myślę, że są ludzie, którzy potrafią znaleźć od razu igłę w stogu siana. Co do mnie, nigdy się takim szczęściem nie cieszyłem.

A przy tym chodzi także i o ton. Jeszcze jedna trudność. Bo jakże osądzić, czy ton jest właściwy, czy nie, dopóki nie wykrzyknie się słowa, które może poleci z wiatrem nie zauważone przez nikogo i wcale świata nie poruszy? Żył ongi cesarz, który był mędrcom i poniekąd pisarzem. Notował na tabliczkach z kości słoniowej myśli, maksymy, uwagi, ocalone przez los ku zbudowaniu potomności. Wśród różnych powiedzeń – cytuję z pamięci – jest tam uroczyste napomnienie: „Niech wszystkie twoje słowa mają ton bohaterskiej prawdy”. Ton bohaterskiej prawdy! Bardzo pięknie, ale sądzę, że łatwo było surowemu cesarzowi spisywać wzniosłe rady. Prawdy, według których ludzie postępują, są po większej części skromne, a nie bohaterskie; istniały zaś czasy w historii, gdy słowa bohaterskiej prawdy budziły w ludziach tylko szyderstwo.

Niech się nikt nie spodziewa, że znajdzie na kartach tej książki słowa o niezwykłej potędze lub ton porywającego bohaterstwa. Wprawdzie obniża to moje pojęcie o samym sobie, ale muszę wyznać, iż rady Marka Aureliusza do mnie nie przemawiają. Odpowiedniejsze są dla moralizatora niż dla artysty. Mogę wam obiecać prawdę z rodzaju tych skromnych – i szczerość poza tym. Tę zupełną, chwalebną szczerość, która wydaje człowieka w ręce jego nieprzyjaciół, a jednocześnie poróżnia go często z przyjaciółmi.

„Poróżnia” jest może zbyt silnym wyrażeniem. Nie umiem sobie wyobrazić ani wśród mych przyjaciół, ani wśród wrogów kogoś tak znudzonego bezczynnością, aby chciało mu się ze mną pokłócić. „Szczerość rozczarowuje przyjaciół” – bliższe jest prawdy. Większość przyjaźni – prawie wszystkie przyjaźnie w okresie pisarskim mego życia – zawdzięczam mym książkom; i wiem, że powieściopisarz żyje w swym dziele. Tkwi w nim jako jedyna rzeczywistość wymyślonego świata, wśród urojonych rzeczy, wydarzeń i ludzi. Pisząc o nich, piszę jedynie o samym sobie. Ale to uzewnętrznienie się nie jest zupełne. Pisarz pozostaje do pewnego stopnia jakby za zasłoną, obecność jego jest raczej przeczuwana niż widzialna – niby ruchy i głos dochodzące zza ekranu powieści. W tych zapiskach zasłona ta nie istnieje. I nieodparcie przychodzi mi tu na myśl pewien ustęp z Naśladowania Chrystusa, gdzie ascetyczny autor, co tak głęboko znał życie, mówi: „Bywa, że osoby, które szanujemy na podstawie ich reputacji, przy osobistym zetknięciu psują opinię, jaką miało się o nich”. Oto niebezpieczeństwo grożące pisarzowi powieści, który zaczyna mówić o sobie bez osłonek.

Gdy te wspomnienia wychodziły w odcinku, strofowano mnie za złą gospodarkę, jakby tęgo rodzaju pisanie było czymś na kształt pobłażania samemu sobie, jakby trwoniło materiał przyszłych tomów. Widocznie zbyt mało we mnie jest z literata. Doprawdy, człowiek, który aż po trzydziesty szósty rok życia nie napisał ani jednego wiersza z myślą o druku, nie może siebie zmusić do zapatrywania się na swoje istnienie i przeżycia, na wszystkie swe myśli, doznania i wzruszenia, na swoją przeszłość i swoje żale, i wszystko, co go kiedykolwiek spotkało, wyłącznie jako na tworzywo dla swoich rąk. Robiono mi już podobne uwagi ze trzy lata temu, gdy wydałem Zwierciadło morza, tom złożony ze wspomnień i wrażeń. Uwagi te były praktyczne. Lecz wyznam, że nie mogłem nigdy zrozumieć tego rodzaju oszczędności, jaką mi zalecano. W Zwierciadle morza pragnąłem złożyć hołd morzu, jego statkom i ludziom, którym zawdzięczam w wielkim stopniu, że stałem się tym, czym jestem. Okazanie czci ich cieniom wydawało mi się możliwe jedynie w takiej formie. Inaczej sobie tego wyobrazić nie mogłem. Widać zły ze mnie ekonomista – ale jestem stanowczo niepoprawny.