Złoto i krew - Stanisław Antoni Wotowski - E-Book

Złoto i krew E-Book

Stanisław Antoni Wotowski

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

O tym, jak bardzo nieprzewidywalne jest życie, przekonał się pewnego wieczoru Stanisław Korski. Literat zmierzał właśnie na spotkanie ze swoją narzeczoną, gdy idący przed nim jegomość w bogatym futrze runął nagle na ziemię. Mężczyzna o bladej cerze zdążył wybełkotać Korskiemu, że został otruty. Na chwilę przed śmiercią poprosił go o przysługę i zobowiązał, by nie informować o niczym Policji. Korski był słownym człowiekiem - zwiódł funkcjonariusza służb i wskoczył do taksówki, podając adres przekazany mu przez nieboszczyka. Tu czekała go kolejna niespodzianka... Lekka i wciągająca lektura dla miłośników kryminałów retro w klimacie powieści Marka Krajewskiego. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 191

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Stanisław Antoni Wotowski

Złoto i krew

 

Saga

Złoto i krew

 

Copyright © 1932, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728449318 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

 

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ I.

Tajemnicze zlecenie.

— Cóż to takiego? — zawołał z przerażeniem Korski. W rzeczy samej, idący przed nim o kilka kroków mężczyzna, po pustym i ciemnym o tej wieczorowej porze placyku, nagle zachwiał się i runął.

— Cóż mu się stało? — powtórzył i szybko podbiegł do leżącego.

Nieznajomy był wysokim i dość tęgim człowiekiem, ubrany dostatnio, w kosztowne futro, a na jego palcach połyskiwały drogie pierścienie. Leżał teraz nieruchomo na ziemi, a tylko jego wargi wymawiały jakieś wyrazy z trudem.

— Co, panu? — zawołał Korski i pochylił się nad leżącym.

Ten otworzył oczy, spojrzał na Korskiego, poczem wybełkotał:

— Otruli mnie! Otruli... Spełnili swą pogróżkę!

— Któż pana otruł? — zapytał, coraz więcej zaniepokojony.

Lecz nieznajomy, którego twarz stała się tak blada, jak kartka papieru, nie dał wprost na zapytanie odpowiedzi, a cicho wyszeptał:

— Czuję, że za chwilę umrę! A nikt nie pomści nawet mej śmierci! Lecz ty, jeśli jesteś przyzwoitym człowiekiem, możesz mi oddać wielką usługę...

— Moje nazwisko brzmi Korski. Z zawodu literat — zawołał poruszony do głębi. — Uczynię wszystko, co pan mi rozkaże.

Konający obrzucił raz jeszcze badawczym wzrokiem Korskiego i wyszeptał:

— Pójdziesz natychmiast, ale natychmiast — na ulicę Kredytową... Pod numer 123... Tam zamieszkuje na pierwszem piętrze pani Czukiewiczowa... Wymienisz jej dwie cyfry... 23 i 15... Będziesz pamiętał... 23 i 15...

— Tak... tak... — powtórzył zdumiony — 23 i 15... Czy ta pani zrozumie?

— Doskonale zrozumie! — teraz Korski spostrzegł dopiero, że nieznajomy przemawia wybitnie cudzoziemskim akcentem. — Zrozumie... Grozi jej ogromne niebezpieczeństwo... Spełnisz mą prośbę?...

— Spełnię!...

— Jedno tylko jeszcze... — wargi mężczyzny poruszały się coraz powolniej, a głos brzmiał cicho. — Jedno... Nachyl się bliżej...

Korski, aż ukląkł na ziemi i przyłożył do jego ust swe ucho.

— Jedno... — tamten ledwie z siebie wyrzucał wyrazy. — Ani słówka nie szepniesz... o tem... nikomu... A zwłaszcza... Policji!...

— Policji?

Korski, zdumiony tajemniczem zleceniem, zawahał się chwilę, lecz nie chcąc drażnić umierającego, oświadczył:

— Przyrzekam!!!

— Ach, więc.... — wymówił tamten i nie dokończył zdania.

Drgnął jeszcze kilka razy, oczy mu zaszły bielmem. Skonał.

Korski powstał z klęczek i oszołomiony wypadkami, spozierał na stygnące zwłoki, gdy wtem rozległ się obok niego głos:

— Co tu zaszło? Zbrodnia?

Drgnął i odwrócił się. Obok stał posterunkowy, który zjawił się niespodzianie.

— Pan ten — wyjaśnił Korski — szedł przedemną i nagle upadł! Gdy zbliżyłem się, aby go podnieść, umarł!

— Ciekawe! — mruknął policjant. — A gdy pan nachylał się nad nim, nic nie mówił do pana?

— Owszem! Że go otruto!

— Otruto! Więc zbrodnia! Więcej nic nie nadmienił?

Korski zmieszał się na chwilę.

— Nic, nic! — odrzekł. — Bełkotał jakieś słowa bez związku... Dobrze ich nie pojąłem.

Skłamał i wnet żałował, że kłamie, lecz obecnie już cofać się było zapóźno.

Tymczasem policjant, nachyliwszy się z kolei nad zwłokami, badał zawartość kieszeni zmarłego. Wyciągnął paczkę banknotów, zawierającą znaczniejszą sumę, złoty zegarek i jeszcze jakieś drobiazgi.

— Hm!... — mruknął nagle. — Niema ani paszportu, ani papierów! Trudno będzie natychmiast ustalić tożsamość!

— Dziwne! — bąknął Korski.

— Nie ustali się dziś, to ustali się jutro! — oświadczył policjant. — Zaraz wydam zarządzenia, aby zabezpieczyć zwłoki...

— Czy jestem jeszcze potrzebny?

— Chwilowo, nie! — odparł posterunkowy. — Później, u sędziego śledczego! Zechce pan tylko pozostawić mi swe nazwisko!

Korski pośpiesznie wyciągnął paszport i wypełnił tę formalność. A gdy posterunkowy poczynił odpowiednie zapisy w swym notatniku, uchylił kapelusza i odszedł.

Teraz dopiero znalazł się naprawdę, w duchowej rozterce. Co znaczyło tajemnicze zlecenie, owa obawa przed władzami i w jaką niezrozumiałą przygodę on się wplątał? Kim była ta pani Czukiewiczowa i jaki ukryty sens zawierały kabalistyczne liczby 23 i 15...

Lecz, skoro zataił ten szczegół przed władzami, należało już brnąć do końca. Pójdzie natychmiast na tę Kredytową, a jeśli cała sprawa wyda mu się podejrzaną, zawsze będzie miał dość czasu, aby o wszystkiem szczerze wyznać sędziemu śledczemu.

Placyk, na którym miał miejsce tragiczny wypadek, trawiony ciekawością, postanowił wskoczyć do pierwszej napotkanej taksówki, chcąc tam co rychlej się znaleźć.

— Na Kredytową!! — zawołał, wsiadając do samochodu i zatrzaskując drzwiczki za sobą. — Tylko, prędko.

Rzucił się na siedzenie, lecz w tejże chwili z jego piersi wydarł się okrzyk przerażenia.

— Kto tu?

Pojął, że w nieoświetlonem aucie nie znajduje się sam. Jakaś mocna ręka pochwyciła go za gardło, a druga błyskawicznie przytknęła chustkę do twarzy.

Daremnie szarpnął się kilka razy. Poczuł mdły i słodki zapach, od którego ogarniała wielka niemoc... Przestał się bronić, zemdlał...

Kiedy Korski rozwarł oczy, stwierdził, że znajduje się w słabo oświetlonej izbie. W jakiemś podziemnem pomieszczeniu, zapewne, bo nigdzie nie było widać okien, a oświetlała je tylko, wysoko umieszczona pod sufitem elektryczna lampka. Urządzenie izby stanowił drewniany stół, kilka krzeseł oraz obita ceratą kanapka, na której leżał Korski.

Po pokoju chodził wielkiemi krokami wysoki mężczyzna, którego twarz przesłaniała czarna maska. Spostrzegłszy, że Korski powraca do przytomności, zbliżył się do kanapki i dość uprzejmie wymówił:

— Bardzo nam przykro, że musieliśmy w ten sposób postąpić z panem! Lecz, nie było innej rady! A co dalej nastąpi, zależy wyłącznie od pana!

Korski zerwał się ze swego miejsca.

— Co to wszystko ma znaczyć? — zawołał z gniewem. — Zbójeckie napady w śródmieściu! Proszę mnie, natychmiast, uwolnić.

— Może i uwolnimy! — odparł spokojnie zamaskowany nieznajomy. — Lecz wprzódy pragnę zadać parę zapytań!

— O co?

Z pod maski, świdrujące oczy nieznajomego wpijały się uporczywie w twarz ofiary.

— Co panu mówił — zabrzmiał ostry głos — ów mężczyzna, który upadł na placyku, zanim skonał!

Korski drgnął i zrozumiał. Dopiero rozpoczynała się przygoda i co miało oznaczyć tajemnicze porwanie.

— Nic nie mówił! — odparł przezornie.

— Nic?

— Oczywiście! Bo kiedym się nachylił nad, już nie żył!

— Hm... hm... — zauważył nieznajomy drwiąco. — To czemuż kazał pan się wieźć na Kredytową? Czy nie do niejakiej pani Czukiewiczowej?

Zapytanie to padło tak nieoczekiwanie, że Korski poczerwieniał gwałtownie.

— Nie znam takiej osoby! — wymówił, starając się zachować spokój.

— Nie zna pan? — wyrzekł tamten. — Możliwe! Ale jechał pan do niej, aby zakomunikować jakieś zlecenie! Czy wolno się dowiedzieć, na czem ono polega? Radziłbym być z nami szczery, bo nowe kłamstwa pociągną dla pana niemiłe konsekwencje!

— Jakie?

— Niezbyt przyjemne!

Korskiego porwała pasja.

— Dość tej komedji — wykrzyknął. — Tych błazeńskich masek i głupich zapytań! Zastraszyć się nie dam...

Zamaskowany mężczyzna roześmiał się głośno i klasnął w dłonie. Na progu wnet ukazał się inny mężczyzna, również zamaskowany.

— Słuchajno! — rzekł pierwszy do tamtego drwiąco — Ten ptaszek nie chce śpiewać, a nawet nam grozi! Przynieś, nasze zabaweczki, które mu przemówią do rozumu!

— Zabaweczki!

— Rozżarzone żelazo! A później go zwiążemy i ściągniemy mu buty!

— Łotry! — zawołał Korski.

Wykrzyknik ten nie uczynił na obecnych najmniejszego wrażenia.

— Wymyślaj, ile chcesz! — mruknął pierwszy mężczyzna, który zadawał zapytania i skinął na drugiego.

Obaj rzucili się na swą ofiarę.

Choć, Korski już nieco przygotowany był na ten atak i zdążył uskoczyć do kąta izby, nie pomogło mu to wiele. Osłabiony narkotykiem, nie mógł stawić skutecznego oporu, dwum atletycznie zbudowanym i daleko silniejszym przeciwnikom — i rychło legł związany, z powrotem na ceratowej kanapce.

— Zbóje! Zbóje! — powtarzał, w bezsilnej złości.

Lecz mężczyźni, jakby nie zwracali na niego uwagi. Wyszli, na chwilę, do sąsiedniej izby, a gdy powrócili, w ręku jednego z nich widniał rozpalony do czerwoności żelazny pręt.

Drugi przyskoczył do Korskiego i nie trwało sekundy, gdy ściągnął mu obuwie.

— Gadasz? — znowu zapytał.

Korski, nie był lękliwy, a miał taki charakter, że zacinał się podwójnie, w obliczu niebezpieczeństwa.

— Powtarzam wam, że nie mam pojęcia czego odemnie chcecie...

— Nie kłam! Nie ukrywaj!

Korski, w milczeniu odwrócił głowę.

Myślał, w jak straszliwej sytuacji, niespodziewanie się znalazł, przez obcego, zgoła nieznanego mu człowieka. Myślał i o swej narzeczonej, jasnowłosej Jadzi, która go niespokojnie oczekuje, pewnie od godziny i nie wie, co się z nim stało.

— Trzeba być szaleńcem, żeby tak postępować, jak ty postępujesz! — mówił pierwszy, zamaskowany mężczyzna. — Nawet nie wiesz, o co chodzi, a bawisz się w bohaterstwo! Na co, próżno, szukać guza...

Korski milczał.

— Szkoda czasu! — warknął drugi. — Łagodnością nic nie wydobędziesz z niego! Zaczynamy...

Rozpalony do czerwoności pręt od którego szedł dym i żar, zbliżał się w kierunku obnażonych nóg Korskiego.

Dotykał ich prawie...

— Ach! — rykął Korski, nieludzkim głosem.

ROZDZIAŁ II.

Panna Jadzia.

Jadzia Dulembianka, córka zamożnego fabrykanta, nerwowo krążyła po wytwornie urządzonym saloniku.

Czemuż nie nadchodzi Korski? Stach, jej narzeczony? On zazwyczaj, taki punktualny.

Już dziewiąta wieczór, a miał być o siódmej...

Kilkakrotnie chwytała za słuchawkę telefonicznego aparatu, rzucając numer Korskiego. Lecz tam nie odzywał się nikt, bo Korski mieszkał po kawalersku, a gdy wychodził z domu, pokój jego pozostawał pusty.

Widocznie, był nieobecny. Cóż się z nim stało?

— Wypadła Stachowi, jaka nieoczekiwana przeszkoda? — z rozgoryczeniem pomyślała panna Jadzia. — Nieładnie z jego strony, że mnie nie zawiadomił! Porządną mu dam za to burę!

Och, gdybyż mogła dojrzeć panna Jadzia, że w tejże chwili, biedny Stach Korski, leżał związany na ceratowej kanapce, a groźny, rozżarzony do czerwoności żelazny pręt, unosił się nad nim!

— Niedobry! — szepnęła — Niedobry...

Panna Jadzia również miała swe poważne troski i sądziła, że Korski posłuży jej dobrą radą. Odkąd jej ojciec, starszy już wdowiec, zakochał się w tej przeklętej Marcie Dordonowej i wprowadził ją do swego domu, życie stawało się nie do zniesienia, a wrzód należało przeciąć jaknajszybciej.

W przedpokoju zabrzmiał przeciągły dzwonek. Rychło, rozwarły się, otwarte przez pokojówkę drzwi, a do saloniku wbiegła trzydziestoletnia, przystojna, o wybitnie wschodnim typie kobieta.

Marta Dordonowa. Silna brunetka, o zmysłowych ustach i wielkich wyrazistych oczach. Wyczytać w nich było można i namiętność i niezłomną wolę. Podobne osoby, nie cofają się przed niczem, a do celu dążą, nawet po trupach.

— Czy, zastałam dyrektora? — zagadnęła pannę Jadzię uśmiechając się na pozór przyjaźnie, choć oddawna zarysowała się pomiędzy niemi źle ukrywana niechęć.

Jadzia udała, iż nie widzi wyciągniętej w jej stronę dłoni, przybranej w białą rękawiczkę.

— Ojca niema w domu! — odrzekła sztywno. — Kazał panią przeprosić! Wypadło mu jakieś posiedzenie!

— W takim razie — Dordonowa nadal grała komedję czułości — zaczekamy na niego! Zechce mi pani, panno Jadziu, chyba dotrzymać towarzystwa?

— Pani, jeśli tego sobie życzy, może pozostać! — padła niegrzeczna odpowiedź. — Ale ja wyjdę z pokoju...

— Czemu?

— Bo żadnej przyjemności mi nie sprawia jej obecność, ani z nią pogawędka.

Policzki Dordonowej poczerwieniały.

— Panno Jadziu! — wymówiła. — Od pewnego czasu, zauważyłam, że pani mnie nienawidzi! Wolno zapytać, czemu się to dzieje? Czy dlatego, że zamierzam poślubić pani ojca?

Ostra zmarszczka zarysowała się na czole panny Jadzi.

— Skoro pani nalega — rzekła — szczerze odpowiem! Dawno już, pomiędzy nami powinno było nastąpić to wyjaśnienie! Skorzystam teraz z chwili, że ojciec w domu jest nieobecny! Tak! Nienawidzę panią, bo jest złą i przewrotną kobietą!

— Złą? Przewrotną? — tłumiony gniew zadźwięczał w głosie pani Marty.

— Tylko zła i przewrotna kobieta, może postępować, jak pani postępuje! Ma pani lat trzydzieści kilka, ojciec z górą sześćdziesiąt! Proszę więc, nie opowiadać, że pani go kocha! Jej chodzi wyłącznie o pieniądze...

Marta nie hamowała się dalej.

— A pani żal — syknęła — że mniej dla niej pozostanie!

— Och! — w głosie Jadzi zadźwięczało niekłamane oburzenie. — W jednej sukience gotowam wyjść z tego domu! Mam narzeczonego, przyspieszę datę ślubu i bez grosza od ojca, damy sobie radę! Lecz pani, za drugą matkę nie uznam nigdy! Więcej jeszcze... Nie daruję jej nigdy, że pragnie omotać i unieszczęśliwić starego człowieka, zaślepionego przez namiętność. Bo, do czego pani dąży? Wyciągnąć zeń jaknajwięcej i go zgubić...

— No... no...

— Uczynię wszystko, aby biednemu ojcu otworzyły się oczy!

Dordonowa, podniosła się ze złoconego krzesełka, na którem na chwilę zajęła miejsce.

— Nie zamierzam — oświadczyła ze znakomicie odegraną dumą — nadal słuchać pani wymysłów! Ani odpowiadać na jej niesłuszne posądzenia! Przemawia przez panią, dziwna do mnie nienawiść, a czas pokaże, jak bardzo się myliła! Lecz, pozwoli pani, że o treści dzisiejszej rozmowy powiadomię dyrektora. Niechaj, on decyduje...

— Wiedziałam — wykrzyknęła Jadzia z pogardą, — że pani tak postąpi! Przedstawi mnie pani, oczywiście, jako złą i zazdrosną dziewczynę! Bardzo proszę! Nie ulęknę się walki.

Trzasnęły drzwi. Dordonowa opuściła mieszkanie Dulembów.

Wsiadła do pierwszej napotkanej taksówki, rzucając szoferowi po cichu adres.

Rychło się znalazła pod nowoczesna kamienicą, na jednej z bocznych ulic. Dobrze znaną sobie drogą, przebiegła przez podwórko i zadzwoniła do małego, parterowego mieszkania.

Otworzył je, wysoki, wygolony mężczyzna i ze zdziwieniem zapytał:

— Tak wcześnie? Sądziłem, że później przyjdziesz!

— Zaszły nieoczekiwane wypadki — jęła pośpiesznie wyrzucać z siebie. — Dyrektora nie zastałam w domu, a ta mała poczyna się buntować!

— Buntować!

— Grozi, że nie dopuści do małżeństwa z ojcem! Radź, co robić?

Po twarzy mężczyzny przebiegł dziwny grymas.

— Gdy stary się zakocha — powiedział sentencjonalnie — nic go w namiętności nie powstrzyma! A przeszkody podniecają jeszcze bardziej!

— Tak! Pewna jestem tego idjoty! Lecz, ta Jadzia może nam porządnie zaszkodzić.

— Uprzedź Dulembę! — mruknął — Bóg wie co, może mu napleść dziewczyna!

— Na szczęście, nie wie nic o nas! — odrzekła, poczem, zmieniając temat zapytała. — Czy posuwają się twoje sprawy z Czukiewiczową?

— Nie nadzwyczajnie i trudno z nią trafić do ładu! Coprawda, nie otrzymała jeszcze tego, co miała otrzymać!

— Komplikacje?

— Nawet bardzo poważne! Obawiam się, że tamci będą mocniejsi od nas!

Marta zmarszczyła czoło. On, tymczasem, powstał ze swego miejsca.

— Skoroś wcześniej przyszła — powiedział — to wykorzystam tę chwilę! Pójdę do niej i przemówię jej do rozumu, bo czas nagli! A ty zajmij się dyrektorem...

W chwilę później Marta, w rzeczy samej dzwoniła do dyrektora Dulemby, wiedząc, gdzie go odszukać. Tajemniczy jej towarzyszy zaś dążył pośpiesznie na ulicę Kredytową.

 

— — — — — — — — — — — — — — —

 

Około północy dyrektor Dulemba powrócił do domu, w jaknajgorszym humorze. Był to średniego wzrostu, otyły sześćdziesięcioletni mężczyzna, którego niezwykle staranny ubiór oraz ufarbowane resztki włosów, okalające łysinę i uczernione wąsiki, świadczyły o spóźnionych pretensjach do młodości i chęci podobania się niewiastom.

Mamrotał on do siebie jakieś gniewne słowa, usta mu wykrzywiał wyraz zawzięty — i bez namysłu, podążył do pokoju, zajmowanego przez pannę Jadzię. Zastukał.

— Nie śpisz, jeszcze?

— Proszę, ojcze!

Panna Jadzia, choć znajdowała się w swej sypialni, nie myślała jeszcze o udaniu się na spoczynek. Trapiła ją nieobecność Korskiego, a sercem jej poczynał już targać niepokój, czy nie spotkał go, jaki nieoczekiwany wypadek.

Pozatem, przeczuwała, że rozmowa z panią Martą, pociągnie za sobą niemiłe konsekwencje.

Dyrektor wszedł, starannie zamknął drzwi za sobą, poczem przystanął przed zasłanym jedwabnemi poduszkami i poduszeczkami tapczanem, na którym siedziała jego córka.

— Coś ty znowu narobiła, nieznośna dziewczyno? — począł z tłumioną pasją.

W milczeniu podniosła nań swe wielkie, niby zdziwione oczy, udając nieświadomość.

— Nie rozumiem, papo?

Czerwona, zazwyczaj twarz Dulemby stała się prawie ponsowa.

— Jak śmiałaś się obejść w ten sposób, z panią Martą. Wszak wiesz, że jest moją narzeczoną i mimo twych dąsów ją poślubię! Zapraszam panią Martę do nas na kolację, sam zatrzymany dłużej na posiedzeniu, do domu na czas powrócić nie mogę, a ty, zamiast, przyjąć ją grzecznie, przyzwoicie, prawisz jej skandaliczne impertynencje.

Panna Jadzia nie zamierzała się zapierać.

— Żadne impertynencje! — odrzekła. — Powiedziałam tylko to, co mi oddawna leżało na sercu.

— Mianowicie?

— Że jest złą i przewrotną kobietą! Że, nie kocha cię wcale, ojcze, a pragnie tylko twoich pieniędzy!

Dyrektor aż się zgiął, jakby go trafił niespodziany cios.

— Na jakiej zasadzie, to mówisz?

— Na zasadzie, głębokiego, moralnego przekonania.

— Nieprawda! Wszystko to są twoje uprzedzenia i kaprysy! Pani Marta jest najzacniejszą kobietą i niejednokrotnie dała mi dowody wielkiego uczucia i przyjaźni!

Panna Jadzia zerwała się z tapczana i podbiegła do ojca. Wsparła swą rączkę na jego ramieniu i serdecznie zajrzała mu w oczy.

— Papo! — prosto z duszy biegły jej słowa. — Otrzeźwiej! Daj się przekonać! Co ty właściwie wiesz, o pani Marcie? Że jest przystojną i dobrze ubraną kobietą! Pozatem, nic! Bo niedawno przyjechała do Warszawy, podobno, z Rumunji! Czy znasz jej życie! Może to zwykła awanturnica, grająca świetnie komedję przywiązania? Taką kobietę pragniesz wprowadzić do naszego domu, na miejsce mojej nieboszczki matki, którąś ongi tak bardzo kochał?

Pod wpływem ostatnich wyrazów panienki, Dulemba drgnął i zbladł lekko. Ale, wnet, otrząsnął się z wrażenia. Ta wspaniała, zmysłowa Marta, działała nań tak, że gotów był wszystko dla niej poświęcić!

— Pozostawmy umarłych w spokoju! — wyrzekł nieco głuchym głosem. — I mnie się należy jeszcze coś od życia! Wszystkie twoje zarzuty, nie są oparte na niczem! Przez dziwny egoizm, pragniesz mnie pozbawić szczęścia! Ale, daremne są twe wysiłki.

— Daremne?

— Nie zmienię mego postanowienia! Poślubię panią Martę! Ty zaś, możesz ją w duszy nienawidzieć, ile ci się podoba, na pozór, jednak, musisz zachować formy zewnętrznej przyzwoitości!

— Nigdy nie zdobędę się na to!

— Tem bardziej, że wychodzisz za mąż za Korskiego i niedługo będziemy pod jednym dachem!

Panna Jadzia, choć bardzo jeszcze młoda osóbka, odziedziczyła po ojcu upór i stanowczość.

— Dopóki będę w tym domu — oświadczyła z energją — uczynię wszystko, co w mej mocy, aby nie odwiedzała go... ta Marta... Więcej jeszcze... Nawet, wbrew twej woli, postaram się ocalić cię, ojcze!..

Lecz i dyrektor, gwałtowny z natury, miał tej rozmowy dość.

— Milcz! — wybuchnął nagle wielkim gniewem — ty, bezczelna dziewczyno! W jaki sposób, odzywasz się do mnie? Za długo, znosiłem twoje fochy! Jestem, zdaje się, tu panem i nikt nie będzie narzucał mi swoich kaprysów! Więc zapowiadam! Albo, zmienisz natychmiast postępowanie, albo ty ustąpisz z mego domu! I zechciej, powstrzymać się na przyszłość od wszelkich uwag!

Odwrócił się od Jadzi, nie czekając na jej odpowiedź i trzęsąc się z oburzenia wybiegł z pokoju.

A ona tylko smutno pokiwała główką.

Rozdział III.

Walka o życie.

Świdrujące spojrzenia zamaskowanych mężczyzn wpijały się w twarz Korskiego.

Rozżarzony żelazny pręt dotknął jego obnażonej stopy. W mrocznej izbie czuć było swąd spalenizny.

— Bandyci! Mordercy! — ryknął z bólu i... szarpnął się gwałtownie.

— Smakuje? — zapytał złośliwie wyższy drab, pochylając się nad leżącym. — Zaśpiewasz?

Korski pojął, że tu żartów niema i że cało z pułapki nie wyjdzie.

A pręt zbliżał się znowu.

— Zastanów się?

Korski nagle powziął decyzję. Z nikąd nie mógł się spodziewać ratunku.

— Powiem! — wyrzucił z siebie zduszonym głosem, w którym dźwięczał ledwie tajony gniew i ból.

— Powiesz? — pręt oddalił się niespodzianie a biegnący od niego żar przestał parzyć Karskiego.

— Tak!

— Słuchamy?

— Dobrze! A czem wy zagwarantujecie, że skoro wyznam wam to, co posłyszałem, będę wolny i nie stanie mi się żadna krzywda?

Wyższy mężczyzna w masce wyrzekł uroczyście:

— Daję ci na to najświętsze słowo! Nie pragniemy, ani twej śmierci, ani kalectwa! Sam zmuszasz nas do okrucieństwa przez głupi upór! Powiesz i będziesz wolny... Doprawdy, osłem trzeba być, jak ty, żeby nadstawiać karku dla ludzi, których nieznasz wcale, a którzy może są zbrodniarzami.

Choć Korski miał już wyrobione zdanie, a za najgorszych łotrów, uważał swych oprawców, udał, że te argumenty przemawiają mu do przekonania. Zresztą, od kilku minut, w jego głowie zrodził się pewien plan.

— Więc, słuchajcie! — rzekł — Zapewniam was, że nie znam mężczyzny, który w moich oczach skonał i przedtem nie widziałem go nigdy...

— Wiemy o tem!

— Otóż, gdy upadł, mamrotał tylko słowa bez związku. Ukląkłem przy nim i przyłożyłem moje ucho do jego ust..

— Dalej... dalej...

— Wtedy dobiegły mnie wyrazy... Zawiadom, natychmiast Czukiewiczową, że umieram... Mieszka na Kredytowej.

Korski mówił to bez skrupułów, bo napastnicy, i tak wiedzieli, że udawał się na tę ulicę i do tej osoby. Ale dalszy ciąg postanowił zmienić.

— Wymienisz jej dwie cyfry! — powtarzał zlecenie umierającego. — Lecz, nie wspominaj o tem nikomu....

Nieznajomi w maskach, z widocznem podnieceniem, chwytali wyznanie Korskiego. To właśnie spodziewali się posłyszeć, a o te liczby im najwięcej chodziło.

— Cyfry? Jakie cyfry? Prędzej...

— 17 i 40! — skłamał najspokojniej, podczas, gdy prawdziwe liczby brzmiały 15 i 23.

— 17 i 40! — mruknął wyższy mężczyzna, jakby go te cyfry przejęły rozczarowaniem. — Nie rozumiem. A możeś się przesłyszał?

— Nie!

Nowa nieufność zabłysła w świdrujących oczach, za maską.

— Może starasz się wprowadzić nas w błąd!

— Powiadam wam, że nie! Toć nie mogę wam wymieniać innych liczb, niżli te, jakie dotarły do mego słuchu! Jeśli, wzbraniałem się, wymienić je dotychczas, to dlatego, że przysięgłem umierającemu zachować tajemnicę! Ale, w rzeczy samej, namyśliłem się, że niema potrzeby dla całkowicie obcego człowieka narażać się na niebezpieczeństwo i kalectwo!

Wymawiając to, z akcentami świetnie udanej szczerości, Korski spozierał uważnie na swych oprawców i cieszył się w duchu ze swej drobnej zemsty.

Bo, zamaskowani mężczyźni, spoglądali teraz na siebie nawzajem, jakby milcząco szukając rady jeden u drugiego.

— 17 i 40! — wyrzekł, wreszcie, niższy po namyśle. — Cóż, możebne! Sądzę, że ten gagatek nas nie zwodzi!

— Zapewniam...

Drugi napastnik zdążył się też zastanowić.

— Nie miałby celu! — mruknął. — Skoro raz zdecydował się mówić. Przedtem, bawił się tylko w jakieś niezrozumiałe bohaterstwa! Więc, napewno te liczby?

— Tak!

— Ano — dodał, niby kończąc jakąś swą myśl — sprawdzimy!

A ty — zwrócił się do Korskiego — jeślisz nałgał to mocno tego pożałujesz! Bo wszędzie cię odszukamy i potrafimy po raz drugi w nasze ręce pochwycić. Jak z twych papierów wynika, które pozwoliliśmy sobie przejrzeć, nazywasz się Korski, zamieszkujesz na Wspólnej i jesteś literatem.

Całą siłą woli ukrył mimowolne drżenie.

— Nie skłamałem!

— Tem lepiej! Gdyż my dotrzymujemy słowa i wnet będziesz wolny! Moglibyśmy cię zabić, żebyś nigdy przeciw nam nie świadczył, lecz nie lubię niepotrzebnych zbrodni! Nawet, znaczna krzywda ci się nie stała, bo żelazny pręt dotknął cię tylko lekko i oparzył powierzchownie...

Istotnie, Korski nie czuł wielkiego bólu.

— A teraz!... — wymówił wyższy nieznajomy.

Jakaś chustka spadła na twarz Korskiego. Znów poczuł słodki i mdły zapach chloroformu. Ponownie, stracił przytomność.

Tym razem ocknął się w szczerem polu, a chłodny wiatr muskał jego policzki. Zdala pluskała Wisła, świeciły tysiączne światła Warszawy i długa galerja latarni mostu Poniatowskiego.

— Dotrzymali słowa! — mruknął, przypominając sobie przeżytą przygodę. — A wywieźli, pewnie, w przeciwną stronę, abym nie mógł odszukać miejsca, gdzie się nademną znęcano...

Obmacał kieszenie. Nie brakło ani dokumentów, ani portfelu z pieniędzmi, ani zegarka. Był ubrany, jak poprzednio w futro i obuty, a obok na ziemi spoczywał kapelusz. Słowem, nic nie przypominało, że niedawno jeszcze znajdował się w jakiejś katowni. Nawet, gdy powstał na nogi i stąpnął, rana nie odezwała się bardzo dotkliwie, bo choć piekła trochę, mógł chodzić bez trudu.

Mimo to, jednak, w Korskim zagrała podrażniona ambicja. W taki sposób, nikt jeszcze w życiu, z nim, znanym literatem, się nie obszedł.

— Hycle! Psie krwie! Zbiry! — jął kląć głośno z pasją. — I ja pragnąłbym w życiu spotkać się z wami, żeby wam się odwdzięczyć! Ale, z dobrym browningiem w kieszeni! Bogu dzięki, że w ostatniej chwili, wpadłem na pomysł, aby was wystrychnąć na dudków.

O ich zemście teraz nie myślał wcale.

— Psie krwie! — powtórzył.

Sprawdził godzinę. Dochodziła północ, a jego porwano o siódmej. Co, teraz czynić? Zawiadomić Jadzię? Pewnie, niepokoi się maleństwo! Lecz, jest już zbyt późno, może nie podejść do telefonu, a z dyrektorem Dulembą, Korski nie znajdował się w jaknajlepszych stosunkach.

Odłoży to do jutra, a Jadzia, gdy opowie jej szczerze o przygodzie, niesłowność mu wybaczy.

Co robić? Zawiadomić policję? Niema sensu, zresztą musiałby wyznać wszystko. Lecz, przecież pozostaje niewykonane zlecenie. Owa, pani Czukiewiczowa. Skoro przez nią nacierpiał się tyle, niechaj choć tę tajemniczą osobę ujrzy!

Literaci, to naród lekkomyślny! Wcale się nie zastanawiał nad tem, że może być znów przez swych prześladowców śledzony i popadnie w nowe tarapaty i przygody.

Podniecona wyobraźnia, rysowała mu obrazy niezwykłe w związku z liczbami 15 i 23 — a sam przed sobą usprawiedliwiał się w duchu, że ta pani Czukiewiczowa, nie może się rozgniewać o tak późną, nocną wizytę, skoro się dowie, jakie okoliczności ją wywołały.

Kulejąc, ruszył z miejsca.

ROZDZIAŁ IV.

PANI MARJA CZUKIEWICZOWA.

W salonie wytwornego pięciopokojowego apartamentu na Kredytowej, na którego drzwiach na mosiężnej tabliczce widniał, widocznie dla większego szyku, napis w języku francuskim: Marie de Czukiewicz, zajmowały miejsce dwie osoby.

Jedną z nich był elegancki, wysoki trzydziestoletni mężczyzna, ten sam, jakiego, niedawno odwiedziła pani Marta Dordonowa, drugą zaś postawna blondyna, właścicielka mieszkania, Maria Czukiewiczowa.

Musiała ona liczyć, z górą lat czterdzieści, lecz była świetnie zakonserwowana, uszminkowana znakomicie, efektowna i mogła się jeszcze bardzo podobać. Strój pochodził, napewno, z pierwszorzędnych magazynów, nóżka była przybrana w najkokieteryjniejszy pantofelek i wyzywająco wysuwała się z pod sukni.

Ale, choć wizyta trwać musiała dłużej, znać było, że ta poza nie jest umyślna i że pani Marja, nie ma zamiaru uwodzić swego gościa. Na twarzy jej rysowało się raczej zniecierpliwienie i znudzenie, a na rzucane zapytania, odpowiadała jeno monosylabami.

Wreszcie, zbrakło jej, widocznie, cierpliwości.

— Mój Ralfie! — rzekła do swego towarzysza, który niedbale rozwalony na obitej jedwabiem kanapce, wciąż o czemś rozprawiał. — Czy wolno zapytać, jaki jest powód twych częstych u mnie odwiedzin?

Udał zdziwienie.

— Tylko, szczera życzliwość! — odparł, podnosząc brwi do góry. — Wiesz, jak cię lubię, Mary...

Lecz, ona skrzywiła się z niesmakiem.

— Dajmy temu spokój! Odkąd, pojawiłeś się z powrotem w Warszawie, przybiegasz do mnie, czy cię proszę, czy nie proszę! Łączył nas kiedyś, istotnie, bliższy stosunek, ale sam chyba rozumiesz, ile po tej znajomości pozostało niesmaku! Znam cię, na tyle dobrze, że wiem, iż nikogo bezinteresownie nie zaszczycasz swą przyjaźnią! Mów, wyraźnie, o co ci chodzi!

Pan Ralf, ongi tancerz zawodowy, który w ten sposób zcudzoziemszczył swe demokratyczne imię Antoniego, rozejrzał się po bogatem, stylowem urządzeniu saloniku i cicho szepnął.

— Domyśliłaś się, Mary...

— Więc?

— Znalazłem się w ciężkich kłopotach finansowych!

Zaśmiała się, urywanym, nerwowym śmiechem.

— To cię sprowadza! Wiedziałam od początku! Niestety, nie licz na mnie! Nie jestem już tą zakochaną gęsią, która ci ongi napychała kieszenie!

— Przecież jesteś bogata!

— Bogata? Mylisz się! Poniosłam na giełdzie wielkie straty! Część mojej biżuterji, którą dałam do naprawy, przepadła u tego jubilera Grabia-Grabińskiego...

— Hm... no... tak...

— Daruj więc, ale nie mogę ci służyć żadną pomocą.

Lecz na jego twarzy, błąkał się teraz złośliwy uśmieszek.

— A Brasin? — rzucił.

Nagle pobladła.

— Brasin? Skąd ty wiesz o Brasinie?

On uśmiechał się coraz ironiczniej.

— Moim obowiązkiem jest wiedzieć wszystko! Szczególniej, gdy się ma do czynienia z taką, jak ty, kapryśną kobietą!

Z wytwornej pani Czukiewiczowej niespodzianie opadła maska. Przypomniała sobie czasy, kiedy miast wielkokwiatowej damy, była tylko podrzędną, kabaretową artystką.

— Alfonsie! Szantażysto! — krzyknęło w porywie niepohamowanego gniewu. — Zamierzasz mnie szantażować? To ci się nie uda!

Lecz, jego nie przeraził ten wybuch.

— Kto, co nazywa szantażem! — bezczelnie zajrzał jej w oczy. — Ja używam tylko wtedy tego środka, gdy ktoś nazbyt twardy, nie chce mi udzielić pożyczki!

Czukiewiczowa porwała się z miejsca i tupnęła ładną nóżką.

— Precz z mego domu! Wynoś się w tej chwili!

I on powstał.

— Skoro sobie tego życzysz — wyrzekł powoli — odejdę! Ale, przódy pozwól, że ci nadmienię o pewnej tranzakcji, jaką zamierzałaś dokonać z Brasinem! Bardzo sprytna kombinacja! Są nawet ludzie, zdecydowani na wszystko, którzy zamierzają jej przeszkodzić! Jak sądzisz? Coby nastąpiło, gdyby te informacje dotarły do wiadomości publicznej?

— Łotrze!

— Tylko bez wymysłów! A teraz odchodzę!

Lecz, obecnie ona zastąpiła mu drogę. Na czole jej rosiły się krople potu.

— Ile, chcesz? — padło zapytanie ochrypłym nieco głosem.

On, całkowicie pewny siebie, przymrużywszy oko, jął cedzić powoli.

— Niewiele, Mary! Niewiele! Bo wchodzę w twoje położenie, żeś poniosła straty na giełdzie i ograbił cię ten Grabia-Grabiński! Zawsze byłem przyzwoitym człowiekiem! Na początek, dasz więc, teraz tysiączkę... a później, kiedy wasza „kombinacja“ dojdzie do skutku, a ma to, o ile się nie mylę, nastąpić jutro, albo pojutrze, doręczysz mi dziesięć tysięcy...

— Zbóju!... Oprawco!... — jęknęła — Tysiąc!... Dziesięć tysięcy!....

— Mary! Przecież to taki drobiazg w porównaniu do tego, co ty dostajesz!

— Ładny drobiazg!

— Zresztą, nie nalegam! Tylko...

Zrozumiała nową pogróżkę. Najchętniej wypoliczkowałaby teraz tego aroganckiego łobuza, lecz, niestety, wypada z nim politykować. W jaki sposób zdołał wywąchać wszystko i o „kombinacji“ i o Brasinie? Niepojęte! Należy jaknajszybciej porozumieć się z Brasinem, bo ten łotr na tych sumach nie poprzestanie.