Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Lepiej dobrze zbadaj przeszłość terenu, na którym planujesz zamieszkać.Senne, niewielkie miasteczko w USA. Nudno, ale spokojnie. Do czasu! Napięcia zachodzące pod powierzchnią szarej codzienności w końcu doprowadzają do gwałtownych wydarzeń w lokalnym barze. Na mieszkańców pada strach. Miejscowy architekt i szeryf próbują rozeznać się w mrocznych relacjach, jakie łączą członków małej społeczności. Problem ma jednak swoje źródło dużo głębiej, w przeszłości osady. Powieść może przywodzić skojarzenia z serialem "Miasteczko Twin Peaks". Przypadnie do gustu fanom pisarstwa Stephena Kinga. Senne, niepozorne miasteczko na amerykańskiej prowincji. Mieszkańcy, którzy wiedzą o sobie wszystko, nawet więcej niż byliby skłonni oficjalnie przyznać. Utrzymywana przez lata harmonia zostaje zaburzona przez serię brutalnych wydarzeń. A to dopiero początek kłopotów... Uwolnione demony przeszłości nie dadzą o sobie szybko zapomnieć.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 576
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Adam Zalewski
Edycja Limitowana
Konsultacja Marek Zalewski
Saga
Biała wiedźma
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2008, 2023 Adam Zalewski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728559741
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Moim najbliższym,
Irenie i Markowi
REBEKA
Ponad konarami sosen bezszelestnie przemknął nietoperz. Zatoczył szeroki krąg i niemal prażąc się w płomieniach sporego ogniska, poszybował w granatową ciemność.
Młody mężczyzna z zainteresowaniem obserwował jego obłąkańczy lot. Przez chwilę miał okrutną nadzieję, że skrzydlaty stwór pacnie w środek roznieconego żaru, lecz choć nic takiego nie nastąpiło, na samą myśl o podobnej ewentualności parsknął chrapliwym śmiechem.
Od wielu dni nie czuł się równie dobrze. Może było to zasługą jego wyjątkowych starań, a może urok pełnej żaru i namiętności nocy otworzył przed nim kolejny rozdział romantycznej historii.
Sięgnął po ulubione papierosy i, wyciągając z kieszeni bluzy nieco zmiętą paczkę, zapatrzył się w wielką tarczę księżyca, która zawisła nad nim oraz nad jego niezwykłym dziełem, świecąc niczym pocętkowany plamami ogromny lampion.
Z lubością zaciągnął się wonnym dymem, po czym ponownie pochylił się nad nagim brzuchem dziewczyny i końcem języka zaczął pieścić jej gładką skórę, zlizując słone kropelki potu.
Nie był to aksamitny brzuch jego wybranej, lecz poprzez swoją nagość oraz drżenie ciało dziewczyny było mu w tej chwili bliskie niczym ciało kochanki.
Oślepiająco jasna noc. Delikatny powiew wiatru dobiegający znad trzcinowych szuwarów porastających brzeg niedalekiej rzeki. Sina poświata miesiąca mącona przepływającymi ławicami obłoków. Czuł, że ogarnia go nastrój mistycznej ekstazy.
Dziewczyna wyprężyła się gwałtownie, lecz on nie znosił pośpiechu. Chwile oczekiwania kochał najbardziej. Klęcząc nad jej bujnym młodym ciałem, uniósł głowę i potoczył wzrokiem dokoła. Jego skupioną dotąd twarz rozjaśnił uśmiech szczerej radości. Jeszcze nigdy przy jednym ognisku nie zgromadził tak wielu świadków własnej fantazji. Patrząc na nich, poczuł przypływ dumy.
Leżeli oddaleni od siebie o kilka stóp, nagimi ciałami tworząc pięcioosobowy krąg. Dwie dziewczyny oraz trzech młodych chłopców. Ich twarze i okrwawione ciała zwolna powlekał siny całun śmierci. Pozostała ta jedna, wyjątkowa piękna, jęcząca pod jego ciężarem. Z jej rozwartych nozdrzy dwie krwawe strużki spływały na kneblującą usta taśmę. Płynąca po szyi krew rosiła wygniecioną trawę drobnym deszczem uchodzącego życia, choć naciął ją delikatnie i niezbyt głęboko. Przez blisko kwadrans napawał wzrok powolną agonią, lecz wreszcie postanowił dłużej nie czekać. Zbyt wiele pracy miał jeszcze przed sobą.
Sięgnął po leżący obok nóż. Chwilę później spod samoprzylepnej taśmy rozległ się stłumiony charkot.
- Tak ci się spieszy? – Przerażająco spokojny szept zaszumiał przy uchu konającej. – Dobrze, dołącz do nich. Chętnie bym cię jeszcze posłuchał, ale czas ucieka. Moja strata.
Podniósł się z klęczek, sięgnął po leżącą w trawie bluzkę i staranie wytarł do sucha ostrze noża, w którego klindze złowrogim błyskiem odbiło się sine światło księżyca.
John Adams obudził się przed świtem. Nie musiał patrzeć na stojący przy łóżku budzik, żeby stwierdzić, że jest jeszcze wcześnie. Na dworze było zupełnie ciemno. Spoza siatki zabezpieczającej ogrodowe drzwi doleciał głos lelka i - jak zawsze w takich przypadkach - John uśmiechnął
się w ciemności. Latem zdarzało się to bardzo często.
Leżał spokojnie, rozkoszując się rześkością i zapachem powietrza – cudowną wonią wczesnego lata w Maine. Ciemność na dworze zaczęła powoli szarzeć, a do gwizdania lelka przyłączyły się inne ptaki. Poza ich śpiewem nic nie zakłócało magicznej ciszy. Nie było słychać nawet żab znad sadzawki, leżącej na skraju jego posiadłości.
Uśmiechnął się do własnych myśli.. Trudno mówić o „posiadłości”, kiedy gospodaruje się na sześciu akrach ziemi, lecz on marzył o tym od zawsze. Jeszcze wtedy, kiedy oboje z żoną byli młodzi i mieszkali na zachodnich przedmieściach Portland. Pamiętał jednorodzinne domki, gładko przystrzyżone trawniki, wstęgę gładkiego asfaltu, rozłożyste jawory z nieodłącznymi drzewnymi domkami oraz poranną gazetę na trawniku przy drzwiach. Dla wielu małżeństw był to wymarzony standard, lecz chociaż Becky była tym zachwycona, John zachował cichą rezerwę. Nie chciał sprawiać żonie przykrości. Wiedział ile znaczy dla niej ich „wspaniały dom”. On sam marzył o kawałku własnego gruntu, niekoniecznie w Portland.
Nie lubił dużych miast. Z Portland wiązała go niezła praca. Architekt po bostońskiej uczelni bez większego trudu otrzymał etat się w biurze projektowym Crandle & Sons Trust - jednej z najlepiej prosperujących firm budowlanych w Maine.
Kiedy wiosną siedemdziesiątego pierwszego poznał Rebekę Stern, pracował już półtora roku i zaczęło mu się nieźle powodzić. Zgodził się zamieszkać w ofiarowanym przez teściów domku głównie dlatego, by nie ranić Becky. Ona i jej bliźniacza siostra Sara były takimi córkami, o jakich marzy każdy. John, który już od trzech lat nie miał rodziców, odnalazł w teściach ciepło i życzliwość. Byli Żydami, ale niezbyt religijnymi. Oboje stanowili sympatyczną parę. Matka Becky była miłą puszystą brunetką o zawsze uśmiechniętych oczach. Świetnie gotowała, i to nie tylko dania kuchni żydowskiej.
A najważniejsze, że ofiarowali mu najlepszą dziewczynę, jaką mógł sobie wymarzyć.. W zasadzie nie należał do ludzi towarzyskich, co wprawiało go w pewne zakłopotanie, jednak Becky zawsze stała u jego boku. Nigdy nie powiedziała mu, jak ważny jest dla niej, ale on wiedział, że żona dobrze rozumie, co znaczy „na dobre i złe”. Potrafił ten fakt docenić.
***
Tego ranka Becky jeszcze spała. Zazwyczaj spała długo i nawet lubił ten zwyczaj. Nie było nic bardziej fajnego niż obcować sam na sam ze światem, wiedząc jednocześnie, że za jakiś czas zacznie się poranna krzątanina w pokoju obok, gdzie budzi się ktoś dzielący z tobą życie. Leżał spokojnie, dopóki nie usłyszał dobiegającego znad ogrodowej sadzawki rechotu żab.
Na dworze zrobiło się widno, a do pokoju wpłynął poranny chłód. John poruszył palcami. Czasem strzelały, lecz nie dziś. Było dobrze i błogo.
Pomyślał o porannej kawie, bez której nie potrafił funkcjonować Uniósł w górę tułów, przekręcił się na posłaniu i opuścił nogi na podłogę. Stopy natychmiast odnalazły ciepłe laczki dokładnie tam, gdzie zostawił je wczoraj.
- O Jezu! Jest super! – mruknął, siedząc na łóżku i przecierając oczy.
Wtedy właśnie od strony lasu, który ciągnął się za drogą wzdłuż ogrodzenia ku północy, dobiegł dziwny dźwięk. Nie słyszał go nigdy przedtem i w pierwszej chwili nie wiedział nawet, co usłyszał. Podniósł głowę, kiedy dźwięk rozległ się ponownie. Nie pasował do sielskiego klimatu poranków i kawy o świcie. Był czymś, co usłyszał po raz pierwszy w życiu. Ponure ni to wycie, ni to ryk, ni jęk.
O do diabła! – pomyślał, czując, jak plecy pokrywają mu się gęsią skórką. Przypomniało mu to przez chwilę słyszany w okolicach Anchorage ryk wapiti, ale jakiś inny, jakby ludzki.
- Chryste! Co za diabeł?
Wszystko dookoła zamilkło. Lasówki, lelki, żaby nad sadzawką - wszystko. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, zrozumiał że nie uległ złudzeniu i po grzbiecie ponownie przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz..
- John!
Odwrócił głowę tak gwałtownie, że poczuł bolesne szarpnięcie w karku.
Becky stała w drzwiach swojej sypialni, a jej wygląd nie był tym oczekiwanym i miłym.
Jest przerażona jak nigdy – pomyślał i następna fala dreszczy przebiegła mu po plecach. Nie widział dokładnie twarzy żony. W półmroku pokoju była zaledwie jasną plamą Widział wyraźnie jedynie jej przerażone oczy, dostrzegając w nich odbicie własnego lęku i niepewności.
- Co to było, Johnny? – zapytała drżącym głosem.
- A bo ja wiem? Pewnie jakieś zwierzę.
Omal się nie roześmiał. Zdał sobie sprawę, że oboje mieszkali tu już dość długo i nigdy przedtem nie słyszeli niczego podobnego. Ale dzisiaj tak. Bez wątpienia. I choć w zasadzie nic więcej się nie wydarzyło, nie potrafił przejść nad tym do porządku. Wiedział, że ona czuje podobnie.
Usłyszał stąpanie bosych stóp i ledwie miał czas się podnieść, gdy przypadła do niego. Objął ją i przytulił niezdarnie, nie tak, jak każdego ranka. Przez chwilę zastanawiał się, czy czasem nie śni, ale dygocące ciało Becky wyraźnie temu przeczyło. Przytulił ją mocno do piersi, czując jak uspokaja się w jego ramionach. Sam też poczuł się lepiej. Krzyk już się nie powtórzył, a po kilku chwilach odezwały się ptaki i żaby.
- Wypijemy kawę? – Posłał żonie wątły uśmiech.
- Już robię, kochanie.
Z wyraźną ulgą oderwała się od męża, wracając do normalnego życia. Ucieszył się, że nie poczuła kolejnej fali dreszczy, które targnęły jego ciałem, bo za nic w świecie nie chciałby powtórzyć jej czegoś, co właśnie mu się przypomniało - historii, która wydarzyła się dawno temu i o której starał się zapomnieć. Aż do dziś.
***
To było jakieś osiem lat temu. Cedar Peak nie miało jeszcze tylu mieszkańców. Liczyło niespełna sto rodzin i - jak w każdej amerykańskiej pipidówce, skąd do najbliższej stanówki jechało się dwadzieścia mil utwardzoną jednopasmówką - w tej garstce ludzi udało się pomieścić niemal cały przekrój amerykańskiego społeczeństwa.
Potomkowie angielskich emigrantów, Włosi, Skandynawowie, kilkanaście francuskich rodzin, Kanadyjczycy, Żydzi, a nawet dwóch Meksykanów i jedna rodzina czarnych. No i oczywiście, wzdłuż lasu, w kierunku oceanu, cała ulica angielsko-irlandzkich mieszańców. Nie byle co - trzydzieści domów i wielki, drewniany kościół katolicki z wieżą, która jakimś cudem nigdy się nie zawaliła, chociaż obiekt stawiano bez żadnych projektów.
Adamsowie mieszkali dwie mile na północ od miasta w spokojnej protestanckiej dzielnicy. Mieli swój własny kościół, własnego pastora i własny bar „U Erniego”, gdzie chodziło się latem na szklankę zimnego piwa i na popołudniowy stek z frytkami i sałatą. Od lasu oddzielała ich wspomniana jednopasmówka, biegnąca na północ do stanowej dwieściedwójki, którą stary Bill Mathews z uporem rdzennego wsiuna z angielskiego zadupia nazywał „tą tam prostą”. Pomiędzy drogą a lasem płynął spory strumień, zwany Beaver Creek, choć nikt nigdy nie widział tam bobrów.
Miejsce było piękne. Między ich domem i drogą rósł rozłożysty jesion. John lubił słuchać szumu liści za okienną siatką. Gałęzie sięgały niemal okna jego pracowni na piętrze, w której, od czasu choroby, zarabiał na utrzymanie, kreśląc przy komputerze. Na szczęście Cedar Peak się rozwijało i na brak pracy nie musiał narzekać, zwłaszcza że Marion Selznick z magistratu podsyłała mu co lepszych klientów.
Obie z Becky zaprzyjaźniły się niemal w chwili, kiedy Adamsowie tu zamieszkali i kiedy Becky dostała pracę w miejskiej bibliotece. Marion zajmowała się wtedy oświatą. Jej mąż Bob, kierowca w pobliskiej fabryce mebli, był prostym, ale miłym facetem. Marion śmiała się, że większość jego erudycji pochodzi z lektury pism, które w sklepie na Saskatuan Road były udostępniane - ze względu na dzieci - jedynie spod lady. Ona sama czytała dużo. Może dlatego jej przyjaźń z Becky zaczęła się w bibliotece. Potem było już tylko lepiej. Selznickowie zapraszali często Adamsów na steki - Bob miał prawdziwy talent do grillowania.
***
Do diabła! – pomyślał Adams. – Co mi chodzi po głowie?
To, co rozbłysło w jego mózgu niczym oślepiająca raca, zdarzyło się jakieś osiem lat temu. Też był to letni poranek, a w tranzystorku, który przytroczył do pasa, śpiewała Debbie Harry z zespołem Blondie. Lubił ich muzykę. Idąc krętą ścieżką powyżej głównej drogi, rozkoszował się każdym dźwiękiem. Właśnie wtedy stało się to wszystko.
Po lewej stronie zakręt ścieżki wznosił się przy wielkim brunatnym głazie, a za nim leżało coś, co w pierwszej chwili wziął za zwłoki dziecka. Wyglądało dość paskudnie. Małe, spowite w bandaże zawiniątko, było przesiąknięte krwią. Nie musiał tego dotykać - była to z całą pewnością krew i to w dużej ilości. Pokrywała nie tylko zagadkowy przedmiot, lecz także źdźbła traw i całą ziemię w pobliżu. Upiornie brzęcząca chmura krążących much tylko to potwierdzała.
Stanął jak wryty, czując że oblewa go fala gorąca. Drżącą dłonią wyłączył tranzystor. Po chwili krew skandynawskich przodków wzięła górę nad paniką i postąpił naprzód. Pochylił się nad zawiniątkiem, gdy nagle dookoła zapanowała cisza. Zamilkły ptaki, odleciały muchy, nawet gałęzie drzew przestały szeleścić, choć czuł na twarzy ciepły powiew wiatru.
Zawiniątko nie było niemowlęciem. To, co w pierwszej chwili wziął za okrwawioną główkę, okazało się zaciśniętą pięścią, a rzekomy korpus - naciętym i urwanym w łokciu ramieniem. Spomiędzy bandaży wystawały strzępy żył i mięśni, spośród których sterczała wyłamana ze stawu kość.
John wyprostował się i trącił zawiniątko nogą. Ciszę przerwał suchy szelest bandaża, dziwnie nienaturalny, gdyż krew na tkaninie była dość świeża, jak ocenił po kolorze. Kończyna potoczyła się po trawie, a całun, spowijający dłoń, nieco się rozwinął. John mógł teraz stwierdzić, że była to ręka kobiety. Świadczyły o tym delikatne palce i fioletowo pomalowane paznokcie, z których trzy środkowe wbite były aż po opuszki palców w skórę dłoni. Ponownie zapadła cisza i tym razem zdał sobie z niej sprawę. Rozejrzał się dookoła, czując że czyste dotąd powietrze zamieniło się w drżącą galaretę. Po czole i karku popłynęły mu strużki potu i wtedy nagle zza lasu doleciał odgłos dalekiego gromu. Majestatycznie i groźnie przetoczył się w gęstym powietrzu. Adams wzdrygnął się gwałtownie. Poczuł lodowaty dreszcz na plecach i skroniach. Usta wypełniła mu suchość, a żołądek skurczył się gwałtownie. Ledwo zdążył się pochylić.
***
Szeryf Jeff Standfield zahamował tak gwałtownie, że tył policyjnego dodge'a zarzuciło po asfalcie. Gdyby tego nie zrobił, historia Johna skończyłaby się w tym miejscu.
Oszołomionym wzrokiem znad ciemnych okularów, które zsunęły mu się na koniec nosa, szeryf wpatrywał się w „ tego durnego architekta”, który wyskoczył z bocznej ścieżki na środek drogi, prosto pod maskę radiowozu.
- Sukinkot!- Policjant syknął przez zaciśnięte zęby, czując że do głowy uderza mu krew, a szyja i twarz zaczynają palić.
- Twój temperament kiedyś cię zabije.- mawiała Helen Standfield, patrząc na męża z troską. Istotnie, był nieco zbyt impulsywny. Zdawał sobie sprawę z własnej słabości, usilnie starając się z nią walczyć. Tak było także tym razem. Kiedy otworzył drzwi samochodu, okulary tkwiły mu już prawidłowo na nosie i tylko czerwony kolor szyi oraz twarzy mógł świadczyć o wewnętrznym wzburzeniu.
- Panie Adams! John! - Szeryf nie miał zwyczaju mówić po imieniu do ludzi, z którymi nie pił, a z tym architektem nie pił z pewnością. Tym razem zrobił wyjątek. Facet wyglądał jak nawiedzony i choć Jeff nigdy za nim nie przepadał, zrobiło mu się gościa żal. Poza tym, coś tu się działo i chyba nie było to nic dobrego. Mówiły o tym przerażone oczy Adamsa i urywany oddech, który z donośnym świstem dobywał się z jego otwartych ust. Szeryfa uderzyło coś innego - twarz faceta, która powinna być rumiana, a raczej czerwona, sądząc po tym, z jakim impetem tamten wypadł na drogę.
Jest biała jak mleko – stwierdził w duchu Standfield. Szybkim spojrzeniem obrzucił chaszcze pokrywające stok, po czym zwrócił się do architekta:
- Co się stało, John? Możesz mówić?
Tamten skinął głową, lecz tak niezdecydowanie, że nie wiadomo było, czy jest to potwierdzenie, czy zaprzeczenie, jednak po chwili odezwał się chrapliwym szeptem:
- Tam - wskazał zarośla, z których wypadł. - Jezu przenajświętszy!
Szeryf poczuł kopnięcie adrenaliny. Prawą ręką odbezpieczył kaburę, lewą położył na ramieniu Adamsa. Gość dygotał, jak gdyby przed chwilą wylazł z przerębla.
Jest przerażony na maksa. – ocenił Standfield i choć w chaszczach panowała cisza, ponownie poczuł się nieswojo. Trwało to krótko, rutyna wzięła górę. Coś było nie tak i należało to wyjaśnić.
- Spokojnie John. Wyluzuj, OK? Co się tam wydarzyło? - Policjant wskazał głową w stronę leśnego wzgórza. – Potrzebujesz pomocy?
- Szeryfie – głos Adamsa wyraźnie się załamywał. - widziałem na ścieżce rękę.
- Co takiego? – Standfieldowi opadła szczęka. – Jaką rękę?
- Ludzką! Zwyczajną, pieprzoną, urwaną rękę! – wybuchnął Adams. - Leży jakieś trzysta jardów w górę przy ścieżce. Może trochę dalej. Nie wiem!
- Psia mać – sapnął Standfield. – No to mamy problem.
Spojrzał na architekta.
- Panie Adams – powrócił do oficjalnej formy. - Może mnie pan tam zaprowadzić?
Architekt potrząsnął głową.
- Sam pan trafi. Ja tego już nie chcę oglądać. Musi pan dojść do wielkiego głazu. Ręka leży tuż obok. Zaczekam tutaj, jeśli pan pozwoli.
- Jasne. – Szeryf stwierdził, że tamten istotnie wygląda nie najlepiej. - Niedługo wrócę, niech pan zaczeka w radiowozie.
Patrzył przez chwilę na gościa ładującego się na tylne siedzenie dodge'a, po czym ruszył ścieżką w zarośla.
Nie musiał iść długo. Po pięciu minutach zobaczył na wzniesieniu za zakrętem ogromny kamień. Gęsta trawa przy ścieżce była w tym miejscu wyraźnie wydeptana. Policjant podszedł bliżej, rozglądając się czujnie dookoła. Niczego nie zauważył, dopóki nie stanął przy samym głazie. Nie było tam żadnej ręki, ani niczego innego. Z jednym wyjątkiem. Przy kamieniu tańczyła cała czereda much. To zresztą nie było właściwe określenie.
Minitrąba powietrzna – pomyślał Standfield. Tylu much w jednym miejscu nigdy dotąd nie widział. Krążyły zwartym lejem nad wygniecioną trawą, a ich brzęczenie brzmiało niesamowicie w panującej ciszy. Bo wokoło panowała absolutna cisza. Żadnych świerszczy, ptaków, żadnego skrzypienia drzew, ani szelestu liści. Pomimo wiatru. Wierzchołki chwiejących się sosen czyniły to bezgłośnie.
Jak w niemym kinie – pomyślał Jeff i po raz trzeci tego dnia poczuł mrowienie na skroniach. Jeszcze raz rozejrzał się uważnie dookoła.
***
Adams uchylił drzwi samochodu i opuścił nogi na ziemię. Musiał zapalić, a nie chciał kopcić w radiowozie. Wysiadł i oparłszy się o bagażnik, wydobył papierosy. Pierwszy raz zaciągnął się tak głęboko, że poczuł zawrót głowy. Raptem palce trzymające papierosa zadrżały. To, co dało się słyszeć z głębi lasu, nie było odgłosem zapowiadanej od rana burzy. Były to dwa strzały z czterdziestkipiątki, oddane po sobie tak szybko, że zlały się niemal w jeden huk.
- Boże – wyszeptał i ponownie poczuł falę przenikającego ciało zimna. Nie bardzo wiedział co robić i w gruncie rzeczy nie zrobił nic, stojąc w bezruchu przy samochodzie. Po dłuższej chwili poczuł przypływ ulgi, który spłynął na niego na przekór wszystkiemu – ulgi, że nie oszalał, że naprawdę zobaczył to, co zobaczył.
A potem nagle na drogę wyszedł z zarośli szeryf. Szedł spokojnie, bez pośpiechu. Podszedł wprost do Johna. Cała jego opalenizna gdzieś znikła, a jeśli zbyt często czerwieniała mu twarz, to na pewno nie teraz. Poprzez okulary, które ciągle tkwiły na nosie policjanta, Adams nie mógł dostrzec jego oczu, ale przysiągłby, że nie są to oczy pewnego siebie stróża prawa. Przez chwilę stali w milczeniu, a potem szeryf uniósł rękę i położył ją ciężkim ruchem na ramieniu architekta.
- John – odezwał się cichym głosem, ale Adams usłyszał go bez problemu. - Nie było tam żadnej ręki, żadnej krwi, ani nic takiego, ale myślę że widziałeś tam coś jeszcze i myślę – zawahał się przez chwilę – że ja także to widziałem.
Architekt skinął głową.
- Tak, było tam coś jeszcze – wymamrotał sztywno, lecz policjant przerwał mu gestem dłoni.
- Nic nie mów. Nie chcę o tym słyszeć, ale powiem ci jedno. Jeżeli obydwaj widzieliśmy to samo, to albo obaj ulegliśmy jakiejś dziwnej aurze w powietrzu, albo obaj jesteśmy wariatami, a już na pewno ludzie za takich by nas uznali, gdybyśmy chcieli komukolwiek o tym opowiedzieć. Toteż nie powiemy nikomu. Ani teraz, ani nigdy. Czy mnie rozumiesz?
John ponownie skinął głową, z trudem przełykając ślinę.
***
Taki sam dreszcz poczuł dzisiejszego ranka, o świcie.
- Kochanie, kawa! – dobiegło z kuchni. Poranną kawę prawie zawsze wypijali w kuchni. Tam smakowała im najlepiej. Kiedy wszedł do jasnego kuchennego pomieszczenia, żona wyglądała zupełnie normalnie. Tak jednak nie było. Wyczuł to, nim rozległ się dźwięk dzwoniącej łyżeczki i szmer rozsypywanego cukru.
- Mógłbyś wpaść dzisiaj do Erniego i zaklepać naszą rocznicę? – zapytała.
O pieprzyć! – pomyślał. Becky mówiła do niego „ kochanie” tylko wtedy, kiedy była albo bardzo szczęśliwa, albo bardzo zdołowana. Ponieważ ani jedno, ani drugie nie zdarzało się na co dzień, instynktownie kierował swoją uwagę na takie zwroty.
- Masz rację Beck. Zajdę tam dzisiaj. - Pomyślał, że istotnie będzie to niezły sposób na pozbycie się natrętnych myśli. „Nerwica natręctw” – przypomniał sobie opinię szpitalnego specjalisty z Portland. – „Zaburzenia osobowości oraz poważne zaburzenia pamięci”.
Brzmiało niczym wyrok i dopiero po dwóch latach zrozumiał swój problem oraz nauczył się z nim żyć.
Wypili kawę, otoczeni poranną ciszą i John poczuł, że powoli wraca mu chęć do życia.
- Kocham cię, Beck – wyszeptał w przypływie czułości.
- Ja ciebie też – odparła zamyślonym tonem.
- Zrobiłaś świetną kawę...
- Zawsze parzę tak samo, ale miło to słyszeć.
- Pójdę już. Śniadanie zjem u Erniego. – Uśmiechnął się i cmoknął ją w policzek
- Masz pieniądze? – spytała, odwzajemniając uśmiech.
- Mam.
Kiedy wypili kawę, wzięła się do zmywania.
John leniwie podniósł się z krzesła i poszedł przygotować się do drogi. Po raz niewiadomo który spojrzał z nienawiścią na wiszące w garderobie dżinsy.
Jasna dupa! – pomyślał ze złością. - Czy ja je jeszcze kiedyś założę?
Niezbyt wydatny, lecz upierdliwy brzuszek, naśmiewał się z niego spomiędzy ram dużego lustra. Adams sięgnął po wysłużone, niezawodne dresy. Obejrzał też sfatygowane adidasy, zanim wyniósł je z garderoby. Jego zdaniem były całkiem w porządku. Przed sobą miał kawał drogi i wolał mieć na nogach coś wygodnego. Od czasu, kiedy zamieszkali w Cedar Peak, wyhodował sobie niezłą kolekcję odcisków. Nawet „słynny” balsam doktora Springera, niczego już nie mógł dokazać. John uważał, że plusów długich wędrówek nic nie jest w stanie umniejszyć. Gdyby nie te spacery, ironiczny brzuszek byłby teraz przelewającym się z boku na bok bebzunem, jak u tego durnego Irlandczyka Conelly’ego.
***
Wyruszył z domu po dziewiątej. Dzisiejsze wydarzenia - krzyk o świcie, zachowanie Becky i własne reakcje - przypomniały mu o początkach jego choroby. Krocząc żwirową drogą, powrócił myślami do okresu, kiedy zaczęły się jego problemy – do ich końcowego pobytu w Portland. Niewiele mógł sobie przypomnieć. Właściwie to nawet dość sporo, lecz niczego do końca. Dziury w pamięci zaczynały się od momentu, kiedy w październiku osiemdziesiątego pierwszego wyszedł wieczorem z domu, żeby w lokalnym klubie pograć z kumplami w bilard, a potem zajść do kręgielni. Do kręgielni jednak nie poszedł i nawet nie pamiętał czy doszedł do klubu. Jak gdyby w jego mózgu powstała wielka dziura. Niewiele pamiętał również z poranka, kiedy odnalazł się w domu. Zapamiętał jedynie siebie nad umywalką w łazience i tę krew. Boże! Ile tu krwi!
Płynęła po umywalce i po posadzce do niklowanej kratki ściekowej, która zaczęła przypominać ściek w miejskiej rzeźni. Najwyraźniej zapamiętał bordowe ślady palców, spomiędzy których w zaparowanym lustrze przebijała zakrwawiona maska, będąca zapewne jego twarzą. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był kłąb krwawych szmat, który po uprzątnięciu łazienki, wyrzucił do kubła przed domem.
Wrócił do mieszkania w samą porę, żeby usłyszeć lokalne wiadomości w nie wyłączonym od wczoraj telewizorze:
„...w samej tylko zachodniej dzielnicy znaleziono do tej pory ciała siedmiu ofiar. Policja nie wyklucza, że zaginięcia czterech osób w innych rejonach miasta mogą powiększyć ten tragiczny bilans. Wiarygodne źródła podają, że wszystkie ofiary zginęły na skutek przecięcia aorty szyjnej ostrym narzędziem – skalpelem, lub brzytwą ...”.
Boże! Gdzie jest brzytwa dziadka Janne? – pomyślał w panice, zanim stracił przytomność.
Chciał sprawdzić, czy leży na miejscu, ale zabrakło mu sił. Zaraz potem zapadł w mrok nieświadomości.
***
Słońce grzało coraz mocniej. Dochodziła dziesiąta, kiedy dotarł wreszcie do lokalu Erniego. W przestronnym, obitym ciemną boazerią barze nie było prawie nikogo. Jedynie w boksie przy panoramicznym oknie siedziały dwie dziewczyny. Rozmawiały szeptem, gdyż muzyka z grającej szafy była – jak zawsze przed południem - wyciszona na maksa i można było usłyszeć wszystkie muchy tego świata, kpiące sobie z przepisów sanitarnych, siatek na oknach i powiewających pod pułapem lepów.
Za kontuarem siedział Ernie Doyle. Czytał jak zwykle swoje ulubione komiksy, ocierał z potu podkrążone oczy, drapał się w rudy łeb i miał na sobie ulubione cętkowane ogrodniczki. Na sam jego widok, Johnowi zrobiło się cieplej na sercu. Bo przecież człowiek mógłby wyglądać tak jak Ernest, a dzięki Bogu nie było aż tak źle.
- Hej, Ernie!- Po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się szczerze.
Doyle podniósł sponad lady rękę i wycelował w Johna wskazujący palec, gestem Charlesa Bronsona z filmu „ Death Wish”.
- Johny, stary pierniku! Wiem po co przyszedłeś. Hej, Amy! – Doyle wrzasnął w kierunku zaplecza. – Dwa sadzone na bekonie! Migiem!
Wstał zza lady i wyciągnął w stronę architekta grubą, pokrytą rudym włosem rękę.
- Siadaj stary. - Drugą ręką sięgnął w stronę szafy chłodniczej. - Masz tu swoje piwo imbirowe.
Postawił na ladzie spoconą butelkę i otworzył ją srebrnym kapslownikiem, który zawsze nosił na zwisającym z kieszeni spodni miedzianym łańcuszku. Łańcuszek był długi i zwisał swobodnie wzdłuż nogawki ogrodniczek niczym monstrualna dewizka kieszonkowego zegarka.
Do niedawna John wypijał tutaj butelkowanego millera, którego większość Amerykanów uważa za niezłe piwo, ale te czasy już minęły. Piwo imbirowe było w sam raz. Ernie uśmiechnął się nieznacznie, widząc jak John potrząsa butelką, przyglądając jej się pod światło.
- Szukasz pianki? – zarechotał.
- Uhm...
Z Erniem i jego żoną Amy, Adamsowie przyjaźnili się od ładnych paru lat, kiedy to John zaprojektował dla nich porządną przybudówkę, poza barem i, za namową Becky, zrobił to za symboliczną zapłatę. Od tamtego czasu spotykali się dość często, a Irlandczyk w każdą kolejną rocznicę ich ślubu wynajmował im, za równie symboliczną opłatą, małą salkę, do której prowadziły oddzielne drzwi z boku budynku. Było tam dużo kwiatów, stały cztery schludne stoliki i panował miły, kameralny nastrój.
- Witaj Johnny! – Amy pojawiła się za barem, niosąc szeroki talerz z jajkami na rumianym bekonie oraz koszyczek z razowym chlebem. Właśnie takie jedzenie John lubił najbardziej. Nie żadne pieprzone tosty, lecz zdrowy, swojski produkt.
- Cześć Amy!- uśmiechnął się do niej szeroko. – W samą porę. Jestem głodny jak wilk.
- To jedz, głodny wilku, a potem powiedz czemu przedwczoraj olałeś nasze zaproszenie? Było kurczę w sosie z koperkiem. – Pogroziła mu palcem.
- Znowu plama – jęknął, sięgając po talerz z bekonem. Nie przejął się zanadto. Znali się dość dobrze, a wszyscy przyjaciele Johna wiedzieli, że systematycznie miewa krótkie, choć czasami kłopotliwe zaburzenia pamięci.
- Już dobrze. – Amy uśmiechnęła się życzliwie. – Wygląda na to, że nie zdążyłeś nawet powiadomić Becky.
- Przyznaję bez bicia – pokiwał głową, wgryzając się w pachnącą kromkę chleba. Kiedy Amy zniknęła za zasłoną, Ernie wyjął z ust wykałaczkę.
- Gorzej z pamięcią, stary?
- Bez zmian. – Adams obejrzał się za siebie. Oprócz dwóch cipek przy oknie, w barze nie było nikogo. Popatrzył na przyjaciela.
- Ernie...
- Tak?
- Słyszałeś dziś o czymś dziwnym?
- Co masz na myśli?
- Nic specjalnego, może jakieś ploteczki...? – zaczął się robić ostrożny.
- Żadnych ploteczek. Chyba, że mi dopłacisz, to opowiem ci, co stary grizzly zrobił pannie Stanton.
- To ta dama z kółka różańcowego?
- Uhm...
- Ernie.
- Uhm?
- Pieprz się.
Śmieli się przez chwilę, a potem nagle Doyle zapytał zupełnie poważnie:
- Bierzecie lokal na imprezę? – Nie czekając na odpowiedź, dodał – Nie ma sprawy. Ile osób w tym roku?
- Tylko sześć. Wy, Marion z Bobem i my.
- Sześć? Czy stało się coś, o czym nie wiem?
- Posłuchaj Ernie, to nic szczególnego. Po prostu czuję się ostatnio nie-najlepiej i potrzebuję trochę spokoju.
- To może odpuść sobie w tym roku...
- Nie. Rocznica to rocznica, a moi przyjaciele mnie nie męczą, ale –zawiesił głos – nie mamy ich zbyt wielu, jak wiesz.
- Wiem.
- Dostanę trochę waszej wspaniałej kawy?
- Jasne. Głównie ty ją wypijasz, a już na pewno nikt nie nazywa tej lury wspaniałą.
- Mnie smakuje.
- Cieszę się.
Adams skończył jedzenie i zaczął wycierać talerzyk kawałkiem skórki od chleba. Ernie przyglądał mu się w zamyśleniu, a kiedy John odsunął talerz i pociągnął spory łyk piwa, zagadnął:
- Jak tam twoja posiadłość, Johny? –użył zwrotu przyjaciela wiedząc, że ten lubi, kiedy mówi się tak o jego działce.
-. Jest nieźle. W tym roku mamy prawdziwy wysyp żab.
- To sympatyczne.
- Wszystko na moim terenie jest sympatyczne. Dlatego go kupiłem.
Doyle zaśmiał się, ale ponownie obrzucił architekta uważnym spojrzeniem. Adams wielokrotnie wspominał, jak bardzo udał mu się wybór terenu, lecz nieco mijał się z prawdą. Było zupełnie inaczej.
***
Wtedy – jeśli Ernie dobrze pamiętał – jakoś tak w maju osiemdziesiątego drugiego, do Cedar Peak przyjechała Becky. Była sama.
Dwa dni kręciła się po okolicy i to ona kupiła działkę starych Johansonów. Załatwiała wszystko w dziwnym pośpiechu. Jakby się bała, że Johansonowie się rozmyślą. A przecież oboje wyprowadzili się już do Kirkebay. Sprzedażą nieruchomości zajmował się miejscowy agent, Fred Thorton i to jemu powinno się spieszyć, gdyż działka czekała na sprzedaż już trzy lata.
A Johny jest z niej teraz taki dumny… – pomyślał Ernest. – Cóż, daj mu Boże.
Spojrzał na przyjaciela i westchnął. Wiedział, że w ich wieku rzadko zawiera się przyjaźnie, dlatego warto uszanować dobro, które zsyła los.
Doyle uśmiechnął się do swoich myśli, podczas gdy John wypił piwo do końca.
- Niezłe – mlasnął językiem – teraz pewnie każesz sobie płacić?
Wyjął elegancki portfel i rzucił na ladę dwudziestkę. Kiedy Ernie zajmował się wydawaniem reszty, Adams jeszcze raz rozejrzał się po sali. Była dość spora, lecz przytulna. Rękę Amy widać było na każdym kroku. Ręcznie obrobione obrusy koloru dojrzałej brzoskwini, małe gliniane wazoniki z kwiatami, zawieszone na przydymionej boazerii ścian akwarele - wszystko było jej dziełem.
Kiedy znajduje na to czas? – zastanawiał się przez chwilę.
Spojrzał w okno, bo ciszę przedpołudnia zakłócił nagły hałas.
Łamiąc wszelkie przepisy o jednokierunkowym ruchu, kamienistą Stones Street zajechał pod bar czarny pontiac firebird rocznik sześćdziesiąty dziewiąty. Tłumik gabloty był albo dziurawy, albo nie było go wcale, bowiem huk był potworny. Zatrzymał się na parkingu. Silnik zamilkł, a spod podwozia uniosły się kłęby szarego dymu.
- Nieźle kopci – mruknął zza lady Doyle. – Niech no Standfield to zobaczy.
- Standfield? – John drgnął. Drugi raz tego dnia odżyły wspomnienia („nie powiemy nikomu, ani teraz, ani nigdy”).
- Muszę już iść Ernie. Przyjdziemy w niedzielę o ósmej wieczór. Selznicków zabierzemy po drodze.
- Bywaj! Będziemy czekać. Pozdrów od nas Becky.
- Aha, dzięki. – Architekt ruszył w kierunku drzwi.
Dwie dziewczyny nie podniosły nawet głów, zajęte rozmową. Nie zwróciły też uwagi na parking za oknem, gdzie z czarnego firebirda wysiadł młody blondyn w dżinsach i czerwonej koszuli. Może gdyby to zrobiły Ernie Doyle żyłby nadal. Może one same również by żyły.
Mężczyzna trzymał w ręku siekierę.
***
Kiedy Adams wyszedł na dwór, blondyn stał pochylony przy samochodzie, szukając czegoś w otwartym kufrze. John nie zwrócił na niego uwagi i zatopiony w swoich myślach ruszył w prawo, w stronę centrum. Postanowił zrobić jeszcze zakupy. Po chwili bujne, szmaragdowe świerki przy skrzyżowaniu zasłoniły mu widok baru. Nie zauważył, wchodzącego do środka mężczyzny. Blondyn nie trzymał już w ręku siekiery, ale na jego ramionach, mimo upału, zwisała zarzucona niedbale długa, zamszowa bluza.
W barze nadal brzęczała grająca szafa i jak na ironię leciał właśnie kawałek Byrdsów, który dziewczęta puszczały tego ranka już kilka razy.
- Turn! Turn! Turn! – śpiewne głosy Crosby’ego, McGuinna i Clarca tworzyły doskonałą harmonię.
Morderca miał na nogach sportowe buty na miękkiej podeszwie. Pewnie dlatego dziewczyny niemal go nie zauważyły. Trajkotały nieprzerwanie, popijając z wysokich szklanek pomarańczowy sok.
Ernie bez większej ciekawości przyjrzał się wchodzącemu, jednak w miarę jak tamten zbliżał się do lady, coś w tym gościu zaczęło mu się nie podobać.
Na pierwszy rzut oka facet wyglądał przyzwoicie. Krótko ostrzyżony, ogolony, nieźle ubrany. No, może tylko ta gruba bluza w taki upał. Ale co tam! To wolny kraj. Każdy może się nosić jak chce.
Kiedy jednak gość znalazł się zupełnie blisko, Doyle’a zastanowiły jego oczy. Szarozielone, bardzo błyszczące, a jednocześnie jakby senne.
Prochy – pomyślał Ernie.
- Butelkę coli –odezwał się przybysz.
Nie, to nie prochy, Mówi zupełnie normalnie. – Ernest sięgnął do szafy chłodniczej i wyjął zimną colę. Rozbłysnął srebrzysty kapslownik i butelka już stała przed gościem. Doyle dostawił do niej wysoką szklankę.
- Coś jeszcze? – zapytał, nie spuszczając wzroku z przybysza. Fakt, że facet nie był na haju, jeszcze bardziej nie podobało się Erniemu.
No bo skąd takie mętne gały? – pomyślał. Mówiąc szczerze, nie potrafił ich dokładnie określić i chyba głównie to nie podobało mu się najbardziej.
- Telewizor nie działa? – zamiast odpowiedzi spytał nieznajomy, wskazując głową na wyłączony aparat.
- Puszczamy po południu, kiedy schodzą się kibice – wyjaśnił Ernie. - Działa szafa. Jeśli pan chce, możemy podkręcić głośniej.
Tamten potrząsnął głową i uśmiechnął się do Erniego. Miał zadbane, równe zęby. Milczał chwilę, aż nagle wycedził:
- Chcę czegoś innego.
Ernie rzucił mu pytające spojrzenie i naraz poczuł, że coś jest nie w po-rządku, a może być jeszcze gorzej. Te pieprzone nijakie oczy! Coś się z nimi działo. Niby nadal były szarozielone, lecz teraz zmatowiały i jak gdyby powlokły się bielmem. Doyle cofnął się odruchowo i zrobił to w ostatniej chwili.
Zamszowa bluza opadła na podłogę i z przerażeniem ujrzał w zwisającej ręce gościa - pomiędzy pachą a zgiętymi palcami dłoni - siekierę.
Jak na swoją tuszę Ernest był wyjątkowo szybkim facetem. Instynktownie zanurkował pod kontuar, sięgając po śrutówkę, którą dla bezpieczeństwa trzymał zawsze pod ladą.
- Uwaga! – krzyknął, pragnąc ostrzec dziewczyny.
***
Amy kończyła właśnie w kuchni krojenie ziemniaków na frytki. Zawsze robiła to sama i była dumna, że nie używają mrożonek. Zza kotary, od wejścia do korytarzyka łączącego lokal z zapleczem, dobiegały ostatnie tony przeboju Byrdsów. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Lubiła ich słuchać. Wprawiali ją swoim śpiewem w błogostan. I wystarczy.
Właśnie w tej chwili z baru doleciał krótki krzyk, a po nim nastąpiło takie rymnięcie, że zadygotała posadzka.
***
Morderca chybił. Jego pierwszy cios trafił w dębową ladę z taką siłą, że szafka ze szklankami runęła na podłogę, a z blatu odłupał się cały wewnętrzny brzeg. Doyle sięgał już po śrutówkę. Jedną ręką chwycił za zamek, a drugą chciał złapać lufę, lecz dłoń zaczepiła o miedziany łańcuszek od kapslownika. Szarpnął się i bujnęło nim do tyłu. Zdążył jeszcze krzyknąć: - O Jezu!
Morderca był szybki i bardzo silny. Drugie uderzenie siekiery trafiło Erniego tuż nad prawym uchem. Nie zdążył krzyknąć nic więcej. Część jego głowy przeszorowała po kontuarze, napełniając swoją zawartością nieliczne ocalałe szklanki, zanim jeszcze bezwładne ciało runęło pod bufet, kopiąc podłogę i roztrącając butelki.
Morderca już na niego nie patrzył. Dobiegał właśnie do stolika dziewcząt, które szok, nagłość i brutalność wypadków zamieniły w bryły lodu.
- Witajcie młode damy! – Uśmiech na jego twarzy był tak szczery, że jedna z dziewcząt krzyknęła. Krótko i urwanie.
Siekiera trafiła ją w środek obojczyka i rozpołowiła wszystkie żebra z prawej strony piersi. Druga z ofiar siedziała, patrząc na mordercę szklanymi oczami, a spod nogawek jej dżinsów spływały na podłogę żółte strumyki moczu. Ciemnoczerwona kałuża krwi, lejąca się z osuniętych na siedzenie zwłok jej koleżanki, mieszała się z uryną, tworząc na polerowanych deskach koszmarne bajoro, w którym klasnęły pumy mordercy, kiedy brał zamach do trzeciego ciosu. Ponownie zadrżała podłoga.
Potem było już cicho, tylko z kilku stron słychać było kapanie. Grająca szafa umilkła. Z kuchni też nie dobiegał żaden odgłos. Morderca pochylił się nad dziewczynami. Umoczył palec w kałuży. Podszedł do ściany i na jednej z akwarel napisał: „Urodziłem się, żeby zabijać”. Obejrzał się w stronę lady i rzucił w przestrzeń pytanie do nikogo:
- Macie tu ciasto z galaretką cytrynową?
Zaśmiał się cicho i swobodnym krokiem wyszedł na dwór. Po chwili ciszę przedpołudnia rozerwał ryk firebirda.
W kuchni, na marmurowej posadzce leżała Amy. Jej twarz była zupełnie sina, ale drobne piersi (Ernie, tak kochasz te moje małe cycuchy?) unosiły się w nierównym oddechu.
***
Adams włóczył się po centrum handlowym. Odwiedził parę sklepów i nie był to chyba najlepszy pomysł. Dwie duże torby zaczęły mu ciążyć, zanim połapał się, że nie wolno robić zakupów na weekend, jeśli nie ma się pod ręką środka lokomocji.
Będą trudności. – pomyślał z wisielczym humorem. Właśnie w tej chwili powietrzem zatargało wycie syren i skrzyżowanie Hamiltona przecięły dwa policyjne radiowozy.
Co jest? – zapytał sam siebie. Nie skończył myśleć, wycie rozległo się ponownie i przemknął radiowóz z policji stanowej.
O w mordę! – pomyślał. – Ale się gdzieś narobiło.
Odwrócił się i powoli ruszył w drogę powrotną nad Beaver Creek.
Pierwszy raz przystanął przy zielonej ławeczce na skraju parku. Postanowił zrobić krótki postój na papierosa. Postawił torby na ławce i przy-siadł obok.
- Johnny... - w powietrzu rozległ się cichy szept. Omal nie złamał papierosa.
To diabelstwo wraca! – pomyślał przerażony.
- Johnny... - zaszeleściło w zaroślach. – Pamiętasz mnie?
Pamiętał. Wolałby nie pamiętać, ale pamiętał bardzo dobrze. Ten szept miał pamiętać do końca życia.
***
To było to wtedy, w miejskim szpitalu, w Portland. Zanim obudził się z głębokiego snu, minęło sporo czasu. Gdyby nie to, że golono go systematycznie, po długości brody stwierdziłby, że upłynęło co najmniej dwa miesiące. Za oknami wielgachne wiązy zaczęły już dostawać żółtych liści, ale on tego nie widział. Wszystko, co przeżył do tej pory, tonęło w czerni niepamięci. Jedyną rzeczą, z której zdawał sobie sprawę, była twarz Becky pochylona nad jego twarzą.
- John, poznajesz mnie?
Starał się uśmiechnąć. Skinął głową. Krtań miał jak wysypaną piaskiem.
- Kocham cię Johnny. – Uśmiech Becky był żałosny: ni to radosny, ni smutny.
- Co się ze mną dzieje? –zapytał z trudem. – Skąd się wziąłem w szpitalu? - Przeżyłeś szok. Może nadal go przeżywasz, ale nie martw się, jestem przy tobie.
Jak zawsze – pomyślał z ulgą i ponownie zapadł w sen. Tym razem sen nie był czarną dziurą w jego głowie. Przyśniło mu się coś dziwnego.
Zobaczył miejski park. Obok była Becky, lecz nie byli sami. Ktoś trzymał jego żonę za ramiona. Szarpała się bezskutecznie. Potem zobaczył błysk ostrza w świetle księżyca. Nie miał pewności, ale czuł, że to księżyc świeci tak jasno. Drzewa i krzewy w parku płonęły błękitnym, fosforyzującym światłem, a krew była czarna. Było dużo krwi. Na bluzce Becky, na trawie dookoła i na jego dłoniach. Najwięcej na twarzy Becky i na jej szyi, skąd wychlustywała wzburzoną, upiorną fontannę. W powietrzu unosił się straszny krzyk. Jego krzyk.
Boże! Co za potworny sen! – Obudził się z koszmaru. Krzyk nadal unosił się w powietrzu. Ktoś wbijał mu igłę w ramię. Śmierdziało lekami, a oczy Becky były wielkie jak spodki. Widział je, chociaż stała kilka kroków od łóżka. Potem ponownie zapadł w sen i tym razem nie śnił o niczym. Kiedy otworzył oczy, czuł się o wiele lepiej. Może była to zasługa kroplówek, do których go podłączono. Żona nadal siedziała przy łóżku, lecz miał wrażenie, że minęło więcej niż parę godzin. Potem zjawił się lekarz - łysiejący facecik w okularach. Podniósł kartę choroby i przejrzał ją uważnie. Spojrzał na Johna.
- Panie Adams. – Miał niski, ciepły głos. Zupełnie do niego nie pasował. - Panie Adams. Pamięta mnie pan?
John otworzył szerzej oczy i potrząsnął głową. Lekarz uśmiechnął się.
- Nazywam się Bradley. Doktor Bradley. Jak się pan czuje? Spał pan dość długo...
- Nie najgorzej - John stwierdził, że mówienie nie sprawia mu bólu. – Nie wiem tylko, co się stało i czemu tu jestem. Prawdę mówiąc, nic nie pamiętam. Miałem wypadek?
- Niezupełnie – doktor Bradley spojrzał na Becky i dodał:
- No, może coś w tym rodzaju. Pańskie ciało jest w najlepszym porządku. Jedyny kłopot to pańska głowa. Pański mózg zrobił sobie urlop. Stąd ten zanik pamięci. Ale myślę, że będzie lepiej. Kiedy badałem pana pierwszy raz, wyglądał pan znacznie gorzej.
Wizyta lekarza trwała krótko, ale i tak na drugi dzień John prawie nic z niej nie pamiętał. W ogóle niewiele pamiętał z całego okresu pobytu w szpitalu. Czarna pustka w jego głowie pochłaniała większość przeszłości i choć po roku niemal wszystko wróciło do normy, nadal nie był w stanie odtworzyć przyczyny, ani przebiegu swojej choroby. Diagnoza specjalistów z oddziału psychiatrycznego brzmiała: „Zaburzenia na skutek przeżytego szoku. Skłonność do melancholii oraz depresji. Częściowa utrata pamięci.”
- Musiałeś przeżyć coś bardzo strasznego, Johnny – powiedziała Becky któregoś wieczoru. – Bóg jeden wie co, bo tego nawet ty nie wiesz. Twój mózg nie chce tego pamiętać, a ja uważam, że tak jest może lepiej. Będziesz miał teraz więcej czasu. Renta nie jest królewska, ale wystarczy. Wystawiłam nasze mieszkanie na sprzedaż.
- Becky?!
- Tak, kochany. – Jej uśmiech był melancholijnie słodki. – Tego przecież chcieliśmy, małego domku na prowincji. Znalazłam taki w Cedar Peak. To niedaleko. Urocze miejsce w naszym okręgu. Zawsze chciałeś tak mieszkać. Jutro cię zawiozę. Jest tam fajny pokoik na pracownię. Będziesz mógł kreślić te swoje projekty. Załatwiłam też pracę dla siebie. W bibliotece.
- Becky!
- Kocham cię Johnny.
- A ja ciebie. Myślę, że zawsze będę cię kochał. – Czuł, że zbiera mu się na płacz.
***
Teraz także poczuł dławienie w krtani. Przełknął ślinę i rozejrzał się wokoło. Alejką obok ławeczki przejechało dwóch chłopców na rowerach.
Zapachniało wakacyjną przygodą. Uśmiechnął się, patrząc na ich plecaki i przytroczone do pasków manierki. Chłopcy rozmawiali głośno i zanim się oddalili, John zdążył się dowiedzieć, że w kinie będzie leciało w przyszłym tygodniu W morzu ognia, i że „ koniecznie musimy to zobaczyć”.
Chłopcy na swoich schwinnach zniknęli za zakrętem, gdzie w oddali majaczyły wyniosłe wzgórza, wabiące wzrok turkusową wstęgą lasów. Spomiędzy koron sosen, spomiędzy szeleszczących konarów lip i rozłożystych wiązów, spływały niezbadane tajemnicze szepty i młodzieńcze nadzieje, unoszone ciepłymi podmuchami lekkiego wiatru.
Pewnie czeka tam na nich ognisko i kiełbaski – pomyślał z nutką zazdrości. Także na niego czekała przystań i niezłe jedzonko, jednak najpierw musiał przetaszczyć te dwie cholerne torby trzy mile pod górkę. A dzionek zrobił się naprawdę gorący. John westchnął.
A ten cholerny grat wyleguje się teraz w garażu - pomyślał o ich wysłużonym chryslerze. Becky jeździła nim zwykle do pracy, lecz teraz miała urlop i nic nie stało na przeszkodzie, żeby skorzystać z auta. Adams był zły na siebie. Nie wiedział, że gdyby tego dnia pojechał do miasta wozem, być może on również by nie żył. Zamiast skręcić za róg baru Erniego, poszedłby na parking, gdzie jasnowłosy morderca wyciągał z kufra bluzę. Kto wie, co mogłoby się zdarzyć? Ale z tego wszystkiego nie zdawał sobie sprawy.
Z niechęcią dźwignął torby z ławki i podśpiewując: „Mam buty z krokodylej skóry”, własną wersję przeboju Jimmy’ego Naila, ruszył alejką na zachód.
Tymczasem miasteczkiem zatargało ponowne wycie syren i sennymi ulicami, w kierunku baru Erniego, przemknęła karetka reanimacyjna.
Na zalanej wodą posadzce kuchni leżała Amy, a w półmroku baru blady jak kreda Standfield rozmawiał cicho z porucznikiem Crenną ze stanowej. W kącie za ich plecami, zgięty wpół młody funkcjonariusz gwałtownie wymiotował, a szeryf wolał nie widzieć jego załzawionych oczu ani kapiących po brodzie rzygowin. Smród wymiocin zaczął mieszać się z surową wonią krwi, i leniwe dotąd muchy niemal oszalały, napełniając zaciekłym brzęczeniem upiorny lokal.
Kilka przecznic dalej John Adams wlókł pod górę swoje torby, pastwiąc się nad Butami z krokodylej skóry, a kilkanaście mil na południe wjeżdżał właśnie na międzystanową dziewięćdziesiątkępiątkę czarny firebird z mordercą w czerwonej koszuli.
***
John poczuł, że musi znowu odpocząć. Szedł już blisko godzinę i gdyby rzeczywiście miał na nogach buty z krokodylej skóry, pewnie dawno siedziałby w rowie i wyjąc, trzymał się za odciski. Stare, wysłużone adidasy służyły mu jednak wiernie. Ale choć do domu było już niedaleko, doszedł do wniosku, że jego biedne ręce potrzebują trochę luzu. Zszedł na pobocze i usiadł na wystającym z trawy kamieniu. Mimo ocienionego miejsca, głaz był ciepły i John mógł usiąść na nim bezpiecznie. Dookoła pachniały zioła, a w drgającym, rozgrzanym powietrzu unosiły się niezliczone owady. Słychać było leciutki szmer liści, brzęczenie dzikich pszczół, a wszędzie spomiędzy drzew - srebrzyste głosy ptaków.
Sielanka! – Adams zapalił papierosa. Pomimo dymu czuł wyraźnie zapach ziół i kwiatów – upojny smak wczesnego lata. Najchętniej wyciągnąłby się wygodnie w trawie i uciął sobie godzinną drzemkę.
- To tak się relaksujesz misiu? – drżący chichot Becky zabrzmiał mu w uszach jak żywy. – Twoja nic nie robić! Twoja być całkiem leniwa! No, ja poczekać, jak Twoja skarżyć się na brzuszysko! – Jasne iskierki w oczach. Jasne jak cały świat.
- Cicho pisklątko. Twój miś ma okres ochronny. Pracował całą noc.
- O, jasny gwint, ty leniwy grubasie! Minął już kwadrans. Hej, mam ja buty z krokodylej skóry! - John dźwignął tyłek z kamienia. Nad torbami zaczynały krążyć muchy. Bogu dzięki, została mu nie więcej niż mila.
Jeszcze nigdy kamienne słupki przy podjeździe nie wydały mu się tak miłe i ciepłe. Pod nogami chrzęścił drobny żwirek, a po prawej szumiał rozłożysty jesion.
Po raz nie wiadomo który potknął się o wystającą z werandy deskę, i po raz nie wiadomo który obiecał sobie, że wreszcie porządnie ją przybije. Przez siatkę na drzwiach widział wnętrze ich dużego salonu. Wchodziło się tu bezpośrednio z dworu, co niezmiernie irytowało Becky i niezmiernie podobało się jemu.
- Johnny! Kupiliśmy ten bezprzedpokojowy budynek, bo myślałam że mam męża architekta! – mawiała, co należało rozumieć: „Kupiłam ten dom, bo wiem, jak ci na tym zależało, ale myślałam, że trochę go przeprojektujesz!”
Nie zamierzał. W tym domu podobało mu się wszystko - także salon. Na lewo od drzwi wchodziło się zresztą do dużej, wygodnej garderoby. W salonie było mnóstwo przestrzeni i nawet kiedy dokupili długi stół z krzesłami, ciągle jeszcze można było swobodnie potańczyć. Na ścianie przeciwległej do wejścia było tylko jedno okno. Jedno, ale jakie! Wysokie na sześć stóp, miało pełne dwanaście stóp szerokości. Widać było przez nie ich wielki, zielony ogród, na którego krańcu iskrzyła się w promieniach słońca spora sadzawka z małą wysepką. Na wysepkę przechodziło się po łukowym mostku. Stała tam zgrabna altanka, pokryta trzcinową strzechą – prawdziwa rzadkość w tych stronach. Wykonał ją dla nich stary Henry Jones – miejscowa złota rączka, który na życzenie potrafił zrobić niemal wszystko. Mieszkał trzy mile od nich na północ, przy drodze.
Od północnej strony płot ich posesji przebiegał niedaleko domu i wystarczyło przejść pięćdziesiąt kroków, by móc podziwiać różowe, zwiewne zasłony tamaryszków, panoszące się wzdłuż ogrodzenia. Od południa, przy samej werandzie, rosły kiedyś piękne słoneczniki, ale jakiś czas temu przestały podobać się Becky. Żegnajcie słoneczka! Na ich miejscu zasadziła całą kępę krzaczastych cisów. Przyjęły się od razu, a w tym roku strzeliły im spore odrosty. Jeszcze trochę i będzie tu całkiem przytulnie. John z uznaniem pomyślał o żonie. Ten ogród to było głównie jej dzieło, jej pomysły. Powoli wszedł do domu.
Po prawej stronie salonu z szerokiego korytarza wchodziło się do kuchni, łazienki i do dwóch przytulnych sypialni. Dalej były drewniane schody na piętro. Tam również znajdowała się łazienka, przy niej jego pracownia, a także jeszcze jeden pokój. Nazwali go gościnnym, choć niezmiernie rzadko ktoś u nich nocował.
Z kuchni dobiegało nuceni Becky oraz szczękanie garnków.
Będzie obiadek – pomyślał. Dopiero teraz poczuł, że jest bardzo głodny.
Żona uśmiechnęła się na jego widok.
- Gdzieś ty był, misiu? Zobacz tylko, jak wyglądasz!
Spojrzał w wiszące na ścianie lustro i roześmiał się. Wyglądał rzeczywiście interesująco. Na zmęczonej twarzy stróżki potu pomieszały się z kurzem, tworząc oryginalną karnację. We włosach miał pełno listków i płatków kwiatowych. Zwykle chodził w bejsbolówce, ale dziś jakoś o niej nie pomyślał. Wyglądał jak indiański szaman po długiej wędrówce w poszukiwaniu ziół i korzonków.
- Uuu... – zamruczał, przewracając oczami. - Czy moja kobieta przygotowała jadło?
- Twoja kobieta zrobiła co mogła dla swojego pana. Ale co robić w mój wigwam taka dzika człowiek?
- Uuu! - zawył ponownie, unosząc w górę ręce. Sfatygowane torby już tego nie wytrzymały. Gromada produktów z ogłuszającym łomotem posypała się na podłogę.
- Rety! – oboje ryknęli szalonym śmiechem, zaś John poczuł, że jeszcze chwila, a zmoczy spodnie. Ruszył pędem do toalety, krzycząc i płacząc ze śmiechu.
- Ja gonić spłacić dług rodzicielce ziemi! - Nie zdążył. Chwycił się za mokre krocze i jak długi rymnął na podłogę, tarzając się ze śmiechu. Zawór otworzył się do końca. - Becky! A niech mnie! O Jezu!
- Johnny! Taki duży chłopiec! Znowu nie założyłeś pampersa! – Załamała ręce, dusząc się od tłumionego chichotu.
- Becky! Nieee! Jeszcze i to! O, do diabła!
***
Obiad zjedli w pogodnej atmosferze. Żadne z nich nie chciało wracać do porannego zdarzenia. Zresztą teraz wszystko wydawało się mniej niesamowite i bardzo odległe. Jedli cielęcinę z brokułami, które John kupił w mieście. Becky posypywała je zawsze parmezanem i były naprawdę wyśmienite. Po obiedzie pomógł żonie włożyć brudne talerze do zmywarki.
- Zaparzyć kawę? – zapytała z przyzwyczajenia, chociaż dobrze znała odpowiedź. Potrząsnął głową. Kawę pijali zawsze, kiedy wracał z poobiedniej przechadzki. Becky nazywała te samotne spacery „randkami z Białą Damą”. Wyciągnął ramiona i przeciągnął się solidnie.
- Będę o ósmej – oznajmił. Zawsze wracał o ósmej na kawę i ciastka. Jesienią, kiedy zbierali świeże jabłka, Becky piekła pyszną szarlotkę, ale latam wystarczały im kruche ciasteczka z płatkami. Też były niezłe.
Uśmiechnął się do żony, która już zdążyła umościć się w fotelu z książką w ręku.
- Idę, skarbie – mruknął.
- Uhm...
Siatka w drzwiach zamknęła się za nim z cichym stuknięciem i John aż westchnął z rozkoszy.
Boże, ależ dziś pięknie! – pomyślał. Powoli zszedł z werandy i skręcił w bok, gdzie w porośniętym bluszczem ogrodzeniu była niewielka furtka. Wychodziło się przez nią prosto na leśną ścieżkę. Od północy las rósł także po tej stronie drogi i ciągnął się dobre trzy mile, aż do posiadłości starego Jonesa.
***
Dzień był rzeczywiście piękny, a spacer bez balastu stanowił prawdziwą frajdę. Johnowi tak bardzo weszło to w krew, że tylko wyjątkowo paskudna pogoda była w stanie zatrzymać go po obiedzie w domu. No i ta kawa z Becky, kiedy zmęczony, ale szczęśliwy wracał z powrotem. Niczego więcej nie potrzebował. Poobiednie przechadzki nazywał „ładowaniem akumulatora”. Tak było w istocie.
Niemal pieszczotliwie dotknął furtki. Poczuł dłonią ciepło rozgrzanego drewna. W zaroślach rozwrzeszczały się sójki, a w nozdrza uderzył go duszny, aromatyczny zapach lasu. Zaszeleściły łagodnie liście. Boże, ależ to życie jest piękne!
Ścieżka za furtką prowadziła zygzakiem między gęstwiną starych drzew.
Ruszył spokojnie, zawadzając czasem adidasem o warstwę rudych igieł zaścielających ziemię. Spomiędzy nich wyzierały brodate czapy zielonego mchu. Walały się na nim połamane przez wiatr gałęzie, a każdą z nich John znał osobiście, niczym starego przyjaciela. - This Magic Moment… – zanucił zwyczajowo. Nucił to zawsze, kiedy tędy wędrował, bo też była to rzeczywiście magiczna chwila - magiczna strona jego życia. Czasami – o tym Becky nie wiedziała – szedł przed wyjściem do swojego pokoju i wypijał pół szklaneczki burbona z „prywatnych zapasów”. Robił to zwykle wtedy, kiedy miał problem z samopoczuciem. Starał się, żeby nie zdarzało się to zbyt często, i jak dotąd, udawało mu się utrzymywać rozsądne przerwy. Z czasów młodości zapamiętał, że alkohol bywa dobrym sługą, lecz złym panem. Żenowała go ta cała konspiracja przed żoną, ale wiedział, że Becky jest nadwrażliwa na punkcie whisky, więc tak było być może lepiej dla nich obojga. Swoją drogą, John nie pochwalał żandarmskich metod w jakimkolwiek temacie, jednak w tym wypadku ulegał żonie, traktując jej skłonność do kontroli jako dodatkowy zawór bezpieczeństwa.
This Magic Moment… – zawirowało w jego głowie. Muzyka z dawnych lat wrosła Johnowi w duszę, jak jego samotne rajdy do Białej Damy. Uwielbiał brzmienia przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Dzisiaj, jak niemal co dzień, nucił w myślach piosenki Bena E. Kinga.
Dobrą milę od ich ziemi ścieżka zbliżała się do asfaltowej jednopasmówki. Tam, na skrzyżowaniu leśnych dróg, John spotykał często dwóch chłopców z miasta. Dziesięcioletni Ben i mały Smoothy ćwiczyli tu na swoich rowerach kontrolowane hamowanie (bo wie pan, zakręca się kierownicą i hamuje tylnim, to wtedy, wie pan, robi się koło w miejscu).
- Tak po prostu? – zapytał kiedyś.
- No nie – Ben zeskoczył z roweru i podał rękę staremu prykowi z lasu (tak mówili o nim obaj). - Najpierw trzeba, no wie pan, mocno się rozpędzić.
- Aha – uśmiechnął się „stary pryk” – A potem mocno hamujesz?
- Od razu! I widzi pan te rowki? Tak idzie tylnie koło.
- A jak „tylnie” koło tak idzie, to co? Nie wywalisz się?
Ben westchnął (Ależ ten wieśniak jest ciemny!)
- Może tak być. No właśnie to teraz ćwiczymy!
Mały Smoothy, po raz nie wiadomo który przyrżnął w pień starej sosny. Odarta kora świadczyła, że było to jego ulubione zajęcie.
- Jeszcze się zabijesz! – zaśmiał się kiedyś John.
- On? – Ben rozłożył ręce. – On się nigdy nie zabije. Pan go nie zna. To mój brat.
***
Dzisiaj na rozwidleniu dróg nie było nikogo. John wzruszył ramionami. Czasem ich po prostu nie było. Zawsze wzruszał wtedy ramionami, tak jak teraz.
Wielka chmura przysłoniła słońce. Skąd się tu nagle wzięła? Podniósł głowę i spojrzał w niebo. Pomiędzy gęstwiną rozłożystych sosen nie było widać zbyt wiele. Na prawo, gdzie rosły stare dęby, wcale nie było widać nieba. Tutaj można było dostrzec spore jego skrawki. Złocisto – błękitne, pokryło się nagle sinopurpurową zasłoną. Wśród wzgórz, na zachodzie, przetoczył się daleki, lecz głęboki odgłos gromu.
A niech tam - Adams machnął ręką i ruszył przed siebie. Do brzegu Białej Damy pozostało mu jeszcze około mili. Spomiędzy paproci po lewej stronie ścieżki wyprysnął szarak i jak strzała pomknął pod górę. W lesie było sporo takich niewielkich pagórków, co czyniło ten teren szczególnie interesującym. Architekt kopnął zbutwiałą gałązkę. Nawet poprzez gruby czubek adidasa wyczuł jej śliskość. Dookoła przejmująco pachniało żywicą. A potem nadciągnął wiatr. Nie czuł jego podmuchów, tylko wysoko w górze korony drzew zaczęły głośniej szumieć. Buki i dęby coraz głośniej kołysały konarami, a cały świat jak gdyby zamilkł, wsłuchując się w tę pieśń natury. John minął kolejny pagórek. Ścieżka skręcała tu dość ostro na wschód. Jeszcze tylko kilkaset jardów dzieliło go od brzegów jeziorka.
***
Kiedyś przyszedł tu z Becky. Było to wkrótce po tym, jak kupili posiadłość. Szli wtedy tą samą ścieżką, a on zastanawiał się, czy to właściwa chwila, żeby przytulić żonę i być może zabrać się do skórzanego paska jej dżinsów. Miała bardzo zgrabne biodra i żadne spodnie na świecie nie były w stanie tego ukryć. Wręcz przeciwnie.
Wtedy właśnie odsłoniło się przed nimi leśne jeziorko. Nie było wielkie – może pięć akrów powierzchni - ale oszołomiło ich swoim widokiem. Dookoła zarośniętych tatarakiem brzegów biegła ścieżka. Wtedy nie wyglądała tak, jak teraz. Po prostu leśny trakt, wydeptany przez sarny i inne zwierzęta. Tuż za dróżką zaczynał się las. Sporo różnych drzew – iglastych i liściastych. Tworzyły bajeczną panoramę o różnych odmianach zieleni.
Była wczesna jesień i John do dziś pamiętał niepowtarzalny przepych kolorów. Pamiętał także lekką poranną mgiełkę, nasyconą cudowną wonią, która mieszała się z zapachem ciała Becky, kiedy już nie mogli dłużej czekać. Dopiero potem, szczęśliwi i spełnieni, przyjrzeli się jeziorku.
Było przedziwne. Niby odbijało cień drzew i krzewów, ale jakoś niezbyt wyraźnie. Niby odbijało słońce, lecz blask tego odbicia nie raził oczu. Był jakby rozmyty – zatopiony w bieli. Cała tafla wody wydawała się przedziwnie biała, choć przezroczyste fale przy brzegu ukazywały kolorowe kamyczki na dnie. Było jednak coś - może wapienne podłoże, może odczyn wody - co sprawiało, że jeziorko wydawało się niemal białe. Biel wody, kontrastująca z głęboką zielenią drzew na brzegach, tworzyła subtelny, niepowtarzalny widok. Tamtego dnia nazwali jeziorko „Białą Damą”. Nie wiedzieli, że przypadkowo ochrzcili staw nazwą podobną do tej, jaką trzysta lat wcześniej nadali leśnej wodzie rdzenni mieszkańcy tej ziemi – Indianie, którzy już dawno odeszli, pozostawiając na łące poza lasem kamienny totem, teraz już całkiem pokryty mchem.
Nazywali tę wodę Białą Wiedźmą.
Ale o tym John nie miał zielonego pojęcia, a nawet gdyby miał, nie zastanawiałby się dłużej nad tą nazwą.
***
Ciemna chmura nad lasem przepłynęła na wschód i słońce znowu świeciło pełnym blaskiem. Tego dnia Biała Dama wyglądała jak zwykle uroczo.
Stanął nad brzegiem i długi czas wpatrywał się lustro wody, odbijające niechętnie soczystą zieleń drzew. Parę kroków w prawo było trawiaste zagłębienie gruntu. To tutaj zwykle siadał i wypalał kilka papierosów. To tutaj, kiedy słońce mocno przypiekało, marzył o żonie i jej cudownym ciele. Becky rzadko mu towarzyszyła, ale zawsze była obecna w jego myślach i fantazjach. Zawsze kiedy Tu bywał, była razem z nim: dojrzała, zmysłowa i naga - taka, jaką ją zapamiętał pierwszego dnia. Usiadł w swoim ulubionym zagłębieniu i sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów.
Właśnie w tej chwili w ich salonie zadzwonił telefon. Becky odłożyła książkę na szerokie oparcie fotela. Nie musiała zakładać laczków. Podłoga była prawie gorąca. Przyjemnie łaskotała bose stopy. Becky podniosła słuchawkę. Dzwoniła Marion. W miarę jak mówiła, twarz Becky robiła się blada i coraz bledsza. – Nie! – wyszeptała wyschniętymi z nagła wargami – Nie, Marion, to niemożliwe...
A jednak było możliwe. Potwierdziło to wycie policyjnych syren. Rozbryzgując wkoło drobne kamyki, na podjazd ich domu wpadł w szalonym pędzie radiowóz miejscowej policji. Zanim jeszcze zgasł silnik, otwarły się drzwi z prawej strony i z dodge'a wyskoczył Jeff Standfield. Galopem ruszył w stronę werandy. Lewą ręką uchylił siatkę i stanął jak wryty.
Dwa kroki przed nim stała Becky Adams. Po kredowej barwy policzkach płynęły dwie stróżki łez, tak obfite, że kapały jej z trzęsącej się brody na żółtą bluzkę, tworząc na piersiach rosnące plamy. Na stoliku za nią, z wiszącej słuchawki telefonu dobiegało jednostajne buczenie sygnału
- A więc to prawda? – Na widok szeryfa westchnęła z urywanym szlochem.
Zdjął kapelusz. Choć do tej pory tak bardzo się spieszył, widok załamanej kobiety przejął go mimowolnym dreszczem. W gardle zrobiło mu się sucho. Skinął głową.
- Pani Adams – przemówił cichym, spokojnym głosem. Czuł, że tak właśnie powinien mówić. – Gdzie jest Johnny? Gdzie pani mąż? - Mimo bólu na jej twarzy, spostrzegł pytające spojrzenie.
- O co chodzi, panie Standfield? – wyszeptała. Sytuacja była niewesoła, ale i tak zrobiło mu się przyjemnie, że zwróciła się do niego po nazwisku.
Powrócił do rzeczy.
- Widzę że pani już wie – Skinęła głową. – Pani mąż był tam wtedy. Tak zeznała Amy Doyle. Przeżyła ciężki szok, ale w szpitalu postawili ją na nogi, jeśli można to tak nazwać. Niczego nie widziała, ale słyszała dość dużo. Pani mąż jadł tam wtedy śniadanie. Niczego pani nie mówił?
Zaprzeczyła ruchem głowy i dostrzegł w jej oczach błysk lęku. W tym momencie powróciła czujność. Szeryf zapytał nienaturalnie spokojnym głosem:
- Mąż naprawdę o niczym nie mówił? – rozejrzał się po salonie. – A w ogóle wrócił już z miasta?
- Wrócił – Becky nadal czuła suchość w krtani i w ustach. – Niczego nie mówił, bo pewnie o niczym nie wiedział – dodała. – Był taki szczęśliwy, taki radosny. Biedny Ernie! – załkała.
Szeryf jeszcze raz spojrzał na wiszącą słuchawkę. Było jasne, że dowiedziała się o wszystkim przed chwilą.
- Gdzie jest John? – powtórzył pytanie. - Chyba nie ma go w domu?
Pokręciła głową.
- Po obiedzie wyszedł na spacer do lasu. Zawsze tak robi – dodała ni to do niego, ni do siebie.
- Muszę go zaraz odszukać. Nie jest wykluczone, że widział mordercę. Nie jest wykluczone... – machnął ręką i nie powtórzył słów Crenny ze stanowej: „że to on jest mordercą”. Standfield uznał, że na takie wnioski jest stanowczo za wcześnie.
Becky spojrzała na niego dość przytomnie.
- Tam – wskazała ręką - jest furtka. Za nią zaczyna się ścieżka. Tamtędy mą chodzi na spacery nad leśne jeziorko. Ścieżka prowadzi prosto do celu. To jakieś trzy mile.
- Dziękuję, pani Adams – zawahał się – Czy mogę coś dla pani zrobić?
Zaprzeczyła ruchem głowy. – Niech pan już idzie, panie Standfield. I jeszcze jedno – dodała. Zatrzymał się wpół drogi do wyjścia.
- Co takiego?
- Niech pan mu to powie delikatnie. Mój mąż nie jest zupełnie zdrowy.
- Wiem, proszę pani. – Założył kapelusz. - Obiecuję.
Energicznym krokiem ruszył w kierunku furtki w ogrodzeniu. Kiedy szedł wąską ścieżką, przestał na chwilę myśleć o dzisiejszej zbrodni. Pomyślał o Adamsie i o wydarzeniu, które przeżyli razem osiem lat temu.
Połączyło ich ono ze sobą w sposób, którego Jeff nie chciał akceptować i o którym myślał niechętnie. Od tamtego czasu starał się unikać spotkań z Adamsem, lecz nie nazywał go już w myślach „tym durnym architektem”. Bo albo facet nie był taki durny, albo durni byli obaj. Było to najdziwniejsze i nie najmilsze przeżycie w jego policyjnej karierze. Nigdy nie powiedział o tym nikomu - nawet żonie - a tamten najwyraźniej także tego nie zrobił. Od tego czasu widział go zaledwie kilka razy zza szyby radiowozu. Dziś musiał z nim porozmawiać i, jak na złość, znowu była to cholernie paskudna sprawa.
Ścieżka wiła się bez końca przez las, a czas uciekał. Do jeziorka musiało jednak już być bardzo blisko, bowiem nagle za zaroślami rozrechotały się żaby.
***
John sięgnął właśnie po kolejnego papierosa.
- Panie Adams! – rozległo się nagle za jego plecami. Drgnął tak gwałtownie, że omal nie rozerwał kieszeni, w której szukał zapalniczki. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stanął szeryf. Na jego widok Johny poczuł lekkie ssanie w dołku.
- Szeryfie? – Z wysiłkiem podniósł się z ziemi i wyciągnął rękę. - Szuka pan miejsca na ryby czy mnie? Znalazł pan i jedno, i drugie – roześmiał się nie do końca szczerze. Twarz policjanta nie wyglądała ponuro, ale daleko jej było do wesołości. Była spokojna, lecz poważna.
- Panie Adams. – Szeryf poprawił na nosie nieodłączne okulary. – Chciałbym zadać panu kilka pytań.
Nie brzmiało to zachęcająco i chociaż John nie miał niczego na sumieniu, od razu zrobił się czujny. Przeczytał dość dużo książek, żeby wiedzieć, iż po takim wstępie nie następuje nic miłego.
- Niech pan strzela, szeryfie – próbował nadać głosowi beztroskie brzmienie. Nie spodobało mu się już pierwsze pytanie, jakie usłyszał.
- Był pan dziś przed południem u Erniego?
- Byłem... – odparł powoli. Pomyślał, że skoro tamten pyta o to, to i tak dobrze o tym wie. Zawsze tak robią. Zwykle wtedy, kiedy zamierzają kogoś przygwoździć. Ale Standfield go nie przygwoździł. Można by raczej użyć słowa: ogłuszył.
- Ernest Doyle nie żyje – powiedział spokojnie - a wszystko wskazuje, że był pan jedną z ostatnich osób, które widziały go żywym.
- Nie wiecie kto go zabił? – John podniósł rękę, widząc, że tamten otwiera usta.
- Nie, szeryfie. Niech pan sobie daruje i nie pyta mnie, skąd wiem że ktoś zabił Erniego, skoro pan mi jeszcze o tym nie powiedział. Gdyby Ernie upadł i złamał kark albo dostał zawału, powiedziałaby mi o tym żona po moim powrocie z lasu. Albo może ktoś z przyjaciół. Na pewno nie fatygowałby się szef naszej policji. I pewnie spyta mnie pan, czy nie widziałem wtedy jeszcze kogoś. Bo to musiało być wtedy. Inaczej by tu pana nie było. – Westchnął ciężko – Nie, szeryfie. Nikogo nie widziałem. Były tam tylko dwie dziewczyny, no i oczywiście Amy.
Zawiesił głos, po czym dodał ostrożnie: - Pewnie nie wyklucza pan, że to mogłem zrobić ja. Jestem przecież świrem.
- Tego nie powiedziałem – zaczerwienił się Standfield.
- Powiedział pan. – Adams spojrzał na niego ze smutkiem - wiele razy, tu i tam. Połowa Cedar Peak tak myśli.
Standfield spojrzał na niego z uznaniem. W uszach zabrzmiało mu: „Panie Standfield, niech pan mu to powie delikatnie.”
- Johnny, to Amy powiedziała, że tam byłeś. Przyszło nam do głowy, że mógł tam być jeszcze ktoś, kogo być może widziałeś.
- Dziewczyny – policjant zawiesił głos - nie powiedziały niczego. I już nie powiedzą.
John skinął głową. Zrozumiał.
-A Amy? –zapytał z troską. – Słyszę, że żyje. Jak się czuje? Niczego nie widziała?
- Była na zapleczu. Nie widziała, ale słyszała wystarczająco dużo, żeby zemdleć. Jest jeszcze w lekkim szoku. Zabrali ją do szpitala.
Adams popatrzył szeryfowi prosto w oczy.
- Dla mnie to także szok, szeryfie. Może pan tego nie wie, ale właśnie straciłem jednego z nielicznych przyjaciół, który zaakceptował mnie i polubił, mimo że znajomość ze mną nie należy do dobrego tonu w tej metropolii. Odpowiem panu: Być może rzeczywiście widziałem mordercę.
Jeff Standfield drgnął. Adams nie zwrócił na to uwagi. Nadal mówił sennym, nieobecnym głosem.
- Może nie tyle mordercą, lecz jego samochód. Obaj z Ernestem widzieliśmy, jak wjeżdża na parking, bo strasznie hałasował. Miał chyba urwany tłumik. To był czarny pontiac firebird. – John zaśmiał się gorzko. - Ernie nawet powiedział, że jak go pan dupnie, facet będzie miał kłopoty za ten hałas.
- Pamięta pan rejestrację? – Standfield trzymał już w ręku telefon.
- Niczego nie pamiętam. Właśnie wychodziłem na zakupy. Gość stał na parkingu i grzebał w kufrze. Widziałem tylko jego wypięty zadek w wytartych dżinsach i kawałek pleców w czerwonej koszuli. Może sięgał po strzelbę?
- Nie, panie Adams – Szeryf pamiętał o prośbie Becky – Facet nie sięgał po strzelbę. Może pan jeszcze coś dodać? – spojrzał na Johna z nadzieją.
- Mogę. - W oczach Johna zalśniły łzy. - Straciłem przyjaciela i właśnie zaczyna to do mnie na dobre docierać – westchnął. - Jeżeli zatem pan pozwoli, chciałbym wrócić do domu, do żony.
Szeryf skinął głową.
- Johnny – powiedział to po raz pierwszy szczerze – Być może bardzo nam pan pomógł. Chciałbym, żeby bez względu na to, co pan sobie o mnie myśli, przyjął pan wyrazy współczucia. Ernie był fajnym facetem, Ja także go lubiłem.
Standfield wiedział jak dalekie jest to wszystko od profesjonalizmu, ale w jakiś sposób czuł, że jest to winien temu człowiekowi.
- Nie będę dłużej pana niepokoił. – dodał. Podniósł aparat i wywołał posterunek w Cedar Peak.
John odwrócił się na pięcie i ruszył w drogę powrotną. Jak nigdy, potrzebował obecności Becky. Po kwadransie minął go Standfield, lecz nie zagadnął już o nic i przemknął ścieżką naprzód, podnosząc tylko dłoń w geście pozdrowienia.
***
Kiedy Adams wrócił do domu, przed podjazdem nie było już radiowozu, a na werandzie, w wyplatanym, bujanym fotelu siedziała Becky z wielką szklanką ginu w ręce. Patrzyła na niego zaczerwienionymi oczami, ale nie wstała z fotela i nadal sączyła drinka. Przystanął przy niej na chwilę, ale również nic nie powiedział. Wszedł do salonu i nalał sobie solidną porcję burbona.
Wyszedł na werandę i usiadł w wolnym fotelu obok żony. Przez pewien czas milczeli oboje, pociągając ze swoich szklanek i patrząc na szmaragdowe drzewa lasu po drugiej stronie drogi.
- Pojedziemy do miasta, John - powiedziała cichym głosem, nie przestając spoglądać na linię drzew. - Odwiedzimy Amy.
Milczał przez parę chwil. On również obserwował las, jak gdyby to było teraz najważniejsze.
- Dobrze – odezwał się wreszcie. - Pojedziemy jutro przed południem.
- Nie dzisiaj?
- Nie dzisiaj, dziecinko. Jutro.
Skinęła głową. Znowu kołysali się w milczeniu.
- Biedny Ernie! – westchnęła. – Biedna Amy...
- Biedny Ernie! – potwierdził, a potem rzucił pytanie w próżnię: –Dlaczego?
- Nie wiem – wzruszyła ramionami. – To nie był napad rabunkowy. Standfield mi powiedział. Tylko tyle... – Urwała i pociągnęła łyk ginu.
Minęło parę kwadransów, a może parę godzin. Siedzieli, nadal spoglądając na las, a żadne z nich nie czuło w sobie dość siły, by wstać i zająć się czymkolwiek. Nie było kawy i ciasteczek. Nie było nic, poza ich wspólną samotnością i wspólnym nieco stępionym przez alkohol żalem. Nie było żadnych telefonów (słuchawka nadal zwisała ze stołu).
John czuł jedynie poszum lasu i krótki uścisk dłoni Becky na jego dłoni, który sprawił, że serce zaczęło bić normalnie i zrobiło mu się cieplej, choć dłoń żony była zimna i sucha.
Wtopieni w aurę miejsca, które wybrali na resztę życia, siedzieli na plecionych fotelach i, trzymając w dłoniach puste szklanki, wspólnie przeżywali swoją samotność. John myślał o grubym Erniem i jego srebrnym kapslowniku, którym jego przyjaciel nie otworzy nigdy więcej żadnego piwa.
Były to jednak krótkie chwile zamyśleń. Głowę Adamsa coraz bardziej wypełniała pustka i szum drzew, który w tym momencie wydał mu się najważniejszą rzeczą w życiu.
Wieczór robił się coraz piękniejszy, jak gdyby natura chciała im powiedzieć, że majestat śmierci jest niczym wobec majestatu życia. Dalej bujali się w fotelach i żadne nie miało ochoty wejść do domu.
Następnego dnia oboje wstali późno. Adams zapewne obudziłby się wcześniej, lecz tej nocy nie spał sam. U jego boku leżała wtulona w poduszkę Becky, a on nie chciał jej budzić. Nie zasnęli tak od razu. Kiedy chłód nocy spędził ich z werandy, weszli do salonu i zrobili sobie jeszcze po małym drinku. Żadne z nich nie myślało o kolacji. Wreszcie John odstawił pustą szklaneczkę i spojrzał na żonę. Napotkał jej spojrzenie, które powiedziało mu, że wbrew temu co się stało - a może właśnie dlatego - Becky potrzebuje go dzisiaj bardziej niż zazwyczaj, i nagle zdał sobie sprawę, że on też o tym myśli. Kiedy wyszedł ze swojej łazienki na piętrze, zobaczył na dole światło. Blask witrażowej lampy mógł padać tylko z jego sypialni, a kiedy tam dotarł, zobaczył żonę na swoim łóżku.
Leżała na pościeli, niczym nie przykryta i wtedy zrozumiał, czemu nie zgasiła światła. Miała na sobie tylko srebrno - czarne stringi.
Tej nocy byli zajęci sobą dość długo, a Becky wyrabiała z nim takie rzeczy, o których nie tylko jej żydowscy rodzice, ale i on sam nie miał dotąd pojęcia.
Cóż, chyba nie do końca znamy samych siebie, więc czy wiemy wszystko o naszych bliskich?
Słońce coraz natarczywiej zaglądało do okna. Powoli wyciągnął chude ramię spod jej rozgrzanego boku. Postanowił zrobić śniadanie. Zdarzało się to nieczęsto, ale uznał, że właśnie dziś sprawi jej przyjemność. Sobie także. Chociaż gotował rzadko, zawsze kiedy to czynił, czuł się szczęśliwy. Był z tych posiłków bardziej dumny niż z połowy swoich projektów, na które miejscowe „buraki” nanosiły plątaninę zmian i abstrakcyjnych zachcianek.
Zamiast piżamy nałożył czarną trykotową koszulkę bez rękawów. Lubił trykoty. Miał ich spory zapas. Wszystkie dość obszerne, by mogły ukryć spory brzuszek, jaki sobie wyhodował. Spłowiałe dżinsy należały do nielicznych spodni, w które się mieścił. Kiedy Becky chciała mu kupić kilka par nowych, stanowczo odmówił.
- A te wszystkie, które wiszą w garderobie? Jeszcze się w nie zmieszczę, skarbuniu. Muszę tylko nad sobą popracować.
Poczłapał do kuchni. Na okiennej siatce już zaczęły gromadzić się muchy.
- Niedoczekanie wasze – pogroził im palcem. Wyjął z lodówki bekon i pomidory, sięgnął też po jajka. Jakimś cudem nie potłukł wczoraj żadnego. Nawet przy tym żałosnym wypadku w kuchni styropianowy pojemniczek ocalił ich dzisiejsze śniadanie.
Wbił do salaterki cztery jajka i wymieszał je trzepaczką. Chyba ten odgłos obudził Becky, bo zanim bekon podsmażył się na złocisto, pojawiła się w swoim zwiewnym, czerwonym wdzianku, które czasem nosiła zamiast szlafroka. Uroczo odbijało od jej czarnych, krótko podciętych włosów. Mimo że oboje nie byli już młodzi, John miał bardzo niewiele szans, żeby dostrzec siwiznę w jej włosach. Bardzo o to dbała, a on nie miał nic przeciwko temu, żeby wyglądać dziesięć lat starzej od niej.
- Mój miś dobrał się do ula - uśmiechnęła się do niego. Zauważył, że mimo tej nocy, mimo tego uśmiechu, jej zielone oczy były smutne i zmęczone. Tak jak wczoraj na werandzie, kiedy nie rozmawiali o niczym.
Przejdzie jej. - pomyślał. Sam był także w nieciekawym nastroju. To cholernie dołujące, kiedy nagle ktoś mówi ci, że jeden z twoich przyjaciół nie żyje. A kiedy w dodatku tych przyjaciół masz tylko dwóch, dociera do ciebie, że ich liczba zmniejszyła się o połowę. Cholerny, popieprzony świat!
Uśmiechnął się w odpowiedzi na jej uśmiech.
- Zaraz nakarmię moje pisklątko. – Chyba zabrzmiało to trochę sztucznie.
- Po śniadaniu jedziemy do miasta - ni to stwierdziła, ni zapytała. Skinął głową. - Zaraz po śniadaniu - potwierdził.
***
Drzwi garażu były zawsze otwarte. Nie dlatego, że co chwilę korzystali z samochodu. Przeciwnie. W zasadzie autem jeździła głównie Becky. Wyjeżdżała nim codziennie do pracy. Kiedy wracała, było zwykle dość późno. Samotne powroty oraz codzienne porcje prowiantu, które przywoziła, sprawiały, że samochód był im niezbędny. John nie jeździł wiele, choć chrysler stanowił jego własność - prezent od ojca.
Pan Adams podarował go synowi, kiedy John skończył college. Pamiętał dobrze tamten dzień. Chrysler był wtedy nowiutki, ale rodzice kupili sobie duże volvo i tego samego dnia, wielki czerwony kabriolet zmienił właściciela. Nazajutrz państwo Adams wyruszyli nową limuzyną w szaloną podróż do Kalifornii. Marzyli o tym od dawna. Dojechali jednak jedynie do New Hampshire. Tam, w przytulnym motelu urządzili sobie szampańską noc. Nie co dzień obchodzi się srebrne gody. Rankiem tata Johna miał spore kłopoty z percepcją i dziesięć mil od motelu, podczas ryzykownego wyprzedzania dwóch ciężarówek, udowodnił, że nawet najbezpieczniejsze auto nie daje gwarancji przeżycia, a czołowe zderzenie z niewielkim pickupem też może skończyć się tragicznie.
Na pogrzebie rodzinę prezentowali tylko John i dziadek Janne. Jedynie oni zostali z niewielkiego klanu Adamsów.
Samochód Johna przeżył z nim wiele lat i mimo swojego wieku, miał się całkiem dobrze. Architekt nie zamierzał się go pozbywać. Chociaż jeździł niewiele, czuł osobliwą więź ze swoim pojazdem.
Wóz był towarzyszem wszystkich jego wzlotów i upadków. John dobrze pamiętał z jaką dumą zajeżdżał pod dom Sternów, żeby zabrać ich córkę na pierwszą przejażdżkę. Pamiętał, że kiedy pierwszy raz pocałował Becky (była bardzo nieśmiała i odwracała głowę) - stało się to na przednich siedzeniach chryslera, pachnących rozgrzaną skórą. Pamiętał, jak pełen nadziei jechał swoim autem na rozmowę kwalifikacyjną u Crandla. Chrysler zawiózł jego i Becky do ich nowego mieszkania. Chryslerem pojechali na pogrzeb dziadka Janne. I wreszcie tym samym, wysłużonym już weteranem, Becky odebrała go ze szpitala w Portland. Potem była jeszcze trasa do Cedar Peak. Prowadził, kierując się wskazówkami żony, która przez całą drogę opowiadała mu, jaki to fajny domek na nich czeka.
Zostawili za sobą przeszłość. Zostawili Portland i rodziców Becky, którzy już nigdy ich nie odwiedzili. Johnny widział ich tylko raz, bardzo krótko. Odwiedzili go w szpitalu. Uśmiechali się do niego oboje, ale też oboje prawie nic nie mówili. Jak gdyby mieli mu za złe jego chorobę. Od tej pory wymieniali jedynie grzecznościowe karty świąteczne, a na jakąkolwiek propozycję, by ich odwiedzić, słodka Becky odpowiadała krótko: „Nie” i milczała potem przez dwa, albo trzy dni. Zrozumiał, że nie chce o tym rozmawiać i wreszcie dał spokój. Jedyną rzeczą, którą oprócz góry drobiazgów zabrali z Portland, był ich chrysler.
***
John wszedł do otwartego garażu. Wóz stał na swoim miejscu. Adams spojrzał na stojącą w rogu kosiarkę, na regał z narzędziami ogrodniczymi i na cztery puste kanistry na benzynę, które dotąd nie przydały się ani razu. Pociągnął nosem. Przez zapach suchej trawy ciągle przebijała woń samochodu. Woń silnika i skóry, której nie przyćmiły niezliczone litry rozlanej coli, ani wszystkie torby rozsypanej prażonej kukurydzy. Zapach tych insygniów amerykańskiej młodości pozostał, i dlatego John nigdy dobrowolnie nie rozstałby się z tym autem.
Uruchomił silnik. Rozległo się znajome mruczenie. A niech tam! Smutna okoliczność, naprawdę smutna, ale znowu pojadą razem tą superczerwoną limuzyną.
Becky wsiadła, a on rzucił szybkie, ukradkowe spojrzenie na jej kolana. Nadal nosiła względnie krótkie sukienki i nadal te kolana robiły wrażenie.
Ruszyli. Czerwony chrysler wyrobił bez trudu mały wiraż na podjeździe i wytoczył się przez kamienną bramę wprost na drogę do miasta. John poczuł pierwszy, rześki podmuch, pełen zapachu leśnych ziół i pomyślał, że życie, nawet w tak podłych okolicznościach, ma swoje atuty.
- Becky... - Te jej cholerne, białe kolana.
- John? - Te pieprzone, krótkie sukienki.
- Pamiętasz, jak wiozłem cię tędy pierwszy raz?
- Pamiętam.
- Pamiętasz ten kamień? – zatrzymał wóz przy ogromnym, granitowym głazie. Jak wtedy.
- Pamiętam. – odpowiedziała, odwracając głowię.
Nie potrafił czekać dłużej. Może świat był potworny. Może Ernie nie zasłużył na śmierć. Może to wszystko go przerastało. Wiedział jedno. Chce ją mieć. Tu i teraz. Natychmiast.
Czy w brutalności i okrucieństwie kryje się coś z seksu? - przemknęło mu przez głowę, zanim wszedł w nią głęboko, jak nigdy dotąd. A chociaż zwykle wolała coś innego, tym razem jej ciało zaczęło dygotać rytmicznie razem z jego biodrami i był to jeden z tych wyjątkowych dni, kiedy zwykłe bara-bara staje się esencją doskonałości.
- Jezu! Johnny! Jeszcze!
- Kocham cię Beck. – szepnął i odezwało się jakieś pieprzone alter ego w głowie: - Masz! Masz go do końca!
- Johnny! Kochany! Pragnę cię!
Długo leżeli przy głazie. Patrzył na żonę, a ona patrzyła na niego. Nigdy nie było tak jak dzisiaj. Patrzył na jej białe nogi, na upojny wzgórek łonowy, na kształtną powierzchnię brzucha i pomyślał: „Boże, jestem szczęściarzem!”.
Kiedy ponownie usiedli w wozie, Becky była jakaś inna, jakby weselsza, choć nie powiedziała ani słowa.
Ruszyli. Wzdłuż szosy delikatnie szemrały drzewa. Dzień stał się niemal bezwietrzny. Tak było przez całą drogę do miasta.
***
Szpital w Cedar Peak nie był szpitalem z prawdziwego zdarzenia. Miał tylko trzy oddziały: internę, chirurgię i położnictwo. Ładnie przeszklony budynek był po trosze także jego dziełem. Parę lat temu sporządził projekt. Taki, jakiego chcieli Marion i Donald, a rada miejska zaakceptowała go jednogłośnie.
Donald był doskonałym lekarzem. Obecnie dyrektorem i ordynatorem interny w szpitalu. Młody, lecz doskonały fachowiec, prezentował to, co w tej dziedzinie jest najważniejsze - doskonałość zawodową połączoną z niezwykłym wyczuciem.
***
Kiedy zajechali na szpitalny parking, dochodziła jedenasta. Becky wysiadła pierwsza. Obejrzała swoją sukienkę i kilkoma ruchami otrzepała z niej resztki igliwia oraz listków.
W holu szpitala było chłodno. W zeszłym roku magistrat zafundował budynkowi klimatyzację. Ruszyli na koniec korytarza, skąd wahadłowe drzwi prowadziły na internę. Przy lśniącym biurku, za ekranem komputera, siedziała Rennie Coatch. Niedawno skończyła szkołę i teraz zastanawiała się, czy może jeszcze powalczyć o więcej. Jej okulary w złoconych oprawkach mignęły ostro, kiedy podniosła wzrok znad klawiatury.
- Dzień dobry, pani Adams. Panie Adams – Skłoniła głowę, posyłając mu uwodzicielskie spojrzenie. Nie zwrócił na nie uwagi.
- Rennie, kochanie. Jak się czuje Amy? – Becky znała dziewczynę z biblioteki. Rennie czytała prawie tyle co Marion, a to już było coś.
- Pani Doyle jest już w domu. Najgorsze ma za sobą – dodała pielęgniarka. – Ma się całkiem nieźle, jeśli można mieć się nieźle po tym, co przeżyła.
- Panno Coatch – John podszedł do kontuaru. – Nie było nas w mieście. Czy wie pani coś na ten temat? Czy podejrzewają kogoś konkretnego? Kogoś, kto miałby jakiś powód, żeby zastrzelić Erniego?
- Zastrzelić, panie Adams? – Wielkie oczy Rennie. Niespokojny ruch Becky za jego plecami. Odwrócił się gwałtownie.
- Becky?
- Tak?
- Co się stało? Czy jest coś, o czym nie wiem?
- Chodźmy John. Porozmawiamy na dworze. Na pewno chcesz zapalić.
O jasna dupa! – Przez głowę przebiegła mu paniczna myśl – Co jest grane?
***
Na dworze było już bardzo gorąco. Upał przyszedł wcześnie i nagle. Zwykle mu to nie przeszkadzało, ale dzisiaj było zbyt duszno.
- Becky? – niezauważony listek na jej sukience.