Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Kto jest winny złu? Ten, który je czyni, czy ten, który go do tego sprowokował?Beztroskie dzieciństwo Jerry'ego zostaje gwałtownie przerwane, gdy źli ludzie zabijają na jego oczach matkę. Z biegiem lat w ofierze zbrodni wykształca się osobliwa konstrukcja psychiczna. Uczynny i wrażliwy na innych chłopiec pała jednocześnie żądzą zemsty. Jerry wymierza sprawiedliwość krwawo i metodycznie. "Rowerzysta" jest osadzony w świecie znanym z debiutu prozatorskiego Adama Zalewskiego pt. "Biała wiedźma". Dosadna narracja z elementami horroru przypadnie do gusty miłośnikom stylu Stephena Kinga. Senne, niepozorne miasteczko na amerykańskiej prowincji. Mieszkańcy, którzy wiedzą o sobie wszystko, nawet więcej niż byliby skłonni oficjalnie przyznać. Utrzymywana przez lata harmonia zostaje zaburzona przez serię brutalnych wydarzeń. A to dopiero początek kłopotów... Uwolnione demony przeszłości nie dadzą o sobie szybko zapomnieć.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 426
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Adam Zalewski
Edycja Limitowana Konsultacja Marek Zalewski
Saga
Rowerzysta
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2009, 2023 Adam Zalewski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728559734
1. Wydanie w formie ebooka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Bartoszowi
Szeryf Ron Bulger położył wielkie łapsko na ladzie
- Daj mi piwo, Clarice. Zimne – dodał, zdejmując kapelusz i ocierając spocone czoło.
Upał był nie do zniesienia. Tutaj w Alabamie była to rzecz normalna, ale w tym roku słońce stanowczo przesadzało. Trudno to było wytrzymać, zwłaszcza, gdy - jak w przypadku szeryfa – ważyło się przeszło sto osiemdziesiąt funtów. Bulger z rozkoszą zanurzył wargi w zimnej pianie. Po dwóch głębokich łykach poczuł wyraźną ulgę. Oparł łokieć na blacie i odwrócił się w stronę niewielkiej salki. Dochodziło południe i w lokalu były zaledwie trzy osoby. Z lewej, pod oknem, Abner Crove i Jim Johnson kłócili się tradycyjnie o prognozy zbiorów orzeszków i tytoniu. Robili to co roku i szeryf uśmiechnął się tylko pod nosem.
Para starych pierdzieli – pomyślał ironicznie, przenosząc wzrok w przeciwległy róg sali.
Przy małym stoliku obok grającej szafy siedział Bill Noonan. Szeryf skrzywił się na jego widok. Nie lubił typa.
Pieprzony Jankes – pomyślał. Noonan pochodził z północno – wschodniego wybrzeża.
Chyba z Massachusetts – przypomniał sobie szeryf. Do Eltonville przypętał się podobno z Talladega, gdzie zajmował się łataniem starych farmerskich gruchotów. Było to prawie dziesięć lat temu, ale do tej pory nie potrafił się wtopić w miejscową społeczność. Nikt za nim nie przepadał. Odrzucał ich zwyczaje i tradycję, a oni odrzucili jego. Zwłaszcza kiedy wrócił z Wietnamu. Wtedy już w ogóle nie było z nim o czym gadać.
W ubiegłym roku, ku ogólnemu zaskoczeniu i oburzeniu, zakręcił się koło Amandy Jarred i ożenił się z nią wbrew woli jej ojca.
Pułkownik Willem Jarred i jego żona Martha byli najbardziej poważanymi obywatelami Eltonville. Oboje pochodzili ze starych arystokratycznych rodzin, do których należały kiedyś największe plantacje bawełny w stanie. Ale to było dawno, cholernie dawno. W tych dobrych czasach, kiedy nikt nie dyktował ludziom, jak mają żyć. Kiedy biały był białym, a czarnuch czarnuchem.
Szeryf westchnął i pociągnął kolejny łyk piwa. Nadal było zimne, ale piana już opadła.
Szczyny – pomyślał ze złością. Widok Noonana zawsze go irytował.
Chudy, żylasty typ siedział teraz przy dębowym stoliku i popijając piwo z wysokiej szklanki, wystukiwał kościstymi palcami na lakierowanym blacie rytm do starego utworu Hanka Wiliamsa.
Cieszy się skurwiel – pomyślał Bulger. Rude włoski na muskularnym ramieniu szeryfa, zalśniły w promieniach słońca, wpadających przez dwa wielkie, wychodzące na ulicę okna. Znał powód tej radości. Amanda była przy nadziei i wyglądało na to, że wkrótce na świat przyjdzie kolejny Noonan. Szeryf poczuł, że piwo warzy mu się w żołądku.
Będziesz wreszcie miał swoje szczenię – dokończył w myślach.– Ale jeżeli sądzisz, że ucieszysz pułkownika Jarreda ...- Bulger wyszczerzył się do swoich myśli, nie zwracając uwagi na to, że Clarice przygląda mu się ze zdziwieniem.
- Co jest, mała? – zauważył w końcu jej cielęcy wzrok.- Masz problem?
- Skąd, szeryfie. – Żachnęła się, zaskoczona. - Wszystko w porządku. Jak zwykle.
- Aha. – Pociągnął kolejny łyk piwa – To OK. Myślałem, że coś cię gryzie.
- Niby co? Dzień jak dzień. Życie płynie. (Ty cholerny skurwysynu! Wychlej to piwsko i wypieprzaj!)
- Jasne, Clarice, jasne. – Szeryf zadzwonił po blacie złotą bransoletą zegarka. – Często tu wpada? – zgrzytnął, wskazując za siebie głową.
- Pan wie najlepiej. – Wzruszyła ramionami.
- Nie pyskuj mała. Pytałem. – Głos Bulgera nieco zgrubiał. Wiedziała, co to znaczy.
- Kilka razy w tygodniu.
- Kilka?
- Ostatnio częściej. Cieszy się, że będzie miał syna.
- Syna? Skąd o tym wie? Od tej czarnej jędzy zza strumienia?
- Nie wiem, szeryfie. Twierdzi, że to będzie syn.
- No, no. – Szeryf dopił piwo. – Zobaczymy.
Sięgnął po leżący na ladzie kapelusz z szerokim rondem, po czym założył go na głowę. Poprawił na nosie wielkie, ciemne okulary i ruszył do wyjścia. Nie zapłacił za piwo. Nigdy nie płacił. Nie musiał. Ktokolwiek chciałby wystawić mu rachunek, musiałby pofatygować się do pułkownika Jarreda. Niewielu tego próbowało. Społeczność Eltonville w lwiej części stanowili drobni farmerzy, którzy od trzech pokoleń gospodarowali na gruntach wydzierżawionych po wojnie secesyjnej od dziadka pułkownika, Eweretta Jarreda - weterana i bohatera spod Gettysburga. Ojciec pułkownika, Samuel Jarred, utrzymał ten stan rzeczy aż do śmierci i wraz z testamentem przekazał synowi, którym los pobłogosławił go bardzo późno. Miał wtedy czterdzieści pięć lat. Było to zimą tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. Teraz, w grudniu, Willem miał skończyć okrągłe pięćdziesiąt lat. Zanosiło się na niezłą uroczystość.
- Gdyby nie ta cholernie samodzielna Amanda! Kapryśna smarkula! –westchnął szeryf, wychodząc na wielką drewnianą werandę.
Rozejrzał się dokoła pozornie ospałym wzrokiem. Żadnego ruchu.
Jeszcze by. W taki skwar. – Skrzywił się, czując ponowny skurcz żołądka. Piwo! Nie powinien go pić, a nie mógł mu się oprzeć. Lubił piwo od zawsze. Lubił to miasteczko, lubił tych zasranych ciułaczy i lubił – nawet bardzo – pułkownika. Nie lubił tylko Billa Noonana. Sam nie wiedział za co. Za brak szacunku dla południowej tradycji? Za obelżywie zaczepny wzrok? (te cholerne, zimne gały!) A może za krzywdę, jaką ten przybłęda wyrządził pułkownikowi? Amanda była jedyną i ukochaną córką Jarreda. Kiedy Martha Jarred ( co tu gadać – prawdziwa dama) dostała tego pieprzonego artretyzmu, Amanda przejęła praktycznie jej obowiązki w ich wielkim domu. Wszyscy ją podziwiali. Miała zaledwie osiemnaście lat.
Szeryf westchnął i beknął przeciągle. Poczuł wyraźną ulgę, ale zaraz powrócił do swoich myśli.
Wtedy przyszwendał się ten Jankes. – Bulger zacisnął usta ze złością. - Po kiego diabła? Dlaczego właśnie tutaj, do ich pięknego stanu, do gorącej Alabamy, gdzie ludzie byli prości, lecz dumni. Cenili honor, religijność i tradycję. Czyż nie dlatego mówiono o Alabamie: – Heart of Dixie, czyli Serce Południa?
Szeryf wzruszył ramionami. Nie potrzebowali tu takich. A jednak przywlókł się i już. A potem, nie wiadomo jak i kiedy, zawrócił w głowie Amandzie Jarred. A niech go wszyscy diabli! Nie do wiary!
- Hej, Murphy! Co tam wyprawiasz? – krzyknął do rudego wyrostka, majstrującego przy zamku zielonego Buicka.
- Tak tylko oglądam, szeryfie – chłopak wyszczerzył pieńki zębów, ale Bulger wyczuł strach w jego głosie.
I tak powinno być – pomyślał, a głośno dodał.
- Uważaj, synu! Uważaj, bo skopię ci dupę! – Niemal parsknął śmiechem, widząc jak Murphy oddala się szybkim krokiem.
Spomiędzy rozłożystych koron starych dębów wylewało się słońce.
- Cholernie grzeje! – stwierdził ruszając w stronę swojego dodge’a, stojącego w zacienionym miejscu na trawniku.. Rozgrzaną asfaltową aleją przejechała furgonetka Joshuy Rainera. W stronę szeryfa poleciała chmura białych jak mleko kłębków bawełny.
Zaczyna się. – pomyślał, wsiadając do radiowozu. – Znowu wszędzie będzie pełno tego cholerstwa. Nawet w zupie – zarechotał. Jego drobna, koścista żona Gish zawsze przepraszała go za ten cały kram, kiedy jedli obiad na dębowej werandzie rozległego domu. Wiedział, że ma dobrą żonę. Dobrą, posłuszną i pracowitą kobietę. Tak powinno być. Taki był porządek rzeczy. Aż tu nagle zjawił się ten pieprzony Noonan i wygarnął wszystko, co było najlepsze. Wspaniałą córkę wspaniałego człowieka.
Pieprzyć to! – zaklął w myślach szeryf, włączając zapłon. Dodge ruszył z miejsca, zostawiając na przystrzyżonym trawniku wyrwane pęki darni.
***
- Uważaj, Bill.
Clarice położyła rachunek na blacie. Podniósł głowę i uśmiechnął się do niej ciepło, jak zwykle.
- Uważaj – powtórzyła niepewnie. Jego wzrok zawsze wytrącał ją z równowagi. – Szeryf cię nie lubi.
- Wiem.
- Pytał o ciebie.
- Zawsze pyta. Czyż nie? – Uśmiechnął się szeroko.
- Ostatnio coraz częściej. – Wzruszyła ramionami. – Interesuje go, czy pijesz – dodała.
- Piję, Clarice. Jak wszyscy. Także on.
- Wiem, ale...- Zawahała się przez moment, a potem nagle spojrzała mu prosto w oczy i dokończyła z determinacją: -...ale boję się, że zrobi ci krzywdę. On MOŻE zrobić ci krzywdę.
- Racja. – Wyciągnął żylastą rękę i położył twardą dłoń na jej na jej dłoni, w której trzymała jeszcze rachunek. – Dzięki, Clarice.
Poczuła – nie po raz pierwszy zresztą – że miękną jej kolana.
Cholerna szczęściara! – przemknęła jej przez głowę myśl o Amandzie Jarred. – Jak ktoś ma farta, to ma.
- Dolar dwadzieścia, Bill – odezwała się przygaszonym głosem.
Kiedy zapłacił i ruszył w kierunku drzwi, popatrzyła za nim rozżalonym wzrokiem. Zachował się tak, jakby nie słyszał tego, co mówiła.
- Typowy facet – westchnęła, zabierając z lady pustą szklankę. Zawsze odnosił szklankę. Jedyny gość, który to robił, ale wiedziała, że nie za to go lubi. Może nawet więcej niż lubi. Poczuła gorąco na policzkach. Szybko przeszła na zaplecze, omal nie rozbijając szklanki w wąskich drzwiach. Syknęła ze złością.
Gdybym tyle razy wpadała na facetów, ile razy na tę cholerną futrynę, byłabym najlepszą partią w całej okolicy – pomyślała smętnie.
***
Bill Noonan nie był tak mało spostrzegawczy, jak wydawało się Clarice. Doskonale orientował się, co czuje do niego młoda barmanka. Od dłuższego czasu dawała mu to wyraźnie do zrozumienia. Udawał, że tego nie dostrzega. Miał żonę, a niebawem będzie miał potomka. Syna.
Bulger miał rację. Bill i Amanda rzeczywiście dowiedzieli się tego od starej Murzynki Mabel, mieszkającej w chacie za strumieniem.
Leczyła wszystkich czarnych w okolicy. Stawiała też kabałę i większość mieszkańców Eltonville uważała, że Mabel para się czarną magią. Biała społeczność przymykała na to oko. Niech tam! Skoro leczy robotników, cóż w tym złego? Obywatele Eltonville, bardzo tradycyjni jeśli chodziło o miejsce czarnych w społeczeństwie, mimo wszystko nie byli okrutnikami.
Jedynie grupa kilkunastu fanatyków bawiła się od czasu do czasu w zakładanie białych kapturów, palenie krzyży i straszenie Murzynów. Robili to tylko tak, dla zasady, bo prawdziwych powodów nie było. Czarni w Eltonville aż za dobrze znali swoje miejsce i przestrzegali zasad.
Tajemnicą poliszynela był fakt, że grupie entuzjastów „Białej Kamelii” przewodził Hank Haines – jeden z dwóch zastępców szeryfa.
Bulger wiedział o tym doskonale. Paradoksalna sytuacja nie tylko mu nie przeszkadzała, lecz wręcz bawiła.
Młodzi muszą się wyszaleć – myślał nie raz – a sosnowego drewna na krzyże jest pod dostatkiem.
Kiedyś zagadnął kpiąco Hainesa: - Powiedz mi Hank Jesteś znawcą. Sosna dobrze się pali?
Haines łypnął na niego spode łba:
- Całkiem dobrze, szefie – mruknął.
- To w porządku. Trzeba tylko uważać, żeby iskry nie wznieciły pożaru, nie?
- Racja, szefie. Kto spala sosnę, musi być ostrożny.
- To w porządku. – powtórzył Bulger. Na tym rozmowa się skończyła.
Grupa Hainesa nie przeszkadzała szeryfowi. Jedyna szkoda, jaką „rycerze” z Eltonville wyrządzili białemu, miała miejsce parę lat temu. Dotyczyła starego Eliota Sturgesa i wywołała więcej śmiechu, niż oburzenia.
***
Któregoś dnia, wracając ze sklepu, Sturges spotkał Jima Browna, jednego ze swoich sezonowych robotników. Murzyn stał na poboczu, przy swoim dostawczym fordzie – tak starym i rozklekotanym – że jeździł nadal, nie wiadomo jakim cudem. Ale tym razem grat stanowczo odmówił posłuszeństwa. Eliot zatrzymał pickupa.
- Co tam, Jim? Kłopoty?
- Duże kłopoty, panie Sturges. Za nic nie chce zapalić. Rozłączył się i już.
- Pewnie przyszła na niego pora. – Roześmiał się Eliot.- A może za słabo go karmisz?
Grupa kilku gapiów zarechotała z uciechy.
- Dobra. – Eliot machnął ręką i wysiadł z wozu – Pokaż, niech spojrzę.
Murzyn podał mu kluczyki i farmer wsiadł do rozklekotanej szoferki. Włożył kluczyki do stacyjki i przekręcił. Po chwili wysiadł i oddał kluczyki Jimowi.
- Często próbujesz jeździć bez benzyny, chłopcze?
Gapie znowu ryknęli śmiechem. Sturges spojrzał na przygarbionego Browna. Ten czarny był bardzo pilnym robotnikiem. Nie było z nim żadnych problemów.
- A niech tam! – Eliot ponownie machnął ręką. – Widzisz mojego pickupa? Idź i weź z paki kanister. Są tam dwa galony paliwa. Jak dasz żreć swojemu wierzchowcowi, odwieziesz mi paliwo na farmę.
Tego mu nie darowali. W gromadce gapiów ktoś zagwizdał.
Następnego ranka, kiedy Eliot zaszedł do chlewni, zastał swojego parobka Jacka, stojącego z rozdziawionymi ustami obok kojców. Farmer spojrzał w tę stronę i zaklął. Wszystkie świnie – a miał ich niemało - zostały w ciągu nocy pomalowane na czarno. Niezbyt dokładnie, ale na tyle wyraźnie, żeby zrozumiał o co chodzi. Popatrzył na Jacka. Murzyn gapił się na niego przerażonym wzrokiem.
- To nie ja, panie Sturges – wyjąkał.
- Pewnie, że nie ty – warknął Eliot, sięgając do kieszeni po cygaro.- Za głupi jesteś. Wiem, kto to zrobił.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę domu. Nie zamierzał wnosić skargi. Bo i do kogo? Wiedział, że w najbliższym czasie całe miasto będzie miało z niego niezły ubaw.
Kiedy , następnego dnia, spotkał przy skwerze Bulgera, czuł, że zaraz się zacznie.
- Wyglądasz na strapionego, Eliot. – Szeryf uścisnął mu dłoń, ale Sturges wyczuł kpinę w jego głosie. Spojrzał na Bulgera i uśmiechnął się sztucznie.
- Skądże. Wszystko gra, tylko trochę dokucza mi wątroba.
- Co ty powiesz? – Szeryf uśmiechnął się obłudnie. – Zła dieta? Nie jesz za dużo wieprzowiny?
- Całe życie jem wieprzowinę, Ronnie – zgrzytnął Eliot. – I nie martw się o moją dietę!
Nacisnął mocniej kapelusz i ruszył w stronę banku. Bulger spoglądał za nim ubawionym wzrokiem. – Stary pierdziel – użył swojego ulubionego zwrotu.
Kiedy, godzinę później, szeryf siedział w biurze i przeglądał pocztę, nadal był w dobrym humorze, ale na widok Hanka, który przyjechał objąć służbę, odłożył papiery. Zimnym wzrokiem obrzucił młodego zastępcę.
- Chodź no tu, Hank – Zignorował gest powitania. Haines cofnął rękę.
- O co chodzi, szefie? – zapytał ostrożnie.
Dobrze wiesz, ty pieprzony fiucie – pomyślał szeryf, uśmiechając się lodowato.
- Wyspałeś się? – zapytał od niechcenia.
- Tak sobie, szefie. Jest za gorąco.
- Masz rację – przytaknął szeryf. – Nie rozumiem więc, dlaczego nie wziąłeś zimnego prysznica?
- Wziąłem. Nawet dwukrotnie!
- To czemu śmierdzisz, jakbyś nocował w chlewie? Nie. Dosyć! – Szeryf podniósł rękę, nie dopuszczając Hainesa do głosu. – Przeholowałeś! Pierwszy i ostatni raz. Rozumiesz?
- Tak, szefie.
- To do roboty. Jadę na obiad. Gdyby były telefony, niech łapią mnie pod domowym numerem.
Kiedy szeryf wyszedł, Haines odetchnął z ulgą. Był dumny z faktu, że przyjaciele, właśnie jego wybrali na przywódcę grupy. Mieli do niego zaufanie. Do jego sprytu i odwagi. Ale szeryfa Bulgera bał się, jak wszyscy diabli. Obiecał sobie nie drażnić więcej szefa.
Szeryf zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział, że reprymenda wystarczy. Zawsze wystarczyła, bo bali się go wszyscy. Był prawdziwym twardzielem i miał autorytet. Poza tym, był ulubieńcem pułkownika. To również znaczyło niemało i znacznie ułatwiało życie. Było nieźle, do czasu, kiedy przywędrował tutaj Noonan.
Pamiętnego dnia, kiedy pułkownik zadzwonił na posterunek i powiadomił Bulgera o ślubie swojej córki, szeryf dobrze zrozumiał jego lodowaty ton.
- Wiesz, Ron, ten pracownik starego Bella, ten Jankes, żeni się z moją Amandą. Zawrócił jej w głowie. Nie sądzę, żebyś miał coś na niego. Pracuje i ma gdzie mieszkać. Takie jest prawo. Ale wiesz, mimo wszystko szkoda, że do tego doszło. Nikt mnie w porę nie ostrzegł. Teraz już za późno.
Bulger bez trudu zrozumiał wymówkę. Jasna cholera! – zaklął w myślach, a do słuchawki wymamrotał: - Przykro mi, pułkowniku. Może jeszcze jest czas?
- Nie. – uciął Jarred. – Ona go kocha, a jak widzę, nie znasz mojej córki. To moja krew. Rozumiesz?
- Jasne, pułkowniku.
- Dobrze. – Głos w słuchawce sapnął. – Przyjdźcie oboje z Gish w sobotę na ślub. I na skromne przyjęcie. – warknęła słuchawka. To było wszystko.
Od tamtego czasu szeryf obserwował Noonana. Nie doszukał się niczego, ale przy okazji stwierdził coś, co nastawiło go wrogo do tego Jankesa. Wyczuł w nim silną osobowość, hardego ducha. A z takimi, prędzej czy później zaczynają się kłopoty. Wiedział, że na razie nie może nic zrobić. Facet był mężem Amandy Jarred.
***
Tego dnia, kiedy Clarice Roberts ostrzegła Billa, miała rację. Szeryf marzył, żeby dobrać się do niego. Myślał o tym przez całą drogę do domu.
A teraz jeszcze ten bachor! – Bulger z impetem zajechał pod swój ganek. – Trudno, trzeba uzbroić się w cierpliwość. – Uśmiechnął się zimno. Potrafił być cierpliwy. Jak mało kto.
- Witaj Gish! – Pomachał ręką stojącej na werandzie żonie. Odwzajemniła gest i uśmiechnęła się serdecznie.
Dobra kobieta. – pomyślał. – Prawdziwa chluba Dixie.
***
Syn Billa i Amandy urodził się późną jesienią. Przyszedł na świat w miejskim szpitalu, w Birmingham. Noonan, który przyjechał po żonę starym fordem Sama Bella, klął w duchu przez całą powrotną drogę, bowiem poprzez nieszczelne drzwi dmuchało zimne, wilgotne powietrze. Był koniec listopada i temperatura nie przekraczała siedmiu stopni. Mogło być cieplej, ale nie było. Amanda siedziała na tylnym siedzeniu, okryta grubym kocem, który przezornie zabrał ze sobą. Tuliła do piersi zawinięte po uszy niemowlę. Nie odstawiła go ani na chwilę i ilekroć Bill zerknął w lusterko, widział jej błyszczące, uśmiechnięte oczy. Wtedy on również się uśmiechał. Nie rozmawiali wiele. Większość drogi przebyli w milczeniu, rozkoszując się własną obecnością oraz małą istotką, która spała w objęciach matki. Oboje pragnęli tego dziecka, toteż mimo chłodu i niewygody, byli bardzo szczęśliwi. W zimnych zazwyczaj oczach Billa płonęły złote iskierki. Amanda widziała, że jej mężczyzna jest radosny i dumny. Uśmiechnęła się wtedy do swoich myśli. Nie zawiodła go. Dała mu syna, o którym cały czas marzył. Malec spał spokojnie, grzejąc się ciepłem matki.
Do domu przyjechali późnym popołudniem. Kiedy zajeżdżali pod ganek, siąpiący od jakiegoś czasu deszcz, rozpadał się na dobre. Bill otworzył żonie drzwi.
- Biegiem, kochanie! – Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, przyjmując od niej dziecko. W mieszkaniu czekała na nich Martha Jarred, babcia małego Noonana.
- Wszystko w porządku, skarbie? – zapytała, tuląc córkę do piersi.
- W najlepszym, mamo. – Amanda odwróciła się w stronę męża, sięgając po dziecko. – Pozwól, że kogoś ci przedstawię. Oto mały Jerry Noonan. Mój syn. Nasz syn. – poprawiła się, zerkając na Billa.
- I mój wnuk. – Sapnęła radośnie Martha. – Rozsupłaj go z tego koca. W domu jest ciepło. Kazałam rozpalić w kominku. Połóż go na łóżku. Pomogę ci. Muszę go zaraz zobaczyć. Umieram z ciekawości. Boże! Mam wnuka!
Bill z wdzięcznością zauważył, że przygotowała wszystko na przybycie małego gościa. Nie musieli za niczym biegać.
- Na pewno trzeba go przewinąć – stwierdziła Martha. – Pokażę ci, Mandy, jak się do tego zabrać.
- Mamo! Chodziłam na zajęcia.
- To nie to samo - zawyrokowała starsza pani, rozwijając becik. – Boże, jaki śliczny malec! – Westchnęła na widok chłopca, który właśnie się obudził i skrzywił buzię do płaczu.
- Ma śliczne niebieskie oczy – oceniła Martha. – Po tobie, Bill – dodała, spoglądając na zięcia. Zmarszczyła się przez krótką chwilę. Willem nie będzie zachwycony – pomyślała. – Do diabła z tym! – znowu spojrzała na dziecko. – To naprawdę śliczny malec. Nasza krew, cokolwiek mój dumny mąż by o tym nie myślał.
- Jak ma na imię? – zapytała córkę, rozwijając pieluchy.
- Już ci mówiłam. Jerry.
- Ładnie. – Martha kiwnęła głową, myśląc jednocześnie, że młodzi państwo Noonan zrobiliby roztropniej, nadając małemu imię Willem. To mogłoby zmiękczyć serce dziadka. Ale cóż, ich sprawa.
- Jerry, po dziadku Billa – dodała Amanda, jak gdyby czytając w myślach matki. – Bill twierdzi, że to był bardzo dobry i mądry człowiek.
Martha zerknęła na zięcia. – Zrobiliście więc słusznie. Poza tym, to bardzo ładne imię – uśmiechnęła się serdecznie, kończąc przewijanie. - Słuchaj Bill, wynieś te brudne pieluchy. Masz wspaniałego syna, ale pachnie jak wszystkie niemowlęta – roześmiała się. – W kuchni jest kolacja. Niech Salma ją podgrzeje i poda tutaj. Jesteście oboje zmęczeni.
- Jasne, mamo – odparł trochę chropawo, biorąc pieluchy. Pozwoliła tak do siebie mówić, czego nigdy nie uczynił pułkownik. Bill dobrze o tym pamiętał.
Może teraz wszystko się zmieni? – pomyślał. Nie miał jednak większej nadziei. Gdyby nie pomoc Marthy, byliby skazani wyłącznie na własne siły. Nie bał się tego, ale nie było mu przyjemnie.
Powoli ruszył do kuchni, uważając, żeby niczego nie upuścić na podłogę.
Do diabła ze starym draniem! – przemknęło mu jeszcze przez głowę. – Ciekawe, czy w ogóle się tutaj pokaże? W domu zawszonego Jankesa, który odebrał mu córkę. I dobrze. Damy sobie radę. Mam syna. Czy cokolwiek jeszcze się liczy?
***
Mimo wątpliwości Billa, pułkownik odwiedził jednak swojego wnuka. Dwa miesiące później, już po Nowym Roku. Zrobił to tylko raz.
Wypił filiżankę czarnej kawy, siedząc sztywno w fotelu pod oknem. Kiedy Amanda zaprosiła ojca do sypialni, odstawił filiżankę, wstał z fotela i ruszył za nią, bez wyraźnych oznak entuzjazmu.
Zatrzymał się przy dziecięcym łóżeczku, patrząc na śpiącego wnuka. Stał dobrą chwilę i choć zerkali na niego, w oczekiwaniu jakiejś reakcji, nie potrafili niczego wyczytać z kamiennej jak maska twarzy. Po dłuższej chwili, nie odwracając głowy w ich stronę, powiedział:
- Jerry. Dobrze mówię? Jerry?
- Jerry, tato. – W głosie Amandy zazgrzytał twardy akcent. Nawet na nią nie spojrzał.
- Jerry – powtórzył ciszej, a potem, jak gdyby do siebie, dodał szeptem: - Czego mogłem się spodziewać?
Zapadło kłopotliwe milczenie. Bill stał nieco z boku i patrzył to na Mandy, to na pułkownika. Stali naprzeciw siebie, oddzieleni jedynie łóżeczkiem, on zaś – niemal namacalnie – czuł bijące od nich prądy wzajemnej wrogości.
Wreszcie pułkownik przerwał milczenie. Spojrzał na córkę wzrokiem, którego Bill nie potrafiłby nazwać, ani zrozumieć i powiedział:
- Masz ładnego syna, Amando. Twoja matka jest z niego bardzo dumna. Z ciebie również – dodał, krzywiąc się nieznacznie.
- No, na mnie czas. – Ruszył do drzwi. – Dzięki za kawę.
Odwrócił się w progu.
- Ta Meksykanka nieźle ją parzy. Prawie tak dobrze jak nasza Flora. Gdybyście czegoś potrzebowali... – Wzruszył ramionami i nie czekając na odpowiedź wyszedł.
Kiedy trzasnęły drzwi, Amanda spojrzała na męża. Jej twarz stężała w martwym, zaciętym wyrazie. Nigdy czegoś takiego nie widział.
- Przepraszam, Bill – powiedziała bezbarwnym głosem. Tylko tyle. Odwróciła się i weszła do sypialni.
- Tato!
- Tak, Jerry?
- Czy to mama tak ładnie gra?
- Mama.
- Tato, na czym ona gra? To przecież nie jest gitara.
- Nie, synku. To mandolina.
- Co to jest mandolina?
- To taki instrument, jak gitara, chłopcze. Tylko ma więcej strun.
- Dużo więcej?
- Niedużo.
- Ile, tato?
- Jerry!
- Tato?
- Posłuchaj lepiej mamy. Podoba ci się?
- Bardzo. Lubię mandolinę.
- Jezu! – Śmiech Billa poniósł się nad łąką i mleczną połacią wody. North River płynęła sennie, wpatrzona w jasne światło wielkiej tarczy księżyca. Siedzieli dziesięć jardów od brzegu, w wysokiej, pachnącej trawie. Robiło się późno, ale Bill nie gonił Jerry’ego do łóżka.
Niech poczuję tę noc – myślał. – Pierwsze wrażenia zapadają w serce najgłębiej.
Od strony domu, poprzez parną noc, poprzez lekkie pasemka powstającej mgiełki, niósł się słodki dźwięk mandoliny i zatykający dech w piersi głos Amandy: „A jeśli mnie nie kochasz? A jeżeli tylko zabawić się chcesz?...”
Uśmiechnął się do swoich myśli i spojrzał na syna.
Jak ten smarkacz rośnie – pomyślał z rozrzewnieniem. Sześcioletni Jerry był rzeczywiście wyjątkowo dobrze zbudowany. Wyglądał na starszego niż w istocie.
North River zapluskała srebrnosiwą falą. Bill podniósł głowę. Dźwięk mandoliny ucichł. Tylko cykady brzmiały głośno i wyraźnie. Zerwał się lekki podmuch. Od zachodniej strony, spomiędzy dojrzewających rzędów kukurydzy dobiegł szum i klaskanie liści. Noonan obejrzał się za siebie.
Szła w ich stronę. Smukła i tajemnicza – jak zawsze. Za to ją kochał. Nigdy nie rozgryzł jej do końca. Nigdy nie dowiedział się, czemu wybrała właśnie jego. Czemu – wbrew wszystkim – zrobiła to, co zrobiła. I nigdy nie miał się tego dowiedzieć.
- Mama! – pisk Jerry’ego. - Mamo, chodź do nas. Tu jest pięknie!
- Jerry! – lekki śmiech w półmroku. – Jak ty ładnie mówisz. Zupełnie jak dorosły. Jak tata.
- Tata mówi, że ładnie grasz. To prawda.
- Dzięki, Jerry. Dzięki, Bill. Czego mu naopowiadałeś?
Bill chrząknął zakłopotany.
- Jak zawsze, Mandy. Mówiłem mu o dziadku, o naszym domu, o rzece...
- Mówił o tobie, mamo! Przez cały czas.
- Naprawdę? – Bill poczuł dotyk chłodnych, drobnych dłoni na swojej głowie. Do jego uszu doleciał ledwie słyszalny szept, przeznaczony tylko dla niego. – Wiem, ale jakże słodko to usłyszeć.
- Tato! Czy w naszym domu są myszy? – pisnął Jerry.
- Widziałeś myszy, synku?
- Widziałem. Wczoraj. Taka duża mysz szła po werandzie.
- Jak duża, Jerry?
- Taaka! – Chłopiec rozsunął rączki na odległość dobrej stopy. Bill roześmiał się głośno. – To nie myszy, synku. To szczury.
- Szczury? Co to takiego?
- To takie duże, niedobre myszy – zaśmiała się Amanda. – Aleś ty ciekawski.
- Mamo, kiedy pójdę do szkoły?
- Przecież wiesz. Już niedługo. Po wakacjach.
- Co to są wakacje?
- Jezu! Bill! Pomóż.
- Aaa! – Bill podniósł się z trawy i rozczapierzył ręce. – Jestem dzikim człowiekiem! – Pomachał ramionami nad głową chłopca. – Pożeram ciekawskie dzieci!
- Co to jest dziki człowiek, tato?
- O w mordę!
- Bill, jak możesz?
- Mandy, wybacz. Dzikiego człowieka trochę poniosło.
Poprzez parną noc, ponad szemrzącą North River poniósł się śmiech. Zadźwięczał w trawie, przesunął się po mokrych łodygach trzcin i pomknął wzdłuż wody, odbijającej jasne światło księżyca.
Samuel Bell odwrócił się i spojrzał na swojego pracownika.
- O co ci chodzi, Bill?
Noonan podniósł z posadzki bawełnianą szmatę i starannie zaczął wycierać poplamioną twarz. Uśmiechnął się szeroko do szefa.
- Nic takiego, Sam. Po prostu trochę mnie to zastanawia.
Cholerny flegmatyk! – pomyślał Bell, wzruszając ramionami.
- O co konkretnie ci chodzi? – zapytał. - O jakąś głupią ustawę?
- Ustawa nie jest głupia. Dotyczy praw człowieka. Pomyśl, Sam.
Od dobrej godziny, grzebiąc w częściach silnika, wałkowali ustawę o prawach obywatelskich, uchwaloną w sześćdziesiątym czwartym przez Johnsona. Po godzinie, ich rozmowa nie zbliżyła się do finału ani o krok. Sam był nieźle wkurzony. Zazwyczaj pasowanie części wprawiało go w błogostan. Dzisiaj ten „cholerny Jankes” nie dawał mu spokoju.
- Wiesz, Bill, masz problem. – Bell odrzucił wyrobioną podkładkę, która z cichym brzękiem potoczyła się pod ścianę garażu. - Kiedy do nas zawitałeś, nikt się z tobą nie cackał. To normalne. Byłeś obcy. Potem, kiedy wyjechałeś do tego pieprzonego Wietnamu, wielu z nas nie uważało cię już za obcego. Kiedy stamtąd wróciłeś, niektórzy ludzie naprawdę się cieszyli. Ale ty, cholera, musiałeś wszystko spieprzyć. Nie wystarczy ci, że narażasz się pułkownikowi? Nie dość ci, że cholerny szeryf Bulger ma na ciebie oko? Masz chłopaka, wspaniałego chłopaka. Zdał do czwartej klasy, nie?
- Do trzeciej – poprawił Noonan, mocując sworzeń.
- Niech będzie. O co więc chodzi? Nie możesz zrozumieć świata, w którym żyjesz? Jeśli tak, to wypieprzaj stąd, zanim inni cię do tego zmuszą.
Noonan pokręcił głową.
- Wszystko ci się pokiełbasiło, Sam. Nie powiedziałem, że mi tu źle. Powiedziałem tylko, że wbrew ustawie, czarni nadal mają przesrane. Szczególnie u nas. Nie wiem – machnął ręką – może gorzej jest w Missisipi. To nieistotne. To wszystko jest do kitu.
- A niech cię! – Sam Bell sapnął poirytowany.- Wiesz Bill, zawsze cię ceniłem. Ja pierwszy się na tobie poznałem. Jesteś w porządku. Oni też to chyba wiedzą. Nawet Bulger. Ale nie myślisz jasno. Nie ma w tobie tolerancji. Nie szanujesz południowego stylu życia. Powiedz mi – stary spojrzał Noonanowi w oczy – co więc tutaj robisz?
Bill przygryzł wargę. Szef miał sporo racji. Kiedy się nad tym zastanawiał, dochodził do wniosku, że tak właściwie, sam nie wie, czego chce. Powiedzieć komuś, że nienawidzi się skurwysyństwa, to tak, jak powiedzieć, że nienawidzi się ludzi. Spojrzał na starego.
Nieduży, siwiejący człowieczek w poplamionym drelichu i siwej, pomiętej konfederatce zatkniętej na czubek łysiny. Samuel Bell dał mu pracę. Pomógł znaleźć wolny, niedrogi domek. Od początku, zanim jeszcze Bill poznał Amandę, stary mechanik był dla niego niczym członek rodziny. Jak ojciec. Na pewno zasługiwał na coś więcej niż akademicki wykład o ustawie, zwłaszcza takiej, która tutaj – na Południu – trąciła padliną.
- Racja, Sam – odezwał się cicho. – Poniosło mnie. Dajmy spokój.
- Nie ma sprawy. – Stary otarł spocone czoło rękawem kraciastej koszuli. - Dzikus z ciebie po prostu i koniec. Taki sam jest mój starszy. Jim, tak jak ty, zawsze miał coś przeciw czemuś. Teraz siedzi w Mobile i montuje silniki do samolotów.
Bell nie wspomniał o George’u, młodszym bracie Jima. George – o ile wiedział Bill – służył w piechocie morskiej. Był porucznikiem i stary powinien być z niego dumny. Ale najwyraźniej nie był. Niemal nigdy o nim nie wspominał. Bill nie raz zastanawiał się dlaczego.
Przyciągnął nogą wózek, na którym wsuwali się pod samochód, kiedy kanał był zamknięty. Sięgnął po klucz i zanim położył się na wózku, spojrzał na szefa. – Ale ty mnie lubisz, Sam, prawda?
- Skąd wiesz? – Stary skrzywił się przekornie.
- Sam to powiedziałeś przed chwilą.
- Nic podobnego. Powiedziałem tylko, że jesteś dobrym fachowcem i że ja pierwszy się na tobie poznałem.
- Niech będzie – Bill położył się na wózku i odepchnął piętą. Po chwili, spod furgonetki widać było tylko jego nogi. Zanim Bell sięgnął po wspornik, spod wozu dobiegło ciche: - To jak, Sam?
- Co: jak?
- Lubisz mnie?
- Idź do diabła! – Obaj roześmieli się jednocześnie.
Składanie „tego cholernego rzęcha”, jak Bell nazywał auto, zajęło im więcej czasu niż myśleli. Robiło się późno.
- Popracujesz w nadgodzinach, Bill?
- Nie ma sprawy. Jak mus, to mus.
- Szkoda, że Jerry nie przyszedł – roześmiał się stary. – Przesiaduje tu tak często, że chwilami wydaje mi się, jakby pracował u mnie dłużej niż ty. – Ponownie zarechotali.
- Wiesz - dodał Bell – on ma też złote ręce do roboty. Po tobie – ocenił.- Taki smarkacz – w głosie starego zabrzmiał podziw. – Do tego, piekielnie zdolny. I wszystko go interesuje. Nie tak jak ciebie. Ciągle o coś pyta. Może zostać świetnym inżynierem. Myślałeś o tym?
- Jeszcze nie. – Noonan wysunął ciało spod samochodu. – Wiesz, Sam, on mnie czasem zadziwia. – Sięgnął do kieszeni bluzy i wyciągnął zmiętą paczkę papierosów. – Rzeczywiście, interesuje się wszystkim i do wszystkiego ma głowę. U ciebie dorabia na cukierki i mówisz, że będzie z niego inżynier, a w domu... Ech – westchnął – Mandy twierdzi, że może być niezłym muzykiem. Gra już na mandolinie, a także próbuje sił przy pianinie. Mandy uważa, że nie spotkała dotąd dzieciaka, który tak szybko by to wszystko załapał.
- Masz wspaniałą rodzinę – Bell pokiwał głową.
- I wspaniałego przyjaciela, Sam – Noonan zaciągnął się papierosem.
- Tak myślisz? – chropawym głosem zapytał stary.
- Jestem pewien. Na sto procent. Nigdzie nie znajdę lepszego.
- Skoro tak sądzisz...
- Sądzę.
***
Robiło się coraz później. Mijały godziny. W parnym mroku nocy, cykady grały coraz głośniej. Eltonville powoli zasypiało. Gasły światła w kolejnych domach. Garaż Sama Bella otulił mrok. Na pobliskiej ulicy nie świeciła żadna lampa i gdyby nie poświata księżyca, trudno byłoby cokolwiek dostrzec w gęstniejących ciemnościach.
Minęła północ. Po tej stronie miasta paliły się jeszcze lampy przed barem i samotne światło w oknach posterunku.
Bulger siedział rozparty w swoim fotelu i wyciągnąwszy nogi na biurku, spoglądał zamyślony w mrok za oknem. Podziwiał srebrne smugi księżyca, kładące się siną patyną na stalowych kratach. Rozkoszował się wonnym dymem cygara. Czasami, zamiast papierosa wypalał cygaro. Dla odmiany. Zwłaszcza wtedy, kiedy był sam i miał dużo czasu. Tak jak teraz.
Na biurku zadzwonił telefon. Szeryf spojrzał na aparat. Pochylił się niechętnie do przodu i podniósł słuchawkę.
- Bulger – mruknął, nie wypuszczając cygara z ust.
- Szeryfie! – Głos po drugiej stronie był dziwnie przytłumiony. – Słyszał pan strzały?
- Kto mówi? – Bulger nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć na pytanie. W słuchawce usłyszał czyjś nerwowy oddech.
- Ludzie często strzelają w tych stronach – zagadnął szeryf, czując, że coś jest nie całkiem w porządku. – Gdzie to było? – zapytał.
- Nad rzeką. Koło mostu. W domu młodych Jacksonów. Nie jestem pewien, ale chyba słyszałem krzyki. Potem padły strzały. Sprawdzi pan to?
Cholerne czarnuchy! – pomyślał ze złością Bulger, a głośno odparł:
- Jasne, synu. To jak? – ponowił pytanie – Przedstawisz się?
- Nie – zabrzmiała krótka odpowiedź i szeryf usłyszał szczęk odkładanej słuchawki.
- A niech cię! – sapnął. Wstał z fotela, niechętnie otworzył szufladę i wyjął leżące w niej kluczyki. Podszedł do ściany i zdjął z wieszaka pas z czterdziestką piątką. Policyjny dodge stał przed budynkiem, a karabin spoczywał w kabinie.
Wieczne kłopoty z tą hałastrą – pomyślał poirytowany Bulger, wsiadając do wozu. Opuścił szybę do samego końca. Nie zamierzał tracić dobrego cygara, a nie chciał zakopcić wnętrza. Radiowóz pomknął w stronę położonej nad rzeką dzielnicy murzyńskiej, minął ją i wzdłuż brzegu skierował się w kierunku mostu. Dom Jacksonów stał nieco dalej, właściwie już poza miastem. Parterową ruderę, którą rosły Murzyn Abel Jackson nazywał mieszkaniem, zbudowano na skraju sosnowego zagajnika, po drugiej stronie drogi, prowadzącej do Aberdeen w Missisipi. Chałupa stała w znacznej odległości od reszty dzielnicy.
Szeryf zatrzymał auto przed wejściem i wysiadł. W oknach budynku świeciło się słabe światło, ale dookoła panowała cisza.
Nigdy nic nie wiadomo – pomyślał Bulger, wyciągając z samochodu winchester. Przeładował broń i trzymając w zębach cygaro, wszedł na drewniany ganek. Podszedł do drzwi. Były niedomknięte. Szeryf pchnął je lekko lufą karabinu. Uchyliły się bez oporu i Bulger wszedł do środka.
Mdłe światło wiszącej pod sufitem żarówki, nie raziło wzroku toteż bez problemu mógł się rozejrzeć po izbie. Cygaro w jego ustach rozżarzyło się gwałtownie, zanim upadło na podłogę.
Trzy kroki przed nim leżał Abe. Leżał nieco na prawo, jak gdyby nawet po śmierci, chciał ustąpić białemu. Na wprost szeryfa spoczywały zwłoki pastora Hendersona. Bulger mógł go zidentyfikować jedynie na podstawie stroju. Ubrana na czarno postać, czarne buty z wysokimi cholewami, szeroko rozrzucone ręce. Na palcu jednej z nich lśnił ulubiony sygnet pastora – srebrzysty orzeł, misternie wyryty w bryłce kruszcu.
Wyżej, ponad błękitną koszulą, wyłaniającą się spod czarnej obcisłej kamizelki, widniała już tylko koloratka. Niegdyś biała, obecnie (Kurwa, ale jatka!) czerwona. Nasiąknięta krwią, która wypłynęła z farfocli porozrywanej szyi. Głowy prawie nie było. Parę stóp dalej leżał czarny kapelusz z szerokim rondem i denkiem wyrwanym siłą pocisku. Dwa trupy, leżące obok siebie tu i teraz - to za cholerę nie było marzenie szeryfa.
Na wzorzystej kanapie ( Ależ te czarnuchy lubią pstrokaciznę!)siedziała Nora Jackson. Ubranie wisiało na niej w strzępach. Zarzuciła co prawda na siebie jakiś pieprzony błękitny szlafrok ze spłowiałej satyny, która po lewej stronie, poniżej ramienia, zmieniła kolor, nasiąkając krwią płynącą z rany. Bulger rzucił szybkie spojrzenie na rosnącą plamę, przeniósł wzrok na rozchełstany dekolt, spod którego widać było również pokrwawiony kawałek żółtej jak sraczka koszuli, na wystające spod szlafroka grube uda Nory, na których jakimś cudem trzymały się resztki pończoch i zaklął w duchu
- Kurwa! – syknął przez zaciśnięte zęby, po czym zwrócił się do Murzynki:
- Nora! Co tu się stało?
- A jak pan myśli? – wycharczała z trudem. W kącikach obrzmiałych warg zobaczył pęcherzyki krwawej śliny.
Płuco – ocenił w duchu. – Paskudna rana.
- Nieważne, co ja myślę – odpowiedział sucho. - Zadałem ci pytanie. Nie rozumiesz?
- Przyszli we trzech – zaczęła mówić świszczącym szeptem. - Siedzieliśmy z mężem przy kolacji. Abe poszedł otworzyć. Nawet nie dali mu nic powiedzieć. Weszli do środka, a on gapił się na nich, jakby nie wiedział o co chodzi.
- Do rzeczy, Noro.
- Jasne, szeryfie. Do rzeczy. Rozumiem. – Milczała dłuższą chwilę, łapiąc z trudem oddech.
- Pierwszy wlazł tu ten Meks. Zna go pan.
Szeryf kiwnął głową, a jednocześnie skrzywił się mimo woli, słysząc, jak jej szept staje się coraz bardziej świszczący. Umierała. Wiedział o tym. Ona być może także.
- Nie gadali wiele. Kazali mężowi iść do sypialni. Poszedł. Znienawidziłam go w tamtej chwili. Nie wiedziałam, że w sypialni ma broń. Wtedy ten cholerny Meks dobrał się do mnie pierwszy.
- Oskarżasz człowieka. – Szeryf zapalił papierosa.
Pieprzona wpadka! – pomyślał ze złością. - Pieprzony Henderson!
- Kto zabił pastora? – zapytał cicho.
- Mój mąż.
- Nieźle – wycedził.
- Na rany Chrystusa!- Krwawa piana znowu pojawiła się na wargach Nory. Tym razem było jej więcej. - Jest pan ślepy, szeryfie? Abe nie żyje! Nie widzi pan?
Nie odpowiedział. Po dłuższej chwili zaczęła mówić.
- Kiedy Abe wrócił z bronią, nie zwrócili na niego uwagi. Byli zajęci mną. Ja nie mogłam niczego zobaczyć, bo nieźle sobie używali. Usłyszałam tylko głos Abe’a. Spytał pastora, dlaczego nam nie pomoże? Dlaczego nic nie robi? Słyszałam, jak pastor się zaśmiał. Powiedział, że zrobi swoje na końcu. Wtedy usłyszałam strzał. – Nora rozkasłała się, wydmuchując na podłogę krwawy pył.
- Ja chyba umrę, szeryfie. - Bulger dostrzegł strach w jej oczach.
- Nic ci nie będzie – skłamał, a potem zapytał: - Co dalej, Noro? Co było później?
- Później? – zająknęła się. Widział, jak jej oczy stają się mętne. Śmierć była tuż, tuż. Nora podjęła kolejny wysiłek.
- Potem ten meksykański skurwiel zeskoczył ze mnie. Usłyszałam dwa strzały. Usłyszałam, jak mój Abe pada. Nadal nic nie widziałam, bo ten trzeci siedział mi na twarzy. Zaczynałam się dusić i wtedy go ugryzłam. Wrzasnął i porwał się na nogi. Zobaczyłam, że Meks celuje do mnie. Ból był straszny. Musiał mnie dobrze trafić. Chyba straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam, byłam tu tylko ja i dwa trupy. Nie miałam siły, żeby wyjść. Nie miałam siły, żeby wstać, a teraz czuję się jeszcze gorzej. Niech pan wezwie karetkę, szeryfie!
- A ten trzeci? – Bulger pochylił się nad nią. – Kto był tym trzecim?
Spojrzał jej w oczy i zrozumiał, że Nora Jackson nie odpowie. Nie żyła. Odwrócił się i powoli wyszedł na dwór. Wsiadł do radiowozu i wywołał Miltona Gerstaeckera, swojego drugiego zastępcę.
- Mil, weź wóz i przyjedź do domu Jacksonów, tych przy szosie do Aberdeen. Zrób to bez hałasu. Mamy tutaj kłopot z wielebnym Hendersonem. Będzie sporo roboty.
- Znowu? – rozległo się z głośnika. – Pieprzony jebus!
- Mil. – Szeryf sięgnął po papierosy. – On już sobie więcej nie podupczy. Zrozumiałeś?
- O cholera, szefie! Jasne. Będę za kilka minut.
Szeryf wysiadł z auta i zapatrzył się w mrok. Kiedy nadjechał Milton, Bulger skinął mu głową i zaprowadził do środka.
- Nieźle, co? – Spojrzał na swego zastępcę i z zadowoleniem zauważył, że choć twarz Gerstaeckera wyraźnie pobladła, to jego oczy zrobiły się zimne i zacięte.
Dobry, stary Mil – pomyślał szeryf, a głośno powiedział: - Musimy coś z tym zrobić, chłopcze. Trochę posprzątać i uzgodnić rozsądną wersję wydarzeń. - Na słowo: „rozsądną” położył szczególny nacisk.
- Jezu, nie! – skrzywił się Gerstaecker.
- Tak, Mil. – Szeryf uśmiechnął się kwaśno. – Napiszesz raport. Wezwij koronera i karetkę, a potem jedź do biura i czekaj. Odezwę się i powiem, co ustaliliśmy.
- Kurwa! – wymknęło się zastępcy. – Znowu ja.
- Co z tobą? – Twarz szeryfa stwardniała. – Robisz to pierwszy raz? – uśmiechnął się nieznacznie. – Piszesz najlepsze raporty. Sam bym tak nie potrafił.- Suchy, sztuczny śmiech szeryfa otrzeźwił Gerstaeckera.
- Jasne, szefie. Jadę. Przyślę karetkę. To na razie. – Ruszył w stronę drzwi. Odwrócił się jeszcze i spojrzał na pokój.
- Czysta jatka. Da pan radę?
- Na razie, Mil. Czekaj na nasłuchu.
Gerstaecker wyszedł. Szeryf usłyszał gwizd radia. Po krótkiej chwili odezwał się silnik samochodu. Gerstaecker odjechał.
Bulger westchnął. Podszedł do leżących ciał i rzucił okiem na leżącą przy zwłokach broń. Obie, czterdziestkipiątki.
W porządku – umysł szeryfa zaczynał pracować. Spojrzał na ciało Nory. Pocisk, który ją trafił, tkwił w jej ciele, lub – co prawdopodobniejsze – w tej cholernej zakrwawionej kanapie. Ale o to nie musiał się martwić. Wiedział, jakiej broni używa ten meksykański mieszaniec Barrel.
- Dzięki ci, Panie za czterdziestkipiątki – odetchnął Bulger. Z oddali dobiegł szum silnika. Szeryf wyszedł przed dom. Ambulans podjechał cicho, bez żadnego hałasu. Bulger pokiwał z uznaniem głową.
Jest OK.- pomyślał. – Ale z tobą, Barrel, jeszcze pogadam. Powiesz mi, kto z wami był, albo masz przesrane na wieki. – Zimny uśmiech szeryfa nabrał serdeczności na widok koronera, który przyjechał razem z sanitariuszami.
- Jak się masz, Martin? – Bulger wyciągnął rękę. – Miło cię widzieć. Mamy tu mały kłopot. Będę potrzebował twojej pomocy. Chodźmy.- Poprowadził koronera do środka.
- Nie spieszcie się, chłopcy! – odwrócił się do sanitariuszy, wyciągających z ambulansu nosze. – Nie ma powodu. Zapalcie sobie i zaczekajcie. Ja i doktor dokonamy oględzin.
Szeryf z lekarzem weszli do środka.
***
- Mamo!
- Co powiesz, synku?
- To było super! Sama napisałaś tę piosenkę?
- Sama. Czasami chodzą mi po głowie takie melodyjki.
- Mówiłaś, że country to modlitwa białych. Taka sama jak gospel.
- Boże, Jerry! Ty nawet nie wiesz, co to jest gospel.
- Wiem. Każdej niedzieli czarni śpiewają w kościele.
- Racja. – Uśmiechnęła się blado. Czuła się dzisiaj dziwnie zmęczona. – Masz rację. Ich gospel i nasze country, to właściwie to samo. Brzmią inaczej, ale to jednak to samo. Słyszałeś ich bluesa?
- Nie wiem, mamo. Murzyni grają różne rzeczy. Jak on brzmi?
- Nie umiem ci tak po prostu wytłumaczyć. Powiem, że to bardzo prawdziwa muzyka. Żeby jej posłuchać, musiałbyś pójść nad rzekę.
- Do dzielnicy nad wodą?
- Aha. Oni grają bluesa. Kiedyś tego posłuchasz, ale lepiej nie teraz. Jesteś jeszcze za mały.
- Co mówisz, mamo? Jestem duży. Największy w klasie.
- Och, Jerry! Może i tak, ale póki co, trzymaj się swojej dzielnicy.
- Jasne. Tata też mi zabrania tam chodzić. Powiedział, żebym się nawet nie ważył. Tata nie lubi czarnych, prawda?
- Zapytaj tatę. – Westchnęła.
- Wolę nie. On naprawdę nie lubi Murzynów. Dlatego mu nie powiedziałem.
- O czym mu nie powiedziałeś, synku? – Uniosła głowę i spojrzała na chłopca z niepokojem.
- Mam czarnego kolegę, mamo.
- Kolegę?
- To bardzo dobry kolega. Chodzi do naszej klasy. Pozwala mi jeździć na swoim rowerze! – Chłopiec uśmiechnął się szeroko. – Ma bardzo fajny rower.
- Ty jeździsz na rowerze?
- Jeżdżę, mamo. Czasami, po lekcjach. Justin mówi, że bardzo dobrze jeżdżę.
- Justin?
- No, ten kolega. Justin Potter.
- Nigdy nam nie mówiłeś. Kupilibyśmy ci rower. Wydawało mi się dotąd, że interesuje cię wyłącznie muzyka.
- Jasne. Ale rower też jest ekstra. Naprawdę cool.
- Porozmawiam o tym z tatą. Chcesz?
- Pewnie! Bardzo lubię jeździć.
- Dobrze. Obiecuję. A teraz do łóżka. Jest późno. Dobranoc.
- Dobranoc, mamo.
Kolejny upalny dzień. Szeryf jechał powoli rozgrzaną ulicą, bezskutecznie usiłując wysuniętym za okno łokciem pochwycić najmniejszy podmuch wiatru. Minął skwer i plac w centrum. Dalej było już nieco lepiej. Ulica po drugiej stronie placu była gęsto obsadzona drzewami. Z ulgą poprawił okulary na spoconym nosie. W chwilę potem zobaczył tego, którego szukał. Diego Barrel stał na chodniku przed meksykańską spelunką. Z daleka rzucało się w oczy jego czarne sombrero ze srebrną opaską.
Szeryf podjechał pod krawężnik, zatrzymał wóz i wysiadł. Obszedł rozgrzaną maskę radiowozu i zatrzymał się przed Meksykaninem. Spojrzeli sobie w oczy. Bulger znał na pamięć ten senny, beznamiętny wzrok.
Pieprzony mieszaniec! – pomyślał ze złością.
- Jak się masz, Diego? – zapytał. – Dobrze spałeś?
- Czołem, szeryfie. – Meksykanin rzucił na chodnik niedopałek. Mówił tak jak patrzył – sennie i beznamiętnie. – Dzięki za troskę. Ja zawsze dobrze sypiam, a pan?
- Nie przeginaj – szeryf starał się mówić równie spokojnie. - Zeszłej nocy zginęło murzyńskie małżeństwo.
- I martwi to pana? – Meks wyszczerzył rząd białych zębów, ale jego twarz pozostała nieprzenikniona.
- Zginął także wielebny Henderson. – Bulger z trudem zachował spokój.
- To już inna sprawa. – Barrel splunął na chodnik strużką śliny. – Czego pan chce, szeryfie? – Spojrzał Bulgerowi prosto w oczy. – Czemu przychodzi pan właśnie do mnie?
- Myślałem - szeryf uśmiechnął się zimno – że może wiesz coś o tym? A jeśli wiesz, to może mi powiesz?
Meksykanin milczał przez chwilę, po czym sięgnął po kolejnego papierosa.
- Niech pan nie pyta, szeryfie – Spojrzał w głąb ulicy. – Nie mnie. Nie mam z tym nic wspólnego, choć najwyraźniej pan to sugeruje. I niczego panu nie powiem. Myślałem, że pułkownik prosił pana kiedyś, żeby mnie pan nie nękał. Pułkownik darzy mnie przyjaźnią. Tak jak pana.
Cholerny matkojebca! – Szeryf poczuł, że krew uderza mu do głowy.
- Upewnię się jeszcze mój Diego i zapytam go ponownie – zgrzytnął. –Może źle go zrozumiałem.
- Jasne. – Kolejny uśmiech na lisiej twarzy – Dobry pomysł. Niech go pan zapyta.
- Niezły z ciebie sukinsyn, Barrel – Bulger ruszył do radiowozu. Zanim wsiadł, usłyszał jeszcze: - Wszyscy jesteśmy ułomni. Pan nie?
Szeryf trzasnął drzwiami i uruchomił silnik. Wiedział, że musi porozmawiać z pułkownikiem. Że bez tego, nie może nic zrobić.
- Pieprzony układ! – syknął zirytowany, z piskiem opon skręcając w przecznicę. Historię Barrela znał doskonale. Miała swój początek dawno temu.
***
Było to jakieś dziesięć, może piętnaście lat temu. Szeryf nie pamiętał dokładnie. Rodzice Barrela przyjechali do Eltonville z Nowego Meksyku, gdzie ojciec Diega, Juan Formosa ( Barrel nosił nazwisko matki ) trudnił się sprzedawaniem tacos tym cholernym gringos, ale jakoś nie potrafił związać końca z końcem. Jego biała towarzyszka życia (ślubu, o ile pamiętał szeryf , nie mieli) była ładną, atrakcyjną kobietą. Wielu dziwiło się, patrząc na tę parę. Jakim cudem Helena Barrel dała się przygruchać Meksowi? Może przez tego dzieciaka? Diego Barrel odziedziczył nazwisko po matce. Tak chcieli rodzice. Był tylko szesnaście lat młodszy od ojca, a niemal dwadzieścia – od matki. Trąciło to jakimś mezaliansem, rodem znad Rio Grande i może w tym tkwił cały szkopuł.
Kiedy zamieszkali w dzielnicy biedoty, na południe od ratusza, Diego miał dwadzieścia lat. Szeryf pamiętał, że chudy mieszaniec chodził za swoim ojcem krok w krok. Byli zresztą podobni do siebie, tylko oczy młodego Meksa przypominały oczy matki. Senne i szare, nie pasowały do ogorzałej twarzy i kruczoczarnych, długich włosów.
Juan Formosa zatrudnił się w obskurnej meksykańskiej spelunie, a Helen Barrel znalazła zajęcie gospodyni w katolickim klasztorze za miastem. Jakoś sobie radzili, chociaż szeryf nie pamiętał, żeby młody Barrel podjął jakąkolwiek pracę. Pomagał w zajęciach ojcu. Ponieważ nie sprawiali nikomu kłopotu, ludzie zostawili ich w spokoju. Szeryf także. Podśmiewał się tylko czasami z Formosy, który nigdzie – nawet do pracy – nie ruszał się bez swojego kapelusza. Nosił osobliwe sombrero. Czarne, z ładną, srebrną opaską. Musiało znaczyć dla niego wiele, bo nie zdejmował go niemal nigdy. Któregoś wieczoru, siedząc na posterunku, szeryf i jego ludzie zastanawiali się, czy Meks dupczy w tym kapeluszu swoją białą babę.
- Jasne, szefie! – ryknął wtedy Hank. – Aż się słoma sypie!
Omal nie poszczali się wtedy ze śmiechu.
Ale nie była to prawda. Nie mogła być, bowiem sombrero nie było wyplecione ze słomy. Trudno było określić, z czego je zrobiono. Wyglądało na skórzane, lecz nikt nie słyszał, żeby ktoś potrafił tak cienko wyprawić, uformować i ubarwić skórę. Na jednolitą czerń. Bez żadnych odcieni. Srebrną opaskę pokryto drobniutkim ornamentem. W sumie, był to naprawdę klasa kapelusz. Zupełnie nie pasował do tego meksykańskiego dziada.
- Skąd masz takie klawe sombrero, Juan? – zagadnął go kiedyś Gerstaecker. Meks łypnął na niego ponuro i mruknął niechętnie:
- Przynosi mi szczęście.
Tylko tyle. Oddalił się pospiesznie, taszcząc w zatłuszczonej torbie, resztki jedzenia, które często dostawał w kuchni.
Nikt nie przypuszczał wtedy, że losy tej mieszanej rodziny splotą się z losami pułkownika Jarreda. A stało się to już niebawem. Następnego roku po ich przyjeździe.
Szeryf pamiętał tamtą jesień. Było gorąco i sucho – jak teraz. Przyczyna wydarzeń, które wtedy nastąpiły, była dość banalna. Przynajmniej, jak na tutejsze warunki. Polowanie. Polowanie na jelenie jest najpopularniejszą rozrywką wśród większości męskiej populacji stanu. Tak bardzo powszechną, że w czasie sezonu, żony polujących mężczyzn są nazywane „wdowami po myśliwych”.
Ale tamtej jesieni – pomyślał szeryf, mijając ostatnie domy po prawej stronie - niewiele brakowało, a Martha Jarred zostałaby wdową naprawdę.
Całą historię opowiedział szeryfowi pułkownik. Bulger do dziś żałował, że go przy tym nie było.
***
Tamtego poranka, jeszcze przed świtem, pułkownik wyszedł z sypialni i nie budząc żony, zszedł na dół. Nigdy nie budził Marthy, kiedy wyprawiał się na łowy. W kuchni czekała na niego świeżo zaparzona kawa. Flory nie było na horyzoncie. Pułkownik uśmiechnął się, popijając kawę. Wiedział, że schodziła mu z oczu. Była lękliwa jak mało kto. Zbyt bojaźliwa, nawet jak na czarną.
A niech tam! – Spojrzał w okno. – Pora ruszać.
Skierował kroki do myśliwskiego gabinetu w prawym skrzydle domu, gdzie chętnie przebywał, kiedy chciał sobie coś spokojnie przemyśleć. Oprócz gustownych mebli i ogromnej ilości łowieckich trofeów, trzymał tam prawdziwy arsenał myśliwskiej broni. Niektóre egzemplarze warte były fortunę.
Rzucił okiem na stojak pod ścianą, choć i tak wiedział, co wybierze.
Była na swoim miejscu. Druga od góry. Doskonała dubeltówka firmy Holland & Holland, kaliber 600. Zamówił ją trzy lata temu i nie żałował zakupu, choć kosztowała sporo. Broń była drobiazgowo przystrzelona, co zapewniało stuprocentową celność. Była też znakomicie wyważona, nie miała więc zbyt dużego odrzutu. Pułkownik polubił ją od razu.
Sięgnął po dubeltówkę i niemal pieszczotliwie zdjął ją ze stojaka. Bluza i pas z amunicją, także były na swoim miejscu.
Otworzył drzwi, prowadzące z gabinetu prosto na dziedziniec. Stanął w progu, wciągając w płuca ożywczą woń nadchodzącego świtu. Daleko przed nim, tam, gdzie znajdowały się stajnie, widać było podwórzowe latarnie, świecące jasnym blaskiem. Pułkownik zarzucił broń na ramię i energicznym krokiem ruszył w stronę świateł.
Godzinę później był już na skraju lasu. Zatrzymał się przy pasterskim domku. Tutaj zwykle zostawiał konia.
- Jak się masz, Walt! – Machnął ręką w stronę postaci, która wyłoniła się z cienia.
- Dzień dobry, pułkowniku. – Barczysty kowboj przytrzymał wodze. –Ranny ptaszek z pana.
- Takie życie! – zaśmiał się pułkownik. – Zwierzyna nie będzie czekać. To gdzie, w końcu, widziałeś stado?
- Tak, jak mówiłem, pułkowniku. Dwie mile na zachód od strumienia. W lewo od dębiny.
- Niezły kawałek – mruknął pułkownik. – Cóż, dobre i to. Bylem tylko nie trudził się daremnie.
***
Szeroka wydeptana ścieżka, prowadziła do niewielkiego strumienia, przez który, kilka lat wcześniej, pułkownik kazał przerzucić niewielki, lecz solidny mostek. Za strumieniem nie szło się już tak wygodnie. Gęstwina była większa i ścieżka przerodziła się w nieskończony ciąg zakrętów, omijając bujne kępy roślinności. Co rusz trzeba było przechodzić przez powalone, butwiejące pnie, ale to właśnie podobało się Jarredowi . Zabronił jakichkolwiek prac w tym rejonie. Miało być dziko. I było.
Jeszcze kawałek. Westchnął poprawiając broń na ramieniu. Zaczynała mu trochę ciążyć.
Starość, nie radość – pomyślał nieco smętnie, lecz bez goryczy. Wspiął się na ostatnie wzniesienie. Nieco po lewej teren gwałtownie opadał, a sosnowy las przechodził w starą dębinę. Na drugim jej krańcu znajdowała się trawiasta kotlinka, a niemal na jej skraju, w rozwidleniu konarów starego dębu, czekała na myśliwego niewielka, lecz wygodna ambona. Często z niej korzystał. Dojście było nieco kłopotliwe, bowiem poszycie było w tym miejscu gęsto porośnięte kolczastymi, splątanymi krzewami. Tuż za ich pierścieniem, zaczynała się polana.
Pułkownik ruszył w stronę ambony, starając się iść cicho i stawiać kroki uważnie. Trochę to trwało, ale wreszcie znalazł się kilka jardów od celu.
Przystanął na chwilę, wstrzymując oddech. Na wprost, poza zaroślami, usłyszał głośny trzask, a zaraz potem sapanie zwierzęcia.
Ciszę poranka przerwał donośny ryk, tak dobrze znany uszom myśliwego - ryk nagrzanego byka. Potężny i głęboki, niósł władcze wyzwanie oraz namiętny zew.
Pułkownik poczuł na karku znane przyjemne mrowienie. Przeżywał ten stan wiele razy, ale zawsze było tak samo. Jeszcze uważniej stawiając kroki, zbliżył się do drabinki. W tej chwili, z boku, kilkadziesiąt jardów w prawo, głośno trzasnęła sucha gałąź.
Drugi! – pomyślał, jednak tym razem nie miał racji. Spoza gęstwiny padł strzał. Z miejsca, gdzie znajdował się jeleń, dobiegł krótki ryk, a potem rozpętało się piekło.
Jarred nie miał czasu zastanawiać się, kto poluje na jego terenie. Usłyszał zbliżającą się salwę łamanych gałęzi i głuchy tętent, od którego zadrżała ziemia.
- Jasna cholera! – zaklął, chwytając szczebel drabiny. Łomot pędzącego zwierzęcia zagłuszył wszystkie inne odgłosy. Zbliżał się wprost na pułkownika i był już tuż , tuż. Nie było czasu na wspinaczkę.
Jarred zerwał z ramienia dubeltówkę. Poczuł gorące uderzenie adrenaliny.
Musi być cholernie wielki – ocenił, opierając się o pień dębu. W sekundę później byk wypadł z gęstwiny, niemal na wprost stanowiska Jarreda.
BYŁ wielki. Największy okaz, jakiego pułkownik napotkał w swoim życiu. Jego ogromne, rozłożyste poroże, zdobiły okazałe korony. W kłębie mógł mieć około sześciu stóp. Prawdziwy olbrzym. Pieprzony kłusownik nie zrobił mu chyba większej krzywdy.
- A niech go! – syknął przez zęby pułkownik, podnosząc broń. – Co za cholerny palant! – Przycisnął dubeltówkę do ramienia.
Wszystko, co stało się potem, było niczym koszmarny sen. Jarred mocniej wsparł się o pień. Wysunął lewą nogę. Jezu! Suchy trzask miażdżonej obcasem gałęzi. Jeleń zarył w miejscu, kilkanaście jardów od myśliwego.
Pułkownik zobaczył potężny łeb, okryty pianą pysk i wielkie przekrwione oczy. Wycelował błyskawicznie i nacisnął spust.
Wiele razy później, wspominając tę chwilę, zastanawiał się, jakim cudem chybił przy tak niewielkim dystansie!
Od kolejnego ryku rozjuszonego byka, zaszumiało mu w głowie. Ogromny samiec rzucił się wprost na niego. Pocisk z drugiej lufy, trafił zwierzę w kark, gdyż sekundę wcześniej byk pochylił łeb, szarżując na człowieka.
Gały! Wielki, przekrwione, dzikie. Wywalone na wierzch i pełne szaleństwa. Odór dzikiego zwierzęcia, dudniący oddech oraz niemal namacalne drganie powietrza.
Jarred stał oparty o pień, niczym sparaliżowany.
Śmierć – przemknęło mu przez głowę. W tej samej chwili powietrze zatrzęsło się od strzału, a w bok pułkownika uderzyła jakieś ciało, odrzucając go o parę kroków. Runął w trawę. Pociemniało mu w oczach. Usłyszał obok przeraźliwy krzyk, a w sekundę po nim, huk straszliwego uderzenia o drzewo. Z dębu posypały się kawałki gałęzi. Jeden z nich trafił Jarreda w czoło, rozcinając mu skórę. W tym momencie, po raz ostatni zadygotała ziemia. Coś dużego i ciemnego upadło na twarz pułkownika. Odtrącił przeszkodę. Kapelusz. Czarne, skórzane sombrero. Zamrugał powiekami i otarł dłonią krew z rany na czole, spływającą do lewego oka. Uniósł z trudem tułów i usiadł, kołysząc się jak pijany. Spojrzał w prawo półprzytomnym wzrokiem.
Wielkie cielsko byka leżało u stóp drzewa, nie dalej, niż dziesięć stóp od niego. Potężne poroże oplatało pień dębu, a wyżej kołysały się resztki połamanej drabinki. Pułkownik ponownie przetarł płynącą krew. Spojrzał uważniej.
Spod olbrzymiej masy zwierzęcia, wystawały ludzkie nogi w szarych drelichach i skórzanych mokasynach na grubej podeszwie. Jarred podniósł się z trudem. Bolał go bok. Widocznie, padając musiał trafić na któryś z licznych, przecinających murawę korzeni.
Wciągnął głęboki oddech, potem drugi i trzeci. Pojaśniało mu w oczach, chociaż nadal nie potrafił pozbierać myśli. Wszystko, co się zdarzyło, stało się zbyt szybko. Pułkownik potrząsnął głową. Jeszcze raz spojrzał na leżące zwierzę. Trawa wokół, zbryzgana była posoką. Nogi w mokasynach, spoczywały nieruchomo. Nic dziwnego. Jeżeli ktoś staje między pniem drzewa, a rozpędzonym, ośmiusetfuntowym potworem, ma wątpliwe szanse, żeby móc się jeszcze kiedykolwiek poruszyć.
Ostrożnie stawiając kroki – ziemia nadal się kołysała – Jarred podszedł do martwej zwierzyny i leżącego pod nią człowieka. Nie spieszył się. Wiedział kogo zobaczy. To cholerne sombrero nosił tylko jeden człowiek.
Głupi, pieprzony Meks! – pomyślał pułkownik. – I takiej kreaturze zawdzięczam życie.
- A niech to diabli! – zaklął na głos. Zatrzymał się nad leżącym jeleniem. Wtedy zobaczył resztę człowieka. Kawałek klatki piersiowej i wykrzywioną w zastygłym grymasie twarz. Długie, czarne włosy, czarne wąsiki i martwe oczy, otwarte i niemal wywalone na wierzch. Jarred nie mylił się. Przed nim leżał Juan Formosa, a właściwie to, co z niego zostało. Całe jego ciało pokrywała gęsta powłoka krwi. Pułkownik skrzywił się z niesmakiem.
Spoza zarośli, z poszumem wiatru, który nagle się obudził, doleciało głośne stękanie jelenia. Jarred nie zareagował. Miał dość polowania i tego całego gówna. Sięgnął po leżącą w trawie dubeltówkę.
Jasna cholera! Istny cud! – pomyślał i skrzywił się niemiłosiernie. Bolesne pulsowanie w lewym boku, stawało się nieznośne.
Pora wracać – Jarred podniósł nogę, przekraczając rękę trupa. Przystanął i obejrzał się za siebie. Jeszcze dymiący, splątany kłąb ciał, trawa zdeptana i zlana posoką. Powiał kolejny podmuch. Przegonił siną mgiełkę. Odór prochu, odór krwi...Nieco dalej – wielkie, zanurzone w rudziejącej trawie sombrero. Pułkownik cofnął nogę. Stawiając ostrożnie kroki, wrócił do miejsca, na które upadł. Spomiędzy trawy wystawał wielki, zwłókniały korzeń. Jarred westchnął boleśnie. Pochylił się z trudem i sięgnął po czarny, meksykański kapelusz.
***
- Swanson!
- Tak, pułkowniku? – Barczysty zarządca Jarreda pochylił głowę z szacunkiem, trzymając w opuszczonych rękach kapelusz.
- Sprowadzisz mi tutaj syna tego całego Formosy. – Pułkownik skrzywił się mimowolnie, czując ostry ból w klatce. Na szczęście nie było powodów do obaw. Miał jedynie złamane żebro. Został troskliwie opatrzony, a Martha upiekła mu jego ulubione danie: wołową polędwicę z cebulą i papryką. Siedział w wygodnym fotelu, w swoim myśliwskim gabinecie, racząc się dobrym, starym bourbonem.
- Ten Meks ma chłopaka? – upewnił się, patrząc w okno.
- Tak, pułkowniku. – Swanson przestąpił z nogi na nogę. Nie przepadał za takimi rozmowami. – To właściwie nie chłopak, raczej stary byk, szefie – dodał.
- Dobrze – Jarred pokiwał głową. – Przyprowadź mi tego starego byka. Bez zwłoki, OK.? – Uśmiechnął się, pociągając głęboki łyk daniels’a.
- Oczywiście, pułkowniku.
Swanson z ulgą wycofał się z gabinetu. Wyszedł na dwór i wsiadł do pickupa.
Jazda do miasta nie zajęła mu wiele czasu. Nie miał też specjalnych trudności, ze znalezieniem wskazanej osoby. Młody Meks, siedział razem z matką przy trumnie Formosy, w małej kapliczce na dziedzińcu klasztoru.
- Ty jesteś Diego Barrel? – Swanson zatrzymał się przed Meksem, do którego tuliła się korpulentna kobieta.
- O co chodzi? – Wodniste, senne oczy. Przeciągły ton, tak bardzo nie pasujący do meksykańskiego stylu.
Pieprzony wybryk natury – pomyślał Swanson. Uderzył rondem kapelusza po muskularnym udzie.
- Pułkownik Jarred chce z tobą porozmawiać. Teraz. – dodał krótko.
Meks zaszwargotał po hiszpańsku do matki. Była jego matką. Co do tego, Swanson nie miał wątpliwości.
- Mamo – Diego zerknął na Swansona. – Ten gringo chce mnie zabrać do tego ich pułkownika.. Tego, co wiesz. Myślę, że chcą nam to jakoś wynagrodzić, a ja im w tym pomogę. To nędzne świnie. Nie są warci włoska na dupie taty.
- Nie mów tak. Nie tutaj. – obruszyła się.
- Dobrze, mamo. Poradzisz sobie?
- Zawsze sobie radziłam. Jedź, jeśli musisz.
- Powinienem. To, na razie. – Barrel podniósł się z ławki i stanął na wprost Swansona.
Zarządca rozglądał się po kościele. Omiatał wzrokiem prymitywny pozłacany ołtarz i łukowe sklepienia. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że doskonale znał hiszpański. Jego znudzona mina wyraźnie temu przeczyła. Nikt nie domyśliłby się, że jedyne, co w tej chwili przepełniało jego serce, to twarda, zimna zawziętość.
Ty cholerny skurwysynu! Będę cię miał na oku. – Ręka zarządcy nadal uderzała rondem kapelusza o muskularne udo.
***
Rozmowa pułkownika z Barrelem odbyła się w cztery oczy w myśliwskim gabinecie Jarreda. Na pytające spojrzenie Swansona, pułkownik skinął lekko głową.
- Zaczekaj w holu, Jim. Mam z tym chłopcem do pogadania.
- Jasne. – Swanson delikatnie zamknął za sobą solidne dębowe drzwi. Przeszedł na drugą stronę holu i usiadł w plecionym fotelu przy wielkim oknie. Nie zamierzał podsłuchiwać. Nie leżało to w jego naturze. Wiedział, że jeżeli zajdzie taka potrzeba, pułkownik wszystko mu przekaże. Tego był pewien. Tym razem Jim Swanson mylił się jak cholera.
Rozmowa trwała blisko godzinę i zarządca zaczynał się nudzić. Właśnie wtedy cicho otworzyły się drzwi gabinetu. Pierwszy wyszedł Meks, tuż za nim – poklepując go po plecach – pułkownik.
- Cieszę się, Diego. – Swanson usłyszał cichy śmiech Jarreda. – Dobrze zrobiłeś chłopcze. Twoja szczerość przynosi ci zaszczyt.
- Swanson – pułkownik zwrócił się do zarządcy – Odwieziesz go z powrotem. Aha, Jim – zawahał się przez moment, - powinieneś wiedzieć. Ten chłopak ma tutaj wolny wstęp o każdej porze. Będzie pod moją opieką – dodał Jarred, widząc podnoszące się brwi Swansona. - Powiadom o tym wszystkich.
- Oczywiście, pułkowniku.
Swanson i Barrel spojrzeli sobie w oczy.
Ma złe spojrzenie – po raz kolejny pomyślał zarządca, ale uznał, że to nie jego sprawa.
- Jeszcze jedno, pułkowniku. – Barrel odwrócił się do Jarreda. – Co z kapeluszem ojca? Nie znaleźliśmy go przy zwłokach.
- Kapelusz! Oczywiście! Gdzie moja pamięć? Mam go tutaj. - Pułkownik wrócił do gabinetu. Po chwili wyszedł, trzymając czarne sombrero.
- Twój ojciec nigdy się z nim nie rozstawał.
- Ja także nie będę, senior. To rodzinna pamiątka. Przynosi szczęście.
Akurat – pomyślał Jarred, a głośno dodał:
- No cóż, skoro tak twierdzisz... - Podał kapelusz Barrelowi. – Jedź ze Swansonem. Przyjedź po pogrzebie ojca. Pomyślimy, co z tobą zrobić.
- Dzięki, pułkowniku – Meksykanin założył kapelusz na głowę. Razem ze Swansonem podążył do wyjścia.
***
Bulger splunął za okno samochodu gęstą śliną. Zaschło mu w gardle. Tę część historii znał z ust pułkownika, a także Swansona, którego lubił i szanował. Dalszy ciąg był mu znany w większym stopniu niż to się mogło wydawać pułkownikowi. A historia Diego Barrela śmierdziała na milę. Gdyby nie opieka pułkownika, szeryf już dawno dobrałby się do dupy temu mieszanemu skunksowi.
Diego Barrel, pominąwszy jego popieprzone pochodzenie, nie był dobrym człowiekiem. Był skrytym, fałszywym sukinsynem. Szeryf nie miał co do tego najmniejszej wątpliwości.
Uwielbiał kobiety, co w jego przypadku przekładało się na termin – uwielbiał gwałcić kobiety. Wszyscy o tym wiedzieli, choć nigdy nie było dowodów. Dowody można by znaleźć, ale Barrel ograniczał swoje oryginalne zainteresowania do Latynosek i Murzynek. Nikogo w Eltonville nie interesował los tych grup społecznych. Nie na tyle, żeby wszczynać dochodzenia. Tym bardziej, że, jak wiedział Bulger, Barrel nie używał sobie sam. Skumał się z nim wielebny Henderson. Obaj mieli podobne upodobania. Sprawa cuchnęła na milę, ale nikt jej nie ruszał. Bo i po co? Oprócz seksualnych ekscesów, Barrel nie uczestniczył w żadnych incydentach. Wkrótce miało się to zmienić, ale o tym szeryf nie miał pojęcia.
Kiedy zajechał na ranczo Jarredów, od uporczywego myślenia miał już niezły mentlik w głowie. Rozmowa z pułkownikiem zamknęła ten problem.
- Daj spokój, Ron. Wiem o wszystkim. Pastor był lekkomyślny. Szkoda człowieka, ale wiesz, takie jest życie.
- Mamy teraz niezły klops, pułkowniku.
- O czym ty mówisz? Czarny strzelił do białego. Był pijany. Nieprawdaż?
- Pijany?
- Tak. A jeśli nawet nie był, to mógł być. Mam rację?
Bulger spojrzał w twarz Jarreda.
- Jeszcze jedno, pułkowniku.
- Tak?
- Skoro wie pan o wszystkim, to wie pan, że z pastorem był Barrel. Ale był też ktoś trzeci. Niestety Nora Jackson nie dokończyła zeznań. Nie zdążyła.
Pułkownik milczał przez chwilę. Wreszcie machnął ręką.
- Nietrudno zgadnąć. To pewnie któryś z braci Hoskinsów. Mam rację?
- Też tak myślę, pułkowniku.
- Czy ktoś o tym wie?
- Tylko ja i pan.
- Dobrze. Niech tak zostanie. Nie warto komplikować sprawy. Niczego to już nie zmieni. Było, minęło. Koniec.
Szeryf ponownie spojrzał w twarz pułkownika. Oczy Jarreda były spokojne jak zwykle. Mierzyli się wzrokiem dłuższą chwilę.
- O czym tak myślisz, Ron? Widzę, że coś cię trapi.
- Myślę o Diego Barrelu. TO mnie trapi.
- Daj spokój. Diego tego nie chciał. Przecież możesz to zatuszować. Dla ciebie to żaden problem. Prawda?
- Żaden. – Szeryf wzdrygnął się mimo woli. – Ale wie pan, ten Diego zachowuje się zbyt wyzywająco. Nie wiem, co inni o tym pomyślą.
- Nie będzie tak źle. Diego już więcej nie przysporzy nam kłopotów.
- Myśli pan?
- Jestem pewien. To jak, Ron? Zrobisz z tym porządek?
- Oczywiście – szeryf westchnął. – Jak pan sobie życzy.
- Życzę sobie. Niech wszystko wróci do normy. Zjesz z nami?
- Dziękuję, pułkowniku. Będę miał sporo roboty.
- No tak, oczywiście. Nie zatrzymuję cię zatem. Działaj.
Kiedy chwilę później szeryf wsiadał do samochodu, obejrzał się za siebie. Stojąca w oknie gabinetu postać Jarreda była wyraźna, choć nie mógł dostrzec rysów twarzy. Podniósł rękę w geście pozdrowienia, miażdżąc w zębach przekleństwo. Ruszył powoli, próbując opanować emocje.
Psia mać! – tłukło mu się po głowie bez żadnego sensu. – Pieprzona, cholerna psia mać!
Za ogrodzeniem docisnął pedał, a samochód z cichym świstem pognał w kierunku miasta.
- Cześć, Sam! Kiepsko dziś wyglądasz.
- Dzięki, Bill. Ty też nie wyglądasz najlepiej. Mnie połamało w krzyżu, ale co z tobą? Amanda cię pogoniła? Ostatnio za często doisz piwko.
- To nie to. – Noonan sięgnął do szafki po kombinezon.
- Krucho z forsą? – Bell nie dawał za wygraną. Noonan wyjął z torby termos i postawił na stole. Już od kilku lat, zaczynali pracę od łyka gorącej kawy. Staremu bardzo spodobał się ten zwyczaj.
Zapachniało aromatycznym napojem. Obaj sięgnęli po papierosy. Noonan rzucił ukradkowe spojrzenie na szefa. Napotkał znajomy świdrujący wzrok.
- Gadaj. – Bell zaciągnął się głęboko – Widzę, że masz problem. Komu o nim powiesz, jeśli nie mnie?
- Fakt. Rzeczywiście mam kłopot. Brak mi trochę gotówki.
- Nic dziwnego. Zbieracie przecież na nowe meble do salonu. Dużo ci potrzeba?
- Jeszcze nie wiem. Chcę kupić synowi rower.
- Rower? Co ty mówisz?
- A co? To takie dziwne?
- Przeciwnie. W tym kraju każdy chłopak, zanim dostanie swój pierwszy samochód, połowę życia spędza na rowerze. No, może nie każdy, ale większość. Ale wiesz, Bill? Sądziłem, że wasz syn jest inny. Te jego uzdolnienia muzyczne...Sam nie wiem. Jakoś nigdy o tym nie mówił.