Cień znad jeziora - Adam Zalewski - E-Book

Cień znad jeziora E-Book

Adam Zalewski

0,0

Beschreibung

W walce z siłami nadprzyrodzonymi nigdy nie bądź pewny swojego zwycięstwa. Mieszkańcy Cedar Peak powoli wracają do normalności po serii tragicznych i nie do końca wyjaśnionych wydarzeń. Siły zamieszkujące pobliskie jezioro tylko na to czekają. Uśpiona czujność mieszkańców skłania je do kolejnego ataku. Czego oczekują wodne duchy? I czy jeśli dostaną to, czego pragną, przestaną gnębić niewinnych ludzi? Kontynuacja powieści "Biała wiedźma", z udziałem głównego bohatera "Rowerzysty". Pozycja obowiązkowa dla miłośników grozy budowanej przez Stephena Kinga. Senne, niepozorne miasteczko na amerykańskiej prowincji. Mieszkańcy, którzy wiedzą o sobie wszystko, nawet więcej niż byliby skłonni oficjalnie przyznać. Utrzymywana przez lata harmonia zostaje zaburzona przez serię brutalnych wydarzeń. A to dopiero początek kłopotów... Uwolnione demony przeszłości nie dadzą o sobie szybko zapomnieć.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 376

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Adam Zalewski

Cień znad jeziora

Edycja Limitowana Konsultacja Marek Zalewski

Saga

Cień znad jeziora

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

 

Copyright ©2009, 2023 Adam Zalewski i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728559727 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Pamięci mojego Ojca, który nauczył mnie miłości do książek

Prolog

OKO ZA OKO

Cedar Peak 2001 

 

Nazywał się Bert Duncan, choć tylko diabli wiedzieli dlaczego. Z wyglądu był wzorcowym latynoskim typem. Matka, rodowita Meksykanka, wyszła za jakiegoś faceta z Barbados. Bert zapamiętał tylko, że ojciec miał na imię Louis.

Małżeństwo rodziców przetrwało sześć lat. Potem ojciec nagle zniknął. Tak zapamiętał to Bert. Odziedziczył po nim nazwisko, a po matce całą resztę - włosy, cerę oraz duże brązowe oczy. Mieszkali w Monroe w Luizjanie. Pamiętał, że kiedy skończył dziesięć lat matka kupiła mu na urodziny wędkę. Uważał ją za prawdziwe cudo, choć w rzeczywistości była tania i pospolita. Nie miała nawet kołowrotka. Jednak nim minęły dwa lata Bert nauczył się łowić ryby jak nikt inny. Na rodzinnym, nakrytym dla dwojga osób stole zaczęły pojawiać się dorodne liny, leszcze, a nawet sandacze. Łowił też okonie, uznawane przez większość wędkarzy za tzw. drobnicę. Ale on przynosił do domu jedynie duże, tłuste okazy. Smakowały mu najbardziej.

Kiedy nad ranem matka wracała z ulicy ( myślał, że pracuje w nocnym klubie ), Bert smażył okonie z domieszką ziół i z chrupiącą panierką.

Szkoła do której chodził, była brudną, nędzną budą dla kolorowych. Sądził wtedy, że to normalne – że wszystkie szkoły tak wyglądają. Nie był towarzyski i nie miał kolegów. Kiedy ojciec nagle zniknął, zostali tylko we dwoje – on i matka. Uważał ją za szczyt piękności i prawdę mówiąc niewiele się mylił. Bywalcy tej dzielnicy myśleli podobnie jak on. Pewnie dlatego Dolores Duncan kosztowała drożej niż inne panienki koczujące przy krawężnikach.

Kiedy Bert miał jedenaście lat, Dolores nie musiała szukać pracy daleko. Wystarczyło, że wyszła parę kroków od domu. Przez okno swojego pokoiku chłopiec obserwował nieraz ciemne, błyszczące limuzyny zatrzymujące się pod ich mieszkaniem. Powodziło im się nienajgorzej, ale Bert potrzebował kolejnego roku, żeby zrozumieć skąd bierze się ten dostatek.

***

To stało się nocą, z soboty na niedzielę. Dwa dni po jego dwunastych urodzinach. Matka wróciła do domu wcześniej niż zwykle. Wraz z nią wtoczył się do mieszkania opasły facet. Bert zobaczył go już przez okno, kiedy podszedł do szyby zwabiony hałasem przewracanych śmietników.

Był to wielki, tęgi mężczyzna o jasnej cerze, z tupecikiem na głowie. Chłopiec nie wiedział co to jest tupecik, ale coś mu nie pasowało w tej bujnej fryzurze gościa mamy. Szybko wrócił do łóżka i próbował zasnąć. Nie przeczuwał, że tamta noc zmieni jego życie na zawsze. Mając dwanaście lat, Bert Duncan po raz pierwszy zrozumiał, co to jest seks. Nie miał szansy poznać tego uczucia z którąś z rówieśnic, na tylnym siedzeniu samochodu. Nie słuchał kolegów, gadających o pieprznych szczegółach. Został od razu rzucony na głęboką wodę.

***

Mogła dochodzić czwarta rano, kiedy drzwi w jego sypialni otworzyły się z trzaskiem. Zamajaczył w nich kontur matki. Stała w blasku wiszącej w saloniku lampy. Światło przenikało przez coś, w co była ubrana, a czego nigdy do tej pory nie widział. Choć jego łóżko stało dobrych osiem stóp od drzwi, poczuł wiercący w nozdrzach odór alkoholu. Znał już tę woń. Coraz częściej wyczuwał ją w mieszkaniu. Tym razem była wyjątkowo ostra, wręcz natarczywa.

- Bert – usłyszał głos matki. – Śpisz?

- Nie.

- To dobrze. Jest u nas pan, który chciałby cię poznać. Przyjdź do salonu.

- Teraz, mamo?

- Teraz. A niby po co cię budzę? – Usłyszał jej cichy chichot.

Niechętnie wstał z łóżka. Wszedł do salonu, tak jak stał. Nie spał nigdy w piżamie. Nawet nie wiedział, co to takiego.

Na sofie przed telewizorem w ich małym obskurnym saloniku siedział gość, którego wcześniej widział przez okno. Teraz chłopiec mógł lepiej mu się przyjrzeć. Facet miał na sobie jedynie błękitną podkoszulkę, podwiniętą na owłosione piersi. Tupecik przechylił mu się mocno na lewą stronę. Wyglądał odrażająco. Bert nie wiedział, co jest bardziej obrzydliwe – goły, gruby facet z dużym, sterczącym jasiem, czy film, który leciał na domowym wideo. Były tam nagie, jęczące kobiety i jacyś faceci, którzy ciągle wołali jak nakręceni: „- Bierz go! Dalej, mała!”

Bertowi zakręciło się w głowie. Poczuł na swojej dłoni dłoń matki. Dolores podprowadziła syna do sofy.

- Usiądź sobie wygodnie. Mike chciałby cię poznać.

- Cześć, mały! – odezwał się nagus z przekrzywionym tupetem. – Lubisz takie filmy?

- Nie.

- Nie żartuj. Twoja mama powiedziała, że masz dwanaście lat. Nie lubisz seksu?

- Nie wiem, o czym pan mówi.

- O tym. – „Mike Tupecik” wskazał na ekran. – Nie podoba ci się?

- Nie.

- Kłamiesz. Widzę po twoich slipkach, że kłamiesz.

Dolores Duncan usiadła po drugiej stronie gościa.

- Co my tu mamy? – zapytała zalotnie, sięgając ręką. W tym momencie Bert poczuł na sobie dłoń grubasa. Mimo obrzydzenia, zaskoczenia i szoku, doznał czegoś, czego nigdy dotąd nie odczuwał. Kiedy nadszedł dzień, Bert Duncan nie był już prawiczkiem, a jego doświadczenie przerastało wszystko, co szkolni koledzy mogli opowiadać sobie w stołówce, lub w szatni. Czuł się strasznie. Zapamiętał tę noc przez resztę życia. Noc, która odmieniła cały jego świat. Stuk młoteczka, kiedy rano rozbijał porcelanową skarbonkę, trzask zamykanych drzwi, ostatnie spojrzenie na dom, do którego nigdy już nie powrócił. Pojechał przed siebie. Jak w marzeniach większości amerykańskich nastolatków. Ale on pojechał naprawdę. I naprawdę przed siebie.

***

Pieniędzy starczyło mu do Warren w Ohio. Stamtąd wybrał się stopem na wschód. Coraz bardziej dokuczał mu głód i pragnienie, a nie miał już ani centa. Kierowca wysadził go w Blue Montains. Była to niewielka miejscowość u podnóża Appalachów. Kawałek dalej, w prawo od szosy, dostrzegł spore ranczo. Skręcił w szeroką dojazdową drogę. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu, że może uda się tutaj zatrzymać. Poza tym i tak nie miał nic do stracenia.

Głos podpowiedział mu dobrze. Ranczo należało do Jacka i Loretty Wessonów. Byli spokojnym małżeństwem w średnim wieku. Kiedy stanął przed nimi, opowiedział im najpiękniejszą bajkę, jaką zdarzyło mu się sklecić. O tym jak po kolei umarli tata i mama, o złej szkole z internatem dla trudnych dzieci ( pamiętał to z filmu ), o tym jak uciekł, bo nie mógł już tego wytrzymać.

Wessonowie byli bezdzietni. Może dlatego przyjęli jego opowieść za dobrą monetę. Przeżył u nich pięć pięknych lat. Oboje należeli do ludzi łagodnych. Nie zmuszali go do niczego. Nie musiał chodzić do szkoły. Pomagał na ranczo, robiąc to najlepiej jak potrafił. Stawał się dojrzałym, przystojnym nastolatkiem. Jego ciemne oczy urzekały wszystkie dziewczyny w okolicy, a Bert nie próżnował. Brał odwet za wszystko, co spotkało go tamtej strasznej nocy. Teraz to on dyktował warunki.

Przywiązał się do Wessonów, traktując ich jak swoich rodziców, ale nie był już dzieckiem. Kiedy pewnego jesiennego popołudnia Jack Wesson wyjechał w interesach do Columbus, Bert nie wiedział, że nadchodzi koniec szczęśliwego etapu życia. Następnego ranka siedział już w autobusie jadącym do New Hampshire. Czuł jeszcze drżenie ciała. Pamiętał chwilę, kiedy Loretta Wesson weszła do jego pokoju. Było zupełnie tak, jak kiedyś. Tym razem była to tylko przybrana mama. Dla niego oznaczało to ten sam wstyd i poczucie poniżenia. Postąpił dokładnie jak za pierwszym razem. W takiej sytuacji nie wyobrażał sobie dalszego życia pod jednym dachem

***.

Dojechał aż do Rochester w New Hampshire. Tak doradził mu sąsiad z autobusu. Twierdził, że w tamtym okręgu najłatwiej o dobrą pracę. Bert posłuchał tej rady. Z Rochester skierował się na wschód. Przywabił go drogowskaz z napisem: Madows Way – 8. Gość w autobusie chyba wspominał coś o tej miejscowości. Ośmiomilowy odcinek Bert pokonał pieszo.

Na Madows Way składało się kilkanaście farmerskich gospodarstw, mały kościółek, jeszcze mniejszy ratusz i spory sklepik „z mydłem i powidłem”. Była jeszcze mini stacja benzynowa i kuźnia.

Bert pomyślał, że znalazł swoje miejsce na ziemi. Zatrudnił się u miejscowego kowala.

Jim Donner był rubasznym, miłym facetem. Nie traktował Berta jak syna. Traktował go jak ucznia, potem – czeladnika, aż wreszcie jako wykwalifikowanego pracownika. Bert chłonął praktyczną wiedzę niczym gąbka. Miał wyczucie. Zawsze wiedział co i jak zrobić, a Donner już dawno przestał mu patrzeć na ręce. Bert zdobył jego zaufanie. Potrafił podkuć każdego konia. Potrafił wykuć wszystko, cokolwiek zlecił mu szef. Zarabiał coraz więcej. Donner był człowiekiem sprawiedliwym. Uważał, że za dobrą pracę należy się dobra płaca.

Kiedy Bert skończył dwadzieścia trzy lata, wszystko nagle się zmieniło. Donnerów odwiedziła ich siostrzenica, Mimi Harding. Przyjechała na wakacje z Maine, z małego miasta, większego jednak od Madows Way. Leżało na południowo – zachodnim krańcu stanu i nosiło sympatyczną nazwę Cedar Peak. Oboje młodzi kierowani uczuciem, którego nie potrafili określić zbliżyli się do siebie. Najpierw wyglądało to na przyjaźń.. Bert zaczął w czasie weekendów zabierać Mimi na ryby. Nigdy nie odgadł, czy podobało jej się siedzenie na brzegu i obserwowanie spławika, lecz już wkrótce zrozumiał, że podoba jej się on sam - Bert Duncan, pracownik jej wuja.

Kiedy w rozgwieżdżoną noc, pod koniec sierpnia, oboje siedzieli nad brzegiem stawu, ona zrobiła pierwszy krok. Wtedy, nie zdając sobie z tego sprawy, poznał kolejne uczucie. Miłość. Różniło się bardzo od seksu, który znał na pamięć. Było czymś nowym i tak silnym, że zawładnęło nim całkowicie. Kiedy skończyły się wakacje, Mimi (chodziła do ostatniej klasy gimnazjum) musiała wyjechać. Nie wyjechała sama.

Obok niej na tylnym siedzeniu autobusu siedział Bert, zerkając na swoją dziewczynę ciemnobrązowymi oczami. Jechali do Cedar Peak, gdzie było tak cudownie. Zapewniała go o tym Mimi i – jak się okazało - wcale nie przesadzała.

Wreszcie wysiedli z autobusu, a Bert zobaczył śliczną, pełną zieleni miejscowość leżącą u stóp masywu. Od północnej strony górował nad nią porośnięty jodłami i kanadyjskim cedrem szczyt. Od niego wzięło nazwę miasto.

Mimi mieszkała tylko z ojcem w południowej dzielnicy miasta. Sean Harding pracował w tartaku. Był prostym, uczciwym człowiekiem. Od śmierci żony nie związał się z nikim, chociaż minęło prawie dziesięć lat. Przywitał Berta życzliwie. Wiedział kogo gości. Mimi rozmawiała z nim wcześniej telefonicznie, a on sam połączył się z Donnerem. Chłopak, którego wybrała córka był chyba w porządku. Miał dobry fach i chciał otworzyć własną kuźnię. Myślał w sposób dojrzały. Polubili się od pierwszego wejrzenia.

***

Ślub odbył się wiosną następnego roku. W ciągu trzech pierwszych lat małżeństwa Mimi wydała na świat dwójkę dzieci – chłopca i dziewczynkę. Dali im imiona: Wiliam i Sandra.

Zanim urodziła się Sandra Bert zdążył postawić przyzwoitą kuźnię. Harding był w siódmym niebie. Widział jak bardzo są szczęśliwi. Jego córka dostała dobrego męża – zaradnego, mądrego i czułego. Spojrzenie ciepłych oczu Berta było zawsze przyjazne. Wobec rodziny, klientów i obcych. Miał zdrowe hobby – wędkarstwo i to również był plus. Bert nigdy nie wracał z pustymi rękami. Mieli ryb pod dostatkiem.

Minęło kilka lat. Sean porzucił pracę w tartaku i zaczął pracować u Berta. Dzieci poszły do szkoły i wszystko układało się dobrze. Sean był zachwycony. Miał obok siebie rodzinę – córkę z mężem i dorastające wnuki. Los im sprzyjał.

Kiedy w dziewięćdziesiątym ósmym wybuchła tajemnicza epidemia, która pochłonęła wiele ofiar, jej ognisko skoncentrowało się na północnej i zachodniej części miasta. Nikt z południowej dzielnicy nie zachorował. Co więcej – w obawie przed nieprzychylnym mikroklimatem, spora część mieszkańców północnej dzielnicy przeprowadziła się do południowej części miasta. Bert miał więcej klientów niż kiedykolwiek przedtem. Epidemia urwała się równie nagle jak się zaczęła i wszystko wróciło do normy.

Bert Duncan był szczęśliwy. Kochał żonę i dzieci. Z teściem także dobrze mu się pracowało. Zgrali się szybko. Wszyscy lubili Berta, gdyż dla wszystkich miał tylko uśmiech i życzliwość.

Niestety – jak to w życiu bywa – zdarzyło się nieszczęście. Podczas kucia, od wykuwanego pręta odprysnął rozżarzony ułamek metalu. Trafił prosto w prawe oko Berta. Szpital był w pobliżu, ale nie było czego ratować. Gałka oczna dosłownie się ugotowała. Bert został jednookim kowalem. Nie powodziło im się źle. Byli ubezpieczeni.

Po dwóch miesiącach Bert podjął decyzję. Pojechał do Portland. Nie chciał nosić ciemnych okularów ani opaski. Kiedy wrócił, oczy miał w komplecie. Prawe miało ten sam brązowy kolor, co lewe, ale było martwe, nieruchome - tak zwane: „szklane oko”. Trochę trwało, zanim się pozbierał i oswoił z sytuacją. Rodzina go wspierała. Pracował teraz na pół obrotach. Chętniej niż do tej pory chodził na ryby i jak dawniej, nigdy nie wracał z pustymi rękami. Łowił w rozlewiskach nad Beaver Creek i w okolicznych jeziorkach. Niestety, coraz rzadziej trafiał na ulubione okonie.

Starzy wędkarze polecali mu białe jeziorko położone na północ od miasta.

Były tam podobno wielkie okonie, lecz miejscowi wędkarze unikali tej wody. Od czasu, kiedy nad jego brzegiem zginął zastępca szeryfa, Stan Calloway, nie było chętnych do połowu w tamtej okolicy. Wszystko, co się później wydarzyło, miało miejsce latem dziewięćdziesiątego pierwszego.

***

W sobotnie popołudnie, Bert postanowił powędrować nad białe jezioro. Pragnął okoni, dużych, smacznych okoni. Wyruszył z domu rowerem. Lubił jazdę rowerem, zwłaszcza przez las. Większość trasy miała niezłą nawierzchnię i przebiegała środkiem leśnej gęstwiny. Bert przygotował ekwipunek. Miał teraz doskonałe wędki i wszystko, czego potrzeba.

Słońce stało jeszcze dość wysoko, kiedy minął podjazd na posesję Adamsów. Był to ostatni budynek po tej stronie miasta. Dawniej kawałek na północ mieszkał stary cieśla Henry Jones, ale któregoś dnia zniknął. Chyba się wyprowadził. Jego dom zamienił się w ruinę zarastającą dziką roślinnością.

Za domostwem Adamsów Bert popedałował w prawo wąską ścieżką.

Wyjechał z lasu na polanę i kilkadziesiąt jardów przed sobą zobaczył wodę. Nie była biała, ale nie zwrócił na to uwagi.

- Okonie – szepnął, zachwycony. Położył rower w trawie niedaleko brzegu, zanurzył w wodzie sak na ryby i ustawił stojak na jedno wędzisko. Założył przynęty, po czym chwycił drugą wędkę i zarzucił. W ciągu godziny siatka była niemal pełna tłustych, dorodnych okoni.

Zwolnił obroty. Odłożył wędkę, pozostawiając tę na stojaku. Wyciągnął papierosy i zapalił. Poczuł rozleniwienie i senność. Słońce powoli opadało, ale nadal było ciepło. Pachniało trawą i ziołami, nad którymi brzęczały owady. Od strony lasu i spomiędzy nadbrzeżnych trzcin, dobiegały ptasie trele. Bert skończył palić i położył się w wonnej trawie, patrząc w bezchmurne niebo. Rozrzucił szeroko ręce. Ogarnęła go błoga senność. Gdyby nie to, może zauważyłby, że jego prawa dłoń zanurzona w rozgrzanej trawie spoczywa niespełna dwa cale od – ukrytej w zielonym poszyciu – gałki ocznej. Oko z resztkami wiązadeł spoczywało w tym miejscu od niemal trzech lat, a mimo to nie zgniło, nie wyschło, nie stoczyły je robaki. Wyglądało na świeże. Jasna gałka z siatką czerwonych żyłek i brązową tęczówką.

Bert westchnął przez sen. W tej samej chwili w porzuconej gałce ocznej otworzyła się czarna źrenica. Otworzyła się od razu na całą szerokość. Była wielka. Ptaki w trzcinach, zamilkły. Ucichło brzęczenie owadów. Bert zachrapał.

***

Kiedy się obudził, słońce znikało już za wierzchołkami drzew. Na ustawionej wędce resztką sił walczył wielki okoń.

Ostatni – pomyślał Bert, zdejmując rybę z haczyka. Wydała mu się jakaś dziwna. Nie wiedział, dlaczego, ale inna niż poprzednie. Spojrzał na jeziorko i odniósł podobne wrażenie. Woda rozciągała się na większej przestrzeni. Odbicie promieni słonecznych od gładkiej tafli oślepiło go na chwilę. Opuścił głowę i przetarł lewe oko.

- Jezu! – Ręka Berta znieruchomiała. – Jezu! – powtórzył. Trzymał dłoń przy oku, a jednak widział wszystko dookoła. Machinalnie dotknął sztucznego oka. Krzyknął z bólu. Nie było sztuczne. Przymknął lewą powiekę, potem prawą, potem znowu lewą. Za każdym razem widział to samo: jeziorko, łąkę i las. Doskonale i wyraźnie, każdym z dwojga oczu. Niemal go zatkało. – Cud – jęknął. – To cud. Boże!

Gorączkowo zaczął zbierać ekwipunek. Chciał jak najszybciej odjechać. Jak gdyby bał się, że częściowa ślepota powróci. Nadal widział doskonale, chociaż nic z tego nie rozumiał. Doszedł do wniosku, że to naprawdę cud. Bert od wielu lat był głęboko wierzący.

- Dzięki ci, Panie – mamrotał, wrzucając okonie do plastikowego pojemnika. – Dzięki, za Twoją łaskę i dobroć.

Podniósł rower i szybkim krokiem ruszył poprzez trawę do ścieżki. Nie oglądał się za siebie. Nie dostrzegł leżącej na ziemi sztucznej gałki ocznej. Wsiadł na rower i leśną ścieżką dojechał do szosy. Po drodze omijał każdy kamyk, każdą gałązkę. Nigdy dotąd nie widział tak dobrze i ostro. Wyjechał na dojazdówkę. Koła starego roweru zaszumiały głośniej, kiedy nacisnął pedały.

Zatrzymał się na leśnym rozdrożu. Coś przykuło jego uwagę. Zsiadł z roweru i podszedł do starej sosny. Kiedy jechał pod górę, w ogóle jej nie zauważył. Teraz obejrzał ją z bliska. Pień starego drzewa był w wielu miejscach odarty z kory, jak gdyby ktoś uparcie próbował tędy jazdy na przełaj. Odarcia nie były świeże, a jednak widział je doskonale.

Co za skurczybyk? – pomyślał – Takie piękne drzewo.

Od paru chwil czuł w lewym oku dokuczliwe podrażnienie, jakby dostało się tam ziarenko piasku. Przymknął lewą powiekę i natychmiast poczuł ulgę. Prawe oko widziało teraz lepiej i dokładniej.

- Skąd my się znamy? – zamruczał pod nosem, jeszcze raz przyglądając się otarciom na korze.. Podniósł głowę i rozejrzał się dokoła, po czym uśmiechnął się chłodno.

- To ty, mój mały koleżko! To twoja robota. Mały Harmon! Jak cię wołają? Smoothy? Smoothy! Byłeś taki ciekawski, pamiętam. Nadal jesteś?

Otworzył lewe oko.

Do cholery! – pomyślał – Co się dzieje? Jaki, u diabła, Smoothy? Jaki Harmon? Co jest? – Czuł rosnący w głowie mentlik.

Mocniej ujął kierownicę, wsiadł na rower i ruszył dalej.

Co jest, do diabła? Jakim cudem? – powtarzał w duchu przez całą drogę. Kiedy wjeżdżał do miasta, jeszcze raz dotknął prawego oka. Było żywe. Bez wątpienia.

Jadąc ulicą, zamykał i otwierał na przemian obie powieki. Lewe oko widziało wszystko dokoła, prawe - niekoniecznie. Widziało ostrzej i lepiej od lewego, ale tylko poszczególne obrazy.

- Kiedy spojrzał na spacerującą pannę Santon, wybuchnął śmiechem.

- Jak tam twój nowy kochanek, stara purchawo? Lateks czyni cuda, prawda? Chwalmy Pana! – zawył, dusząc się ze śmiechu. Minął ją i jechał dalej, ale patrząc przed siebie i tak widział wszystko, co działo się za nim, jak gdyby patrzył we wsteczne lusterko. Widział jak kobieta blednie, a następnie czerwienieje. Widział jak upuszcza torebkę i czyni znak krzyża.

Zarechotał tak, że o mało nie spadł z roweru. Jechał niczym w transie.

Na kolejnym skrzyżowaniu minął go chłopiec na rowerze.

- Cześć, Jeff! – zawołał Bert do młodego Greena. – Gdzie ty się tak włóczysz samotnie?

Zwolnił i odwrócił się na chwilę. Jeff Green stał na jezdni, patrząc w ślad za nim.

- Jak twój stary? – wyszczerzył się Bert. – Nadal chleje? Miał przestać. Może teraz ty zaczniesz? Wpadnij do kuźni, to pogadamy!

Podobało mu się coraz bardziej. Właśnie mijał miejską bibliotekę. Becky Adams wsiadała do samochodu.

- Halo! – pozdrowił ją, machając ręką. Uśmiechnęła się i odwzajemniła gest. Przystanął. Jej także nie zamierzał odpuścić. Niby dlaczego?

- Masz super figi, Becky! Myślisz, że John jeszcze raz spróbuje być mężczyzną?

Z uciechą patrzył jak torba z zakupami wypada jej z rąk na tylne siedzenie kabrioletu.

- Dalej kręci cię młody Standfield? – krzyknął. – Wiesz, że on cię podgląda? Przestań korzystać z łazienki na parterze, albo kupcie sobie psa!

Ryknął śmiechem i ponownie ruszył, nie oglądając się wstecz. Przed sobą, jak poprzednio, widział Becky. Oglądała i poprawiała spódnicę.

Durna kwoka – pomyślał, skręcając w stronę południowej dzielnicy.

Kiedy dojechał do domu, zsiadł z roweru. Okonie głośnio trzepotały w pojemniku.

Spojrzał na dom i kuźnię. Nagle poczuł chłód i wrogość tego miejsca. Momentalnie stracił dobry nastrój. To było złe miejsce. Wrogie i nienawistne. Prawe oko widziało to wyraźnie. Lewe rejestrowało jedynie obraz budynków i drzew. Prawe potrafiło sięgać głębiej.

- Dzięki ci, Wielki Duchu! – szepnął, prowadząc rower chodniczkiem do domu. Było dość późno i na dworze zrobiło się ciemno. Usłyszał stęknięcie w pokoju na górze. Stary Sean przewracał się z boku na bok.

- Znowu jadłeś pikle, tatuśku? Będziesz miał kwasy do rana.

Bert uśmiechnął się do siebie, nadal jednak pozostał czujny. To miejsce go nie lubiło. Teraz czuł to każdą cząstką ciała.

W pokoju dzieci było ciemno. Pewnie już spały. Świeciło się na parterze - w holu i w kuchni.

Zobaczył żonę. Obraz był tak naturalny, jakby nie dzieliła ich ściana budynku. Siedziała przy kuchennym stole, przeglądała ilustrowany magazyn i myślała o nim. Ale w jaki sposób!

Cholerna dziwka!

Spojrzał ponad jej dygocącym ramieniem. Zdjęcia były niezłe. Album z fotosami kulturystycznej sesji panów z Zachodniego Wybrzeża. Sam go jej podarował. Dwa tygodnie temu. Zamierzał poćwiczyć dla zdrowia i zamierzał kupić trochę sprzętu. Chciał czymś zachęcić Mimi, żeby nie gderała. Ale to? Czy to możliwe, żeby w każdym szpanującym atlecie widziała twarz męża? A jednak myślała o nim. Czuł to wyraźnie. Powinien się ucieszyć, jednak poczuł się dość dziwnie. W jakiś sposób zagrożony.

- Co, do cholery? – Przymknął prawe oko i wszystko wróciło na miejsce. Ciche budynki oraz ciepłe światło lampki nad drzwiami.

Postawił rower pod ścianą i wszedł do mieszkania. W przedpokoju zdjął uwalane ziemią buty i trzymając w ręku pojemnik z okoniami, wszedł do kuchni. Siedziała przy stole. Uśmiechnęła się na jego widok.

- Mój mąż nakarmi rodzinę – spojrzała na pojemnik. – Znowu będę miała sporo roboty.

Wstała i podeszła do niego. Przygarnął ją mocno ramieniem.

- Miałem niezłe branie, Mimi. Rybka jest super. Sama zobaczysz.

Pocałował ją w zarumieniony policzek.

- Dostałaś kolorków, kochanie. Pijesz kawę przed snem?

- Skądże! – zarumieniła się jeszcze bardziej. – To na twój widok. Zawsze na mnie tak działasz. Jakbyś nie wiedział…

Prawe oko rozwarło się szerzej. Album leżał w szafce, pośpiesznie rzucony pomiędzy talerze. Widział go poprzez drewnianą obudowę. Znowu poczuł chłód. Odwrócił się i postawił pojemnik na stole.

- Ja je zarypię, a ty oczyścisz – Uśmiechnął się do żony.

- Co powiedziałeś, Bert? Zarypiesz?

- Tak, zarypię.

- Fe. Jak to brzmi? Nigdy nie słyszałam, żebyś mówił w ten sposób.

- Często tak mówię. Nie słuchasz mnie, mała.

Roześmieli się oboje. Mimi założyła fartuch, a Bert zabrał się do uśmiercania okoni. Jeszcze nigdy nie sprawiało mu to takiej frajdy jak dziś. Nie spieszył się.

Życie i śmierć – pomyślał. – Jakie to piękne.

Kiedy wreszcie skończył, opłukał starannie pojemnik wodą i wyniósł do garażu. Mimi tymczasem wzięła się do czyszczenia ryb. Nie zamierzał jej przeszkadzać. Doskonale wiedział jaka to żmudna i niewdzięczna robota.

Wziął prysznic i poszedł do sypialni. Przed wejściem do łóżka, nie zakładając piżamy, stanął przed lustrem i spojrzał na swoje odbicie.

Chyba się rozwijam – pomyślał rozbawiony. Rozstawił ramiona, napinając mięśnie klatki piersiowej.

- I po co mi ćwiczenia? – szepnął, wsuwając się pod kołdrę. Kiedy przyszła Mimi, już spał.

***

Obudził się o świcie. Wcześnie jak nigdy. Spojrzał przez okno.

- Świat się nie zmienił – pomyślał. – Tylko ludzie są inni

Wstał i stanął przy szybie. Poza budynkami, od strony lasu, dostrzegł gęste opary mgły. Prawe oko zalśniło złotym błyskiem. Przez otwartą źrenicę przemknął obraz pewnego poranka z zamierzchłej przeszłości. Takie same opary nad wodą i puszczą. Poranek, kiedy młoda Czarny Włos wybierała się ze swoim białym mężczyzną, Wiliamem Huntem, na połów ryb w leśnym jeziorku.

Wargi Berta zacisnęły się do bólu. Oko błysnęło nienawiścią.

- Tchórzliwy skunks! A przecież był taki okazały. Prawdziwy myśliwy. Najpiękniejszy mężczyzna w całej osadzie.

Polana Leśnych Jagód. Poranek. Ciepła woda jeziorka. Gorące wargi.

Bert skurczył się w sobie. Obrazy stawały się coraz ostrzejsze.

Upokorzenie. Ból. Cierpienie i powolna, okrutna śmierć. Wielki Duchu! Pomóż!

- Boże! – jęknął. – Co się dzieje? – Przymknął prawe oko. Tak! Już wiedział. To było to. Oko, które pojawiło się nie wiadomo skąd. Widziało więcej niż jakiekolwiek oko na świecie, więcej niżby chciał.

Otworzył lewe. Zobaczył przechodzącego ulicą Nicka Boldry’ego, który zawsze chodził do pracy piechotą.

Bert odwrócił się od okna. Spojrzał na żonę. Mimi poruszyła się w pościeli. Przeciągnęła nagie ramiona i otworzyła oczy.

- Bert. Nie śpisz, kochanie? Jeszcze wcześnie. Chodź. Poleniuchujemy trochę.

Podszedł do łóżka i położył się na pościeli. Przytuliła się do niego, zrzucając z siebie kołdrę.

- Bert. – delikatny szept, tchnienie, ciepło. Skrzek, szorstkość, chłód.

( Małpa! Durna małpa! Poczekaj...) Wyprężył się, czując dotyk jej ciała na sobie.

- Wiesz, Mimi – jego własny głos wydał mu się obcy. – Znasz Becky Adams?

- Tę z biblioteki? – nie przestawała, patrząc mu w oczy.

- Tak. Nosi takie figi, że praktycznie niczego nie zakrywają.

- Hej! Co z tobą? – znieruchomiała na chwilę.

- Nic. – roześmiał się głośno.- Wczoraj trochę wiało, a ona...

- Ty świntuchu! Chciałbyś, żebym takie nosiła?

- To bez znaczenia – przymknął oczy i odprężył się. – Kocham cię. Cała reszta jest bez znaczenia.

Tak powiedział, ale kiedy kończyli, przypomniał sobie swoje odbicie w lustrze. Sam już nie wiedział, co ma znaczenie, a co nie. Widział dwa światy. Przeżywał coś, czego nie rozumiał. Jak gdyby dano mu dwa życia. Miał znowu dwoje oczu, ale leżąc z przymkniętymi powiekami, pomyślał, że może nie jest to najlepsza rzecz, jaka mogła go spotkać. Było to ostatnie przeczucie zła, które się w nim zalęgło. Jego tożsamość ostatecznie uległa. Przestał myśleć, jak doszło do oczywistego cudu. Przyjął dar, którego nie oczekiwał. Jego życiem zaczął kierować głos wewnętrzny – coś absolutnie nieznanego. Poddał się temu głosowi. Poddał się tego ranka, kiedy nie powiedział o niczym swojej żonie, choć powinien był to zrobić. Ale teraz miał wszystko w nosie.

Prysła gdzieś jego dobroduszność i życzliwość. W jego wnętrzu zagościły: podejrzliwość, dystans i wrogość. Uległ przewrotnej radości wykorzystywania daru, który otrzymał.

W swojej nowej świadomości, prawe oko nazwał okiem mądrości, lewe - okiem uległości. Nie wiedział jeszcze, że niebawem będzie musiał dokonać wyboru. Jak wszyscy elementarnie wykształceni ludzie, uważał że ośrodkiem dowodzenia jest mózg. Z niego płynęły decyzje. Ale centrum dowodzenia Berta Duncana, zmieniło lokal. Oko mądrości objęło funkcję sterowania.

***

Kiedy po śniadaniu poszedł do kuźni, zastał przy koniowiązie Rene Furnaulta, Kanadyjczyka francuskiego pochodzenia, który osiedlił się tutaj niedawno. Teraz czekał na podkucie swojego wałacha. Bert uśmiechnął się do niego.

- Masz fajne, długie włosy, Rene. Przypominasz mi mojego brata.

- Masz brata, Bert? – Sean, który przygotowywał podkowy, sięgnął po tarnik. – Nigdy o nim nie mówiłeś.

- Nie było o czym. Brat od dawna nie żyje.

- Przykro mi. Jak miał na imię?

- Białe Pióro.

- Białe Pióro? To chyba indiańskie.

- Mieliśmy różnych ojców.

- Acha, rozumiem. Chorował?

- Nie. Zginął w płomieniach.

- W pożarze?

- Niezupełnie. Spalili go biali bandyci.

- O, Jezu! Mówiłeś o tym Mimi?

- Nie zamierzam.

- I dobrze. Ona jest taka wrażliwa.

***

Tego dnia Bert pracował krócej niż zwykle. Za nic nie szła mu robota.

- Chyba coś ci zaszkodziło.- zauważył Sean.

- Acha. Boli mnie bebech. Jakieś cholerne kolki.

- Masz sraczkę?

- Nie. To takie kłucie – nie kłucie. Sam nie wiem, co.

- To pewnie gazy – Sean uśmiechnął się ze zrozumieniem. – Masz gazy i nie możesz ich wypuścić. Kichy ci się zapchały.

- Nieźle się na tym znasz, Sean. A jak twoje kwachy?

- Nie narzekam.

- Czyżby? Nic cię w środku nie żre? Wyglądasz na zmęczonego.

- Źle spałem.

- No tak, rozumiem. Wiesz, Sean? Pij przed snem szklankę ciepłego mleka. Pomoże.

- Może tak zrobię.

- Zrób. Przekonasz się, że miałem rację.

Jakiś czas pracowali w milczeniu. Dochodziła trzecia, kiedy Bert poczuł, że ma już dosyć.

- Chyba skoczę do centrum, Sean. Trzeba kupić parę drobiazgów. Poradzisz sobie?

- Jasne. Bez problemu. Jedź.

- Widziałeś może ostatnio wdowę po Callowayu?

- Irmę? Widziałem. Czemu pytasz?

- Nie wiem, ale przyszło mi do głowy, że los bywa przewrotny. Jej mąż policjant pojechał zabijać i sam został zabity. Brzmi jak nonsens, nie?

- Co ty gadasz. Stan dostał ataku serca. Nad jeziorkiem. Tam, gdzie łowiłeś ryby. Co ci przyszło do głowy?

- Nic. Zastanawiałem się, po co tam pojechał?

- Dziwne pytanie, choć niegłupie. Nie wiem. Może chciał odpocząć?

- I odpoczywa – zarechotał Duncan. – Ma teraz kupę czasu.

Sean Harding opuścił młotek.

- Co się dzieje, Bert? Ni z gruszki, ni z pietruszki zagadujesz o gościu, który dawno nie żyje.

- Pytałem nie o niego, tylko o jego żonę.

- Ma się dobrze. Doszła już do siebie. – Sean lekko się uśmiechnął. – Chyba zaczyna myśleć o przyszłości. Ubiera się jak nastolatka. Zauważyłeś?

- Nie. Nie widziałem jej szmat czasu. Dlatego zapytałem.

- Zdziwisz się, kiedy ją zobaczysz.

- Nie zależy mi. Mam lepszy widok w domu.

- Wiem, Bert. Jesteś dobrym mężem. Mimi ma szczęście. Ja również się cieszę.

- Dzięki. Pojadę już. Powiedz Mimi, żeby nie czekała z obiadem. Mogę wrócić późno.

- Coś się stało?

- Nie, skądże. Muszę tylko zamówić parę rzeczy. Wpadnę też chyba do doradcy finansowego. Mam trochę bałaganu w papierach. Zjem coś UW barku Ernie’ego. Amy dobrze gotuje. Nie tak smacznie jak Mimi, ale jednak.

- Chcesz sobie strzelić parę piwek, przyznaj.

- Może przy okazji. Nigdy nic nie wiadomo.

***

Bert wsiadł na rower i pojechał do centrum. Najpierw załatwił sprawę zamówienia. Potem nie miał już nic do roboty. Nie zamierzał odwiedzać doradcy. Księgi prowadził sam, i robił to wzorowo. Nie planował też wizyty w barze. Nie był głodny. Potrzebował czegoś innego i wiedział dokładnie, gdzie tego szukać.

Poszedł prosto do kwiaciarni, gdzie kupił długą, piękną różę. Wyszedł na deptak, znalazł miejsce na wolnej ławeczce i zapalił. Miał czas. Musiał trochę poczekać. Był pewien, że ta, na którą czeka, niebawem przyjdzie.

Nadeszła po dwóch kwadransach. Rzeczywiście, ubierała się zbyt wyzywająco jak na swój wiek, ale Sean przesadzał. Nie wyglądała jak nastolatka. Miała na sobie czarny kostium z lekko przykrótką, rozciętą z boku spódnicą.

- Dzień dobry, pani Calloway. – pozdrowił ją, unosząc się z ławki.

- Witam, panie Duncan. Ładny mamy dzień. – Uśmiechnęła się, odrzucając z czoła blond włosy.

- W istocie – wymamrotał, siadając. Przeszła dalej i skierowała się w stronę sklepu z kosmetykami.

Twój pieprzony mąż bandzior gryzie ziemię, a ty wywalasz rentę po nim na pachnidła. Pieniądze podatników. – pomyślał, krzywiąc się.

Oko mądrości go nie zawiodło. Kawałek dalej czekał na nią młody goguś. Razem weszli do drogerii.

- Ty suko! – syknął Bert, wrzucając różę do kosza. – Tak cię grzeje? Poczekaj…

Zapalił kolejnego papierosa. Trochę to trwało, ale wreszcie wyszli ze sklepu. Zamienili parę słów, po czym Irma Calloway poszła pasażem w stronę swojego domu, a młody dupek ruszył za nią kilka minut później.

Bert podniósł się z ławki. Miał coś do zrobienia.

„Jeżeli nie szanujesz swojego wroga, nie szanujesz siebie” – mawiał Siwy Wilk. Było to dawno temu. Zanim nadciągnęła śmierć i zniszczyła ich świat.

Bert powoli, bez pośpiechu ruszył deptakiem pod górę. O tej porze było tu mnóstwo ludzi. Większość z nich spieszyła do domów. On – nie. Miał jeszcze czas. Najpierw czekała go ważna wizyta. Wcześniej nawet o tym nie pomyślał. Lewe oko zgadzało się na wszystko. Teraz wiedział, że musi spełnić obowiązek wobec wroga, którego zabił. Wobec wroga, który kilka lat temu, nad leśnym jeziorem, miał odwagę stawić mu czoła.

***

W domu Irmy Calloway paliło się światło. Bert pociągnął nosem. Czuł wyraźny zapach. Zapach ich obojga. Byli tam, za tymi szybami.

Wszedł do ogródka i zatrzymał się przed drzwiami. Spojrzał na ładną, wykutą z brązu kołatkę. Cmoknął z uznaniem. Sam nie zrobiłby lepszej.

Zastukał. Czekał długą chwilę, zanim usłyszał odgłos kroków za drzwiami. Nie było to człapanie kapci. Wysokie tony – twardy odgłos szpilek.

Drzwi otworzyła Irma. Rzeczywiście, miała na nogach szpilki. Ubrana była w aksamitny szlafrok. Omal nie parsknął śmiechem.

Dobre! – pomyślał.

- Panie Duncan? – Zdziwienie na jej twarzy. – Czemu zawdzięczam tę niezapowiedzianą wizytę? – Położyła nacisk na słowo „niezapowiedzianą”.

Uśmiechnął się z zażenowaniem. Zrobił to najlepiej jak potrafił.

- Przyszedłem do pani, bo... – zająknął się.

- Bo co, panie Duncan? – Miły, powierzchowny uśmiech.

Co za kurwa! – pomyślał. – Prawdziwa słodka jędza!

- Muszę z panią porozmawiać.

- Tak? A o czym?

- Wpuści mnie pani do środka? Jakoś trudno mi tak, w progu...

- Proszę. Ale tylko na chwilę. Jestem bardzo zajęta.

Nie wątpię – pomyślał, wchodząc do salonu. Pokój był pusty. Goguś najwidoczniej czekał w sypialni. Bert wyszczerzył zęby.

- Sprawa, z którą przyszedłem, jest bardzo delikatna.

- Naprawdę? Wygląda pan na zdenerwowanego. Coś się stało? A jeśli tak, to co ja mam z tym wspólnego?

- Tak.

- Co „tak”?

- Stało się. I ma pani z tym dużo wspólnego.

- Nie rozumiem. Może jaśniej?

- Mogę usiąść? Nogi mi się trzęsą.

- Widzę. Niech pan siada. – Wskazała mu fotel. Sama zajęła miejsce w fotelu naprzeciwko, zarzucając niedbale nogę na nogę. Gwizdnął w duchu. Widział, że go obserwuje. Uśmiechnęła się nieznacznie.

- Więc? Powie mi pan wreszcie, co to takiego?

- Chodzi o mnie. A właściwie o mnie i o panią.

- Chyba nie przyszedł pan się oświadczyć? Ma pan żonę i dzieci, panie Duncan. – Roześmiała się w jakiś dziwny, protekcjonalny sposób.

- Przyszedłem powiedzieć pani, że żywię do pani uczucie. Uczucie, które nie pozwala mi zasnąć. Zrobię wszystko, żeby móc zbliżyć się do pani.

- Ależ pan ma tupet. Wchodzi pan do mojego domu i bez żadnego wstępu mówi takie rzeczy. Bez przygotowania. Po prostu, mówi pan, że chce być ze mną. Niczego sobie. To wszystko?

- Tak. Czy można powiedzieć więcej?

- To zależy. Panu nie radzę już nic mówić. Powiem ja: do widzenia, panie Duncan. Postaram się zapomnieć o tej wizycie. Żal mi pańskiej żony.

Wstała. On także. Zza drzwi sypialni doleciał lekki szmer.

- Podsłuchuje? – zapytał Bert, uśmiechając się szeroko.

- Nie rozumiem – rumieniec na twarzy. – Niech pan już idzie. Nie chciałabym dzwonić po policję.

- Niech pani dzwoni. – Usiadł z powrotem w fotelu. Podeszła do telefonu. Podniosła słuchawkę i odwróciła się do niego. – Idzie pan?

- Jeszcze nie teraz.

- Więc dzwonię.

- Wybrać pani numer?

- Znam ten numer na pamięć.

- Wiem. Pani mężczyzna tam pracował. Odważny, twardy człowiek. Zastąpiła go pani tym wymoczkiem w sypialni. Niech pani dzwoni.

- Jak pan śmie? To napaść! – Drżącymi palcami wybrała numer. – Jeff? Dobrze, że jesteś. Tak. Irma Calloway. Możesz kogoś podesłać? Mam nieproszonego gościa. Sam przyjedziesz? Tym lepiej. Czekam. – Odłożyła słuchawkę.

- Jest pan pijany? – Wyczuł w jej głosie szczerą ciekawość.

- Nie, nie jestem – uśmiechnął się lekceważąco. – Nie powiedziała pani wszystkiego szeryfowi.

- Powiedziałam to, co istotne.

- Tak? A dwa trupy? To dla pani nieistotne?

- Jakie dwa trupy?

Zaciągnął się papierosem, ostentacyjnie strzepując popiół na dywan.

- Już mówię, droga pani. Trup mężczyzny w sypialni. Straszna jatka! Krew, kości, mięso i te sprawy. I trup kobiety. W szlafroku, w szpilkach, bez bielizny. W pani wieku. – Skrzywił się z niesmakiem. Z satysfakcją, dostrzegł strach w jej oczach.

- Boże! Pan jest niespełna rozumu! Niech się pan uspokoi.

- Jestem spokojny. Pani niestety nie. I ma pani rację. Powiem dlaczego. Ten męski trup w sypialni, ta krwawa miazga, zginie o wiele łagodniejszą śmiercią niż kobieta. Właśnie zasnął.

Z sypialni dobiegł łomot padającego ciała.

- Jezu! – wrzasnęła.

- Zamilcz – Nie podniósł głosu. – Wielki Duch karze niewierne żony.

Prawe oko Berta otworzyło się szeroko. Znieruchomiała jak zahipnotyzowana. Chciała coś powiedzieć, ale odebrało jej głos.

- Wstań – usłyszała szept w głowie i machinalnie podniosła się z fotela.

- Chodź! – Poszła za Bertem do kuchni. – Zaczekaj – rozejrzał się po szafkach. Po chwili znalazł to, czego szukał. Tasak do mięsa.

- Weź! - wiercący mózg szept. Ujęła trzonek.

- Ruszaj się! Idź przodem!

***

Na podłodze w sypialni leżał goguś. Wyglądał na śpiącego.

- Nie bój się – Bert popchnął kobietę naprzód. – Nie obudzi się. Rąb obuchem, tylko obuchem. Chcę widzieć, jak rozbijasz kotlety.

Prawe oko nie zamykało się ani na moment.

Klęknęła obok śpiącego kochanka, po czym zamachnęła się tasakiem. Pierwsze uderzenie trafiło gościa w skroń. Uderzyła mocno. W tym celu obdarzył ją siłą. Ustami faceta wypłynęła różowożółta miazga pomieszana z krwią.

- Rąb dalej! – Po kolejnym ciosie tłuczek ugrzązł między żebrami. Wyszarpnęła go desperacko. Uderzała raz po raz, w jakimś dzikim, pierwotnym zapamiętaniu. Sypialnia przypominała halę uboju. Krew była wszędzie.

- Wystarczy. Teraz spójrz na mnie, moja droga

Posłusznie wykonała polecenie.

- Otwórz okno na podwórze.

- Po co? – jęknęła.

- Rób, co mówię. Strasznie tu śmierdzi. Wytłukłaś z niego całe gówno. Stań teraz przede mną.

Spojrzał okiem mądrości na jej zalaną krwią twarz. – Wiesz już jak zginiesz? – zapytał beznamiętnie. Skinęła głową.

- Nie okażesz mi łaski? – wymamrotała.

- Tobie? Dlaczego? Nie okazałam łaski twojemu mężczyźnie, chociaż był tego wart. Ty jesteś suką. Takie wyganiano na pustkowie. Zdychaj!

Z prawej źrenicy Berta powiało śmiercią. Irma Calloway chwyciła się za szyję. Nie mogła zaczerpnąć oddechu. Patrzył jak powoli sinieje. Grymas przerażenia przylgnął do jej twarzy. Trzasnęły zęby, kiedy odgryzała sobie język. Upadła na podłogę obok szczątków kochanka.

Bert usłyszał szum podjeżdżającego auta. Zwinnie wyskoczył przez otwarte okno, które z cichym szumem zamknęło się za nim. Zaskoczył zatrzask. Duncan zatrzymał się przy szybie. Chciał jeszcze chwilę popatrzeć.

Zobaczył otwierające się drzwi. Zobaczył Standfielda wbiegającego do sypialni. Patrzył, schowany w półmroku, w te zimne, czujne oczy – oczy, które wysłały Białe Pióro i jego piękną siostrę do świata przodków. Zdążyła zostawić po sobie oko. Oko mądrości, które teraz napawało się widokiem wroga.

- Kurwa! – usłyszał jeszcze jęk szeryfa. Odwrócił się i spokojnie przeszedł ogrodowym chodniczkiem do niskiego parkanu. Przesadził go jednym susem. Bez pośpiechu wrócił na deptak. Jego rower był na swoim miejscu. Bert powoli popedałował w stronę domu. To była piękna noc. Jak wtedy, kiedy biały kupiec wprowadził ją do swojej chaty. Teraz mieszkała w ciele mężczyzny, ale nadal czuła się sobą – Indianką, Czarnym Włosem. Siostrą szamana.

Po powrocie z apetytem zjadł kolację. Był w doskonałym humorze. Tej nocy kochał się z zoną do upadłego. Kiedy - po kilku godzinach – przymknął prawe oko, dał jej spokój. Była na wpół omdlała.

- Dobranoc, kochanie. – Pogładził ją czule po policzku.

- Dobranoc, słodki – szepnęła. Zasnęła niemal natychmiast.

***

Przez tydzień, całe miasto nie mówiło o niczym więcej, tylko o zbrodni w domu Callowayów.

Jeff Standfield dokładnie i szczegółowo wykonał wszystkie niezbędne czynności. Nie ulegało wątpliwości, że Irma zabiła kochanka. Nie ulegało wątpliwości, że nie był to gwałciciel. Wielu ludzi wielokrotnie widziało ich razem. Żartowano nawet na temat rychłego ślubu. Chłopak był w porządku. Pracował w tartaku, mieszkał samotnie, nie posiadał broni. W jego krwi nie wykryto ani śladu alkoholu czy dragów. Na ciele Irmy nie było najmniejszych obrażeń, jeśli nie liczyć odgryzionego języka. Jej strój wybitnie przeczył temu, co Standfield usłyszał przez telefon. Koroner nie miał żadnych wątpliwości. Umarła na zawał.

- Nic dziwnego – oświadczył lekarz – po tym, co zrobiła musiało jej się pomieszać w głowie. Zbadamy mózg.

Wynik badania okazał się ujemny. Nie było żadnych śladów jakichkolwiek zmian. Ona również była trzeźwa w momencie śmierci oraz nie brała narkotyków.

Jeden szczegół niepokoił szeryfa. Miał nadzieję, że to tylko zbieg okoliczności. Chodziło o oczy Irmy. Kiedy znalazł ciało, były otwarte. Pozostał w nich wyraz, który szeryf widział już dawniej. W dziewięćdziesiątym ósmym roku, u ofiar pamiętnej „epidemii”. Ale to przecież nie mogło być to. Szaman i jego siostra od dawna nie żyli. Wszak to on sam - przy pomocy Johna Adamsa - ich zlikwidował.

Ależ to wszystko popieprzone! – machnął w końcu ręką. Nie zamierzał niszczyć sobie zdrowia. Wystarczająco dużo kłopotów miał w pracy, ze swoim nowym zastępcą. Gość nazywał się Wesley Cox. Wciśnięto go na to stanowisko w ramach lokalnych układów. Popierała go jakaś szycha. Facet był ambitny. Do przesady. W dodatku zarozumiały i arogancki jak cholera. Potrafił zrugać Sama Burnsa. Następca Clarka, Bill Houston, miał z nim ciężkie życie. Nick Graham także unikał Coxa. Ale facetowi to nie przeszkadzało. Urodził się chamem i chamem pozostał. Był oficjalny, trzymał się procedur i nie posiadał krzty wyobraźni. Jeffowi nie spodobał się od razu – tym bardziej że Cox zajął stanowisko, które należało się Burnsowi.

Standfield uległ po długiej walce z miejscowymi notablami. Jego jedyną pociechą pozostał Klub Starych Zgredów w mocno okrojonym składzie:

Amy i Bob, Becky i John oraz Helen i on. Każdą wolną chwilę starali się spędzać razem.

Szeryf przeszedł nad śmiercią Irmy do porządku. Nigdy za nią nie przepadał. Była kłótliwą jędzą i kiedy żył Stanley, miał z nią wieczne kłopoty. Wtrącała się do wszystkiego. Mąż musiał się jej bez przerwy spowiadać. A teraz taki numer. Cóż, życie płata paskudne figle.

Szeryf miał także problemy w domu. W przyszłym roku jego syn Joe miał skończyć szesnaście lat. Wypadało kupić chłopakowi jakieś auto, zatem szykował się wydatek. Pociechę stanowił fakt, że Joe należał do najlepszych uczniów w szkole. Mógł zostać prawnikiem, lekarzem, lub kimś takim. Na college też trzeba było odłożyć. Kiedy Joe oświadczył, że chce wstąpić do Akademii Policyjnej, Jeff i Helen nie byli zachwyceni. Trzeba uczciwie przyznać, że decyzja chłopca nie była dla Jeffa zaskoczeniem. Od dawna zauważył, że chłopak interesuje się jego pracą. W końcu - czemu nie? Skoro tak tego pragnął…

Standfield przekonał żonę. Pogodzili się z faktem, że ich syn ma prawo do własnego wyboru. Na razie Joe uczył się w gimnazjum drugiego stopnia i jedynym zmartwieniem Jeffa był ten wóz. Taki był amerykański styl życia. Szesnastoletni chłopak woził swoje dziewczyny własnym samochodem. Jeff Standfield rozumiał to doskonale. Nie wiedział, że będą z tym nieoczekiwane kłopoty.

Wczesną wiosną dwa tysiące pierwszego roku Joe zaczął uczęszczać na kurs prawa jazdy. Tymczasem szeryf powoli rozglądał się za jakimś w miarę porządnym samochodem dla syna. Uznał, że na razie nie musi się spieszyć. Joe nie miał dotąd żadnej sympatii. Jeffa trochę to nawet dziwiło. Syn był przystojnym, wysokim chłopcem. Kręciło się przy nim sporo dziewcząt, ale on najczęściej je ignorował.

Może stanie się aktywniejszy, kiedy będzie miał wymarzone auto – myślał Standfield. Na razie chłopak uczęszczał na kurs i szło mu całkiem nieźle.

***

Kwietniowego poranka do miejskiej biblioteki zawitał Bert Duncan.

- Pani Adams – zwrócił się do Becky – chciałbym trochę poczytać. Mam sporo wolnego czasu. Może mi pani coś doradzić?

- Często pan czyta?

- Nie. Zazwyczaj oglądam telewizję.

- Aha. Więc może na początek coś lekkiego. Jakąś literaturę przygodową. Czytał pan Londona?

- Nie. Ale słyszałem o nim.

- Przyniosę panu książkę. Chwileczkę.- Wróciła po minucie.

- To „Wilk Morski”. – Podała mu egzemplarz. – Wartka, ciekawa akcja i trochę przemyśleń. Spodoba się panu. Niech pan przejdzie do pani Turner i założy kartotekę.

- Dziękuję pani. I przepraszam za tamto. Byłem wtedy na gazie.

- Już zapomniałam. – Uśmiechnęła się i lekko zarumieniła.

- Jest pani bardzo miła. – Wychodząc, mrugnął do niej prawym okiem.

Kiedy zamknął za sobą drzwi, Becky usiadła. Poczuła lekki zawrót głowy. Przypomniała sobie, co wtedy do niej wołał. Nie o jej majtkach. O synu Jeffa. Właśnie w tej chwili zadzwonił telefon.

- Becky? Tu Jeff. Słuchaj skarbie. Mam prośbę. Mój Joe uczy się jeździć. Wiesz, niedługo dostanie własny samochód. Czuje się trochę sztywno z instruktorem i chciałby wziąć kilka dodatkowych lekcji. Ja ostatnio nie mam czasu. Twój John nie ma już zdrowia. Wiem, że doskonale jeździsz. Nie wzięłabyś go parę razy na taką instruktażową przejażdżkę? Dwie, trzy lekcje. Co ty na to?

Zatkało ją w pierwszej chwili.

To tylko zbieg okoliczności – pomyślała i odetchnęła głęboko.

- Czemu nie? Może być sobota?

- Świetnie!

- Rozmawiałeś z Johnem, Jeff?

( Jakbym nie wiedziała)

- Tak. Nie ma nic przeciwko temu. Podobno znowu coś projektuje.

- Istotnie. A co na to Joe? Nie będzie się wstydził jeździć z babą po pięćdziesiątce?

- Dobry żart, Becky. Przecież jako gówniarz był twoim wielbicielem.

- Naprawdę?

- Nie wiedziałaś? Razem z Helen nabijaliśmy się z niego. To jak? Mogę na ciebie liczyć?

- Jasne. – Odłożyła słuchawkę. Od momentu wyjścia Duncan czuła się jakoś dziwnie. Jakby jej własna głowa nie należała już do niej.

Tymczasem Bert Duncan wracał do domu z książką pod pachą. Nie zamierzał jej czytać. Jego prawe oko było naprawdę mądre.

- Kolej na ciebie, szeryfie. Z tobą pobawię się dłużej. Tak, żebyś to poczuł, zanim zdechniesz. Zapracowałeś na to rzetelnie ty zimnokrwisty bandyto.

***

W sobotę przed południem, Becky Adams zajechała czerwonym chryslerem pod dom Standfieldów. Joe już czekał. Spojrzała na wysokiego młodzieńca, który podszedł do samochodu.

- Ależ ty wyrosłeś, Joe. Widzimy się często, ale dotąd nie zwróciłam na to uwagi.

Wysiadła z wozu i przesiadła się na prawą stronę. Nie zapomniała o żartach Jeffa. Ubrała się w błękitne dżinsy i szarą, luźną koszulkę z krótkimi rękawkami.

Helen pomachała im ręką od progu.

- Szerokiej drogi! Uważaj na niego, Becky!

- Poradzimy sobie, prawda, Joe? – Uśmiechnęła się do młodego Standfielda.

- Jasne. Tylko zapoznam się z wozem.

- Ma wszystko na swoim miejscu. Manualną skrzynię biegów, hamulec, sprzęgło i pedał gazu. Prowadzi się lekko, sam zobaczysz.

Uruchomił silnik, poprawił fotel i lusterko.

- Dobrze. – pochwaliła – Możemy ruszać.

- Dokąd pojedziemy?

- Najpierw trochę po mieście. Jak dobrze pójdzie, pojedziemy naszą dojazdówką przez las. Nie ma tam ruchu, więc będziesz mógł swobodnie poćwiczyć manewry.

Przejechali przez śródmieście, po czym skręcili w południową dzielnicę. Joe prowadził bez zarzutu. Nie złamał żadnego przepisu. Becky była pod wrażeniem. Jechali płynnie, bez zrywów i gwałtownego hamowania.

- Będziesz dobrym kierowcą, Joe.

- Tak pani myśli?

- Jestem pewna. Żałuj, że nie widziałeś mnie, kiedy byłam początkującym kierowcą. Było na co popatrzeć, daję słowo.

Właśnie mijali kuźnię. Przed budynkiem stał Bert. Pomachał im ręką i uśmiechnął się szeroko. W tym momencie oboje poczuli dziwne uczucie. Przypominało zawrót głowy, choć nie było tak nieprzyjemne.

- Znasz Berta Duncana, Joe?

- Tylko trochę. Spotkałem go kilka dni temu na ulicy. Dziwił się, że nie mam jeszcze wozu. Mrugnął na mnie jakoś tak dziwnie. Wie pani, on ma tylko jedno oko. W Portland dorobili mu sztuczne.

- Tak? Jakoś nie zauważyłam. Musieli mu dobrze dobrać kolor.

- Też tak myślę, ale kiedy na mnie mrugnął, poczułem się jakoś dziwnie.

- Tak jak przed chwilą?

- Skąd pani wie?

- Bo ja również poczułam się dziwnie. Uważaj! Skręcasz w ulicę z zakazem wjazdu!

- Dziękuję i przepraszam. – Odwinął kierownicą w ostatniej chwili, Rumieniąc się mimo woli. – Nie wiem, co mi się stało. Zawsze patrzę na znaki..

- Nie przejmuj się. Każdemu może się zdarzyć. – Pocieszyła go, choć zastanowiło ją, dlaczego stało się to właśnie teraz.

Skręcili dwa razy w prawo i kolejną równoległą podążyli do śródmieścia. Joe skręcił w lewo, a gdy dotarli do lasu – w prawo. Jechali wśród budzącej się zieleni. Minęli dom Adamsów i ruinę chaty Henry’ego Jonesa. Dalej las rzedniał.

- Tutaj zawrócimy. – Wskazała polną drogę. – Wiesz, jak to zrobić poprawnie?

- Wiem jak to robi mój tata. – Roześmiał się. – Ale chcę zdać egzamin, więc postaram się, jak umiem. – Położył łokieć na oparciu i obejrzał się przez prawe ramię.

- A gdzie wsteczny? – uśmiechnęła się Becky.

- Jezuniu! Zapomniałem! – Przełożył bieg i powtórzył czynności. Delikatnie popuścił sprzęgło, skręcając kierownicą. Becky również oglądała się do tyłu. Chrysler posłusznie cofnął się kilka jardów.

- Wystarczy, Joe. Powtórzymy?

- Chętnie.

Wyszło doskonale.

- Chcesz odpocząć?

- Może na chwilę.

Wyłączył silnik. Zrobiło się cicho, tylko pomiędzy gałęziami drzew, świergotały leśne ptaki. Pachniało młodą, wiosenną zielenią, a słońce grzało prosto w plecy. Siedzieli w milczeniu, wtopieni bez reszty w upojną muzykę wiecznej natury. Joe patrzył gdzieś przed siebie. Becky siedziała dziwnie zamyślona. Drgnęła, kiedy nagle odezwał się do niej.

- Pani Adams…

- Chcesz jechać, Joe? W porządku. Jedziemy.

- Pani Adams, ja nie chcę nigdzie jechać.

- To przesiądźmy się. Chętnie poprowadzę.

- Nie o to chodzi.

- A o co? – Serce gwałtownie walnęło jej w piersi.

Boże! Byle nie to – pomyślała.

Nie zauważył jej emocji. Sam był bardzo spięty. Mimo to, nie przerwał.

- Muszę pani coś powiedzieć.

- Jeśli to konieczne. – Odwróciła głowę, patrząc na kępy starych sosen.

- Powiedziałbym pani już dawno, ale to bardzo trudne.

- Jak długo to trwa, Joe?

- Pięć lat.

- Ile?

- Pięć.

- Boże drogi! Nie przeszło ci? – Poczuła Skórcz chwytający ją nagle za gardło. - Wiem, co czujesz. To się przydarza wielu chłopcom i dziewczynom. Ale tyle czasu? Masz dziewczynę?

- Nie.

- Dlaczego? Taki przystojniak!

- Nie chcę.

- Joe. Nie jestem bez serca. Ale ono należy do mojego męża. Ty także poznasz kiedyś tę wybraną. Sam ją wybierzesz i na pewno będziesz szczęśliwy.

- Ja już wybrałem. I wcale nie jestem szczęśliwy.

- Wiesz, ile mam lat? Trzy razy tyle, co ty, i jeszcze trochę.

- I co? Myśli pani, że jest mi lżej?

- Jezu! Ale sytuacja! Musisz zrozumieć, Joe…

- A pani rozumie?

- Przyznaję, że nie bardzo. Pięć lat to sporo, a ty nie jesteś już małym dzieckiem.

- Przepraszam panią. Nie mówmy już o tym.

Mrugnięcie oka zza drzew. Ciche echo rubasznego śmiechu. Szum kołysanych wiatrem liści.

Becky spojrzała na chłopaka. Zwiesił głowę na piersi.

- Zapytam cię o coś, Joe. Czy to prawda, ze podglądałeś mnie pod prysznicem?

- Nigdy. Nie wiem, kto pani nagadał tych bzdur, ale… – zająknął się – ale zawsze chciałem panią zobaczyć. I nadal chcę. – dodał desperacko.

Poczuła, że robi jej się duszno. Powinni natychmiast ruszać. Ujęła go pod brodę i podniosła jego głowę. Płakał. Szesnastoletni młodzieniec płakał niczym małe dziecko.

Sięgnęła ręką do schowka i w milczeniu wyjęła chusteczkę. Delikatnymi ruchami zaczęła ocierać jego łzy. Skutek był odwrotny od zamierzonego. Zaczął szlochać jeszcze mocniej.

- Cicho, Joe. Cicho. – szepnęła. Pochyliła się nad nim i pocałowała go w usta. Miało to być muśnięcie – gest pociechy, ale stało się inaczej. Poczuła, że nie może oderwać się od tych słonych, zapłakanych warg. Przycisnęła mocniej usta, zaciskając oczy. Jego ręce objęły ją delikatnym uściskiem. Oboje jednocześnie poczuli falę zalewającego ich gorąca. Całowali się coraz namiętniej. Ostatkiem woli oderwała się od niego.

- Nie, Joe! Nie możemy. Dałam ci tyle, ile mogłam. Ale nie mogę dać ci więcej. Jeśli ci to pomoże, to powiem prawdę. Nigdy w życiu nie całowałam w ten sposób nikogo oprócz męża. Bądź mężczyzną i doceń to. Ja nigdy tego nie zapomnę.

- Tym bardziej ja. – Uśmiechnął się blado. – Dziękuję pani Adams.

- Głuptasie! Za to się nie dziękuje. To dar wzajemny. Dostajesz tyle, ile dajesz. Kobieta w moim wieku nazywa to chwilą zapomnienia. Pod urokiem mężczyzny zapomina kim jest i komu ślubowała. Dzisiaj ty byłeś moim mężczyzną. Na jedną krótką chwilę. W nas obojgu zostanie wspomnienie tej chwili. Być może na zawsze. To jak, odwieziesz mnie do miasta?.

- Już się robi.

- To rozumiem. Twardziel z ciebie.

Po niespełna kwadransie zajechali pod dom Standfieldów. Właśnie z przeciwnej strony nadjechał samochód szeryfa. Jeff wyskoczył na chodnik.

- I jak? Będzie z niego kierowca?

- Nawet bardzo dobry. – Becky uśmiechnęła się, podając szeryfowi rękę. Przytrzymał jej dłoń dłużej. Spojrzał na jej twarz, a potem rzucił krótkie spojrzenie na twarz syna. Jeszcze raz spojrzał na Becky. Czuła, że palą ją policzki. Pochylił się lekko i puszczając jej rękę, zapytał od niechcenia.

- Mam nadzieję, że nie zdarzyła się żadna groźna sytuacja?

- Nie, Jeff. Choć niewiele brakowało. Zagapiliśmy się trochę. Oboje.

- Aha. To w porządku. Dzięki za lekcję, Becky. Do zobaczenia!

***

Jeff Green wprowadził swojego scotta do garażu. Oparł go o stojącego pod ścianą schwinna. Dzisiejsza przejażdżka nie przyniosła mu spodziewanej satysfakcji. Siły zbyt wcześnie go opuściły. Opuszczały go zwykle wtedy, kiedy wspominał koszmar sprzed lat i energiczną twarz Brendy, która zginęła okrutną śmiercią po to, żeby on mógł żyć nadal. Dzisiejsze wspomnienia były wyjątkowo wyraźne. Zaczął swój łańcuch udręki zaraz na początku trasy. Dokładnie wtedy, kiedy zatrzymał go ten kowal. Mogła być czwarta po południu, kiedy przejechał na drugi brzeg Beawer Creek i zaraz za mostkiem spotkał Berta Duncana.

- Cześć, Jeff. Mała przejażdżka? – uśmiechnął się Bert.

- Dzień dobry. – Jeff minął kowala. Nie zapomniał ostatniej zaczepki.

- Czekaj! Pogadajmy.

- Niby o czym? – Chłopak niechętnie zatrzymał rower.

- Chciałem cię przeprosić. Za tamto, wiesz...

- W porządku. Było, minęło.- Młody Green uścisnął wyciągniętą dłoń.

- Nie wszystko jest w porządku, prawda, Jeff? Tata nadal pije.

- Tylko, kiedy nie pracuje. Wszyscy to wiedzą.

- Ale nie wszyscy wiedzą, jak mu pomóc.

- A pan wie?

- Nie. Ale mogę ci powiedzieć, co zrobiłem dawno temu, żeby ratować przed tą cholerą mojego ojca. Miał ten sam problem.

- I co pan zrobił?

- Nie wiem, czy powinienem ci o tym mówić. Było to dosyć ryzykowne, ale poskutkowało. Przynajmniej w przypadku mojego starego.

- Wiem, co to ryzyko, panie Duncan. Niech pan mówi śmiało.

- Zacząłem pić. Byłem o rok młodszy od ciebie. Alkohol mi nie smakował, ale nie odpuszczałem. Piłem na umór prawie przez tydzień.

- I co? Poskutkowało? – Jeff skrzywił się ironicznie. – Panie Duncan. Ja mam siedemnaście lat. Nie jestem głupi.

- Tego nie powiedziałem. A jednak mój sposób poskutkował. Przez pierwsze dwa dni ojciec nawet nie zauważył. Zwiększyłem dawkę. Wiesz, co mnie wtedy spotkało? Solidne baty. Kolejnego dnia znowu się urżnąłem. Tym razem stary już mnie nie bił. Kiedy leżałem i rzygałem na podłogę jak on miał to w zwyczaju, zobaczyłem, że siedzi przy stole, patrzy na mnie i płacze. W pierwszej chwili sądziłem, że to pijacki płacz. Ale on tego dnia nie pił. I nie wypił już nigdy więcej. Nawet wtedy, kiedy dałem spokój z tym cyrkiem. Domyślasz się dlaczego?

- Chyba tak.

- To dobrze. Przemyśl to. Jeżeli człowiek ma sumienie, zawsze jest szansa. Idę już, chłopcze. Miłej przejażdżki. Samotność sprzyja rozmyślaniom. Cześć.

Duncan ruszył do miasta, Jeff popedałował przed siebie.

Wrócił do domu przed szóstą. Nie miał zaufania do Duncana, ale zrozumiał, co tamten chciał mu przekazać. Było to istotnie ryzykowne, ale czy miał coś do stracenia? Tata ostatnio pił coraz częściej. Może taka wstrząsowa kuracja miałaby szansę?

Przygotował tosty na kolację dla siebie i ojca. Tata wracał z dyżuru po ósmej, więc Jeff miał blisko dwie godziny czasu. Podszedł do barku. Stało tam zawsze kilka butelek whisky. Ojciec dbał o uzupełnianie zapasu.

Chłopiec w milczeniu przyglądał się butelkom. Wreszcie z wahaniem wyjął jedną i postawił na stole. Przyniósł sobie szklankę, lecz po namyśle odstawił ją. Wziął z barku ulubioną sześciokątną szklankę ojca. Nalał do pełna i usiadł przy stole. Wpatrywał się w bursztynowy trunek, nadal ważąc decyzję. Obejrzał się, bo nagle wydało mu się, że ktoś na niego patrzy.

- Jeszcze nie zacząłem, a już mam zwidy – zaśmiał się i umoczył usta w trunku. Kiedy odstawił szklankę, była pusta. Poczuł nieznaną wcześniej falę gorąca w przełyku i żołądku. Smak był nijaki, ale dało się pić. Po dłuższej chwili smutek opuścił jego myśli. Było przyjemnie, coraz przyjemniej. Nalał kolejną szklankę. Tę, wypił duszkiem. Także następną. Czwartej już nie zdążył. Z hukiem zwalił się na podłogę.

***

Obudził go ojciec. Chłopiec leżał na podłodze w kałuży rzygowin. W całym mieszkaniu niemiłosiernie śmierdziało.

- Mój Boże! Jeff! Co ty robisz? – usłyszał przerażony glos ojca.

- To samo, co ty, tato – wybełkotał z trudem. – Zostaw mnie! Chcę spać. Boże, do kogo ja mówię? – zaniósł się pijackim rechotem. – Ty już dawno mnie zostawiłeś.

- Jeff! Na litość boską! Nie mów tak. Połóż się – Green wciągnął syna na leżankę. Potem zabrał się do zmywania podłogi.

Następnego dnia nie wracali do tematu. Nie mieli po temu okazji. Green wychodził do pracy na ósmą, a jego syn spał twardo do południa. Nie poszedł do szkoły. Czuł się fatalnie. Poczłapał do barku. Nie zamierzał dać za wygraną, a jakiś głos szeptał mu do ucha, że wygra. Że zwycięży, jeśli nie ustąpi. Barek był pusty. Butelki z alkoholem zniknęły. Roześmiał się na głos. Znał na pamięć wszystkie miejsca, w których ojciec chował wódkę, zanim przestał wstydzić się przed synem.

Jeff poszedł do sypialni taty. Wrócił niosąc dwie butelki. Wziął dwie, dla większego wrażenia.

Tego wieczoru doktor Green zastał po powrocie jeszcze większy bajzel niż wczoraj. Co więcej, Jeff nie spał. Siedział rozparty w fotelu, popijając z gwinta.

- Przyszedł troskliwy tatulek. Mój opiekun! Masz tam jakąś flaszkę ojczulku? Moja już się kończy.

- Dość! – Greenowi puściły nerwy. – Odpowiedz na dwa pytania. Czemu to robisz? I jak długo zamierzasz to robić?

- Nie ma sprawy tatuśku. Robię to, bo zamiast ojca mam chodzącą kupę gówna. A będę robił to tak długo jak ty. Może dłużej. Zaczyna mi smakować. Nie zawracaj mi już głowy. Idę spać. Kolację zrób sobie sam. Nie zamierzam więcej ci usługiwać.

- Co ze szkołą? – Twarz Greena była blada jak płótno.

- Pieprzyć szkołę. Ukończyłeś dwie. I co? Jesteś zapitą szmatą.

Green nie odpowiedział. Poszedł do swojego pokoju, usiadł przy biurku i zapatrzył się w przestrzeń. Około czwartej nad ranem otworzył kluczykiem lewą szufladę biurka. Wyjął z niej spore pudełko. Otworzył wieczko. Leżała tam jego trzydziestkaósemka. Wyjął magazynek. Był pusty. Nigdy nie pamiętał o amunicji. Około czwartej nad ranem doktor Green podjął decyzję. Postanowił następnego dnia zajść do sklepu i kupić pudełko amunicji kaliber 38. Najmniejsze opakowanie, jakie mają w sprzedaży. Potrzebował tylko jednego naboju. Dziękował Bogu, że skończył się weekend i sklepy będą otwarte. Nie chciał przeżywać wszystkiego od nowa. Niczego już nie chciał. Przez ostatnie dwa dni usłyszał wystarczająco dużo.

- Życie nie ma sensu – szeptał mu do ucha jakiś uporczywy głos. - Syn cię nienawidzi. Ludzie mają cię za nic. Okaż wreszcie odrobinę honoru.

Kiedy doktor Green gasił lampę na biurku, za oknem wstawał świt.

***

W poniedziałek przed południem Becky siedziała w swoim gabinecie, porządkując codzienną dokumentację. Było przy tym sporo roboty, a ona za nic nie mogła się skupić.

Ktoś zapukał do drzwi. Drgnęła mimo woli. Kiedy wszedł Jeff Standfield, oblała ją fala gorąca.

- Nie przeszkadzam, Becky? – zagadnął szeryf.

- Daj spokój, Jeff. Siadaj. Napijesz się kawy?

- Może kiedy indziej. Masz chyba roboty, więc będę się streszczał. Chodzi mi o ciebie i mojego chłopaka. Nie pytam, czy do czegoś doszło. Pytam JAK do tego doszło? Nie rozmawiałem z synem, ale wiem, że cierpi. Nie chcę mu dokładać.

- Wolisz dołożyć „starej zgredówie”?

- Becky! Jak możesz?

- Ok., Jeff. Powiem ci, skoro nalegasz. Tego dnia czułam się jakoś nieswojo. Twój syn także. Trochę pojeździliśmy. Joe prowadził wzorowo. Z centrum pojechaliśmy do południowej dzielnicy. Minęliśmy Berta Duncana. Stał przed kuźnią i pomachał nam ręką. Właśnie wtedy poczuliśmy się gorzej. Joe omal nie pojechał pod prąd. Wyjechaliśmy za miasto naszą trasą. Chciałam, żeby spokojnie poćwiczył manewry cofania. Poszło mu nieźle. Chcieliśmy chwilę odpocząć i… stało się. Wasz syn oświadczył, że się we mnie kocha. W starej babie, dasz wiarę? Powiedział, że trwa to już pięć lat.

- Oboje z Helen wiedzieliśmy o tym od początku, ale myśleliśmy, że dawno mu przeszło.

- Przeciwnie. Nie mów o tym nikomu, ale twój syn zaczął płakać. Mnie także zrobiło się jakoś niewyraźnie.

- Nie dziwię ci się Beck.

- Wtedy go pocałowałam. Możesz mną gardzić, ale to było silniejsze ode mnie. Do tej pory nie rozumiem, jak do tego doszło. Chciałam okazać mu czułość, żeby się uspokoił, ale w sumie wyszło trochę inaczej. Tylko trochę, Jeff. Przysięgam. Nic więcej nie było i nie będzie.

- Powiedziałaś Johnowi?

- Nie.

Rzucił jej krótkie spojrzenie.

- Więc sprawy zaszły dalej niż to się wam obojgu wydaje. Mam nadzieję, że mimo wszystko rozejdą się po kościach. Interesuje mnie jeszcze coś. Może bardziej niż pierwsza miłość mojego syna. Twierdzisz, że oboje poczuliście się niewyraźnie, mijając Berta Duncana?

- Tak. Zdecydowanie tak.