Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Decyzje i wybory przodków - te wielkie i te niepozorne - determinują losy kolejnych pokoleń. Czterdziestoletni Paweł układa sobie życie. Z pozoru samodzielny mężczyzna, w praktyce - uwikłany w rodzinne mechanizmy przekazywane przez pokolenia. Jaki wpływ na jego losy mają wojenne losy babci Genowefy i nieudane małżeństwa matki Matyldy? Czy w ogóle jesteśmy w stanie wyrwać się z siatki rodowych uzależnień? Wielopokoleniowa saga rodzinna wciągnie miłośników powieści Eleny Ferrante.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 295
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Piotr Zmarzłowski
Saga
Czterdziestka
Redakcja i korekta: Marta Tomasiuk
Zdjęcie na okładce: Midjourney
Copyright © 2024 Piotr Zmarzłowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727172637
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
(1930–1970)
Długi, żółto-niebieski pociąg, zgrzytając i bucząc, oddalał się od wąskiego peronu. Szlabany podniosły się przy akompaniamencie pojedynczych dzwonków, przepuszczając czekających po obu stronach torów ludzi. Wśród nich znajdowała się szczupła dziewczynka o kasztanowych włosach zebranych w dwa długie warkocze, ubrana w granatowy, szkolny mundurek, z kartonowym plecakiem niedbale przewieszonym przez ramię. Szybko oderwała się od reszty podróżnych i ruszyła pomiędzy drzewa rosnące przy samym chodniku.
Już po chwili Matylda, bo tak miała na imię, pewnym krokiem przemierzała sosnowy las. Tą trasą było według niej najszybciej i najwygodniej. Znała tu każdy korzeń i wiedziała, co się kryje za kolejnymi wydmami, rozrzuconymi w gęstwinie drzew. Co prawda mama wiele razy upominała ją, aby chodziła główną ulicą, jednak kto by nadkładał tyle drogi! Zresztą razem ze starszym bratem Ryśkiem i jego bandą spędziła w lesie mnóstwo czasu na odkrywaniu tajemnic okolicy. Ku rozpaczy rodziców zjeżdżali na tekturowych tornistrach z leśnych górek. Szukali powojennych pozostałości w postaci zakopanej broni i amunicji. Organizowali podchody i gonitwy. Tu było ich miejsce na ziemi.
Mama Matyldy, pani Genowefa, była w miasteczku osobą dobrze znaną. Pochodziła z wyklętej linii szlacheckiej rodziny. Jej matka w imię miłości zrzekła się majątku i w nowo powstałej ojczyźnie budowała swoją przyszłość od zera. Genowefa zaś, jakby instynktownie, otoczyła się wpływowymi osobami i brylowała na przedwojennych salonach Warszawy. Zrobiła karierę, pracując w poważnych instytucjach, i stworzyła swój mały, szczęśliwy świat, w który brutalnie wdarła się wojna. Dziś opiekowała się ludźmi z problemami i często chodziła po domach na tak zwane wywiady, gdzie poznawała rodzinne historie – często smutne, choć nie brakowało i tych pozytywnych.
Matylda wraz z rodzicami mieszkała na Groszówce (która wtedy nie była jeszcze częścią Wesołej), w murowanym domu z czerwonym, blaszanym dachem. Budynek, bardziej zasługujący na miano daczy, zbudował dziadek dziewczynki. Okolica była baśniowa, a dojazd z Warszawy zapewniała nowo wybudowana linia średnicowa. W piwnicy domu znajdowała się prywatna kolekcja win stworzona przez dziadka, który był z zawodu kiperem. Kiedyś Genowefa z mężem przyjeżdżali do niego w każdej wolnej chwili, na wakacje i weekendy, aby beztrosko spędzać czas pośród pachnących żywicą sosen. Jednak pewnego dnia, a było to we wrześniu trzydziestego dziewiątego, już nie wrócili do swojego mieszkania w centrum Warszawy, w kamienicy przy ogrodzie Saskim. Budynek zburzyła jedna z pierwszych bomb. Od tej pory mały, murowany domek stał się ich schronieniem. Matyldy nie było jeszcze wtedy na świecie, urodziła się bowiem zaraz po wojnie.
W domu zawsze było pełno ludzi. W trakcie niemieckiej okupacji ukrywali się tam Żydzi, chowani przez dziadka w ogromnym biurku. W tym samym czasie na parterze mieszkali niemieccy oficerowie, a na strychu ukrywał się tata Matyldy – Zdzisław, który uciekł z obozu jenieckiego. Nie przeszkodziło to jednak pani Genowefie zapewnić również schronienie radzieckiemu spadochroniarzowi, który zaplątał się w gałęzie w okolicznym lesie. Mama Matyldy była agentem przedwojennego wywiadu, ale dziewczynka o tym nie wiedziała. Po wojnie nie można było chwalić się czymś takim. Tata w czasach przedwojennych pracował na stanowisku dyrektora poczty, jednak teraz – bardzo schorowany – najczęściej siedział w domu. To mama była głową rodziny, ale robiła to w taki sposób, aby tata myślał, że on pełni tę funkcję.
Rodzice poznali się przed wojną na jakimś przyjęciu, kiedy narzeczonym pani Genowefy był znany pilot wojskowy. Pan Zdzisław zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia i postanowił, że zostanie przynajmniej jej przyjacielem. Los jednak sprawił, że lotnik zginął w katastrofie samolotu i tak oto pan Zdzisław z przyjaciela stał się mężem. Tata Matyldy był zupełnym przeciwieństwem mamy. Cichy, spokojny, rozważny. Długo myślał, zanim coś powiedział lub zrobił. Mama natomiast była prawdziwym wulkanem energii. Robiła kilka rzeczy na raz, działając w kompletnym chaosie, który tylko ona potrafiła opanować. Mimo niskiego wzrostu emanowała wyjątkową pewnością siebie. Był jeszcze brat Matyldy – Rysiek. Wysoki, o ciemnych, kręconych włosach i niebieskich oczach. Łobuziak pełną gębą. Dziewczynka była zafascynowana starszym o dziesięć lat chłopakiem i robiła wszystko, co jej powiedział, chociaż czasem dostawała za to w skórę od rodziców.
Któregoś parnego lata Rysiek zawołał siostrę za dom. Poszła zaciekawiona, stąpając po nierównych betonowych płytkach okalających budynek. Na leśnej działce, w większości porośniętej trawą, znajdowały się też wypełniona mnóstwem niepotrzebnych szpargałów szopa oraz studnia. Chłopak stał przy ujęciu wody i podbródkiem wskazywał drewniane zamknięcie betonowych kręgów.
– Co jest, Rysiu, co kombinujesz? – zapytała Matylda, ściskając rąbek spódnicy i ostrożnie zbliżając się do brata. Nigdy nie mogła być pewna, czy nie zastawił na nią jakiejś pułapki.
– Matyldzia, mam świetny pomysł! – rzucił wyraźnie rozemocjonowany chłopak, opierając się nonszalancko o krawędź drewnianej obudowy. Jego postawa wskazywała, że czuł się dysponentem niezwykłego sekretu.
– Dawaj! – odparła z ekscytacją dziewczynka, wpatrując się w brata jak w bóstwo i bezwiednie bawiąc się swoim długim warkoczem.
– Pamiętasz, kiedyś mówiłem ci o skarbie zatopionym w studni? – zapytał z władczą miną Rysio, krzyżując ręce na piersiach.
– Pamiętam. I co, on tam jest naprawdę?
– No jest, dzisiaj go wyciągniemy! – Rysiek pokazał dziewczynce prymitywną wędkę, zmajstrowaną z deski, ze sznurka i z końcówki wieszaka na ubrania. Do konstrukcji przywiązany był kamień pełniący funkcję obciążenia.
– Tym chcesz to wyciągnąć? – zapytała Matylda z powątpiewaniem, nie potrafiąc ukryć lekkiego uśmiechu.
– A co, nie da się? Da się! Tylko musisz mi pomóc!
– Dobrze!
Nie bez trudu otworzyli drewnianą klapę z zardzewiałymi zawiasami. Z betonowego wnętrza powiało chłodem i wilgocią. Matylda wychyliła się, chcąc zobaczyć swoje odbicie w wodzie, jednak nie zdążyła nic dostrzec, ponieważ brat błyskawicznie odciągnął ją od studni.
– Oszalałaś?! Chcesz wlecieć do środka?! Matka by mnie zabiła!
– Dobrze, już dobrze, przecież uważałam! – odpowiedziała dziewczynka, lekko speszona gwałtowną reakcją brata, a może też zdziwiona jego autentyczną troską.
– W porządku. To teraz popatrz! – Rysiek zarzucił swoją dziwną wędkę do środka, a w zasadzie opuścił kamienny spławik z haczykiem z wieszaka. Po dłuższym czasie usłyszeli lekki plusk. Dopiero po kilku próbach podjęcia tajemniczego skarbu sznurek się naprężył.
– Uwaga, ciągniemy! Razem! – krzyknął Rysiek.
Przez kilka minut szarpali się z mokrym szpagatem, aż coś ciężkiego oparło się o krawędź studni, wydając metalowy zgrzyt. Chłopak sięgnął ręką i wytaszczył coś na kształt długiego łańcucha wykonanego z poprzecznie ułożonych elementów połączonych mosiężnymi klamerkami. Wszystko było mokre i pokryte szlamem. Rzucili znalezisko na trawę, aby przyjrzeć mu się dokładniej.
– Rysiu, co to jest? – zapytała dziewczynka, przestępując z nogi na nogę.
– To jest taśma nabojowa. Niemiecka!
– Boże, to pewnie jest niebezpieczne! – zareagowała natychmiast Matylda, mając w pamięci przestrogi rodziców na temat wszelkiego wojennego żelastwa.
– A skąd! Wy baby to zawsze! Przecież to stare już jest i mokre! Nie wybuchnie! – odparł Rysiek z miną rasowego eksperta od broni i amunicji, jakim w owych czasach czuł się niemalże każdy chłopak w jego wieku.
– Nigdy nie wiadomo! – powiedziała Matylda niepewnie, skubiąc zawzięcie skórkę przy paznokciu.
– Co ty tam możesz wiedzieć, mała jesteś jeszcze!
– Nie jestem mała!
– No dobrze, to pokaż, że nie jesteś mała i zanieś to do kuchni! – Rysiek zrobił chytrą minę, co jednak uszło uwadze Matyldy.
– Wszystko? Nie dam rady!
– Pomogę ci trochę! – odparł wspaniałomyślnie brat i schylił się, żeby chwycić żelastwo.
– Ale po co do kuchni? – zapytała nagle dziewczynka, gdzieś podskórnie czując, że to niekoniecznie dobry pomysł.
– Podłożymy pod węglową kuchnię i sprawdzimy, czy na pewno nie wybuchnie!
– Boję się trochę…
– No nie mówiłem – mała jesteś!
– Nie jestem! Idziemy! – odparła Matylda z powagą, gotowa do działania.
Wspólnie dźwignęli mokre żelastwo i zanieśli do kuchni znajdującej się na parterze budynku. Upchnęli całość pod węglową kuchenką, akurat wygaszoną, ponieważ do pory obiadowej było jeszcze daleko. Zadowoleni z siebie, wrócili na podwórko, a po jakimś czasie właściwie zapomnieli o całej akcji. Kilka godzin później do domu wróciła pani Genowefa i zabrała się do przygotowywania obiadu. Najpierw musiała rozpalić ogień pod płytą, więc wzięła trochę papieru, połamane drewienka i wiadro czarnego jak smoła węgla. Szło jakoś wyjątkowo ciężko, ale wreszcie ogień chwycił i kuchnia zaczęła się nagrzewać. Matka wyszła z pomieszczenia i zaczęła krzątać się po domu. Kiedy rozwieszała pranie na rozciągniętych pomiędzy dwiema jabłonkami drutach, Matylda z Rysiem obserwowali ją ukradkiem, siedząc na karłowatej sośnie tuż za ogrodzeniem działki.
Wtem z wnętrza domu dobiegł huk. Potem kolejny, jeszcze jeden, a następnie rozległa się cała kanonada, tak jakby wojna znów się zaczęła. Pani Genowefa instynktownie rzuciła się na ziemię, obserwując przedpole, lecz wtedy nastała cisza. Po chwili wszyscy pobiegli kuchni, gdzie ich oczom ukazał się przerażający widok. Murowany piec wyglądał niczym zbombardowana kamienica, a połączony z nim do tej pory żeliwny blat leżał pod ścianą. Na suficie widniały liczne osmalenia, w centrum rumowiska zaś żarzyły się węgle zmieszane z jakimś żelastwem…
***
Teraz Matylda była już trochę starsza, a jej brat miał swoje „dorosłe sprawy”. Dziewczynka wracała właśnie ze szkoły w Sulejówku, do której codziennie dojeżdżała kolejką. Była jesień, więc zmrok zapadał dość szybko. Jedynie kilka latarni wydobywało z gęstniejącego mroku lśniące plamy asfaltu. Wystarczyło przejść już tylko przez jedną ulicę i znów zagłębić się w las porastający okolicę domu. Gruntowa droga tłumiła kroki Matyldy, a gdzieś od strony remizy strażackiej dało się słyszeć wycie syren. Jeszcze kilka lat temu bardzo się bała tego sygnału, teraz jednak wiedziała, co oznacza, i że jest to jedynie element wpisany w koloryt miejsca. Dziewczynka nie spieszyła się, szła noga za nogą, kopiąc przy okazji małe kamienie.
W domu czekały na nią liczne obowiązki. Wspierała tatę, który miał coraz większe problemy z codziennymi czynnościami, pomagała mamie w kuchni, sprzątała i zajmowała się małym Marcinem, czyli synem przyjaciółki pani Genowefy, która opiekowała się nim w ciągu dnia. W domu na Groszówce chłopiec spędzał więc dużo czasu i Matylda traktowała go już trochę jak młodszego brata.
Tymczasem szła wśród szumiących sosen. Ich brązowe pnie tworzyły zaczarowany klimat, a rozłożyste korony ograniczały dopływ światła. W oddali majaczył już czerwony, mansardowy dach z dwoma oknami w wykuszach. Wreszcie dotarła do domu.
Od razu wpadła w wir obowiązków, które pochłonęły ją bez reszty. Po cichu marzyła jednak, aby kiedyś wyrwać się z tego miejsca i stworzyć własny, uporządkowany świat. W krnąbrnej, nastoletniej głowie snuła plany buntu wobec stanowczej, czasem wręcz apodyktycznej matki. Ojciec stał zawsze gdzieś z boku i – ślepo zakochany w żonie – nie potrafił zdobyć się na obiektywizm. Matylda uwielbiała go bezgranicznie, dlatego tym bardziej bolały ją kolejne razy wymierzane skórzanym paskiem na polecenie matki. Przysięgała sobie wtedy, że nigdy nie uderzy swojego dziecka. Marzyła o chłopcu z niebieskimi oczami, który z uśmiechem zarzucałby jej ręce na szyję, wykrzykując: „Mama!”. Dziewczynka nie wiedziała, że pani Genowefa nieporadnie próbowała uniknąć błędów popełnionych podczas wychowania syna. Rysiek, urodzony dwa lata przed wybuchem wojny, w ramach rekompensaty otrzymał bowiem całkowicie bezstresowe dzieciństwo. Dostawał wszystko, na co miał ochotę, oczywiście w miarę skromnych możliwości rodziców. Był obiektem nieustających zachwytów i pochwał, co spowodowało, że nie potrafił zaakceptować trudów prawdziwego życia. Dlatego plan był taki, aby córkę odpowiednio przygotować do ciężkiej egzystencji. Jednak u Matyldy ta jawna dysproporcja wywoływała bolesne poczucie niesprawiedliwości, prowadząc do młodzieńczego buntu.
Pierwszym jego przejawem była decyzja o ścięciu warkoczy. Pewnego dnia stanęła przed mocno już wysłużonym lustrem w małej łazience, ważąc w ręku gruby splot ciemnych włosów. W drugiej ręce trzymała ciężkie krawieckie nożyce. Było trochę duszno i wilgotno, lecz ona cieszyła się chwilą, kiedy mogła wreszcie o czymś zdecydować, choćby o swoim wyglądzie. Podniosła toporne narzędzie i zaczęła mozolnie ciąć gruby warkocz. Włosy niechętnie ustępowały tępemu ostrzu. Wreszcie jednak dwa ciemne węże ozdobione kolorowymi wstążkami wylądowały w białej umywalce. Dziewczynka pokręciła głową na wszystkie strony, niczym koń uwolniony z uprzęży, pozwalając, aby krótkie włosy zafalowały w powietrzu. Z lustra patrzyła na nią zupełnie inna twarz. Mimo że satysfakcja była ogromna, konsekwencje czynu okazały się bolesne. Przez miesiąc Matylda musiała chodzić do szkoły w obciachowej chustce na głowie, narażając się na docinki i żarty rówieśników. Nie było przy tym mowy o oszukiwaniu pani Genowefy, ta bowiem – znając się doskonale z wychowawczynią córki – miała pełną kontrolę nad jej poczynaniami w szkole.
Z tym większą satysfakcją podczas dłuższej nieobecności rodziców Matylda pomogła Ryśkowi wymienić starą kuchenną komodę. Wiedziała, że to ulubiony mebel matki, dlatego zastąpienie go nowoczesnym wyrobem drewnopodobnym miało być wyrafinowaną zemstą ukrytą pod zasłoną dobrych chęci. Czuli z bratem pewien rodzaj ulgi, kiedy na bujającej się furmance odjeżdżał przedwojenny mebel z drzwiczkami otwartymi niczym w geście niemego krzyku. Jednak krzyk matki, niosący się po całej okolicy, nie był już wyimaginowany. Okazało się, że w ukrytej szufladzie komody zostały schowane kosztowności zgromadzone na czarną godzinę. W efekcie, kilka lat później, rodzice musieli sprzedać połowę leśnej działki pod budowę nowoczesnego domu dla przyszłych sąsiadów. Jednak Matylda, niczym niezrażona, nie przestała opracowywać szczegółów wojny podjazdowej z matką.
Tymczasem stan ojca konsekwentnie się pogarszał. Z roku na rok coraz trudniej było mu funkcjonować. Podstępna choroba neurologiczna o dźwięcznej nazwie „Parkinson” odbierała mu zdolność wykonywania nawet najprostszych czynności. Zatrzymywał się w połowie drogi do toalety i patrzył błagalnie, z nadzieją, że ktoś mu pomoże. Początkowo wystarczyło delikatnie pchnąć go do przodu, lecz z czasem potrzebne mu było coraz większe wsparcie. Rola Matyldy, która od początku najwięcej zajmowała się tatą, stała się naprawdę trudna. Od jakiegoś czasu pan Zdzisław miał już poważne problemy nawet z mówieniem i połykaniem śliny. Ogrom obowiązków zaczynał przytłaczać dziewczynę. Patrząc na umęczone ciało ojca, zaczynała coraz śmielej dopuszczać do siebie myśl, że jedynym wybawieniem od bezmiaru cierpienia będzie dla niego śmierć. Obserwacja powolnego odchodzenia taty, który z dnia na dzień właściwie przestawał być sobą, było dla dziewczyny bardzo bolesnym doświadczeniem. I chociaż ojciec zawsze zgadzał się z wolą matki, również w kwestii wymierzania Matyldzie kar, to jednak był obecny, a teraz miało go zabraknąć. Do tego działo się to na jej oczach.
Śmierć przyszła którejś nocy, litościwie zabierając Zdzisława tam, skąd jeszcze nikt nie wrócił. Rodzina pogrążyła się w smutku, lecz to Matylda, w swoim odczuciu, najbardziej przeżyła odejście ojca, z którym przez ostatnie kilka lat bardzo się związała. Pozostała jej tylko matka, z którą nie miała wspólnego języka. A ponieważ brat żył już własnym życiem, cała uwaga pani Genowefy skupiła się na córce.
Robienie wszystkiego na przekór i nieustanne udowadnianie sobie oraz innym różnych racji całkowicie weszło Matyldzie w krew. Dlatego któregoś dnia, kiedy jej najlepsza przyjaciółka rozmarzonym głosem opowiadała o swoim ukochanym, zaproponowała, że sprawdzi autentyczność jego uczuć. Dziewczyna nieopatrznie przystała na ten szalony pomysł. Matylda miała swoje sposoby, więc skutecznie uwiodła Andrzeja – studenta Wydziału Leśnego SGGW. Dopięła swego, lecz tym samym straciła przyjaciółkę oraz zyskała nieustępliwego i niekoniecznie chcianego adoratora. Nie było to łatwe doświadczenie, ale po namyśle postanowiła obrócić sytuację na swoją korzyść. Kiedy zakochany młody człowiek się jej oświadczył, dostrzegła realną szansę ucieczki od apodyktycznej matki. Pani Genowefa bardzo polubiła przyszłego zięcia i z przyjemnością gościła go w domu. Nie do końca było to w smak Matyldzie, lecz cierpliwie czekała na swój moment. W pewnym sensie stała się bardziej niezależna, choć prosto spod matczynych skrzydeł wpadła pod kontrolę mężczyzny. Jednak jeszcze nie widziała w tym zagrożenia.
Po ślubie zamieszkali w małym pokoiku na parterze jej rodzinnego domu. Wszystko powoli się normowało, choć trzeba przyznać, że małżeństwo miało bardzo bogate życie towarzyskie. Imprezy w Warszawie, wraz z bratem i jego narzeczoną oraz grupą znajomych ze studiów Andrzeja, pozostały we wspomnieniach Matyldy na lata. Jednak ona chciała czegoś więcej. Jakaż była zatem jej radość, kiedy odkryła, że jest w ciąży! Teraz, gdy sama zostanie matką, jej własna przestanie ją wreszcie kontrolować!
Siedziała podekscytowana na tapczanie w malutkim pokoiku, kiedy usłyszała odgłos otwieranych drzwi wejściowych. Rozpoznała męża po krokach i niecierpliwie czekała na moment, w którym przekaże mu wspaniałą wiadomość. Dom był pusty, gdyż brat z narzeczoną balowali na mieście, a matka siedziała na zebraniu jednego ze swoich licznych stowarzyszeń. W powietrzu unosił się zapach starego drewna, kurzu i świeżo ugotowanego rosołu. Skrzypnięcia drewnianej podłogi zdradzały, że Andrzej jest coraz bliżej. W końcu nacisnął ciężką, mosiężną klamkę i wszedł do pokoju, z trudem łapiąc równowagę. Oczy miał trochę zamglone, ale usta śmiały się do Matyldy, tak jak lubiła najbardziej. Otworzył szeroko ramiona, a ona przytuliła się do jego klatki piersiowej. Poczuła ciepło męskiego ciała i wyraźną woń alkoholu. Andrzej odsunął żonę delikatnie i pocałował ją w usta.
– Czczcześć, skarbie!
– Najdroższy, mam dla ciebie wspaniałe nowiny! – Matylda nie mogła już dłużej czekać.
– Tttaaak? – zapytał mechanicznie. Teraz jego jedynym marzeniem było położyć się do łóżka.
– Wiesz, jestem w ciąży, będziemy mieli dziecko!
– Dzidzieckoooo…? – Andrzej zmarszczył czoło i popatrzył na żonę z lekko przymrużonym jednym okiem. Wyglądał jak nauczyciel, zastanawiający się nad sensem usłyszanej od ucznia odpowiedzi.
– Tak, byłam dziś u lekarza i wiem już na pewno! Czy to nie wspaniałe?! – Matylda próbowała zarazić ukochanego swoim szczęściem. Przecież dotyczyło ono ich obojga!
– Wwwsppaniale…?
– No tak! – odparła, czując już lekkie zniecierpliwienie postawą ukochanego, który nie przyjął nowiny tak, jak to sobie przez cały dzień wyobrażała.
– Aaaale… Przecież… Studia, mmmoje studia, kkariera, mmieszkanie, kurczę, nie tak ttto mmiało być!
– Wszystko się ułoży, zobaczysz, Andrzejku, najważniejsze jest nowe życie! – Dziewczyna próbowała rozwiać te obawy, w nadziei, że jej Andrzej wróci i zastąpi tego dziwnego człowieka, z którym nie mogła dojść do porozumienia.
– Nowe życie!? – Mężczyzna otrzeźwiał w okamgnieniu, stając na baczność.
– Tak!
– Kurczę, nie tak się umawialiśmy, przecież to jest koniec dotychczasowego życia, za wcześnie! Co ty sobie wyobrażasz, że pójdę pracować na budowę czy co? Cholera, Matylda, co to ma znaczyć? Kurwa, nie tak sobie to wyobrażałem, ja pierdolę! No nie, cholera! Nie, żebym miał coś przeciwko dzieciom, ale nie teraz! Pójdziesz na zabieg!
– Coooo, o czym ty mówisz?! Chyba coś ci się pomieszało w tym pijanym łbie! – Poirytowana Matylda uświadomiła sobie, jak bardzo zawiodła się reakcją męża. Napięła wszystkie mięśnie, przyjmując bojową postawę.
– Nie denerwuj mnie, Matylda, bo ledwo nad sobą panuję!
– Ledwo nad sobą panujesz?! Czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz!? – odparła ironicznym tonem i poczuła, że właśnie przekroczyła granicę, poza którą może się wydarzyć dosłownie wszystko.
– Kobieto, nie drażżżżnij mnie!
– Ja mam cię nie drażnić?! Ty samolubny ćwoku, niech cię cholera! – Mówiąc to, Matylda wzięła się pod boki.
– No nie, tego już za dużo, zaraz oberwiesz!
– Tylko spróbuj mnie dotknąć!
W tym momencie Matylda poczuła na twarzy mocne uderzenie otwartą dłonią. Zatoczyła się lekko, lecz po chwili wyprostowała, wyniośle patrząc na męża. Nie przewidziała jednak, że alkohol pozbawił go zarówno poczucia realizmu, jak i wszelkich hamulców. Swoją postawą rozjuszyła mężczyznę, który rzucił się na nią, cały czerwony ze złości. Kolejne silne uderzenie spowodowało, że upadła z impetem na stolik pod oknem. Utrata przytomności zabrała ją do krainy zapomnienia. Świat skurczył się do rozmiarów małej kropki, a następnie wyparował, zastąpiony przez błogą ciszę i wszechogarniające światło. Zobaczyła dwa uciekające małe cienie. Nie bardzo wiedziała, gdzie jest i co to wszystko oznacza. Przepełniał ją tylko bezgraniczny, niewysłowiony smutek…
Obudziła się w szpitalu z potwornym poczuciem pustki. Otaczała ją nijaka przestrzeń, wzmagając wrażenie wyobcowania. Dziewczyna wpatrywała się w białe metalowe pręty łóżka. Gdzieś za oknem śpiewały ptaki, świeciło słońce, a ludzie cieszyli się z coraz cieplejszych dni. Wiedziała już wszystko. Słowa lekarza tłukły się w jej głowie niczym betonowa kula. Bliźniaki. Podwójna strata. Podwójny ból nie do zniesienia. Zamknęła się w sobie, przekreślając małżeństwo z Andrzejem. Czuła, jak jej dziewczęca wrażliwość umiera pod naporem tego, co się wydarzyło. Nie powiedziała matce, że to mąż ją pobił, bojąc się komentarzy i mądrych rad na przyszłość. W ten sposób sprawiła, że niczego nieświadoma pani Genowefa stała się rzecznikiem Andrzeja, który przez kolejne trzy lata podejmował próby odzyskania względów żony. Matylda jednak nie chciała mieć już z nim do czynienia, poza jednym koniecznym wyjątkiem.
(1970–1973)
Siedziała na ciemnej, niewygodnej ławie, pod wysokim oknem, na którego szybach tworzyły się konstelacje kropel jesiennego deszczu. Na zewnątrz było szaro i smutno. Matylda wpatrywała się w czarny prostokąt drzwi z niedbale przyczepioną kartką pełną nazwisk i godzin. Było tam również nazwisko, które przejęła od Andrzeja w dniu ślubu. Do rozprawy rozwodowej pozostało jeszcze dziesięć minut. Przeniosła więc wzrok na niekończący się korytarz gmaszyska sądu okręgowego i zobaczyła go. Szedł niepewnie, z jakimś dziwnym uśmiechem na twarzy, sprawiając wrażenie bardziej zbitego psa niż mężczyzny. Przywitała się z nim zdawkowo i zamilkła, nie chcąc prowokować jakiejkolwiek poważniejszej wymiany słów. Po kilku minutach drzwi się otworzyły, wypuszczając z wnętrza mężczyznę i kobietę. On z lekkim uśmieszkiem, ona smutna, ze śladami łez na policzkach. Za nimi pojawiła się pracownica sądu, która odczytała kolejne nazwiska z wokandy. To była ich kolej. Matylda wstała z twardej ławki i pierwsza przekroczyła próg małej sali, na końcu której, na tle wielkiego okna, siedziała kobieta w czarnej todze i z ciężkim, metalowym łańcuchem na szyi.
Po rozwodzie Matylda wyprowadziła się z rodzinnego domu, wynajęła małe mieszkanie w Warszawie i od razu rzuciła się w wir pracy, aby zapomnieć o bólu i pustce. Znalazła zatrudnienie w nowoczesnej fabryce podzespołów elektronicznych na Służewcu Przemysłowym. Ponieważ była kobietą atrakcyjną i przebojową, w krótkim czasie zorganizowała sobie nowe towarzystwo. Młodzi ludzie pełni ideałów, długie rozmowy, tańce, imprezy i alkohol sprawiały, że bolesne wspomnienia powoli oddalały się w mniej odwiedzane obszary świadomości.
Wtedy pojawił się on. Sporo starszy, ale bardzo przystojny. Był jej szefem i zarazem pierwszym sekretarzem podstawowej organizacji partyjnej w zakładzie zatrudniającym ponad tysiąc osób. Jeździł czarnym volkswagenem „garbusem”, co w epoce komunistycznej siermięgi było nie lada kolorytem. Jego skryta natura, powaga i niebywałe wręcz uporządkowanie bardzo jej imponowały. Był całkowitym zaprzeczeniem Andrzeja. Miał jednak tylko – jak jej się wtedy wydawało – jedną wadę. Był mężem i ojcem.
Benedykt pochodził z zapomnianej przez Boga i ludzi wsi w południowo-wschodniej Polsce. Jego matka, nieślubna córka hrabiego, została wydana za nadwornego ogrodnika – spokojnego mężczyznę o niskim wzroście i drobnej budowie. Benedykt był najmłodszym dzieckiem, gdyż ojciec, marzący o męskim potomku, spłodził przed nim trzy córki i chłopca, który jednak nie doczekał roku. Upragniony syn stał się pupilkiem ojca i często nadużywał swojego statusu wobec starszych sióstr. Wojnę przetrwał jako nastolatek, ucząc się i pomagając w pracach ogrodniczych. Za uzbierane przez ojca pieniądze został wysłany do szkół, gdzie miał zdobyć wyższe wykształcenie, otwierające mu drogę do kariery. Wydane oszczędności nie poszły na marne. Ambitny chłopak ukończył studia na Wydziale Akustyki Politechniki Warszawskiej ze specjalizacją w dziedzinie elektroniki i wyjątkowym zrządzeniem losu dostał pracę w Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Jednak obcowanie z gigantami ze świata nauki sprawiło, że zagubił gdzieś siebie samego. Nieustannie bowiem czytał życiorysy znanych ludzi, za każdym razem próbując wprowadzić choć część ich zachowań do swojego życia.
Kilkanaście lat temu, podczas wakacji w Górach Stołowych, poznał piękną, młodą dziewczynę, rodowitą warszawiankę. Po krótkim okresie narzeczeństwa pobrali się i zamieszkali w centrum stolicy, w okolicach placu Bankowego. Lokum nie było przesadnie duże, ale wydawało mu się pałacem w porównaniu z warunkami z czasów dzieciństwa. Niebawem pojawiła się też na świecie ich córeczka Marta, ślepo zapatrzona w ukochanego ojca. Benedykt miał więc wszystko – wykształcenie, stanowisko, pieniądze, rodzinę. Nie potrafił jednak nie dostrzec pełnych fascynacji spojrzeń Matyldy. Schlebiało mu to i łechtało jego męskie ego. A ponieważ do tej pory wyłącznie ciężko pracował, budując socjalistyczną ojczyznę i własną karierę, teraz poczuł, że może wreszcie nadszedł czas na „odcinanie kuponów”.
Matylda, choć zauroczona dojrzałym mężczyzną, nie brała romansu na poważnie. Nie doceniła jednak uporu Benedykta, który nieustępliwie – na różne sposoby – adorował ją od rana do popołudnia. Trochę z ciekawości, a trochę z przekory, postanowiła przyjąć propozycję wspólnego wyjazdu w Karkonosze. Spędzili tam romantyczny weekend, spacerując po znanych Benedyktowi szlakach, gdzie mógł zaimponować młodej kobiecie fizyczną sprawnością i obeznaniem w kwestii górskich wędrówek. Na co dzień skryty i milczący, w łóżku okazał się prawdziwym demonem, co było dla Matyldy sporym zaskoczeniem. Po powrocie do Warszawy romans zaczął nabierać kolorów. Momentami nawet dziewczyna wyobrażała sobie, jak mogłoby wyglądać wspólne życie z Benedyktem, lecz myśl o jego żonie i córce nie pozwalała się do tych wyobrażeń przyzwyczajać.
Przełom nastąpił jednak wcześniej, niż mogła przypuszczać. Siedziała akurat za biurkiem, beznamiętnie klepiąc palcami w klawiaturę leciwego Łucznika. Dzień pracy litościwie zbliżał się do końca, więc zaangażowanie Matyldy malało z każdym ruchem wskazówki na dużym zegarze zawieszonym nad drzwiami do sekretariatu. Z głębi pomieszczenia, zza niedomkniętych drzwi gabinetu, dobiegał niski głos Benedykta prowadzącego przez telefon służbową rozmowę. Wtem do wnętrza wpadły dwie kobiety – jedna drobna, elegancko ubrana, druga słusznej budowy, o pociągłej, niemal męskiej twarzy, przypominającej Matyldzie kogoś bliskiego.
– Pani ma na imię Matylda? – padło z ust tej większej.
– Tak, a w czym mogę paniom pomóc? – odparła profesjonalnym tonem, jednak instynktownie kuląc się gdzieś w środku.
– Odechce ci się kraść cudzych mężów! – rzuciła kobieta, ruszając w kierunku biurka niczym wściekły byk.
– Ale… O co chodzi? Tak nie można, to jest poważna instytucja!
– Poważna instytucja?! Chyba jakiś burdel! Gdzie jest Benedykt?! Rozszarpię tego gnojka! Nie tak go ojciec wychowywał! – miotała się kobieta.
W tym momencie Benedykt zamknął się w swoim gabinecie, a przed jego drzwiami rozpętało się piekło. Julia, nie mogąc dopaść brata, wyładowała całą złość na Matyldzie, rzucając się na nią z pięściami, żona Benedykta zaś stała, obserwując całą scenę bez słowa. Matylda oberwała kilka razy w twarz od rozjuszonej kobiety, którą na szczęście powstrzymał w końcu jeden z przechodzących korytarzem pracowników. Teraz, kiedy napięcie lekko opadło, głos zabrała druga z przybyłych. – Jak chcesz, to go sobie zabieraj! Musisz jednak wiedzieć, że życie z nim to nie jest bajka. Jeszcze kiedyś zapłaczesz, dziewczyno! On ci urządzi z życia piekło! Poza tym wiedz, że on ma córkę, która będzie cię nienawidzić do końca życia, tak jak ja!
Dla Matyldy brzmiało to dość abstrakcyjnie, gdyż poważniejszy związek zakładała tylko hipotetycznie, obstając póki co przy zwykłej przygodzie. Jednak słowa, które usłyszała, wyzwoliły znany już mechanizm. W zakamarkach jej umysłu zrodziła się zatem decyzja, aby coś udowodnić i tym dwóm kobietom, i całemu światu. Zwiąże się z Benedyktem i – wbrew temu, co mówią – zbuduje z nim prawdziwe szczęście!
Wydarzenie kosztowało ją utratę pracy. Zatrudniono ją w innej firmie, kilka przecznic dalej. Nastał trudny dla wszystkich czas. Benedykt krążył pomiędzy ich malutkim gniazdkiem a dotychczasowym mieszkaniem, nie mogąc podjąć ostatecznej decyzji. Matyldzie niełatwo było znieść ten stan zawieszenia, aż przyszedł moment, gdy zorientowała się, że jest w ciąży. W głębi duszy liczyła, że wiadomość ucieszy Benedykta i pomoże mu podjąć decyzję o budowaniu z nią wspólnego życia. Jakże była zaskoczona, kiedy mężczyzna z dystansem odniósł się do możliwości posiadania z nią potomstwa. A ponieważ był starszy, według niej mądrzejszy i potrafił skutecznie perswadować, przedstawił jej sytuację w taki sposób, że zgodziła się na usunięcie ciąży. Niczym automat poszła do gabinetu ginekologicznego i umówiła termin wykonania aborcji. Działała jak w transie i dopiero słowa lekarza usłyszane po zakończonej operacji przywołały ją do rzeczywistości. To znów były bliźniaki! Kolejny raz straciła, a w zasadzie tym razem zabiła, dwoje dzieci!
Kiedy uświadomiła sobie, co się stało, obudziły się demony przeszłości. Nie odeszła jednak od Benedykta, lecz wykorzystując jego nieposkromiony apetyt na seks, postarała się, aby kolejny raz zajść w ciążę. Tym razem jednak czuła, że może to być ostatnia szansa na dziecko, więc kiedy przekazywała kochankowi wiadomość, wiedziała, że nie da się już namówić na aborcję. Benedykt powtórzył znane jej argumenty, dodając, że nie po to rozstał się z żoną, żeby powtórnie pakować się w pieluchy, i zażądał od Matyldy przerwania ciąży.
– Tak? To wypierdalaj z mojego życia! Urodzę i wychowam to dziecko bez twojej zasranej pomocy! – rzuciła w odpowiedzi, mimowolnie zaciskając zbielałe pięści.
– Ale, Żabciu, co ty opowiadasz, to trzeba przemyśleć na spokojnie! – odparł wyważonym głosem Benedykt, przybierając minę wytrawnego mówcy.
– Ja już przemyślałam. Won, zabieraj swoje rzeczy i nie pokazuj mi się więcej na oczy!
Z wściekłością wyrzuciła zdumionego mężczyznę z mieszkania, każąc mu wracać do żony. Została sama, ale nie miała odwagi ani chęci zwrócić się o pomoc do swojej matki. Od tego momentu trochę pomagały jej przyjaciółki, trochę inni znajomi.
Benedykt zaś oszołomiony stanowczą postawą kochanki, początkowo wrócił na łono rodziny. Jednak w powietrzu wisiała niewypowiedziana pretensja, a on sam też nie potrafił okazać skruchy po tym, co zrobił. Wszystko to sprawiało, że nie mógł się odnaleźć w nowej sytuacji. Do tego dochodziła jeszcze zraniona męska duma i fakt, że kochanka wciąż zajmowała jego myśli. Permanentne rozdarcie Benedykta trwało przez całą ciążę Matyldy, a po przyjściu na świat dziecka osiągnęło apogeum.
(1973–1976)
Chłopiec urodził się w Szpitalu Wolskim na ulicy Kasprzaka, gdzie jako pediatra pracował stryjeczny brat Matyldy. Arcyprzystojny młody lekarz wyglądał jak kopia jej ukochanego ojca. Poród trwał całą noc i dziecko przyszło na świat dopiero około dziewiątej rano. Umęczona kobieta ze skupieniem nasłuchiwała płaczu malca, jednak na sali panowała złowroga cisza.
– Czy wszystko w porządku? Co się dzieje z moim dzieckiem?! – starała się krzyknąć, ale z jej ust wydobył się jedynie zachrypły szept. Wszystko potwornie ją bolało, lecz mimo to próbowała się podnieść, żeby spojrzeć na odebrane jej przed chwilą dziecko.
– Proszę spokojnie leżeć, wszystko jest pod kontrolą! – padło polecenie gdzieś z głębi sali.
– Ale, do cholery, ja nie mogę stracić tego dziecka! – Matylda przestała nad sobą panować.
– Proszę się uspokoić, pani Matyldo! – stanowczym głosem powiedziała pielęgniarka stojąca najbliżej.
Dziewczyna opadła na łóżko, ale jej serce biło niczym młot kowalski. Potworny żar palił ją od środka, choć ręce i nogi miała lodowate. Nagle do sali wpadł Czesiek, jej brat. Ubrany w biały kitel, wyglądał jak anioł. Podszedł do niej i położył rękę na jej spoconym czole.
– Czesiu, ratuj go, błagam cię! – powiedziała zmęczonym głosem, wpatrując się w oczy brata, tak bardzo podobne do oczu jej ojca.
Młody lekarz bez słowa ruszył w kierunku stolika, gdzie położne bezskutecznie próbowały przywrócić sine ciałko do życia. Porwał chłopca na ręce i wybiegł z sali. Niezrażeni medycy wrócili do przerwanych wcześniej czynności. Dopiero uwaga jednego z nich uświadomiła Matyldzie, że była szyta tępą igłą. Nie czuła teraz bólu, gdyż w napięciu czekała na dziecko. Czas dłużył się niemiłosiernie, choć w rzeczywistości minęło może kilkanaście minut, gdy na salę powrócił Czesław z wrzeszczącym malcem na rękach. Położył go Matyldzie na piersiach, a chłopczyk natychmiast się uspokoił i zasnął.
– Co się stało? – zapytała tylko szeptem. Czuła, jak emocje spływają z niej niczym topniejący śnieg, pozbawiając zarazem resztki sił.
– Już wszystko dobrze, Matyldzia, odpoczywaj, siostrzyczko, spokojnie…
Czesław pogładził siostrę po głowie i wyszedł z sali, odprowadzany przez żeński personel wzrokiem pełnym podziwu. Później Matylda dowiedziała się, że dziecko przyszło na świat podduszone przez pępowinę, należało więc wykonać pełną resuscytację, aby przywrócić malca do życia.
Tymczasem w podjęciu decyzji co do dalszego postępowania pomogła Benedyktowi jego nastoletnia córka Marta. Widząc, że matka popada w stan otępienia i sama nie potrafi wycofać się z tej chorej relacji, a ojciec balansuje gdzieś na pograniczu odejścia, napisała do niego długi, emocjonalny list. Zwróciła się w nim z prośbą o męską decyzję, aby nie przedłużał już tej małżeńskiej agonii i wyniósł się do młodszej wybranki i nowo narodzonego dziecka. Benedykt sam nie wiedział, co skłoniło go do działania, odważny list córki czy narodziny męskiego potomka, co – patrząc przez pryzmat historii jego własnego ojca – było przecież tak ważne dla przedłużenia rodu.
Spakował kilka koszul non-iron, kupił ogromny bukiet kwiatów i pojechał do mieszkania Matyldy. Myśli kłębiły mu się w głowie, kiedy mijał kolejne przystanki. A co, jeśli ona go nie przyjmie? Zostanie zupełnie na lodzie! Przypomniał sobie jednak o swoim darze perswazji i troche się uspokoił. Zanim dotarł na miejsce, zdążył całkiem odzyskać pewność siebie. Matylda otworzyła mu drzwi z dzieckiem na ręku. Była naprawdę piękna! Zmęczona, ale piękna, no i trzymała w objęciach jego syna!
Zamieszkali w wynajętym mieszkaniu na Mokotowie, ale po kilku miesiącach właściciel wypowiedział im lokum, żądając natychmiastowej wyprowadzki. Jedynym pomysłem, jaki w tej sytuacji przyszedł Matyldzie do głowy, był powrót do rodzinnego domu. Jej priorytety zupełnie się teraz zmieniły, potrafiła więc wznieść się nawet ponad swoje animozje do matki. Był jednak pewien problem, gdyż u pani Genowefy zrobiło się już trochę ciasno. Całe piętro domu zajmował jej syn wraz ze świeżo poślubioną żoną i ich roczną już córeczką. Ryszard nie znosił kompromisów i czerpał z życia garściami, a jego pochodząca z kupieckiej rodziny małżonka wykazywała spore wymagania. Miała jednak nietuzinkowe pomysły, które podpowiadała mężowi. Planowali wkrótce otworzyć warsztat krawiecki i szyć kreacje wzorowane na wykrojach z zachodnioniemieckich czasopism modowych. Wobec chudych lat wojny i młodości spędzonej w raczej biednym rodzinnym domu jawiło się to Ryszardowi niczym bajka.
Już od pierwszej chwili mężczyźni nie przypadli sobie do gustu: Ryszard – wesoły, chętny do zabawy, król życia, Benedykt – poważny, wręcz gburowaty i nieskory do imprez. Rysiek, choć kochał siostrę, nie potrafił znieść jej wybranka, a alkohol dodatkowo zacierał u niego granice zdrowego rozsądku. Po kilku miesiącach zamieszkiwania pod jednym dachem spokój codziennej egzystencji zaczęły burzyć spory o zużycie prądu i inne niekoniecznie istotne kwestie. Pawełek, bo tak miał na imię synek Matyldy i Benedykta, miał więc stracić okazję na wspólne dzieciństwo ze swoją stryjeczną siostrą. Kolejna pijacka awantura sprawiła, że Matylda po raz ostatni w życiu zatrzasnęła za sobą drzwi rodzinnego domu.
Cała trójka przeniosła się na drugi koniec Warszawy, gdzie w działkowym domku na Młocinach ugościła ich przyjaciółka Matyldy – Ewa. Mimo trudności mieszkaniowych Pawełek zdrowo rósł pod troskliwym okiem matki. Benedykt, choć dumny z posiadania syna, raczej stronił od zajmowania się nim. Przede wszystkim nie zamierzał wracać do epoki pieluch, ale miał też inny powód. Ze stosu przeczytanych książek, a także z doświadczeń z własnego dzieciństwa, wysnuł wniosek, że wychowaniem syna powinien zająć się dopiero wtedy, kiedy ten skończy siedem lat i pójdzie do szkoły. Wtedy przejmie stery i uczyni z niego prawdziwego mężczyznę. Tymczasem chłopiec, niczego nieświadomy, cieszył się bezgraniczną miłością matki.
Wszystko powoli zaczynało się układać, gdyż pomimo ogromnych alimentów, jakie Benedykt musiał płacić byłej żonie, dzięki zaradności Matyldy jakoś wiązali koniec z końcem. Oznaczało to jednak dodatkowe zlecenia, szycie po nocach ubrań dla całej rodziny, a także częste zostawianie dziecka pod opieką babci.
Pierwszym zapisanym w pamięci Pawła wspomnieniem był obraz żółtej, gumowej kaczuszki do kąpieli, stojącej na kredensie obok drabiniastego łóżeczka, w którym spał chłopiec. Mimo że teoretycznie nie mógł tego zapamiętać, ponieważ miał zaledwie roczek, stop-klatka wryła mu się w pamięć niczym powidok tarczy słonecznej. Kolejne wspomnienia były już związane z pobytem u babci w Wesołej. Pani Genowefa, pod presją syna, zdążyła już sprzedać rodzinną posiadłość. Ze swojego udziału Ryszard zamierzał wspomóc finansowanie budowy nowego domu, zaledwie kilkaset metrów dalej, na porośniętej wyniosłymi sosnami działce. Za drugą połowę pieniędzy pani Genowefa miała zakupić mieszkanie na nowym osiedlu zlokalizowanym w południowej części stolicy. Tymczasem wynajmowała pokój w Wesołej, niedaleko torów linii średnicowej. Zapach substancji do konserwacji podkładów kolejowych miał już na zawsze pozostać w pamięci Pawła, podobnie jak fascynacja koleją. Chłopiec aktywnie uczestniczył w życiu babci, chodząc z nią na wszystkie wywiady środowiskowe i wizyty w urzędach miejskich.
Matylda z Benedyktem, którzy byli już po ślubie, dostali w końcu nowe, spółdzielcze mieszkanie na Mokotowie, a do pani Genowefy trafił przydział kawalerki na Ursynowie. Wkrótce mieli więc zamieszkać w odległości kilku przystanków autobusowych od siebie. Tymczasem jednak – z uwagi na dystans dzielący Mokotów i Wesołą, który trzeba było pokonywać z kilkoma przesiadkami – rodzice postanowili zatrudnić do opieki nad synkiem nianię. Nie mieli jednak szczęścia i kilka pań już po pierwszym dniu pożegnało się z pracą. Punktem kulminacyjnym była scena, jaką któregoś dnia zobaczyła wracająca z pracy Matylda. Młoda opiekunka siedziała na ławce, bez reszty pogrążona w rozmowie z koleżanką, podczas gdy chłopczyk bawił się w śmietniku po drugiej stronie ulicy. Tego było już za wiele! Matylda zabrała Pawełka do domu i sama się nim zajęła. Niania udała się jednak za nią, gdyż była umówiona na opiekę wraz pokojem do dyspozycji. Niebawem z pracy wrócił Benedykt. Gdy usłyszał, co się stało, pokiwał tylko głową, gdyż nie miał w zwyczaju zbyt wiele mówić, i ruszył do pokoju młodej kobiety. Matylda stała się wtedy pierwszy raz świadkiem jego bezwzględności. Oczywiście można powiedzieć, że wcześniej przeżyła to na własnej skórze, lecz obejrzenie takiej sceny z boku okazało się zupełnie innym doświadczeniem. Mężczyzna wparował do pokoju i nie przebierając w słowach, krótkimi warknięciami wydał dyspozycję, aby dziewczyna spakowała się i wyniosła w ciągu pół godziny. Mimo że na dworze było już ciemno, przeprosiny i błagania nie przyniosły żadnego rezultatu. Matylda ze łzami w oczach patrzyła na oddalającą się kobietę. Oczywiście miała jej za złe to, co zrobiła, i nie zamierzała dłużej powierzać jej opieki nad synkiem, jednak sposób, w jaki potraktował ją Benedykt, wstrząsnął nią do głębi.
W zaistniałej sytuacji zapadła decyzja, aby Pawełkiem znów zaopiekowała się pani Genowefa, która właśnie zdążyła się przeprowadzić na Ursynów. Benedyktowi nie było to na rękę, ponieważ nie polubił się z teściową i uważał, że nie jest to właściwa osoba do wychowywania jego syna. Drażniła go pewność siebie starszej kobiety, jej odwaga i głęboka przenikliwość. Sam, mimo szorstkiego obejścia, nie był nadmiernie odważny i kiedy trafiał na kogoś, kto nie poddawał się po jego pierwszym ataku, starał się nie mieć już z tą osobą do czynienia. Często też stosował taktykę lekceważenia rozmówcy poprzez nieudzielanie odpowiedzi na jego pytania, udając, że ich nie dosłyszał. W przypadku pani Genowefy to jednak nie działało. Kobieta powtarzała pytanie głośniej, a gdy nie doczekała się odpowiedzi, dorzucała złośliwe uwagi o stanie słuchu Benedykta i konieczności udania się do lekarza. Podczas kontaktów z panią Genowefą ojciec Pawełka czuł zatem upokorzenie i złość, a negatywną energię zaczynał powoli przelewać na żonę, gdyż w końcu to jej matka była przyczyną tego stanu.
(1976–1979)
Pawełek miał już kilka lat i coraz lepiej mówił. Drepcząc za babcią, zasypywał ją więc tysiącem pytań o wszystko. Zwłaszcza że sama pani Genowefa dostarczała mu materiał do rozmyślań, gdyż działając od lat jako ławnik sądowy, kurator i społecznik, odwiedzała rodziny, w których patologia była na porządku dziennym.
– I jak sobie państwo radzicie? – zapytała pani Genowefa przestraszoną kobietę, siedzącą w zabałaganionej kuchni, w małym, niemiłosiernie zapuszczonym mieszkanku. Pawełek siedział obok, uważnie przyglądając się pracy babci.
– Nieeee, no dobrze, ja już lepiej po tej operacji, a mąż… – Kobieta w poplamionej halce zrobiła dramatyczną pauzę, próbując spojrzeć przez ramię w głąb mieszkania.
– No właśnie, czy pan Marian nadal pije? – zadała kolejne pytanie babcia, wpatrując się wnikliwie swoją rozmówczynię.
– Yyyy… Eeeeee, no, właściwie… – zacięła się kobieta i zaczęła błądzić wzrokiem gdzieś po suficie. Nerwowo zaplatała i rozplatała palce, marszcząc przy okazji brudną ceratę rozłożoną na stole.
– Co tam?! O co chodzi? Czego ona chce?! – Z wnętrza mieszkania dobiegł bełkotliwy męski głos.
– Marian, przestań, na litość boską, proszę cię!
– Wypierdalać z mojego domu, ale już, i tego bachora stąd zabieraj, ty stara kurwo! – warknął mocno pijany mężczyzna w podkoszulce zwanej żonobijką, wpadając z impetem do kuchni.
Chwilę później babcia i wnuczek biegli po betonowych schodach, ścigani soczystymi wiązankami. W powietrzu unosiła się woń kurzu, brudu i uryny. Szklane drzwi klatki schodowej wydawały się bramą do raju. Wypadli na powietrze ogrzane wiosennym słońcem.
– Babciu, czy on nas tu dogoni? – wyszeptał Pawełek, czując, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. Jeszcze nigdy tak się nie bał.
– Nie, skarbie, spokojnie, tu jesteśmy bezpieczni! – odparła kobieta, z trudem łapiąc powietrze. Ścisnęła mocniej rączkę chłopca, odciągając go delikatnie od wejścia do klatki.
– Ale ja się trochę boję!
– Spokojnie, mój kochany Rysiu, yyy, przepraszam, Pawełku! – Kobieta poprawiła się automatycznie, zdając się nie przejmować pomyłką.
– Kto to jest Rysio? – zagadnął z ciekawością malec, podnosząc wzrok.
– To mój synek, bardzo go kocham, tak jak ciebie, i dlatego mylę czasem wasze imiona.
Szli przez osiedle, które było dopiero budowane, trzymali się za ręce i rozmawiali. Gdzieniegdzie zalegały zwały piachu i błota. Wszędzie można było zobaczyć maszyny budowlane i samych budowlańców, nierzadko z butelką piwa w ręku. Po drodze trafili na wykonany z blachy i ze szkła kiosk ruchu. Chłopiec przylgnął do witryny, za którą znajdował się prawdziwy raj pełen kolorowych zabawek. Jego uwagę przykuła tandetna, blaszana szabelka z czerwoną rękojeścią.
– Babciu, babciu, kup mi tę szabelkę! – rzucił wnuczek, wpatrując się w znalezisko.
– Pawełku, po co ci szabelka?
– Będę cię bronić przed pijakami! – odparł z powagą.
Kilka minut później chłopczyk, uzbrojony w przypiętą do boku szabelkę, dumnie eskortował babcię w dalszej wędrówce po podejrzanych lokalach. Jednak wieczorem, kiedy wrócił do domu rodziców, ojciec bezceremonialne wyśmiał jego nowy gadżet, nie szczędząc przykrych słów pod adresem pani Genowefy, której oczywiście już tam nie było.
Mieszkanie Matyldy i Benedykta znajdowało się na parterze i nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zlokalizowany był pod nim węzeł cieplny. Dziwne dźwięki dochodzące z piwnicy nieustannie wzbudzały niepokój i irytację Matyldy, lecz to inne zdarzenie przelało czarę goryczy. Pewnego dnia, kiedy krzątała się w kuchni, a Pawełek jej towarzyszył, za oknem przemknął dziwny cień. Chłopiec poczuł wewnętrzny niepokój i bojąc się podejść do okna, odezwał się cichym głosem.
– Mamo, co to było?
– Nie wiem, skarbie, zaraz sprawdzę! – odparła Matylda, przeczuwając najgorsze. – Nie, nic, coś po prostu spadło z góry – dodała sztywnym głosem, zasłaniając równocześnie okno.
– Jak to nic? Co spadło? – drążył chłopiec, wyczuwając, że nie uzyskał rzetelnej odpowiedzi.
– Paweł, nic to nic, powiedziałam ci, idź się bawić do swojego pokoju! – ucięła krótko kobieta, nie bardzo wiedząc, jak wybrnąć z tej kłopotliwej sytuacji.
W pokoju chłopca okno było jednak również zasłonięte. Malec usłyszał tylko odgłos karetki, a następnie pukanie do drzwi. Dopiero po kilku latach się dowiedział, że to sąsiad z ostatniego piętra zakończył swoje życie na trawniku pod oknami ich mieszkania. W tym nieszczęsnym lokalu prześladowały Pawła również dziwne sny. Były tak realne, że nie potrafił się z nich wybudzić, a kiedy już – cały spocony – odzyskiwał świadomość, panicznie bał się ponownie zasnąć, nawet czule tulony przez matkę. W tych koszmarach znajdował się w swoim pokoju i wszystko wyglądało jak na jawie, poza dziwnymi pajęczynami czy może wielkimi siatkami, które wychodziły ze ścian i otaczały go ze wszystkich stron. Falowały w powietrzu, unoszone przez nieznaną siłę, i krążyły między nim a ścianami. To były trudne noce, zarówno dla Pawła, jak i dla Matyldy, która próbowała uspokajać go na wszelkie sposoby. Zapewnienia matki, że to tylko sny i na pewno nie działo się to w rzeczywistości, nie były dla chłopca wiarygodne, a wręcz stawiały pod znakiem zapytania jego zaufanie do rodzicielki.
Matylda, będąc osobą zaradną, uruchomiła zatem wszelkie kontakty i załatwiła rzecz prawie niemożliwą do załatwienia. Jakieś pół kilometra od nich, na dawnych pofabrycznych terenach, powstawało osiedle piętnastopiętrowych spółdzielczych punktowców. Niebywałym zrządzeniem losu okazało się, że mężczyzna, który miał zostać gospodarzem ich obecnego bloku, otrzymał przydział na ósmym piętrze w nowo wznoszonym budynku. W tej sytuacji zamiana okazała się powodem do zadowolenia dla wszystkich. Trzeba było jedynie poczekać, aż nowy, betonowy dom zostanie ukończony. Od tej pory Matylda, Benedykt i Pawełek zaczęli regularnie odwiedzać plac budowy, aby śledzić mozolne postępy prac montażowych bloku z wielkiej płyty. Teren budowy, rozwleczony wśród dzikich sadów jabłkowych, gęstych krzaków i niedbale rozmieszczonych baraków po dawnych zakładach chemicznych, robił wrażenie nie tyle tajemnicze, ile wręcz niepokojące. Dysonans pomiędzy dotychczasową, zurbanizowaną i ucywilizowaną przestrzenią życiową a przyszłym lokum wydawał się ogromny. Jedyną, ale całkiem sporą zaletę stanowił fakt, że nowe punktowce znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie dużego węzła komunikacyjnego, jakim był zbieg ulic Niepodległości i Puławskiej, zwany wtedy „dworcem południowym”. Autobusy, tramwaje, mnogość połączeń we wszystkich kierunkach, a nawet pętla PKS – przemawiały za słusznością wyboru. Benedykt nie miał nic przeciwko przeprowadzce, choć piwniczne hałasy nie robiły na nim żadnego wrażenia, a jego droga do pracy miała się wydłużyć o pół kilometra. Żałował tylko, że nie udało się załatwić mieszkania na ostatniej – piętnastej kondygnacji, ale cóż, ósme piętro to też było coś, zwłaszcza w porównaniu z parterem.
Tymczasem Paweł miał wyjść spod opieki babci i trafić do państwowego przedszkola, którego ogrodzenie znajdowało się niespełna dwadzieścia metrów od wejścia do klatki ich dotychczasowego lokum. Jeszcze nie odczytywał tego jako zagrożenia. Słuchał ufnie opowieści mamy o zaletach przebywania pośród innych dzieci, o zabawach i mnóstwie innych arcyfajnych zajęć. Przedszkole mieściło się w rozległym parterowym budynku, wpasowanym pomiędzy dwa węże bloków mieszkalnych, otoczonym dużą przestrzenią przystosowaną do dziecięcych harców. Nieopodal znajdował się też przysadzisty pawilon, w którym Pawełek regularnie bywał z Matyldą na zakupach.
Pierwszy dzień z dala od mamy i babci zaskoczył zarówno Pawła, jak i Matyldę, która z wyraźną ulgą wyszła z przedszkolnej szatni, gdzie wybrzmiewały głównie krzyki i płacz pozostawionych tam dzieci. Pawełek jednak nie płakał. Pożegnał się z mamą i z ciekawością powędrował do wnętrza obiektu, prowadzony za rękę przez panią przedszkolankę. Kiedy Matylda pojawiła się po pracy, żeby odebrać synka, ten rzucił się jej na szyję z radością.
– Cześć, Pawełku. Jak było w przedszkolu, bawiłeś się z dziećmi? – Mama zagadnęła ostrożnie malca, który wręcz nie chciał się od niej odkleić.
– Cześć, mamusiu. Trochę się bawiłem – odparł szeptem wprost do matczynego ucha.
– Ale podobało ci się, synku? – ciągnęła Matylda, przeczuwając, że jednak nie wszystko było w porządku.
– Tak, ale nie zostawiaj mnie tu więcej samego. Dobrze, mamo? – odpowiedział rezolutnie, kończąc krótką konwersację.
– Hmmm… – Matylda postanowiła przełożyć rozmowę na inną okazję, mając nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży.