Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Samiec alfa w świecie sztucznej inteligencji i wirtualnych relacji. Rok 2075. Mike, as przestworzy, został uziemiony przez sztuczną inteligencję. Kto potrzebuje pilota, gdy istnieją automatyczne narzędzia do prowadzenia samolotów? Nawet jako kontroler lotów mężczyzna niespecjalnie może się wykazać. Do czasu, gdy odkrywa, że jedna z maszyn samowolnie zmieniła trasę lotu, a systemy alarmowe tego nie odnotowują. Zwykły błąd czy intencjonalne działanie sztucznej świadomości? I czy manualne przejecie kontroli nad sterami zdoła zapobiec katastrofie? Dla osób zainteresowanych wpływem AI na cywilizację i psychologię ludzką. W sam raz dla miłośników filmów "Transcendencja" czy "Ex Machina".
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 127
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Piotr Zmarzłowski
Saga Egmont
Lot do wieczności
Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shutterstock
Copyright © 2024 Piotr Zmarzłowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727224916
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Leniwe języki fal delikatnie pieściły stopy Mike’a, który siedział na składanym krzesełku pomiędzy oceanem a lądem. Szczęśliwie znalazł miejsce, gdzie nawet bawiący się w oddali plażowicze nie zakłócali tego stanu błogiej bezczynności. Patrzył na bezkresny horyzont, który dawno temu oglądał z dużo większej wysokości – przez zbrojoną szybę ogromnego odrzutowca. Teraz nie miał już słuchawek na uszach, a szum silników i trzeszczenie radia zostały zastąpione przez odgłosy nieustannie atakujących ląd fal. Zawodowe przyzwyczajenie nadal jednak brało górę, mężczyzna bowiem mimowolnie obserwował czarne punkty na horyzoncie. Z całą pewnością były to ogromne statki zmierzające do pobliskiego portu.
Niebo pyszniło się lazurem, a delikatne powiewy wiatru niosły ulgę w upalne południe. Mike czuł na skórze delikatne uderzenia drobinek piasku, co dawało pewność, że ta błoga sceneria nie jest sennym marzeniem. Oderwał wzrok od horyzontu i spojrzał na trzymaną na kolanach książkę. „R.U.R.” – klasyka science fiction. Napisana prawie dwieście lat temu, a jednak poruszająca zagadnienia bardzo bliskie przemyśleniom Mike’a co do kierunku, w którym zmierzał współczesny świat. Odnalazł zagiętą stronicę i zagłębił się w historię zdominowaną przez człekokształtne roboty. Uwielbiał papierowe książki, które w dobie publikacji elektronicznych stały się wręcz dobrem luksusowym. Obcowanie z materią – w przeciwieństwie do chłodu szklanych ekranów – dawało namiastkę prawdziwości. „Tak, namiastka to dobre słowo” – pomyślał. Za każdym razem, gdy odwracał stronicę, bezwiednie kierował wzrok na horyzont, aby skontrolować pozycje statków. Dlaczego to robił? Przecież w każdym z ogromnych tankowców, akumulatorowców czy kontenerowców działali ludzie oraz wysoce wyspecjalizowana jednostka sztucznej inteligencji, precyzyjnie sterująca kolosami. Mike uważał to za nawyk, którego prawdopodobnie nigdy się nie pozbędzie. Siedząc w kokpicie, nieustannie przeczesywał przestrzeń roztaczającą się przed dziobem maszyny, aby zapewnić jej separację od innych płatowców. Nie miało znaczenia, że było to wiele lat temu i dziś pracował jako kontroler sprawujący wyrywkowy nadzór nad wyspecjalizowanymi algorytmami, które świetnie sobie radziły z zadaniami wcześniej realizowanymi przez ludzi. „Nawyki pozostają” – wzruszył ramionami Mike.
Kiedy poczuł lekkie znużenie, przeniósł się z krzesełka na koc. Ułożył się wygodnie i zaczął wpatrywać się w niebo, po którym gdzieniegdzie płynęły małe obłoczki, sprawiające wrażenie zagubionych w błękitnym bezkresie. Gdy po raz kolejny złapał się na klasyfikowaniu ich pod względem wpływu na warunki pogodowe dla lotnictwa, po prostu zamknął oczy, aby definitywnie odciąć się od wszystkich bodźców. Kojący szum morza pozwolił mu osiągnąć cudowny stan, w którym można przenosić się do przeróżnych miejsc, a nawet budować własne światy.
Mike uwielbiał spać. Kiedy pracował jako pilot, towarzyszył mu jednak ciągły deficyt snu. Mimo że swój zawód wykonywał z pasją, trudno było mu zaakceptować wstawanie o poranku, aby zdążyć przed świtem na lotnisko. Teraz, jako kontroler, miał już uregulowane godziny pracy, choć w snach i tak zwykle spędzał czas w przestworzach, rozparty na wygodnym fotelu kapitana wielkiego pasażerskiego odrzutowca. To tylko potwierdzało, że lotnictwo było największą pasją, jaką realizował przez większą część swojego długiego już życia.
Nawet teraz, podczas drzemki na plaży, rozkoszował się stanem zawieszenia w pustce, czerpiąc satysfakcję z umiejętności panowania nad ogromną maszyną, całkowicie posłuszną jego rozkazom. W pewnej chwili jednak poczuł nieznośne uwieranie fotela, zakłócające radość z widoku śnieżnobiałych chmur oglądanych z poziomu nieba, które można już było prawie nazwać kosmosem. Kilka razy próbował usadowić się wygodniej, lecz nic to nie dawało. Dyskomfort Mike’a narastał, aż do momentu, kiedy uświadomił sobie, że wykonuje jakieś powietrzne akrobacje. Pozycja jego ciała przypominała bowiem jedną z tych, które można znaleźć na ilustracjach w podręcznikach do jogi. Mike z wielkim żalem zdecydował się powrócić do rzeczywistości. Tu jednak również poczuł się jak we śnie, gdyż to, co zobaczył, nie mieściło się w definicji realności. Zorientował się, że leży zawinięty w skotłowany koc i częściowo zasypany piaskiem. Wypiętrzenie, które sprawiło, że jego głowa znajdowała się niżej niż nogi, nieustannie się powiększało. Coś wyrastało spod piaszczystej plaży, i to akurat w miejscu, gdzie Mike postanowił wypocząć. Z trudem więc pozbierał swoje rzeczy i odpełzł na czworakach kilka metrów. Wreszcie mógł się podnieść, ale to, co ujrzał, sprawiło, że ugięły się pod nim kolana. Rosnąca góra piachu miała już prawie dwa metry wysokości! Drobne, żółte ziarenka powoli osypywały się z jej wierzchołka, odsłaniając jakąś wielką, czarną, cylindryczną formę. Z jej wierzchołka buchnęły kłęby smolistego dymu, a pod stopami dało się poczuć podejrzane wibracje. Mężczyzna zerwał się do ucieczki. Kiedy zatrzymał się, próbując złapać oddech, i spojrzał za siebie, ponownie zamarł z przerażenia. Z plaży – niczym łódź podwodna – wyłaniał się kadłub wielkiego statku. Mike oglądał ten spektakl jak zaczarowany, nie mogąc wykonać nawet jednego ruchu. Widok potężnego, stalowego, częściowo zardzewiałego monstrum spowodował, że wszystkie włosy na ciele obserwatora podniosły się w jakimś atawistycznym odruchu. Na koniec dostrzegł obracającą się śrubę, miejscami połyskującą zadrapaniami mosiężnej struktury. Mełła piach, wzniecając fontanny ziarenek, które usłużny wiatr niósł gdzieś w nieznane. Kadłub prawdopodobnie tankowca tkwił w plaży, rozrywając częściowo wał wydm i niknąc w lesie porastającym nadmorskie tereny.
Wszystko działo się w kompletnej ciszy, niczym kosmiczna katastrofa w próżni, gdzie żaden dźwięk nie ma racji bytu. Jedyne, co można było usłyszeć, to oddech i głośne bicie serca Mike’a, który wznowił jednak próbę oddalenia się na bezpieczną odległość. Kiedy udało mu się wdrapać na koronę najbliższej wydmy, spojrzał na plażę i zobaczył grupki ludzi wpatrujących się zahipnotyzowanym wzrokiem w wydostające się spod ziemi kolejne monstra. „To jakiś absurd! Co to wszystko znaczy? Czyżbym jeszcze spał?” – zastanawiał się gorączkowo, ruszając pędem w kierunku plażowiczów i dając im znaki rękami, aby skryli się na wydmach. – „Co tu się dzieje? Jeden statek można by jeszcze zrozumieć, ale tyle? Co za nonsens! Jak wytłumaczyć to, że statek wyłania się spod ziemi niczym łódź podwodna w lodach Arktyki?” W głowie mężczyzny pojawiła się myśl, że przecież te jednostki były sterowane przez ściśle współpracujące ze sobą algorytmy sztucznej inteligencji, lecz jakie to miało teraz znaczenie? Czy wystąpił jakiś ogólny błąd systemu? Zresztą jakiego systemu? A może już od lat żył w symulacji, nie mając o tym pojęcia? Przecież to, co właśnie rozgrywało się na jego oczach, zwyczajnie przeczyło prawom fizyki!? Tylko błędy szalonego algorytmu mogły uzasadnić te niedorzeczne wydarzenia!
Mike zatrzymał się wreszcie, z trudem oddychając, i oparł ręce na biodrach. Ujrzał kolejny gigantyczny statek, który zbliżał się do plaży „tradycyjną” drogą, od strony oceanu. Na szczęście ludzie wdrapywali się już na wydmę i nie musiał ich ostrzegać. Obserwował więc nadciągające monstrum. Katastrofa rozgrywała się bardzo powoli, co tylko potęgowało jej nieuchronność. Było to coś jak kolizja dwóch planet albo oczekiwanie na ostateczny wyrok.
Panującą dotychczas ciszę rozdarł przeraźliwy ryk syreny okrętowej, a do plaży dotarło małe tsunami, toczone przez gruszkę dziobową ogromnego kadłuba. Po chwili wielkie, stalowe cielsko zaczęło majestatycznie wbijać się w żółty bezkres piachu, na którym – wbrew wszelkim zasadom – pojawiły się fale podobne do tych widocznych przed chwilą na wodzie. Następnie rozbiły się o podnóże wydmy i zastygły, a statek wyraźnie wytracił impet. Zdążył jednak zająć miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą przebywali plażowicze. Kiedy okręt stanął bez ruchu, piasek powoli się uspokoił i zastygł w formie zmarszczonej imitacji morza. Kilkaset metrów dalej tkwił wynurzony z piachu inny kadłub, a gdzieś w oddali widać było kolejne jednostki.
Mike szedł koroną wydmy, mijając zdumionych ludzi, rozmawiających we wszystkich możliwych językach, co tylko dodawało abstrakcyjności całej sytuacji. Patrzył na ogromne kontenerowce, drobnicowce i samochodowce. Ich monstrualne kadłuby przypominały falochrony albo wyrzucone na brzeg morskie stworzenia o niebotycznych wymiarach. Z każdym krokiem perspektywa Mike’a się zmieniała, aż w końcu ujrzał dziesiątki kilometrów zdewastowanej plaży z lotu ptaka. Wtedy zorientował się, że wędruje w przestworzach i poczuł, że nie jest już w stanie w żaden sposób pojąć tego, co się dzieje.
Wtedy do jego uszu dotarł nowy dźwięk. Im wyraźniej go słyszał, tym bardziej zagmatwana stawała się otaczająca rzeczywistość. Z bezkresu nieba nagle trafił do własnego łóżka, zawinięty w skotłowaną pościel. Przez chwilę próbował zachować wspomnienia sennych przeżyć, lecz te – niczym piasek między palcami – opuszczały go, pozostawiając tylko strzępy obrazów i wrażenie niepokoju związane z jakąś gigantyczną morską katastrofą. Założył okulary i spojrzał na osobisty terminal, który wciąż wydawał dźwięk ustawionego wczoraj budzika. Była siódma rano. Co prawda miał dzisiaj wolne, lecz umówił się z przyjacielem na łowienie ryb, opuścił więc niespiesznie swoje legowisko. Wszystko robił powoli, ale – jak na swoje osiemdziesiąt lat – miał doskonałą kondycję. Nie było to jednak w obecnych czasach niczym nadzwyczajnym. Osiągnięcia nauki i medycyny sprawiły, że ludzie dłużej zachowywali witalność, dożywając sędziwego wieku bez chorób czy niepełnosprawności.
Mike nabierał energii z każdą chwilą mijającego poranka. Wziął prysznic, ubrał się i skierował kroki w stronę kuchni, aby przygotować śniadanie. Mieszkał sam. Julia, jego ukochana żona, odeszła dziesięć lat temu. Oboje należeli do pokolenia, dla którego poddanie się zabiegom genetycznym, gwarantującym długie i bezproblemowe życie, nie stanowiło ogólnego standardu. Dlatego tylko on z racji swojej profesji doświadczył tego dobrodziejstwa. Dzisiaj na każde nowo narodzone dziecko czekała specjalna szczepionka, lecz wiele lat temu nie było to takie oczywiste. Swego czasu Mike poświęcił mnóstwo starań, aby jego przełożeni zgodzili się na poddanie Julii działaniu cudownej terapii. Ona jednak, ku rozpaczy męża i zaskoczeniu otoczenia, odmówiła. Nie godząc się na tak radykalne poprawianie natury, postanowiła zestarzeć się w sposób, który był jej pisany. Mike długo prosił, błagał, wysuwał przeróżne argumenty, lecz kobieta pozostała nieugięta. Z czasem oboje o tym zapomnieli i żyli dalej, ciesząc się sobą i darząc wzajemną miłością.
Paręnaście lat temu problem dał jednak o sobie znać. Julia zaczęła niedomagać, gnębiona kolejnymi chorobami, podczas gdy jej mąż zdawał się nie poddawać upływowi czasu, trwając w biologicznym wieku pięćdziesięciu lat. Niestety na zastosowanie terapii było już za późno, więc Mike mógł tylko bezradnie patrzeć na powolne odchodzenie jego jedynej miłości z tego świata.
Rozmyślania przerwał mu dźwięk ekspresu do kawy, obwieszczając przygotowanie filiżanki ulubionego napoju. Mężczyzna rozejrzał się po kuchni, która w niczym nie przypominała nowoczesnych wnętrz w domach sąsiadów czy znajomych. Nie chcieli z Julią poddać się ogólnemu trendowi, zakładającemu oddanie całego budynku pod kontrolę jednostce zarządzającej, sterowanej przez algorytm SI. Woleli klasyczne urządzenia wymagające zaangażowania ze strony użytkownika, co pozwoliło im ocalić małą cząstkę ich dawnego świata. Kiedy zaś Julii zabrakło, Mike nie miał już najmniejszej motywacji, aby cokolwiek zmieniać. Teraz dokończył kanapkę z miodem, popił kawą i był gotowy na spotkanie ze Steve’em.
W wielkim garażu z szeroką bramą wjazdową stały dwa samochody. Mała toyota Julii, nieruszana od dobrych dziesięciu lat, oraz należący do Mike’a mercedes coupé. Mimo że pojazdy wyglądały na leciwe – jak na rok 2075 – zostały mocno zmodernizowane pod względem obowiązujących standardów. Mercedesa jednak, w przeciwieństwie do toyoty, można było prowadzić samodzielnie. Mike pamiętał, jak długo bronił się przed przeróbkami, zwłaszcza kiedy zobaczył możliwości pojazdu żony, która pierwsza poddała swój samochód unowocześnieniom. Modyfikacja polegała przede wszystkim na wymianie napędu spalinowego na elektryczny. To jeszcze miało według Mike’a sens, gdyż w połączeniu z nowoczesnymi ogniwami bateryjnymi pozwalało na uzyskiwanie niebotycznego wręcz zasięgu i błyskawiczne ładowanie na niemal każdym skrzyżowaniu, gdzie oczekiwanie na światłach przekraczało jedną sekundę. Pozbawienie możliwości sterowania było już jednak nieakceptowalne. Julia nie miała z tym problemu, gdyż kierowanie autem zawsze uważała za stratę czasu i bardzo jej odpowiadało wykorzystywanie podróży na rozmowy telefoniczne czy nawet zdalną pracę. On nie potrafiłby zaakceptować faktu, że nowoczesna technologia pozbawi go najmniejszej szansy na ingerencję w zachowanie pojazdu. Co prawda pracował jako pilot i obsługiwał maszyny, które potrafiły same wystartować i wylądować, ale te funkcje zawsze można było wyłączyć. W nowych lub zmodyfikowanych samochodach taka możliwość nie istniała, a w toyocie zniknęła nawet kierownica. Zastąpiono ją dużym ekranem dotykowym, pozwalającym wprowadzić cel podróży, o ile nie zrobiło się tego za pomocą komendy głosowej. Mike’owi – jako osobistemu pilotowi ostatniego prezydenta – przysługiwały jednak pewne przywileje, choćby wspomniana terapia genowa. Pozwoliły mu one również na zachowanie ręcznego sterowania w samochodzie. Naturalnie nie był zatwardziałym konserwatystą i nawet wtedy, gdy mógł wyłączyć automatykę, zdarzało mu się z niej korzystać, więc takie rozwiązanie satysfakcjonowało go już w pełni.
Sprawdził teraz zawartość bagażnika i usadowił się wygodnie za kierownicą. Co prawda poprzedniego wieczora przygotował się na tę wyprawę, ale zawsze lubił mieć pewność, że niczego nie przeoczył. „Jeszcze tylko brakuje mi checklisty, przypiętej metalową klamrą do aluminiowej podkładki” – pomyślał z rozbawieniem. – „Człowiek nigdy nie przestaje być pilotem, nawet po dwudziestu latach siedzenia na ziemi!” Mike pracował jako kontroler w narodowym centrum zarządzania ruchem powietrznym. Jego praca polegała na wyrywkowym sprawdzaniu poprawności wykonywanych operacji lotniczych, które z kolei były prowadzone przez jednostki sztucznej inteligencji. Od dwóch dekad nie doszło jednak do żadnego incydentu, dlatego czas pracy na tym stanowisku został zredukowany do zaledwie dwóch dni w tygodniu, co pozostawiało Mike’owi mnóstwo przestrzeni na inne zainteresowania. Zresztą według ostatnich zapowiedzi likwidacji tej funkcji miał być ostatnim kontrolerem. Podobno nie było już sensu pilnowania czegoś, co radziło sobie z pilotowaniem dużo lepiej niż człowiek. Role stopniowo się odwracały i to algorytmy zaczynały pilnować ludzi, a nie odwrotnie! Mike absolutnie nie zgadzał się z tym trendem, nie miał jednak najmniejszej szansy, aby wpłynąć na związane z nim decyzje. Niezadowolenie i sprzeciw zachowywał więc wyłącznie dla siebie. Nie sprzyjało mu również nastawienie innych pracowników, traktujących go niemal jak dinozaura, który najprawdopodobniej spędza całe dnie na drzemkach w swoim wypełnionym monitorami pokoju. Faktem było, że czasem zdarzało mu się zasnąć, lecz jakie to miało znaczenie dla efektywności jego pracy? Przecież gdyby tylko coś się zaczęło dziać, alarm w sekundę postawiłby go na nogi.
Tymczasem ludzkość powoli oddawała pole algorytmom, a on i jemu podobni byli ostatnimi przedstawicielami grupy mającej jeszcze jakikolwiek wpływ na działanie konstruktów przyszłości. Wpływ nie był specjalnie znaczący, bo uprawnienia Mike’a ograniczały się do możliwości zablokowania automatyki, korekty jej ustawień i – w poważniejszych przypadkach – powiadomienia Rady. Stał się więc po prostu przedstawicielem tego najwyższego organu, wydelegowanym do kontroli w obszarze transportu lotniczego. Sama Rada stanowiła zaś ostatnią placówkę ludzkiego dozoru nad wszechmocną techniką, sprawującą pieczę nad funkcjonowaniem ludzkiej cywilizacji. Mike był świadkiem okresu przejściowego, kiedy to władza przechodziła w ręce stworzonych przez ludzi nowych, inteligentnych form. Pamiętał, że gdy został powołany do centrum kontroli, pracowało w nim ponad sto osób. Obecnie był w tej jednostce sam, w dodatku przychodził tylko dwa dni w tygodniu. „Czy to dobrze? Cóż, zależy od punktu widzenia” – rozmyślał, obserwując zmieniający się za oknem samochodu krajobraz. Z jednej strony wszystko wskazywało na to, że zarządzanie realizowane przez algorytmy jest obiektywne i logiczne, a zarazem nieobciążone przez ludzkie słabości. Wszystko działało bezbłędnie, nikt nie był pokrzywdzony, a wyniki finansowe tylko potwierdzały ten – wydawałoby się – idealny stan. Z drugiej jednak strony Mike miał wiele obaw, czego efektem stały się dręczące go od jakiegoś czasu koszmary nocne. W jego mniemaniu sztuczna inteligencja, czyli nic innego jak tylko szereg linijek kodu maszynowego, była czymś prostym i zarazem piekielnie skomplikowanym. Teoretycznie przecież została stworzona do realizowania zadań na potrzeby ludzkości. Zabezpieczona mnóstwem mechanizmów, które miały uchronić ją przed zbłądzeniem w meandrach niebezpiecznego dla ludzi rozumowania, w mniemaniu Mike’a pozostawała kompletnie nieprzewidywalna. Zwłaszcza że obecne jednostki SI stanowiły już entą generację, której kody zostały zoptymalizowane przez jednostki wcześniejsze, tworzone jeszcze przez programistów. Mężczyzna zastanawiał się, czy podczas optymalizacji, jakie maszyny przeprowadzały na sobie, nie powstała jakaś anomalia. Nie był informatykiem, więc nie potrafił tego stwierdzić jednoznacznie, miał jednak obawy, że ten w zasadzie samodzielnie myślący już twór mógł przecież – przynajmniej teoretycznie – poddać swoje kolejne odsłony modyfikacjom, o których działaniu, a przede wszystkim istnieniu, nie śniło się nawet twórcom. „Większość modyfikacji była zapewne uzasadniona, ale czy wszystkie? Z punktu widzenia samej maszyny być może tak, ale z perspektywy człowieka?” – snuł rozważania Mike. Bądź co bądź ludzie mieli do czynienia z czymś kompletnie nowym, myślącym i samodzielnym. Z czymś, co powstało, aby służyć człowieczeństwu, ale równocześnie rozwijało się i dochodziło do własnych, niezależnych wniosków. – „Czy nadejdzie dzień, gdy w elektronicznym umyśle zrodzi się konstatacja, że ludzie są najmniej potrzebnym elementem tego świata? A może pytanie nie powinno brzmieć «czy», tylko raczej «kiedy»?”
Tymczasem krajobraz zmienił się diametralnie. Zabudowania zniknęły, a droga wiła się pomiędzy skałami przetkanymi gęstym lasem. Mike przejął sterowanie autem i rozkoszował się jazdą przez piękne tereny. Jechał teraz pod górę, uważnie wypatrując skrętu w boczną, żwirową drogę. Okolica tonęła w zielonkawym półcieniu rzucanym przez splecione ze sobą korony drzew. Na leśnej glebie natura rozłożyła dywany z mchu, który pokrywał również skały. Gdzieniegdzie tylko przebijały się pojedyncze promienie słońca, tworząc fantazyjne rysunki na gładzi asfaltu. Elektryczny silnik niemal bezgłośnie wciągał maszynę wyżej i wyżej. A w zasadzie cztery silniki, w ramach modyfikacji bowiem samochodom zakładano koła z wbudowanymi jednostkami napędowymi, które z kolei były synchronizowane przez centralny komputer, umieszczony pod maską pojazdu. W efekcie – w zależności od potrzeb – Mike dysponował samochodem albo tylnonapędowym, albo czteronapędowym, radzącym sobie nawet na trudniejszym terenie.
Wreszcie oczom kierowcy ukazała się charakterystyczna formacja skalna, za którą znajdował się zjazd. Ostrożnie skręcił w wąską drogę usypaną z szarych klińców. Opony zachrzęściły na podłożu, a automat nieznacznie podniósł zawieszenie, zwiększając terenowe możliwości pojazdu. „Cóż, postęp techniczny ma też swoje plusy!” – pomyślał Mike. Droga pięła się coraz bardziej ku górze, trawersując zbocze, więc z jednej strony miał gołe skały poprzetykane korzeniami drzew i krzakami jeżyn, a z drugiej – czeluść przepaści i oddalającą się nitkę asfaltu, z której dopiero co zjechał. We wnętrzu mercedesa pojaśniało, gdyż w tej okolicy las został wycięty i słońce świeciło na całego. Szyby, jak na zawołanie, delikatnie się przyciemniły, ale Mike natychmiast przerwał tę samowolę automatyki. Lubił naturalne światło i zawsze starał się korzystać z jego dobroci. Zresztą przez kilkadziesiąt lat szybował w przestworzach, budząc zazdrość znajomych, skazanych na szarość jesiennej i zimowej aury, podczas gdy on spędzał całe godziny w obowiązkowych okularach przeciwsłonecznych! Uważał to za jedną z największych zalet latania. Uwielbiał moment, kiedy startował z lotniska spowitego półmrokiem i skąpanego w strugach deszczu, aby po kilku minutach przebić się przez gęstą pokrywę chmur i znaleźć bezpośrednio pod lazurowym nieboskłonem w promieniach słońca.
Tymczasem droga nieznacznie skręciła w lewo. Chwilę później Mike znów wjechał w lekko zielonkawy mrok i zaparkował w małym rozwidleniu. Od razu też dostrzegł dziwny pojazd – jakby skrzyżowanie wozu bojowego, ciężarówki i kampera. Oliwkowy twór na wielkich kołach przypominał pancerne pudło z kilkoma niewielkimi oknami po bokach. Oznaczało to, że Steve był na miejscu. „Ciekawe, czy poszedł już nad strumień, czy czeka na mnie w swoim królestwie?” – uśmiechnął się do siebie Mike i z lekkim wysiłkiem wygramolił się ze sportowego wnętrza.