Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Za każdym skrzypnięciem podłogi musi stać jakiś powód. Czasami lepiej go nie dociekać. Zbiór 12 opowieści przesiąkniętych atmosferą grozy. Klasyczne historie o pokutujących duszach, nawiedzonych domach, klątwach i paktach z siłami nieczystymi. Kunsztowny język i elegancja w snuciu opowieści osadzonych w mrocznych XIX-wiecznych realiach. Inwencja autora splata się tu z ludowymi podaniami, starodawnymi wierzeniami i zabobonami.Dla miłośników pióra Edgara Allana Poego czy M.R. Jamesa.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 248
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Joseph Sheridan Le Fanu
Przekład: MARCIN DŻDŻA
Saga
Duch Pani Crowl. Zbiór opowiadań
Tłumaczenie Marcin Dżdża
Tytuł oryginału Madam Crowl's Ghost and Other Stories
Język oryginału angielski
Wybór i układ: Paweł Marszałek
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2023 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728533932
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Joseph Sheridan Le Fanu, zmarły zaledwie pięćdziesiąt lat temu, był pisarzem o niepowtarzalnym stylu, zajmującym czołowe miejsce wśród dziewiętnastowiecznych autorów opowiadań. Niniejszy zbiór zawiera stworzone przez niego opowieści, o których zapomniano, oraz takie, o których nie było dotąd wiadomo, że są jego autorstwa.
Le Fanu zawsze miał czytelników i miłośników, choć nie tak wielu, na ilu zasługuje. Ci na pewno z radością powitają nową pozycję do swojej kolekcji. Ale inni, którzy nie znają tego autora, zapewne chcieliby się dowiedzieć, czego mogą się spodziewać po tych opowiadaniach.
Le Fanu z całą pewnością zalicza się do najwybitniejszych twórców opowieści o duchach. Takie jest moje zdanie po przeczytaniu wszystkich utworów grozy, do których udało mi się dotrzeć. Nikt tak jak on nie potrafi odmalować miejsca akcji, nikt tak zręcznie nie wplata sugestywnych szczegółów. Nie sądzę, żebym spokojne tempo jego narracji uważał za zaletę tylko dlatego, że jestem w średnim wieku, gdyż cenię również bardziej współczesne dzieła z tego gatunku beletrystyki. Nie, moim zdaniem trzeba uznać, że opowieść o duchach jest sama w sobie formą nieco staroświecką i wskazana jest w jej przypadku pewna nieśpieszność — chętniej jej słuchamy, gdy narrator zwraca się do nas jako osoba starsza lub umiejscawia wydarzenia „jakoś przed trzydziestu laty”.
Ale odszedłem od tematu. Książka ta zawiera opowieści grozy o duchach i nie tylko, a żeby zachęcić czytelnika, najciekawsze i najwybitniejsze umieściłem na początku. Są to jednocześnie opowiadania najnowsze, ponieważ, co naturalne, Le Fanu z czasem tworzył dzieła coraz lepsze pod względem rozmiaru i treści. Jeśli czytelnikowi przypadną do gustu Testament pana Toby’ego i Duch pani Crowl, co do czego nie mam wątpliwości, przejdzie do wcześniejszych opowiadań i odnajdzie w nich te same walory, tylko nieco przysłonięte manierą lat czterdziestych i pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Mam nadzieję, że po tej lekturze poszuka innych dostępnych dzieł Le Fanu.
Dodam jeszcze tylko, że niniejsze opowiadania zebrałem z niewydawanych już czasopism. Są owocem dość długich poszukiwań, ale jestem pewien, że niektóre anonimowe utwory tego autora umknęły mojej uwadze i jeśli ktoś szczęśliwie trafi na jeden z nich, byłbym wdzięczny, gdyby mnie o tym powiadomił.
M. R. James Dom rektora, Eton, czerwiec 1923 r.
PS Pominąłem trzy opowiadania o podobnym charakterze, tzn.: The Mysterious Lodger (Dublin University Magazine, t. 50), które mimo pewnych znakomitych szczegółów, bardziej przypomina alegorię religijną niż właściwą opowieść o duchach; My Aunt Margaret’s Adventure (ibid. 1864), należące do kategorii, której jestem przeciwnikiem — opowieści o duchach stopniowo zatracającej się w racjonalnym wytłumaczeniu; a także fragment pt. Hyacinth O’Toole, który ukazał się pośmiertnie w Temple Bar (1884).
Opowiadanie opublikowane anonimowo w All the Year Round (1870-1), a potem w całości włączone do opowiadania Laura Mildmay w Chronicles of Golden Friars (1871, t. I), gdzie Le Fanu wkłada je w usta starej opiekunki z północy, pani Jolliffe 1 .
Teraz to jestem stara, ale tamtej nocy, com przyjechała do Applewale House, miałam ino trzynaście roków. W Lexhoe czekał jakiś jednokonny powóz, coby zabrać mnie i mój kuferek do Applewale, gdzie moja ciotka była ochmistrzynią.
Bałam się nieco, jeszcze zanim dotarłam do Lexhoe, a kiedym obaczyła powóz i konia, o niczym tak nie marzyłam, jak żeby znów być z matulą w Hazelden. Wsiadłam cała zapłakana i John Mulbery, stary woźnica, bardzo poćciwy człek, żeby mię kapkę rozweselić, kupił mi parę jabłek w gospodzie Golden Lion i powiedział, że we dworze, w pokoju ciotki czeka na mnie gorące jadło: ciasto z porzeczkami, kotlety i herbata. Zajadałam się jabłkami, a że była cudna, jasna noc, oglądałam sobie widoki za oknem.
To wszytko przez takich dwóch panów z dyliżansu. Powinni się wstydzić, że tak napędzili strachu biednemu, głupiemu dziecku, jakim wtedy byłam. Czasem myślę, że robili sobie ze mnie żarty. Siedzieli obok mnie na dachu i po zmroku, jak wyszedł miesiąc, poczęli mię wypytywać, kędy jadę. No to mówię im, że jadę na służbę do pani Arabelli Crowl w Applewale House koło Lexhoe. A wtenczas jeden z nich powiada: „Ho, ho! To długo tam nie zabawisz!”. Spojrzałam na niego zdziwiona, bom powiedziała mu o swojej pracy tak pewnie, jakbym mówiła co mądrego, a on dodał: „Powiem ci coś, ale pod żadnym pozorem nie powtarzaj tego nikomu. Przyjrzyj się jej, to zobaczysz: panią Crowl opętał diabeł i jest na wpół duchem. Masz Biblię?”. Ja na to: „Tak, proszę pana”, bo wiedziałam, że jest w moim kuferku, tam gdzie ją zapakowała matula. A dzisiaj ta sama Biblia leży w mojej szafie, choć literki są za małe dla moich starych oczu. Jakem mu odpowiadała „Tak, proszę pana”, spojrzałam na niego i zdało mi się, że mruga do swojego towarzysza, ale nie byłam pewna. A on mówi: „W takim razie miej ją zawsze w nocy pod poduszką, będzie cię chronić przed szponami staruszki”. Nie wyobrażacie sobie, jak mię nastraszył tymi słowami! Chciałam dowiedzieć się jeszcze tylu inszych rzeczy o starszej pani, ale mi brakło śmiałości, żeby zapytać, a on i jego towarzysz poczęli gadać o swoich sprawach i jakem już powiedziała, dojechałam do Lexhoe bardzo markotna. Aże mi serce zamarło, jak powóz wjechał w ciemną aleję. Po obu stronach rosły ogromniaste, grube drzewa, prawie że tak stare jak sam dwór, a niektóre z nich takie, że czterech chłopa z rozciągniętymi rękami, dotykając się czubkami palców, ledwo dałoby radę je objąć.
Wychyliłam głowę po szyję za okno i przyglądałam się po raz pierwszy tej wspaniałej budowli, aż nagle stanęliśmy przed nią.
To był wielki, ryglowy dwór z dużymi, czarnymi belkami w kratę. Szczyty, białe jak mleko, świeciły się od miesiąca, a na ścianę padało kilka cieni drzew, takich że wszytkie liście by porachował. W oknie wielkiego holu błyszczały się szybki w kształcie rombów, a od zewnątrz były duże okiennice, takie jak za dawnych czasów. A reszta okien od przodu była założona prętami, bo we dworze mieszkała ino starsza pani z trójką albo czwórką służących i większość pokojów stała pusta.
Serce podeszło mi do gardła, kiedym obaczyła ten wielki dwór przede mną i pomiarkowała, że to koniec podróży i że jestem tak blisko ciotki, której nigdy na oczy nie widziałam, i pani Crowl, której miałam służyć, choć już wtenczas się jej bałam.
Ciotka ucałowała mię w holu i zaprowadziła do swojego pokoju. Była wysoka i chuda, miała bladą twarz, czarne oczy i długie, chude dłonie w czarnych mitenkach. Było jej przeszło pięćdziesiąt roków. Mało mówiła, a jej słowo było rozkazem. Nie mam jej nic do zarzucenia, ale była bardzo surowa i widzi mi się, że jakbym była jej siostrzenicą, a nie bratanicą, toby była dla mnie milsza, ale teraz to już bez znaczenia.
Dziedzicem był pan Chevenix Crowl, wnuk pani Crowl. Przyjeżdżał dwa lub trzy razy w roku, coby sprawdzić, czy służba dobrze się zajmuje starszą panią. Przez cały mój pobyt w Applewale House widziałam go ino dwa razy.
Pani Crowl nie mogła narzekać na opiekę, ale to dlatego, że moja ciotka i Meg Wyvern, pokojówka, miały dobre serce i sumiennie robiły, co do nich należało.
Pani Wyvern — tak moja ciotka nazywała ją w rozmowie ze mną, a sama mówiła do niej „Meg Wyvern” — była grubą, wesołą pięćdziesięciolatką, dość wysoką i dość szeroką. Chodziła powoli i zawsze miała dobry nastrój. Choć nieźle zarabiała, była nieco skąpa i wszytkie swoje alaganckie stroje trzymała pod kluczem, a nosiła głównie czekoladową suknię z diagonalu w czerwone, żółte i zielone grochy i roślinne wzory, która bardzo dobrze się trzymała.
Jak długo byłam w Applewale, niczegom od niej nie dostała, nawet marnego, mosiężnego naparstka. Ale była pogodna, zawsze się śmiała i przy podwieczorku opowiadała tyle ciekawych rzeczy, że hej. A jak widziała, że mi smutno i źle, to podnosiła mię na duchu śmiechem i historyjkami. Zda mi się, że więcej ją lubiłam niźli ciotkę — dzieci tak łacno zjednać sobie żartem czy opowieścią — ale ciotka też była dla mnie bardzo dobra, nie powiem, ino ciut surowa w pewnych sprawach, i cięgiem milczała.
Ciotka zabrała mię do swojej sypialni, cobym troszkę odpoczęła, a sama poszła szykować podwieczorek w swoim pokoju dziennym. Ale naprzód poklepała mię po ramieniu i powiedziała, że urosłam jak na drożdżach i jestem całkiem wysoka jak na mój wiek, po czym spytała się, czy umiem szyć i haftować. Spojrzała mi w twarz i powiedziała, że wyglądam jak mój ociec, to jest jej brat, co to dawno już przeniósł się na tamten świat, i że ma nadzieję, że jestem od niego lepszą chrześcijanką i nie zrobię tego, co on. Pomyślałam sobie, że to bardzo niemiłe słowa jak na pierwsze spotkanie.
Jakem już trochę odpoczęła, weszłam do pokoju dziennego ciotki. Był bardzo wygodny, gdzie nie spojrzeć — wszytko z dębu. W kominku hajcowały się węgle, drwa i torf, wszytko razem, a na stole czekała herbata, gorące ciasto i dymiące mięso. Była tam pani Wyvern, gruba, wesoła i gadatliwa — w godzinę powiedziała więcej jak ciotka przez cały rok.
Po jakimś czasie ciotka poszła na piętro do pani Crowl, a jam została przy stole z panią Wyvern. I mówi do mnie: „Poszła na górę sprawdzić, czy Judith Squailes nie śpi. Judith siedzi z panią Crowl, jak nie ma z nią mnie ani pani Shutters — tak się zwała moja ciotka. — Staruszka jest dość kłopotliwa. Nie można jej spuszczać z oczu, bo wejdzie do kominka albo wyskoczy przez okno, a chodzi bardzo sprawnie jak na swój wiek”. Pytam ją: „Ile ma roków, proszę pani?”, a ona na to: „Osiem miesięcy temu skończyła dziewięćdziesiąt trzy” i śmieje się, i mówi: „I radzę ci dobrze, nie pytaj o nią przy swojej ciotce. Jest jaka jest, musisz się z tym pogodzić, i tyle”. Znów pytam: „A w jaki sposób będę się nią zajmować?”, a ona: „Starszą panią? Cóż.... Dowiesz się od swojej ciotki, pani Shutters. Ale widzi mi się, że będziesz siedzieć w jej pokoju z robótką, pilnować, żeby nie zrobiła sobie krzywdy, pozwalać bawić się jej rzeczami na stole, podawać jej jedzenie i picie, kiedy o to poprosi, i patrzeć, czy wszystko w porządku, i głośno dzwonić, jak będzie sprawiać kłopoty”. Pytam: „A czy jest głucha?”, a pani Wyvern: „Nie, ani ślepa. Nic jej nie umknie, ale do reszty ogłupiała i ma pamięć jak sito. Tak samo ją teraz ciekawią sprawy kraju i opowieści z dworu królewskiego, jak Kopciuszek czy Jaś Pogromca Olbrzymów”. Ja do niej: „A proszę pani, czemu odeszła ta dziewczyna, co służyła przede mną? Ciotka napisała matuli, że ma odejść w tamten piątek”, a ona: „Tak, już jej nie ma”. Pytam się znowu: „Czemu?”, a ona na to: „Pewno pani Shutters nie była z niej zadowolona, tak mi się zdaje, nie wiem. Nie gadaj tyle, twoja ciotka nie znosi gadatliwych dzieci”. Ja jednak znów: „A proszę, niech pani powie, czy starsza pani jest zdrowa?”, a ona: „To nic złego o to zapytać. Ostatnio trochę niedomagała, ale w tym tygodniu jej się poprawiło i pewnie jeszcze dożyje stu lat. Ćśś! Twoja ciotka idzie korytarzem”.
Weszła ciotka i poczęła gadać z panią Wyvern. A że czułam się już nieco swobodniej, to kręciłam się po pokoju i oglądałam różne rzeczy. Na półkach stała piękna, stara porcelana, a na ścianie wisiały obrazy. Były tam też jakieś otwarte drzwi i patrzę, a tam za nimi wisi dziwna, skórzana kurtka z paskami, sprzączkami i rękawami długimi jak drążki baldachimu.
Ni stąd, ni zowąd ciotka pyta dość ostro: „Dziecko, co ty tam robisz? Co tam trzymasz?”. Obróciła się do mnie, kiedy byłam pewna, że ani na mnie baczy. No to odwracam się ze skórzaną kurtką i mówię: „To, proszę pani? Nie wiem, co to”. A wtenczas blada twarz ciotki poczerwieniała, oczy zapłonęły gniewem i widzi mi się, że jakby miała do mnie tylko kilka kroków, toby mi spuściła lanie. A tak ino potrząsła mną, wyrwała mi to ubranie z ręki i powiedziała: „Jak długo będziesz mieszkać pod tym dachem, nie waż się ruszać tego, co nie twoje”. I zawiesiła to coś na kołku w tym pokoju, zatrzasła drzwi i zamkła je na klucz.
Przez cały ten czas pani Wyvern unosiła ręce i kiwała się na krześle, jak zwykła robić, kiedy dostawała napadu śmiechu. A ja miałam łzy w oczach. Pani Wyvern mrugnęła do ciotki i ocierając swoje łzy rozbawienia, powiedziała: „Przecie nie chciała zrobić nic złego. Chodź do mnie, dziecko. To tylko kule dla chromych kaczek i nie zadawaj pytań, jak nie chcesz słyszeć kłamstw. Chodź, usiądź i wypij kufel piwa przed snem”.
Trza wam wiedzieć, że w komnacie pani Crowl, co była na piętrze, koło jej łóżka stało łóżko pani Wyvern, a mój pokój był obok i miałam być zawsze gotowa na wezwanie, jakbym była do czego potrzebna.
Tej nocy i przez część poprzedniego dnia starsza pani miała napad złości. Bywały takie dni, że wybuchała gniewem bez powodu. Czasem nie dawała się ubrać, a inszym razem — rozebrać. Ponoć była z niej drzewiej bardzo urodna dziewczyna. Ale nikt w Applewale nie widział jej w kwiecie wieku. Okrutnie się kochała w strojach i miała suknie z grubego jedwabiu, sztywnego atłasu, aksamitu, koronki i Bóg wie czego jeszcze, dość by otworzyć co najmniej siedem sklepów. A wszytkie jej ubrania były staromodne i dziwaczne, ale warte majątek.
No więc poszłam do łóżka. Przez chwilę leżałam bez snu, bo tyle rzeczy było dla mnie nowych. I pewnie trochę mię też ożywiła ta herbata, bo w domu, to jej raczej nie pijałam, może ino od czasu do czasu w święta czy podobne okazje. Z pokoju obok dochodził głos pani Wyvern i nasłuchiwałam z ręką przy uchu, ale słyszeć pani Crowl to nie słyszałam i myślę, że nie ozwała się ni słowem.
Służący srodze się troskali o starszą panią. Wiedzieli, że jak zemrze, to wszyscy stracą pracę, a była dobrze płatna i lekka.
Dwa razy w tygodniu przychodził doktór, coby ją zbadać, i możecie mi wierzyć, że wszytkie jego polecenia żeśmy wypełniali co do joty. Jedno było zawsze to samo — nie lza było jej denerwować ani ganić, a za to mieliśmy jej pobłażać i we wszytkim dogadzać.
Tak więc tej nocy spała w ubraniach, a na drugi dzień nie ozwała się ni słowem, a ja od rana do wieczora siedziałam w swoim pokoju przy robótce i zeszłam ino na obiad.
Straszniem chciała obaczyć albo chociaż usłyszeć panią Crowl, ale równie dobrze mogłaby być w Londynie.
Po obiedzie ciotka kazała mi pójść na spacer na godzinę. Cieszyłam się, kiedy wróciłam, bo drzewa były takie wielkie, a cała posiadłość taka mroczna i odludna, a dzień pochmurny, a ja całkiem sama i cały czas myślałam o domu i zalewałam się łzami. Kiedym siedziała tego wieczora w moim pokoju przy świecach, drzwi do komnaty pani Crowl, z którą siedziała ciotka, były otwarte i wtenczas po raz pierwszy usłyszałam głos, który, jak mi się zdaje, należał do starszej pani.
To był dziwny dźwięk, sama nie wiem, czy więcej przypominał głos dzikiego źwierza czy ptaka, a przy tym miał w sobie coś z beczenia i był strasznie cichy.
Skupiałam się, jak mogłam, coby uchwycić jak najwięcej, alem nie zrozumiała ni słowa. Ciotka odpowiedziała: „Nieczysty duch nie może nikogo skrzywdzić bez przyzwolenia Pana”. Wtenczas ten dziwny głos z łóżka znów coś powiedział i też nic nie zrozumiałam. A ciotka znów odpowiada: „A niech sobie stroją miny i mówią, co chcą. Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam? 2 ”.
Calutki czas wsłuchiwałam się z uchem wystawionym do drzwi, ze wstrzymanym oddechem, ale z komnaty starszej pani nie dobiegło więcej nijakie słowo ani dźwięk. Kiedy jakieś dwadzieścia minut później oglądałam przy stoliku obrazki w starych Bajkach Ezopa, zdałam sobie sprawę, że coś się rusza w drzwiach. Patrzę, a tam twarz ciotki i jej uniesiona dłoń. Szepcze: „Ćśś!” i podchodzi do mnie na palcach, a potem mówi półgłosem: „Dzięki Bogu, w końcu usnęła. Siedź cicho, dopóki nie wrócę. Idę na dół zrobić sobie herbaty. Wrócę za moment z panią Wyvern — będzie spać w komnacie starszej pani — i wtedy będziesz mogła zejść na dół i Judith da ci kolację w moim pokoju”. I poszła sobie.
Dalej oglądałam obrazki w książce, a co jakiś czas nasłuchiwałam, ale nic nie było słychać, ani szelestu. Zaczęłam szeptać do obrazków i gadać do siebie, żeby poczuć się spokojniej w tym dużym pokoju, bo powoli ogarniał mię strach.
Aż na ostatek wstałam i poczęłam kręcić się po pokoju i oglądać to i tamto, coby zająć czym myśli, no wiecie, jak to jest. I skończyło się tak, że poszłam zajrzeć do sypialni pani Crowl.
To była wspaniała komnata z wielkim łożem z baldachimem, które miało jedwabne zasłony w kwiaty, dokładnie zaciągnięte ze wszytkich stron, a takie wysokie, że sięgały sufitu i opadały na podłogę. Stało tam największe zwierciadło, jakiem w życiu widziała, i było strasznie jasno — naliczyłam dwadzieścia dwie woskowe świece, wszytkie zapalone. Takie miała widzimisię i nikt nie śmiał jej odmówić.
Nasłuchiwałam w drzwiach i rozglądałam się ze zdumieniem po sypialni. Kiedym pomiarkowała, że nie słychać ani szelestu i że zasłony ani drgną, zebrałam się na odwagę i weszłam do środka na paluszkach, po czym znów przeleciałam oczami po pokoju. Potem przejrzałam się w wielkim lustrze, a w końcu przychodzi mi do głowy myśl: „Czemu nie miałabym rzucić okiem na starszą panią w łóżku?”.
Okrutnie chciałam obaczyć panią Crowl — żebyście wiedzieli, jak bardzo, tobyście mię wzięli za wariatkę — i pomyślałam sobie, że jak nie zerknę na nią teraz, to druga taka okazja może się nie nadarzyć przez wiele dni.
No więc, moi drodzy, podeszłam do zasuniętych zasłon z boku łóżka i prawie stchórzyłam. Ale wzięłam się w garść i wsunęłam między grube zasłony palec, a potem całą dłoń. Zaczekałam chwilę, ale było cicho jak na smętarzu. Tedy lekko odchylam zasłonę i oto moim oczom ukazuje się słynna pani Crowl z Applewale House, wyciągnięta na łóżku jak dama namalowana na nagrobku w kościele w Lexhoe. Leży tam cała wystrojona, jak nie z tego świata: atłas, jedwab i koronki, szkarłatne, zielone, złote... rety, cóż to za widok! Na głowie ma wielką, upudrowaną perukę, wysoką jak połowa jej samej, i rany boskie, czy można sobie wyobrazić bardziej pomarszczone ciało? I to stare, sflaczałe gardło, całe białe od pudru, ten róż na policzkach, te brwi z mysich skórek, co to jej przyklejała pani Wyvern... I leży tak, wspaniała i sztywna, w jedwabnych, haftowanych pończochach i butach na obcasach wysokich jak kręgle, dobry Boże! A nos ma krzywy i chudy i przez uchylone powieki widać białka. Często stawała tak wystrojona przed lustrem, z wachlarzem w dłoni i pachnącym bukietem w staniku, i chichotała, i śliniła się. Jej małe, pomarszczone ręce leżały prosto przy bokach, i w życiu nie widziałam takich długich, obciętych w szpic paznokci. Możeż to być, że takie pazury były dawniej modne wśród szlachetnych pań?
Myślę, że i was by przeraził ten widok. Nie mogłam puścić zasłony ani choćby drgnąć czy oderwać od niej wzroku i serce mi zamarło. Aż tu nagle otwiera oczy, unosi się, obraca, opuszcza nogi na podłogę i słyszę stuknięcie dwóch wysokich obcasów. I staje przede mną, wpija we mnie te swoje wielkie, zimne oczy, pomarszczone usta układa w złośliwy uśmiech, i pokazuje długi rząd sztucznych zębów.
Zwłoki są czymś naturalnym, a to była najpotworniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam. Wyciąga do mnie rozcapierzone palce, garbata od starości, i mówi: „Ty mała diablico! Czemuś powiedziała, że zabiłam tego chłopaka? Załaskoczę cię na śmierć!”.
Żebym ino mogła zebrać myśli, tobym się odwróciła i zemkła. Ale nie mogłam oderwać od niej spojrzenia i cofałam się tak prędko, jak tylko byłam w stanie. A ona zbliża się, postukując obcasami, jak jaka lalka na sznurkach, i sięga mi palcami do gardła, i cały czas robi językiem jakiś świszczący dźwięk.
Dalej cofam się najszybciej, jak potrafię. Już tylko kilka cali dzieliło jej palce od mojego gardła i czułam, że jak mię dotknie, to oszaleję.
Doszłam tak do kąta i nuż wrzeszczeć, jakby mię mordowano, aż tu nagle ciotka w drzwiach krzyczy i starsza pani się odwraca. No to obracam się i dalej biec ile sił w nogach przez mój pokój i tylnymi schodami na parter.
Mówię wam, darłam się wniebogłosy, kiedy wpadłam do pokoju ciotki. Pani Wyvern uśmiała się po pachy, jakem opowiedziała jej, co się stało. Ale spoważniała, kiedy usłyszała słowa starszej pani. „Powtórz to” — mówi. No to powtarzam: „Ty mała diablico! Czemuś powiedziała, że zabiłam tego chłopaka? Załaskoczę cię na śmierć!”. Pyta się: „A powiedziałaś, że zabiła chłopaka?”, a ja na to: „Nie, proszę pani”.
Po tym, co się stało, kiedy ciotki ani pani Wyvern nie było przy pani Crowl, zawsze towarzyszyła mi Judith. Prędzej bym wyskoczyła przez okno, niźli została z nią sama w jednym pokoju.
Jednego razu, o ile dobrze pamiętam, jakiś tydzień później, jakem była sama z panią Wyvern, opowiedziała mi o pani Crowl coś, czegom dotąd nie wiedziała.
Kiedy była jeszcze młoda i bardzo urodna, dobre siedemdziesiąt lat wcześniej, wyszła za pana Crowla, dziedzica Applewale, co był wdowcem i miał syna, któremu było dziewięć roków.
A ten syn jak wyszedł jednego ranka na dwór, to już nigdy nie było o nim nijakich wieści. Nikt nie wiedział, kędy się wypuścił. Za dużo miał swobody — z rana wybywał z dworu i włóczył się gdzieś cały dzień: czasem szedł do chaty leśniczego, gdzie jadł śniadanie, a potem do parku łowieckiego, a czasem nad jezioro, kąpał się w nim i cały dzień łowił ryby albo pływał łódką, a do domu wracał niekiedy i pod sam wieczór. No więc nikt nie wiedział, co się z nim stało, ale znaleźli jego kapelusz nad jeziorem pod głogiem, co po dziś dzień tam rośnie, i pomiarkowali, że utonął, jak się kąpał. I spadkobiercą Applewale został syn dziedzica z drugiego małżeństwa, z tą panią Crowl, co tak strasznie długo żyła. To jego syn, czyli wnuk starszej pani, pan Chevenix Crowl, był dziedzicem majątku, jakem przyjechała do Applewale.
Dawniej dużo się o tym gadało, ale to na długo przed tym, jak moja ciotka wstąpiła na służbę. Krążyły plotki, że pani Crowl wie o losie pasierba więcej, niż chce przyznać. I że owinęła sobie męża wokół palca kłamstwami i pochlebstwami. A że chłopaka więcej nie widziano, to z czasem ta historia poszła w niepamięć.
A teraz opowiem wam o czymś, com obaczyła na własne oczy.
Nie dalej jak sześć miesięcy odkąd przyjechałam do dworu, zimą, starsza pani zapadła na swoją ostatnią chorobę.
Doktór bał się, że może dostać napadu szału, tak jak piętnaście lat wcześniej, dlatego po wielokroć zakładali jej kaftan bezpieczeństwa, a była to właśnie ta skórzana kurtka, którą widziałam w schowku w pokoju ciotki.
Ale nie był potrzebny. Marniała i gasła, coraz słabsza, dość spokojnie, a dwa dni przed śmiercią poczęła bełkotać, a czasem wrzeszczeć, jakby zbój przystawił jej nóż do gardła. Wychodziła z łóżka, ale że nie miała siły iść czy choćby stać, to padała na podłogę z wyciągniętymi przed się starymi, pomarszczonymi rękami i wrzeszczała, coby się nad nią zlitować.
Domyślacie się, żem nie wchodziła już wtenczas do jej komnaty. Dygotałam w łóżku ze strachu, słysząc, jak drze się i szamocze na podłodze, i krzyczy takie rzeczy, że aż ciarki chodzą po plecach.
Moja ciotka, pani Wyvern, Judith Squailes i jedna kobieta z Lexhoe nie odchodziły od niej ani na chwilę. Na ostatek choroba się nagle zaostrzyła i do cna ją wyczerpała.
Był przy niej jegomość (pastor) i modlił się za nią, ale było już na to za późno. Pewnie dobrze robił, ale wszyscy wiedzieli, że to na nic. Tak więc w końcu przeniesła się na tamten świat i było po wszytkim. Ubrali ją, złożyli do trumny i napisali do pana Chevenixa, coby przyjechał. Ale ten był we Francji i minęło tyle czasu, że jegomość i doktór zgodzili się, że nie lza dłużej zwlekać. Na pogrzebie byli tylko oni dwaj, moja ciotka i reszta służby z Applewale, w tym ja. Tak więc starsza pani spoczęła w krypcie kościoła w Lexhoe, a my mieszkaliśmy we dworze dalej i czekaliśmy, aż przyjedzie dziedzic, podziękuje nam za służbę i wypłaci wedle uznania odprawę.
Po śmierci starszej pani spałam dwa pokoje dalej od jej sypialni i oto co się stało w noc przed przyjazdem pana Chevenixa do Applewale:
Mój nowy pokój był przestronny i kwadratowy, pokryty dębową boazerią, ale nieurządzony, jeśli nie liczyć paru mebli takich jak łóżko bez zasłon, krzesło i stolik, które w tak wielkim pomieszczeniu wyglądały śmiesznie. Postawili też u mnie pod ścianą wielkie lustro, w którym starsza pani przeglądała się za życia i podziwiała od stóp do głów. Wynieśli je z jej komnaty, bo nie było już tam potrzebne i jeno zawadzało — domyślacie się, że jak położyli ją w trumnie, to zaszło mnóstwo zmian w jej pokojach.
Tamtego dnia nadeszła wiadomość, że na drugi dzień w Applewale zjawi się dziedzic. Nie było mi smutno, bom wiedziała, że odeśle mię do domu, do matuli. Przeciwnie, strasznie się cieszyłam, a od myślenia o wszytkich, których znów obaczę: mojej siostrze Janet, naszym kotku, sroczce, psie Trimmerze i całej reszcie, byłam tak podniecona, że nie mogłam zasnąć, i zegar wybił północ, a ja leżałam zupełnie przytomna, plecami do drzwi, w gęstym mroku.
Dochodził kwadrans po północy, kiedym obaczyła światło na ścianie naprzeciw mnie, jakby za plecami coś się zajęło ogniem, a na belkach sufitu i dębowej boazerii zaczęły tańcować cienie łóżka, krzesła i mojego szlafroka, co wisiał na ścianie. Myślałam, że to pożar, i spojrzałam przez ramię.
A tu moim oczom ukazuje się, dobry Boże, postać kubek w kubek jak starsza pani — martwe ciało wystrojone w jej atłasowe i aksamitne szaty, ze sztucznym uśmiechem, oczami wielkimi jak spodki i szatańską twarzą. I unosi się wokół niej jakieś chwiejne, czerwone światło, jakby jej suknia u stóp płonęła. Idzie prosto do mnie, a stare, pomarszczone dłonie ma zakrzywione, jakby chciała mię rozszarpać. Nie byłam w stanie się ruszyć, ale ona przeszła obok i poczułam zimny powiew. Staje pod ścianą we wnęce, którą ciotka zwała „alkową” i gdzie było niegdyś paradne łoże, przed jakimiś szeroko otwartymi drzwiami i szuka tam czego po omacku. Nigdym wcześniej nie widziała tych drzwi. Odwraca się do mnie jak na osi i szczerzy zęby w uśmiechu, aż tu nagle w pokoju robi się ciemno, a ja stoję po drugiej stronie łóżka. Nie wiem, skąd się tam wzięłam. Wtenczas dopiero wróciła mi mowa i jak nie zacznę krzyczeć i biec korytarzem! Niemal wyważyłam drzwi do pokoju pani Wyvern i tak ją wystraszyłam, że mało zawału nie dostała.
Domyślacie się, że nie zmrużyłam tej nocy oka. A ledwo się trochę rozwidniło, pognałam ile sił w nogach do ciotki.
Nie wyśmiała mię ani nie zbeształa, tak jak się spodziewałam. Trzymała mię za rękę i cały czas wpatrywała mi się uważnie w twarz, a potem powiedziała, żebym się nie bała, i pyta: „Czy ta zjawa miała w ręce klucz?”. Szukam w pamięci i odpowiadam: „Tak, duży klucz z dziwnym, mosiężnym uchwytem”. A ona puszcza moją rękę i mówi: „Zaczekaj”, otwiera szafkę i wyciąga z niej klucz. I pokazuje mi go, patrzy mi w oczy z przerażeniem i pyta: „Tak wyglądał?”, a ja na to bez wahania: „To był on”. Obraca go w dłoni i dopytuje się: „Na pewno?”, a ja mówię: „Jako żywo” i aż słabo mi się zrobiło na jego widok. Ciotka powiedziała w zamyśleniu: „To mi wystarczy” i zamkła klucz nazad w szafce, i dodała: „Przed dwunastą przyjadzie dziedzic. Musisz mu to wszystko opowiedzieć”. Zastanowiła się chwilę i powiedziała: „Przypuszczam, że wkrótce stąd odejdę, więc najlepiej będzie, jak pojedziesz dziś po południu do domu, a potem spróbuję znaleźć ci pracę gdzieś indziej”.
Nie muszę chyba mówić, że jak to usłyszałam, nie posiadałam się z radości.
Ciotka spakowała moje rzeczy i trzy funty, które zarobiłam, i potem tego dnia do Applewale przyjechał pan Crowł, przystojny mężczyzna koło trzydziestki. Widziałam go po raz drugi, ale dotąd nie zamieniłam z nim ni słowa.
Ciotka rozprawiała z nim w swoim pokoju, nie wiem o czym. Trochę się go bałam, bo tam w Lexhoe był strasznie ważną osobą, i nie śmiałam pokazywać mu się na oczy bez wezwania. Powiedział, uśmiechając się: „Co takiego zobaczyłaś, dziecko? Musiało ci się to przyśnić, bo przecież wiesz, że upiory i czary nie istnieją. Ale cokolwiek to było, usiądź i opowiedz nam wszystko od początku do końca”.
Kiedym skończyła, przez chwilę się zastanawiał, a potem powiedział do ciotki: „Wiem, co to za miejsce. Za czasów sir Olivera kulawy Wyndel powiedział mi, że w tej wnęce są drzwi, po lewej, właśnie tam, gdzie w śnie dziewczynki stała moja babcia. Kiedy mi to powiedział, miał przeszło osiemdziesiąt lat, a ja byłem jeszcze dzieckiem. Od tamtej pory minęło dwadzieścia lat. Dawno temu, zanim w Komnacie Arrasowej postawiono żelazną szafę, trzymano tam zastawę i klejnoty. Powiedział mi, że klucz ma mosiężny uchwyt. A pani mówi, że ten klucz znaleziono na dnie kufra, w którym babcia trzymała stare wachlarze. Nie byłoby dziwne, gdybyśmy znaleźli tam jakieś zapomniane łyżki czy diamenty? Chodź z nami, dziecko, pokażesz nam, gdzie dokładnie jest to miejsce”.
Bardzo tego nie chciałam. Kiedym przestąpiła próg tego strasznego pokoju, serce podeszło mi do gardła i mocno ściskałam rękę ciotki. Pokazałam im, jak pani Crowl podeszła do mnie, przeszła koło łóżka, w którym miejscu stanęła i gdzie, jak mi się zdawało, były drzwi.
Pod ścianą stała tam stara, pusta szafa, a jak ją odsunęli, to rzeczywiście był zarys drzwi w boazerii. Dziurka od klucza była zaczopowana kawałkiem drewna, wygładzonym równo z resztą, a szczeliny na brzegach zatkane kitem koloru dębu, dlatego żeby nie zawiasy, widoczne nieco po odsunięciu szafy, to nikomu nie przyszłoby do głowy, że są tam jakieś drzwi. Dziedzic krzyknął „Ha!” z dziwnym uśmiechem na twarzy i mówi: „To na pewno one”. W parę minut udało się wybić kawałek drewna z dziurki przy pomocy małego dłuta i młotka. Klucz pasował. Dziedzic przekręcił go mocno, zamek zazgrzytał przeciągle i pan Crowl otwarł drzwi.
Wewnątrz były drugie drzwi, mocniejsze od tamtych, ale nie było w nich już zamków, tedy bez przeszkód się otwarły. Pokój za nimi był wąski i miał ściany i sufit z cegieł. W środku było ciemno choć oko wykol, więc nie widzieliśmy, co tam jest.
Ciotka zapaliła świecę i dała dziedzicowi, a ten uniósł ją i wszedł do środka. Stała na palcach, próbując obaczyć co przez jego ramię, a jam nie widziała niczego. Nagle dziedzic cofa się i krzyczy: „Boże! A to co?”, i woła do ciotki: „Niech mi pani da pogrzebacz, szybko!”. Ciotka biegiem do kominka, a wtenczas ja zaglądam do środka zza jego pleców i w głębi, w rogu, na skrzyni widzę przycupniętą małpę albo zdartą z czegoś lub kogoś skórę, albo najbardziej pomarszczoną, zasuszoną staruszkę, jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi. Ciotka wkłada mu do ręki pogrzebacz, a jednocześnie zagląda mu przez ramię i jak obaczyła tę szkaradę, tak krzyczy: „Święci pańscy! Niech pan uważa, jeszcze się panu co stanie. Niech pan wyjdzie i zamknie drzwi!”. Ale dziedzic zamiast tego ostrożnie zrobił krok naprzód z pogrzebaczem wyciągniętym przed się niby szpada i jak nie pchnie tego czegoś, aż runęło na ziemię, głowa i cała reszta, i zmieniło się w kupkę kości i popiołu wielkości kapelusza.
To były kości dziecka. Cała reszta rozsypała się w proch od dotknięcia. Przez chwilę milczeli, a dziedzic obrócił czaszkę na podłodze. Choć byłam jeszcze ino dzieckiem, zdawało mi się, że wiem, co sobie myślą. W końcu dziedzic mówi: „Martwy kot!” i wychodzi, zdmuchuje świecę i zamyka drzwi. „Pani Shutters, przyjdziemy tu kiedy indziej i wtedy obejrzymy te półki. Najpierw muszę z panią porozmawiać o czymś innym. Mówi pani, że dziewczynka wraca do domu. Dostała już zapłatę, ale chciałbym jej jeszcze coś podarować”, i poklepał mnie po ramieniu.
I dał mi złotego funta, a godzinę później wyruszyłam do Lexhoe, a stamtąd dyliżansem do domu, i nie posiadałam się z radości, że wracam do matuli. A pani Crowl z Applewale, chwała Bogu, nigdy więcej nie pokazała mi się ani nie przyśniła. Ale jakem już była dorosła, ciotka spędziła ze mną dzień i noc w Littleham i powiedziała, że jak Bóg na niebie to był ten biedny chłopiec, co zaginął tak dawno temu. Ta podła kobieta zamkła go w miejscu, gdzie nikt nie słyszał jego krzyków, modlitw ni uderzeń, żeby umarł, a jego kapelusz ktoś położył nad jeziorem, coby wszyscy myśleli, że utonął. Ubrania rozleciały się w pył od dotknięcia, ale ostało się parę guzików z gagatu, nóż z zielonym trzonkiem i kilka pensów, które biedny chłopiec miał pewno w kieszeni, jak zwabiła go w tę pułapkę i ostatni raz w życiu widział światło. A pan Crowl znalazł w papierach ogłoszenie wydrukowane po jego zaginięciu, kiedy dawny dziedzic sądził, że chłopak mógł uciec albo zostać porwany przez Cyganów, i pisało tam, że miał przy sobie nóż o zielonym trzonku i że jego guziki były z oszlifowanego gagatu. I to już wszytko, co mam do powiedzenia o starej pani Crowl z Applewale House.
Opowiadanie opublikowane anonimowo w Temple Bar (1868, t. 22). Le Fanu najwyraźniej pisał je równocześnie z powieścią The Wyvern Mystery (1868-9) i występujący tam stary dziedzic jest bardzo podobny do pana Toby’ego.
Wielu, którzy mieli w zwyczaju podróżować starą drogą z Yorku do Londynu w czasach dyliżansów, pamięta zapewne, jak jadąc do stolicy, dajmy na to w jesienne popołudnie, mijali leżący około trzech mil na południe od miasteczka Applebury i półtorej mili przed starą gospodą Angel duży, ryglowy dwór — stary, zrujnowany i odbarwiony od deszczu i słońca, z szerokimi oknami, całymi roziskrzonymi od wieczornego słońca, odbijającego się od malutkich szybek w kształcie rombów, wyraźnie widoczny na tle rosnących gęsto starych wiązów. Do jego progu wiedzie szeroka aleja, z obu stron wysadzana dwoma dostojnymi rzędami, tu i ówdzie przerzedzonymi, tych ciemnych, starych i olbrzymich drzew, teraz zarośnięta niczym cmentarz trawą i chwastami i gdzieniegdzie przecięta wiatrołomem.
Podróżny spoglądający w tę ciemną, pozbawioną życia aleję z dachu dyliżansu, jak sam często robię, może dostrzec tyle oznak opuszczenia i upadku — kępki trawy wyrastające ze szczelin w schodach i wokół okien, kominy bez dymu, nad którymi krążą kawki, brak ludzi i jakichkolwiek śladów ich obecności — że natychmiast wyciąga wniosek, iż nikt w tej posiadłości nie mieszka i o nią nie dba. Ów stary dwór nazywa się Gylingden Hall. Po chwili posiadłość przesłaniają wysokie żywopłoty i stare wiązy, a mniej więcej ćwierć mili dalej zobaczyć można skrytą wśród ponurych drzew ruinę małej, saskiej kaplicy, w której od niepamiętnych czasów chowani byli członkowie rodu Marstonów, dzielącej los ich wyludnionego i zaniedbanego gniazda.
Atmosferę opuszczenia otaczającą Gylingden Hall pogłębia jeszcze ponury charakter majestatycznej, położonej na uboczu doliny Gylingden, odludnej niczym zaklęta puszcza, gdzie wrony wracają do swoich siedlisk w koronach drzew, a jelenie snujące się pod ich gałęziami zdają się wciąż dzierżyć pierwotną i niepodzielną władzę.
Ostatnimi czasy zaniedbano naprawy dworu. Tu i ówdzie dach był dziurawy i nie uszczelniono go w porę, by powstrzymać większe szkody. W bocznej ścianie, wystawionej na działanie wichur, które pędzą doliną niczym potok korytem, nie ma ani jednego całego okna, a okiennice tylko częściowo zatrzymują deszcz. Sufity i ściany są pokryte grzybem i zielonymi plamami od wilgoci. Tu i ówdzie od wody kapiącej z sufitu butwieje podłoga. Wedle słów konduktora dyliżansu, w burzowe noce aż ze starego mostu w Gryston słychać trzaskanie dworskich drzwi oraz wycie i łkanie wiatru po jego pustych korytarzach.
Jakoś przed siedemdziesięciu laty zmarł stary dziedzic Gylingden, pan Toby Marston, słynący w tych stronach z ogarów, gościnności i złych nawyków. Wyświadczył niejedną przysługę i stoczył wiele pojedynków; rozdawał ludziom pieniądze i batożył ich; niektórzy go błogosławili, wielu zaś przeklinało; i zostawił po sobie sporo długów i obciążeń majątku ziemskiego, napawających grozą jego dwóch synów, których nie zajmowały interesy czy rachunki i którzy nigdy nie przypuszczali, póki ten niecny, hojny i skory do przekleństw szlachcic nie umarł, jak niewiele brakowało, by przywiódł rodzinę do bankructwa.
Spotkali się w Gylingden Hall. Mieli testament, prawników do jego objaśniania i wyczerpujące informacje o zobowiązaniach, z którymi zostawił ich nieboszczyk. Postanowienia testamentu natychmiast stały się powodem zaciętego, wieloletniego sporu braci.
Mieli oni różne charaktery, ale pod jednym ważnym względem byli podobni zarówno do siebie, jak i do zmarłego ojca. Nigdy nie wchodzili w zatarg na pół gwizdka i żeby postawić na swoim, byli zdolni do wszystkiego.
Scroope Marston, starszy i bardziej niebezpieczny z nich dwóch, nigdy nie był ulubieńcem dziedzica. Nie przepadał za łowami i wiejskimi rozrywkami, brakowało mu krzepy i zdecydowanie nie był przystojny. Dziedzic miał mu to wszystko za złe. Zaś młodzieniec, który go nie szanował i dochodząc do wieku męskiego, wyrósł ze strachu przed jego przemocą, odwzajemniał jego uczucia. Tym sposobem niechęć złośliwego ojca przerodziła się w istną nienawiść. Nieraz życzył sobie, żeby ten cholerny, garbaty łajdak Scroope, co tylko by chłeptał soczek z jabłek, nie wchodził w drogę lepszym od siebie, mając na myśli swego młodszego syna, Charlesa. A gdy był podpity, mówił rzeczy, których nawet jego starzy i młodzi towarzysze, którzy polowali z jego ogarami, pili jego porto i byli w stanie znieść pewną dozę okrucieństwa, słuchali z niesmakiem.
Scoope Marston miał nieco wadliwą budowę ciała i — co często idzie z tym w parze — szczupłą, ziemistą twarz, przenikliwe, czarne oczy oraz czarne, proste włosy.
— Nie jestem ojcem tej koślawej poczwary. Nie ja go do diabła spłodziłem! Prędzej nazwę synem te szczypce — wrzeszczał stary dziedzic, robiąc aluzję do długich, patykowatych członków syna. — Charlie jest prawdziwym mężczyzną, a to jakiś małpiszon. Ma podły charakter, niczego nie umie, brak mu męstwa i nie ma w sobie nic z Marstonów.
A gdy trochę wypił, przysięgał, że „ten ciemny dziwoląg nigdy nie zasiądzie u szczytu tego stołu i nie będzie odstraszać ludzi od Gylingden Hall swoim cholernym, kościstym pyskiem!”.
To „Przystojny Charlie” miał odziedziczyć majątek. Wiedział, do czego służy koń, nie stronił od butelki i wszystkie dziewczyny wprost za nim szalały. Był Marstonem w każdym calu z ponad sześciu stóp swojego wzrostu.
Ale i z nim zdarzyło się dziedzicowi parę razy posprzeczać. Ojciec nie żałował nikomu bata, tak jak i ostrych słów, a gdy żadna z tych broni się nie nadawała, nie wahał się, jak mawiano, „grzmotnąć człowieka knykciami”. Jednak Przystojny Charlie uważał, że w pewnym wieku te kary cielesne muszą się skończyć, i jednego wieczoru, gdy porto lało się strumieniami, uczynił pewną aluzję do Marion Hayward, młynarzówny, co z jakiegoś powodu nie spodobało się ojcu. „Zalany w pestkę” dziedzic, który lepiej sobie radził z pięściarstwem niż panowaniem nad sobą, ku zdumieniu wszystkich obecnych wymierzył cios w Przystojnego Charliego. Młodzieniec sprawnie odrzucił głowę do tyłu i jedyną szkodą była roztrzaskana o podłogę karafka. Ale dziedzic nie ochłonął jeszcze z gniewu i wypadł z krzesła. Przystojny Charlie również się poderwał, nie mając zamiaru pozwolić, by ojciec go bił. Pijany pan Lilbourne chciał ich pogodzić, ale upadł jak długi na podłogę i skaleczył sobie ucho o odłamki szkła. Przystojny Charlie otwartą dłonią zatrzymał pięść, którą posłał w jego kierunku dziedzic, i chwyciwszy go za fular, rzucił nim o ścianę. Ponoć nigdy jeszcze dziedzic nie był tak czerwony i nie miał tak wybałuszonych oczu. A Przystojny Charlie przyparł jego obie ręce mocno do ściany.
— No już, dobrze... Nie wygaduj więcej takich bzdur, to nie będę musiał spuszczać ci lania — wychrypiał dziedzic. — Nieźle sobie poradziłeś z tym ciosem, prawda, panowie? No już, Charlie, chłopcze, podaj dłoń i wracajmy do stołu.
Taki był koniec tego starcia. I wydaje mi się, że wtedy dziedzic po raz ostatni w życiu podniósł rękę na Przystojnego Charliego.
Ale te czasy już minęły. Toby Marston był teraz sztywny i leżał dość spokojnie pod baldachimem potężnego jesionu w saskiej ruinie, gdzie tak wielu członków starego rodu Marstonów obróciło się w proch i odeszło w niepamięć. Spłowiałe buty z cholewami, skórzane spodnie do kolan, kapelusz trójgraniasty, który wciąż jeszcze nosili w owych czasach starzy szlachcice, jak również znana wszystkim czerwona kamizelka sięgająca poniżej bioder i gniewna, przypominająca pysk mopsa twarz starego dziedzica, były już tylko obrazem w pamięci potomnych. A dwaj bracia, między którymi zasiał ziarno zaciekłej waśni, w nowych, jeszcze połyskujących, żałobnych ubraniach dyskutowali teraz zacięcie, siedząc naprzeciw siebie przy stole w wielkim salonie dębowym, w którym tak często rozbrzmiewały dawniej żarty, nieprzyzwoite śpiewki, przekleństwa i śmiech wesołych sąsiadów, których stary dziedzic Gylingden Hall z upodobaniem tam gromadził.
Wychowani w Gylingden Hall młodzieńcy nie mieli w zwyczaju trzymać języka na wodzy ani wzdragać się przed przejściem w razie konieczności do rękoczynów. Żadnego z nich nie było na pogrzebie. Ojciec umarł nagle. Odprowadzono go do łóżka, wesołego i drażliwego od porto i ponczu, a rano był już martwy — głowa zwisała z boku łóżka, a twarz była bardzo ciemna i spuchnięta.