Dziesięć kroków od Calehm - Zofia Mossakowska - E-Book

Dziesięć kroków od Calehm E-Book

Zofia Mossakowska

0,0

Beschreibung

Związek Dagram i Joachima zawisł na włosku po tym, jak kobieta odkryła romans męża z własną siostrą. Małżonkowie dostają jednak od losu szansę na nowe życie - Joachim jest architektem i ma zaprojektować budynek w dalekim, tajemniczym mieście. Po przeprowadzce do Calehm on rzuca się w wir pracy, a ona zacieśnia znajomość z Arletą, kochanką miejscowego przywódcy, która zrobiła zakład z Aniołem Stróżem. Im bardziej kobiety odsłaniają się przed sobą, tym mocniej odczuwają mistyczne oddziaływanie miasta. Doskonała lektura dla miłośników magicznych literackich światów i czytelników zainteresowanych złożonością kobiecej duszy. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 361

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Zofia Mossakowska

Dziesięć kroków od Calehm

 

Saga

Dziesięć kroków od Calehm

 

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Copyright © 2008, 2022 Zofia Mossakowska i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728291801 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

- Jak się miewasz? – pyta starsza planeta młodszą przy okazji

spotkania na orbicie – Wszystko u ciebie w porządku?

- Niestety nie. Mam homo sapiens – wzdycha młodsza.

- Och, nie martw się – odpowiada starsza planeta. – To minie.

 

Kiedy przybyliśmy do Calehm, wydało mi się ono prawie zwyczajnym miastem. Przyjechaliśmy pociągiem, dość nietypowo w czasach podróży samochodem, które mają to do siebie, że szyldami ze zmniejszającą się liczbą kilometrów przygotowują jadącego na spotkanie z nowym miejscem. Jednak tamtego jesiennego dnia nie zastanawiałam się nad tym szczegółem. Nie czułam podniecenia podczas podróży, dotarło ono do mnie dopiero później, z sykiem zatrzymującego się pociągu, w chwili zdejmowania z półki dwóch czy trzech walizek, dopinania futra, sprawdzania torebki i poszukiwania rękawiczek. Fala odgłosów wielkomiejskiego dworca wprowadziła mnie w urlopowy nastrój, jakbym przyjechała odpocząć gdzieś w starej Europie, w której każde miejsce można dotrzeć tak ekstrawaganckim środkiem transportu jakim jest pociąg.

Wysiadając na błyszczącą posadzkę dworca byłam rozluźniona. Wydawał się zbyt ruchliwy i pełen zgiełku, bym mogła pojąć różnicę między nim a wszystkimi innymi dworcami świata. Zresztą, czy rzeczywiście mogłam to wtedy pojąć? Tak wielu ludzi przybywało wówczas do Calehm, ludzi przypadkowych, na krótki czas zatrzymanych w środku drogi, przejazdem w tym niezwykłym miejscu, bez szans na zawarcie przyjaźni. Przyjaźni albo związku głębokiego zależenia, który trudno stworzyć w czasie krótszym niż wiele systematycznie mijających dni. Mnie się to w każdym razie nie udało, pomimo bagażu doświadczeń i treningów w obserwacji. Ja, wtajemniczona w różnicowanie, interpretacje i opinie, nie przeczuwałam wtedy niczego. Jednak nie mogło być inaczej. Zrozumiałam to zresztą dużo później: nikt nie zrozumie Calehm, jeśli ono samo nie daruje tu mu takiej szansy.

Na peronie rozejrzeliśmy się z ciekawością turystów. Joachim sprawdził ilość bagaży, automatycznie wskazując palcem na trzymaną przeze mnie podręczną kosmetyczkę, jakby zamiast niej policzył moją osobę. Podświadomie rozglądaliśmy się za kimś, kto odebrałby nas z peronu jak na lotniskach krajów, w których spędzaliśmy urlopy, odnajdując się dzięki transparentom z naszym nazwiskiem. Jednak tu, o czym wiedzieliśmy od początku, nikogo takiego być nie mogło. Wrzuciliśmy więc walizki na transportowy wózek i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Po kilkunastu minutach, zapakowani do przestronnej taksówki, opuściliśmy dworzec. Pozostawił w nas być może wspomnienie podwyższonego tętna i szczególnego rozmachu, jednak, zbyt zajęci sobą, nie poświęciliśmy mu wtedy należnej uwagi. Także mijane ulice miasta wzbudziły w nas zainteresowanie turystów, zatem utrwalaliśmy w mózgu obrazy jak zdjęcia na digitalnym aparacie, z których lepsze zostaną wydrukowane, a mniej ciekawe wykasowane bez żalu.

Teraz wiem, że nie doceniliśmy dnia pierwszego powitania. Umknęło nam najważniejsze, jak nieuważnym rodzicom pierwsze słowa jedynego dziecka. Czasami – i wcale nie bez bólu - śmieję się z tamtej ślamazarności własnej percepcji. Także była winna temu, że wszystko nie zaczęło wydarzać się wcześniej.

 

Przyjechaliśmy do Calehm z wielu powodów. Joachim często nazywał wszystko „nowym początkiem” - jakby jakikolwiek początek rzeczywiście mógłby okazać się nowy. Przede wszystki przywieźliśmy tu z sobą nasze rozbite małżeństwo, które postanowiliśmy posklejać w jakimś dowolnym, byle innym od poprzedniego miejscu. Po minionych miesiącach, podczas których ważyły się losy naszego związku i przeplatały kolejne pomysły, podjęliśmy decyzję, że jednak się nie rozstaniemy, nie rozjedziemy się w przeciwne strony świata albo podejmiemy jakieś inne radykalne kroki. Pozornie pogodzeni, porzuciliśmy myśli o podróżach do Afryki na ratunek ginącym szympansom, do Indii, by zamiast sobie poświęcać się innym. Odnajęliśmy mieszkanie, wraz z wyposażeniem, zachowując jedynie strych, a na nim kilkanaście kartonów osobistych rzeczy. Niektóre z nich miały pewną wartość, do innych byliśmy przywiązani. Był czas, że nazywałam je „skarbami”, a mimo już po zamknięciu drzwi na strych nie pamiętałam, które z nich rzeczywiście były ważne. Wszystko wydawało mi się pozbawione znaczenia, wraz z mieszkaniem, które symbolicznie miało być naszym prawdziwym domem – z wypełnioną dobrą aurą sypialnią, gościnną kuchnią z drewnianym stołem, salonem z kominkiem, jasno oświetlonym kroytatrzem oraz dwoma dziecinnymi pokojami, które do końca pozostały puste.

Bezpośrednią przyczyną naszego wyjazdu była jednak praca Joachima. Zaproponowano mu posadę w Calehm, co oboje uznaliśmy za coś niemal fatalistycznego. Propozycja przyszła jak na zawołanie akurat w najbardziej krytycznym okresie, gdy, stojąc na na rozdrożu wielu dróg, podejmowała już decyzję o rozwodzie i wyrzuceniu w zapomnienie odmężowskiego drugiego nazwiska. Nic jednak nie odbywało się gwałtownie; spustoszenia, które dokonały się w nas obojgu, przyjęły formę niewymuszonego, zimnego spokoju i wydawało się, że nic nas nie dziwi, a tym bardziej nie wyprowadza z równowagi. Uznaliśmy się za dość rozsądnych, by po przybytych burzach wspólnie wypracować kontretne plany logicznego rozwiązania sytuacji. Czasem myślę, że właśnie owa spokojna determinacja narzuciła nam poprawność postępowania, aczkolwiek grzebiąc głębiej, sądzę, że po prostu zabrakło nam pomysłów. Nawet w Calehm nie oczekiwaliśmy wówczas jakichś nowych, szczególnie interesujących impulsów do życia. Powiedziałabym raczej, że skorzystaliśmy z nadarzającej się okazji. Chcieliśmy jakoś zagospodarować sobie czas.

Teraz nasza ówczesna nieświadomość wydaje mi się niemal zabawna. Nie mieliśmy pojęcia o tym, co naprawdę nas czeka.

 

Taksówka wiozła nas przez szerokie ulice, wśród rozbuchanych wieżowców ze szkła i stali. Wysokie tak, że przez okna samochodu nie mogliśmy dojrzeć górnych pięter, budynki nie pozwoliły zdominować się wszechobecnym reklamom. Pomyślałam wtedy, że pierwszy raz jestem świadkiem zachowania proporcji na korzyść fasady, która zamiast służyć za tło, sama w sobie pozostaje dziełem sztuki. Pochwyciłam spojrzenie Joachima. Choć zachwycone, było przygaszały pokorą i narastającym niepokojem. Oto potwierdzały się słowa, które dziesiątki razy powtarzano nam wcześniej: Calehm to raj dla artystów. Teraz, w obliczu architektonicznego przepychu miasta, Joachim powątpiewał we własne twórcze możliwości.

To, dlaczego zaproponowano pracę właśnie jemu, było dość niejasne. Joachim nie znał ani bogatego zleceniodawcy, który zamówił projekt systemu magazynów, ani nikogo ze środowiska budowlanego z Calehm. Samo miasto było mu oczywiście znane – jak każdemu z branży. Odwiedził je kilkakrotnie z okazji służbowych konferencji, przeczytał każdy artykuł na jego temat, sławiący architektoniczny przepych w fachowych pismach. Jakże mógłby odmówić? Nawet abstrahując od naszej rodzinnej sytuacji, dotychczas specjalizujący się w ekskluzywnych projektach Joachim chętnie zamienił je na wymyślanie magazynów dla Calehm, gdzie nawet skromna budowla przewyższała prestiżem katedry innych miast. Widziałam jego tremę i tłumione lękiem nadzieje. Zapamiętałam też reakcje jego kolegów-architeków. Ich źle skrywaną zazdrość łagodziło jedynie współczucie z powodu jego małżeńskich kłopotów. Odpuścili mu sądząc, że to przede mną ucieka do Calehm. Potem jednak, dowiedziawszy się, że mnie ze sobą zabiera, poczuli się tak oszukani, by prawie się z nim nie pożegnać. Tylko jeden z nich złożył nam zgryźliwe życzenia: odmiany losu na jeszcze lepszy.

 

Myślałam o tym, gdy taksówka zatrzymała się przed wysokim budynkiem. Był gładki i jak cała reszta nieprzystępny. Odpowiadał dokładnie moim wyobrażeniom o calehmskich domach. Mówiono o nich, że przypominają tylko pozornie podobne do siebie kostki gigantycznego domina. Stanęłam pod wyniosłą fasadą mojego przyszłego domu, na znak uczciwych zamiarów podałam Joachimowi dłoń w rękawiczce. Nie byliśmy jedynymi potarmoszonymi przez los ludźmi na tym świecie. Im wszystkim, patrząc nasz przyszły dom, pożyczyłam w duchu podobnej do naszej szansy na odmianę. Niech będzie równie gładka i luksusowa jak nasza.

 

Jednak myliłam się. Zbyt szybko okazało się, że nasza kosmetycznie bezproblemowa przeprowadzka i tak nie mogła niczemu zaradzić. Pojąwszy to nie zmartwiłam się; raczej poczułam ulgę, jakbym oczekiwała ostatecznej klauzury jako dowodu, że ucieczka jako taka nie istnieje, ze stoma walizami czy z jedną, z zapasem dobrej czy też poprawnej woli, aptekarsko wyważonym optymizmem. Zobaczyłam zapowiedź obrazu nas dwojga: bezradnych, ale pogodzonych z losem. Pocieszających się wzajemnie.

Nie udało się, ale przynajmniej próbowaliśmy.

To dobrze, że próbowaliśmy. Jeśli dziś istnieje we mnie jakieś wspomnienie niebezpieczeństwa, dotyczy ono jedynie mojego postrzegania Calehm. Jeszcze teraz czuję nieprzyjemny dreszcz na myśl o tym, że mogłam ominąć. Nie przyjechać tu, nie odpowiedzieć na jego zew, nie poznać, nie przynależeć. Nie wpisać się w calehmską geometrię.

 

Joachim powiedział kiedyś, że geometria to nadanie kształtu doskonałego. Nie potrafiłam się z nim zgodzić. Upierałam się, że idealne kształty w naturze nie istnieją, że nawet planety nie doskonale okrągłe. Jednak on, architekt i fanatyk geometrii, był przeciwnego zdania. Oglądana z góry Ziemia jest idealnie okrągła – mówił – ona i wszystkie inne planety. Te nieznaczne wypustki, które powołują jej odchylenie od promienia kuli, są tylko zwykłymi zabrudzeniami powstałymi przez miliony lat. Wystarczyłoby wypolerować Ziemię, zdrapać z niej tę warstewkę zanieczyszczeń, a znów stanie się idealna. Poza tym, co może wydawać się śmieszne, nawet my, ludzie, zaburzamy, swoimi mikroskopijnymi wymiarami geometryczną równość promienia Ziemi. My też burzymy jej doskonałość.

Z wszystkich – fanatycznych lub nie - teorii Joachima tylko ta jedna została mi w pamięci: mit pierwotnie gładkiej Ziemi, na której uformowały się wypustki zaburzające jej doskonałość.

 

...

 

Choć prawie nie zabrałam ze sobą bagażu, przeprowadzka do Calehm okazała się największą z wszystkich, które przeżyłam. Przypominała wyprowadzkę z rodzinnego domu – kiedyś mojego, potem domu Skorpionów. Wtedy jednak opuszczałam toksycznego ojca, a teraz, z mężczyzną, którego sama sobie wybrałam, zmieniałam jedynie miejsce pobytu. My tylko ratowaliśmy nasz związek.

Joachim pozostawiał za sobą miłość do innej kobiety. Widziałam poświęcenie, z jakim krył przede mną blizny, następstwa zerwania. Wiem na pewno, że cierpiał, choć robił to w samotności duszy. Mnie jego zdrada przestała mnie interesować już w szpitalu, w którym wylądowałam z jej powodu. Spędziłam tam kilka miesięcy, podczas których myśli o niewierności Joachima, początkowo obsesyjne, wyparowały mi z głowy równie skutecznie, jak wcześniej doprowadziły ją do wrzenia. Po szpitalu, czyli już na wolności - „wolność” była moim ulubionym określeniem czasu, który nastąpił później – całkowicie wykasowałam z siebie romans Joachima. Nie szukałam już ani informacji o jego przebiegu, ani tym bardziej o finale. Nie wiedziałam nawet, kto go zakończył – on, czy jego kochanka. Zabroniłam, by mi o tym opowiadał, co usiłował już podczas wizyt w klinice, wbrew zakazom lekarzy, roztrzęsiony i pełen wstydu. Do dziś nie wiem, czy czuł się tak, bo jeszcze mnie kochał. Bo kto wie, może miał jeszcze inne, jakieś równie trudne powody.

Pomagał mi, gdy po wyjściu ze szpitala spędziłam kilka miesięcy w domu. Usiłowałam wtedy pracować w poradni kierowanej przez przyjaciela ze studiów, lecz moje zajęcie, wcześniej prawdziwa pasja, teraz wydawało mi się bezsensowne. To Joachim powiedział mi o kościelnej organizacji charytatywnej. Dołączyłam do niej, choć bez poczucia posłannictwa, ale ponieważ do niedawna sama byłam w potrzebie. Próbowałam więc nieść ulgę innym, co z perspektywy wspominam to jako dobry czas. Byłam użyteczna, do tego w nadmiarze ludzkich trosk mogłam odsuwać w cień swoje własne. I prawie uwierzyłam, że odnalazłam powołanie - wśród ścian zabytkowego kościoła, u boku proboszcza tak bardzo zajętego losem bliźnich, że spóźniał się na nabożeństwa. Pracowaliśmy w przykościelnej noclegowni i garkuchni dla bezdomnych, a ja zułam się, jakbym wróciła w dawne czasy, kiedy żyła jeszcze moja mama.

Nie zdążyłam się tam rozgościć. Akurat gdy na początku lata planowaliśmy z proboszczem ferie dla samotnych matek z dziećmi, Joachim poprosił mnie o rozmowę. Był tak podniecony, że zaczęłam podejrzewać odrodzenie się z popiołów jego niefortunnej miłości. Usiedliśmy do stołu jak para lojalnych partnerów; zamówiwszy chińskie jedzenie i wparci butelką białego wina, rozpoczęliśmy pertraktacje. To wtedy Joachim powiedział mi o Calehm. Był skoncentrowany i zarazem niespokojny, jakby od mojej decyzji zależało stukrotnie więcej niż tylko jego zawodowa kariera. Tłumaczył mi szczegóły otrzymanej oferty pracy w Calehm, w napięciu mieszając je z informacjami o mieście. Oczywiście powtórzył znany mit: Calehm to miejsca dla wybrańców. Rozumiałam jego podniecenie, jednak mniej lęk przed moją odmową. Naprawdę sądził, że zaprzepaszczę jego życiową szansę?

Dotarł do sedna sprawy, gdy w butelki Chablis zaświeciło dno. Wtedy wprost poprosił o zgodę, jakbym była jego zwierzchniczką. Sam nie wypił ani kropli, co wydało mi się zabawne, jak zwykle komuś, kto sam jest trzeźwy. Siedział naprzeciwko, wyprostowany na krześle, starannie ubrany, przed porządnie odstawionym talerzem i szklanką wody bez gazu. Choć bardzo się starał, nadal emanował tym niedawno nabytym lękiem przede mną. Także dlatego chciało się głupio chichotać. Właściwie cały mój nastrój był odwrotnością nastroju Joachima, tak jak moje nakrycie było przeciwieństwem jego strony stołu. Kolacją usiłowałam jeść pałeczkami, bo bawiło mnie chwytanie ziarenek ryżu. Nie panowałam przy tym nad sosami, czego świadectwem były plamy na obrusie.

Napatrzywszy się na nasz wspólny stół, zaczęłam się przyglądać naszemu mieszkaniu. Jak zza mgły przypomniałam sobie, jak bardzo je kiedyś kochałam. Zastąpiło mi przecież dawny dom, odbicie szczęśliwego, choć krótkiego dzieciństwa. Miałam tu ukochane meble, przedmioty, zawsze przybywało ich przy okazjach kolejnych urodzin i imienin. Patrzyłam na te nasze rzeczy - piękne, wartościowe, czasem zabawne albo symboliczne. Przesunęłam wzrokiem po obrazach, oknach i regale z książkami. Jak zawsze, kiedy miałam kłopot, wplątałam się oczami w plątaninę wzorów na dywanie – centralną plamę kolorów w naszym domu. W wypróbowany sposób ruszyłam wzrokiem po jednym z meandrów, jak mrówka zapędzona do labiryntu. Trochę sosu poleciało też na dywan. Patrząc na tę plamę pojęłam, że już wcale nie chcę niczego czyścić. Oddawać dywan do pralni chemicznej, nawet odkurzać.

- Dagmar? – zapytał Joachim.

Uśmiechnęłam się. Zaglądając w jego ciemne, niespokojne oczy, wiedziałam już, że jest mi obojętne, czy pozostanę z nim w tym czy w jakimkolwiek innym mieszkaniu. Oraz, czy w ogóle z nim zostanę.

- Oczywiście, że możemy przeprowadzić się do Calehm! – powiedziałam po przyjacielsku. – Pojedźmy tam, jeśli to dla ciebie ważne.

 

...

 

W nowym apartamencie nie było żadnych progów. Podłogę stanowiły ciasno ułożone płyty w dużym rozmiarach, optycznie powiększając i tak rozległy apartament. Nie było dywanów i Dagmar nie mogła już bawić się w uciekanie wzrokiem między wzory na tkaninie. Zaniepokoiło ją to, gdyż jej autorska zabawa jak rysowanie kół mandali zawsze sprawdzała się w przepędzaniu jej złych myśli. Stworzyła zatem nową odmianę gry, w której planszą rozgrywek stała się całość podłogi, a nici w strukturze granitu ścieżką do wędrowania. Zaczęła wydreptywać je bosymi stopami jak tropiciel śladów, podczas picia porannej kawy albo popołudniowej herbaty. Nie podnosząc oczu, przemierzała po omacku mieszkanie, rzadko natrafiając na meble i zawracając dopiero po dotarciu do ściany. Już wkrótce nowy wariant gry uznała za ciekawszy od dawnej zabawy z dywanem.

Nowe mieszkanie było prawie puste. Nie przypominało w niczym jej poprzedniego, muzeum mebli i bibelotów, które przy pewnej dozie kiczu dawały poczucie przytulności. Chłód nowego miejsca wynikał też jednak z braku zainteresowania Dagmar, która jakby zostawiła je samemu sobie. Formuła tymczasowości bardzo jej odpowiadała. Zwalniając samą siebie z wstawienia mebli i sprzętów niż te, które już w nim były, zadowoliła się wypakowaniem walizek do ściennych szaf. Nie przeszkadzało jej, że apartament sprawia wrażenia niezamieszkałego, dość, że był efektowny. Nawet według oceny Joachima, nowe mieszkanie spełniało wszelkie warunki ekstrawaganckiego, sterylnego luksusu, który w bogatym świecie polega na nieposiadaniu niczego.

 

Pierwszego wieczoru wyszli z Joachimem obejrzeć dom od zewnątrz. Przypominał wielką, lśniącą szachownicę. Przednia ściana była w całości przeszklona, a jednolita przestrzeń wielkich od podłogi do sufitu okien gładka i pozbawiona dodatkowych elementów. Dagmar doliczyła się tylko niewielu wertykalnych żaluzji, w dobrej symetrii, jakby dom zaplanowany był centralnie. Zasłony były tu najwyraźniej niepotrzebne, ponieważ niepożądane spojrzenia odbijały się od nowoczesnego przeszklenia okien. Joachim wytłumaczył jej działanie szkła: sprawiało, że obrazy widziane przez nie od zewnątrz są niewyraźne i zmatowione jak w chińskim teatrze cieni. Jako architekt był zafascynowany możliwościami szkła, które jednak było zbyt drogie, by mógł zastosować je w którymkolwiek z dotychczasowych projektów. Słuchając Joachima, Dagmar porzuciła zamiar zawieszenia żaluzji choćby tylko w łazience. Z ulicy zatem nie mógł jej rozpoznać… Nawet tego, czy jest naga.

Kiedy tak spacerowali, dom, mimo nadmiaru świateł, wydawał się pusty. Choć wypatrywali śladów życia za jego ostentacyjnie przeszkloną frontową ścianą, nie dostrzegli w budynku nikogo. Zdziwieni, zapamiętali ten fakt każde na własne potrzeby. Rozmawiając zdawkowo o czym innym, wrócili ze spaceru jak para dobrych kumpli. Naprawdę jednak zastanawiali się, nowu każde po swojemu, nad pierwszą nocą w budynku pustym jak niczym statek widmo. Myśl o tym, że mogą być jedynymi lokatorami, miała w sobie coś uwodzącego.

 

Poczucie całkowitego odizolowania od świata pozostało w Dagmar. Często o tym myślała, zwłaszcza zamykając się w swojej nowej łazience. Było to jej ulubione pomieszczenie i najchętniej spędzałaby tu całe godziny. Było ogromne i gładkie, kamienne jak futurystyczna jaskinia. Jedynym wykroczeniem przeciwko ascetycznej gładkości był miedziane rury, poprowadzone, nie wiedzieć czemu, po powierzchni ścian. Patrząc na ich konstrukcją i kurki ze staromodnymi pokrętłami, Dagmar dojrzała w nich ekspozycję wypatroszonych aort i żył. Nazwała ją „Popatrz, jak jest u mnie w środku” i usiłowała wyobrazić sobie człowieka, który ją wymyślił.

- To był syn mojego przyjaciela – wyjaśniła Arlena.

Nie minęło jeszcze dwadzieścia minut od chwili, w której zaskoczona Dagmar otworzyła drzwi wejściowe przed swym pierwszym i nieoczekiwanym gościem.

- Słucham?

- Ten, który zaaranżował wnętrze. Z pewnością wkrótce go poznasz.

 

...

 

Arlenę poznałam kilka miesięcy wcześniej, na jakimś przyjęciu zorganizowanym nie pamiętam już przez kogo. Była niemal wyzywająco znudzona i dość arogancka, choć nie w sposób zamierzej prowokacji czy intrygowania swoją osobą. Raczej miała problemy z opanowaniem irytycję otoczeniem, któremu - nieproszona – okazywała, jak bardzo się jej nie podoba. Tamtego wieczoru także i ja żałowałam czasu traconego na nudne przyjęcie. Jednak, choć dzieliłam jej uczucia, manifestowany przez nią negatywizm był mi całkowicie obcy. Pomyślałam o tym, gdy przypadkiem skrzyżowały się nasze spojrzenia. I natychmiast się zawstydziłam, czując, że odczytała moje niewypowiedziane, niegrzeczne pytanie: „Nie jesteś przypadkiem za stara, żeby tak podniecać się jednym nieudanym przyjęciem?”.

Rzeczywiście była sporo starsza ode mnie - dziesięć, może dwanaście lat. Wyglądała jednak doskonale, w stylu kobiet pięknych, rasowych oraz przede wszystkim świadomych swojej klasy. Była szczupła, jeśli nie chuda, co z radością skrytykowałaby każda z jej okrąglejszych rówieśniczek, którym dodatkowe kilogramy wynagradza gładkość cery. Skóra Arleny była niemal przejrzysta i wysuszona, jednak mnie i to się w niej spodobało, jako dowód szlachetnego przemijania lat. Arlena była opalona, miała pastelowy makijaż oczu i ostrą, prawie bordową pomadkę na ustach. Jej odważnie ostrzyżone blond włosy układały się w krótkiego jeża na czubku głowy, dłuższymi kosmykami spływając wzdłuż szyi. Miała na sobie fenomenalną suknię w kolorze brudnego piasku, pozornie prostą, a w rzeczywistości po mistrzowsku wyczarowaną z materiału imitującego samodział i z całą pewnością kosztującą majątek.

Przyglądałam się jej ukradkiem. Nie wiedzieć czemu, poczułam się jak kiedyś w konfrontacji ze śliczną Edytą. Nawet jeśli od tamtego czasu minęła cała wieczność, a ja przestałam być ciotkowatą, źle ubraną kobietą w swojej pierwszej trudnej ciąży, w obliczu fascynującej Arleny ukłuł mnie dawny żal.

- Mam na imię Arlena – Podała mi jeden z dwóch kieliszków szampana, które sama przyniosła.

Zdziwiło mnie, że ktoś taki jak ona nie czeka na kelnera. Bardziej jednak zdziwił mnie ton, którym się do mnie, nieznajomej, zwracała. Był nazbyt swojski i zwyczajny, jakbym była kimś w rodzaju portierki albo sprzedawczyni, zagadywanej wtedy, gdy zabraknie lepszych obiektów. Nie patrzyła na mnie, była zajęta lustrowaniem sali. Kiedy zatrzymała wzrok na Joachimie, pomyślałam, że nawet gdyby – i to mimo niedogodnej różnicy wieku – zechciała rzucić mu się na szyję, wcale by mnie tym nie oburzyła.

- Dziękuję – powiedziałam, przejmując od niej kieliszek. – Ja mam na imię Dagmar.

Okazało się, że fałszywie ją oceniłam. Jej sposób przyglądania się mojemu mężowi nie wyrażał zainteresowania, przeciwnie. Taksowała go mniej więcej jak konia na wybiegu, a lekceważenie w jej oczach stopniowo ustępowało miejsca niechęci.

- Miło mi – rzuciła lekko, nie przestając oglądać sobie Joachima.

On też to zauważył. Nawet jeśli dotąd posyłał w naszą stronę tylko krótkie, kontrolne spojrzenia, teraz ta towarzysząca mi, obca kobieta wyraźnie go zaniepokoiła. Widziałam, jak zaplątuje się w prowadzonej w wianuszku obcych osób rozmowie. Dostrzegła to też Arlena, która oderwała od niego wzrok, jakby dowiedziała się wszystkiego, co było jej potrzebne.

- To twój mąż, prawda? - Tylko dla porządku nadała słowom formę pytającą.

- Owszem. A co z pani mężem?

Zacisnęła na chwilę powieki, potem uśmiechnęła się, lekko i bez pretensji. Ewidentnie nie była kimś, kto pozwala się onieśmielić.

- Nie mam męża. Kiedyś rzeczywiście byłam mężatką, ale na szczęście nie trwało to długo – odparła swobodnie. - Małżeństwa należą do tych błędów, przed którymi rzadko komu udaje się obronić.

Rozczarowała mnie banalnością słów. Pomyślałam, że zwiodła mnie jej niecodzienna aura. I że spodziewając się zbyt dużo, pochopnie ją oceniłam.

- Poza tym powinnyśmy mówić sobie na ty – oświadczyła z małym uśmiechem, przyczajonym w kącikach ust.

Nie wiem, czy chodziło właśnie o ten uśmiech, ale w jakiś sposób udało się jej mnie rozbroić.

- Chętnie - odpowiedziałam natychmiast, po czym stuknęłyśmy się kieliszkami.

 

Nie szukałam już innego towarzystwa. Popijałyśmy z Arleną szampana, gawędziłyśmy o czymś i nic znaczącego się między nami działo. Spotkanie dwóch kobiet, powtarzałam sobie. A mimo to byłam sobą zdziwiona. Od dawna nie czułam się z nikim tak dobrze.

- Czym się zajmujesz, Dagmar?

Wydawała mi się tak niezwykła, że trudno mi było odrywać od niej wzrok.

- Logopedią – uśmiechnęłam się do niej. – Tak ładnie nazywa się mój zawód.

- Och. – W jej głosie zabrzmiało zaskoczenie, którego nie zrozumiałam.

Przez chwilę przyglądała mi się dziwnie badawczym wzrokiem.

- Leczysz wypowiadanie słów… - powiedziała. - Podobno słowa mają ścisły związek z duszą. Znasz się też na sposobie mówienia dusz?

Dopiero teraz, zupełnie jakby ktoś klepnął mnie w policzek, dotarł do mnie smutek błądzący po jej oczach. Uświadomiłam sobie, że musiał być tam od początku, jedynie ja pomyliłam sygnały. Za co nie mogłam się obwiniać - Arlena była tak dokładnie zapakowana w urodę, klasę i wyniosłość, w swój wycyzelowany, zewnętrzny wizerunek. Dlatego tak późno ją pojęłam. Jak owad, który w zamieszaniu skrzydeł rozpoznaje swojego jedynego towarzysza stada.

- Ja osobiście nie – odpowiedziałam, starając się brzmieć dostatecznie uprzejmie. - Ale znam kogoś, kto jest w tym dobry.

Po ustach Arleny przebiegł ledwie dostrzegalny skurcz. Już wiedziała, że jestem nią rozczarowana, śmiesznie zła z powodu nieuzasadnionych oczekiwań. A ja… Tak, czułam się zawiedziona, tym bardziej, że mimo krótkiego czasu irracjonalnie już cieszyłam się na bliższą znajomość. I to wbrew swojej ostrożnej naturze, przeciwnej szybkim sympatiom.

- To terapeuta – wyjaśniłam odważnie, usiłując odnowić neutralność towarzyskiej konwersacji. - Wiem, że pomógł już wielu ludziom.

Wiedziałam, że wykręcam się jak dzieciak, który zamiast klocków dostał książkę o zasadach ortografii.

- Mam przy sobie jego telefon i…

Zostałam za to ukarana.

- Nie interesują mnie terapeuci – odpowiedziała Arlena.

Jej ton był wyniosły i kategoryczny, prawie nieprzyjemy. Mimo to sprowokował mnie do przekory.

- Przepraszam... Wydawało mi się, że właśnie o to chciałaś zapytać?

- Nie.

Jeszcze raz zacisnęła powieki.

- W takim razie przepraszam. Musiałam cię źle zrozumieć.

Czekałam, aż powtórzy swój tik. Zdążyłam zauważyć, że mniej lub bardziej świadomie Arlena za jego pomocą znika na krótko ze świata. Chciał o nim zapomnieć czy przelotnie znaleźć się w jakimś innym? Jak mogła myśleć, że nikt postronny tego nie zauważa? Jej smutek był świetnie maskowany, tak jak rezygnacja. Zmuszona do nazwania jej stanu, postawiłabym laicką diagnozę: brak zainteresowania życiem.

Nie wiem czemu, ale podjęłam ostatnią próbę:

- Jednak jeśli mogę ci jakoś pomóc...

Arlena uprzejmie uniosła w górę kąciki ust. Namiastka uśmiechu nie przepędziła jednak znudzenia z jej twarzy.

- Mogłybyśmy po prostu porozmawiać - powiedziałam. – W tym może potrafię być pożyteczna.

Uniosła teatralnie brwi:

- A znasz się na tym lepiej niż inni?

- Tak mi się przynajmniej wydaje – odpowiedziałam, starając się brzmieć pogodnie.

Pokręciła głową. Uznałam, że moja udawana pewność siebie także okrutnie ją nudzi.

- Jak mniej więcej każdemu – odparła. – Przynajmniej połowie ludzi na tej sali.

Idąc za jej wzrokiem, rozejrzałam się dookoła. Przyjęcie osiągnęło punkt kulminacyjny i rozmowy stały się głośniejsze od muzyki w tle. Otaczało nas około trzydziestu osób, część siedziała na fotelach i kanapie, a inni raczyli się przekąskami ze stołu.

- Każdy uważa, że na wszystkim się zna – powiedziała sucho Arlena.

Intuicja, a właściwie całe moje doświadczenie podpowiadało mi, co przede mną odgrywa. Nie drobiazg, nie mały, przelotny dramacik. Arlena z jakiegoś powodu mnie testowała, sprawdzała, czym mogę się przysłużyć. A ja ugryzłam przynętę. Umiejętnie sprowokowana, zdecydowałam się zrobić coś, czego dotychczas unikałam jak ognia: powołać się na własne przeżycia.

- Mówię tak, bo sama kiedyś zwariowałam i nawet wylądowałam w szpitalu – oświadczyłam. - Włożyłam dużo pracy, aby móc stamtąd powrócić i wiele się nauczyłam. Dlatego sądzę, że w rozmowach o złych stanach duszy jestem lepsza od innych.

Mój wysiłek na nic się nie zdał. Arlena pomilczała przez chwilę, potem zaczęła szukać czegoś ponad moją głową.

- Może i masz rację – stwierdziła w końcu, całkowicie obojętnie. – Tyle tylko, że ja jestem tu gościem. Nawet tu nie mieszkam.

Wkrótce potem ktoś nas rozdzielił, jacyś ludzie pojawili się z nowymi kieliszkami, a Joachim zdołał wyrwać się z zaklętego kręgu zawodowych rozmówców. Kiedy przyłączył się do nas, Arlena zniknęła mi z oczu. Szukałam jej później, pod koniec przyjęcia i nawet podczas wydawania płaszczy, ale nie udało mi się ponownie jej spotkać. Walcząc z rozczarowaniem, wróciłam z Joachimem do domu. Z myślą, że nigdy już jej nie zobaczę, pogodziłam się dopiero po wielu tygodniach.

 

...

 

Naturalnie, że zdziwiłam się, gdy niespodziewanie się pojawiła. W tej innej scenerii, wiele miesięcy po naszym pierwszym, jak mi się wydawało przypadkowym, spotkaniu. Nie poznałam jej w pierwszej chwili, ale nie dlatego, że w nowym miejscu nie spodziewałam się nikogo znajomego. Stało się tak głównie z powodu jej wyglądu. Gdy, spodziewając się Joachima, otworzyłam drzwi, ujrzałam w nich dziwną postać w matowym, przeciwdeszczowego ubraniu. Wydała mi się dość złowroga, by odruchowo zatrzasnąć drzwi.

Moja niegościnność nie speszyła osoby na korytarzu. Zawiadomiła mnie o tym monotonnym, choć nie pozbawionym zniecierpliwienia sygnałem domowego gongu. Usiłując zachować spokój, przyglądałam się intruzowi przez wąską szparę judasza. Działał jak calehmskie okna, zatem mogłam robić to bezkarnie. Patrzyłam na upartego intruza, który nie odchodził, z minuty na minutę odbierając mi pewność siebie.

W końcu postać za drzwiami zdecydowała się na akt łaski. Kiedy pozbyła się gumowego kaptura, ocknęłam się z zainscenizowanego przez nią napięcia. Rozpoznałam Arlenę – ta sama charakterystyczna fryzura, wyrazisty makijaż oraz, ponieważ głęboko zapadł mi w pamięci, ten sam obojętny uśmiech. Otworzyłam drzwi, aby gestem zaprosić ją do środka. Wyciągnięcie ręki wydało mi się głupie, a znałyśmy się zbyt mało, by padać sobie w ramiona. Pozostało mi więc pasywnie oczekiwać na to, co powie, zjawiając się u mnie niczym duch. Odnajdując w mieszkaniu, którego adresu nie dostał ode mnie jeszcze żaden z moich bliskich.

- Witaj w Calehm, Dagmar – powiedziała, wkładając mi w dłonie dwie grube świece w kolorze zmatowionej miedzi.

Patrzyła mi w oczy w sposób, którym natychmiast poczułam się zagrożona. Było zbyt wcześnie, bym mogła domyślić się choćby części prawdy o naszym drugim spotkaniu. O jego przyczynach i spodziewanym dalszym ciągu. O zakresie spraw, które czekały mnie w przyszłości. Sądzę jednak, że wówczas nie wiedziała tego sama Arlena. Na razie witała mnie tylko w Calehm, w mieszkaniu, które znała je lepiej ode mnie. Wiedziała, że w przeciwieństwie do niej jestem tu bezlitośnie sama. Obca. Zarówno tamtego dnia jak i miesiące później.

 

Skierowałyśmy się do salonu. Arlena szła przodem, w gumowym płaszczu, z którego, śledząc ją krok w krok, spływały strużki deszczu. Za nią ja, z grubymi świecami po jednej w każdej ręce. Podeszła do okna i, odwrócona do mnie plecami, zastygła przed oświetloną panoramą Calehm. Pomyślałam, że jeśli ktoś ogląda ją w tej chwili z zewnątrz, przez te dziwne okna uzna jej zamazaną sylwetkę za rzeźbę albo jakąś roślinę.

- Tu, w Calehm, nieczęsto pada deszcz. A taki jak dziś prawie się nie zdarza – powiedziała z namysłem.

Kiwnęłam głową, choć odwrócona ode mnie nie mogła tego zauważyć.

- Wiem, ktoś mówił o tym Joachimowi – powiedziałam do jej pleców. - Specjalnie wybrałaś taki wieczór, by zjawić się u mnie w dramatycznej scenerii?

Odwróciła się z małym uśmiechem.

- Może?

Zacisnęła na kilka sekund powieki, a ja przypomniałam sobie o tym jej przyzwyczajeniu. Jednocześnie wysupłałam z pamięci ją samą na przyjęciu, niezwykłą wśród zwyczajnych ludzi, w sukni w kolorze... Tak – granitu. Wtedy skojarzyła mi się z piaskiem. Jednak teraz, po tygodniach spędzonych w Calehm, wiedziałam już, że barwy Arleny są odcieniami miasta. Mojego domu, mieszkania. Miałam ją przed oczami, pasowała tu, jakby była częścią przestrzeni. Gdyby nie rozpięty czarny płaszcz i bordowa szminka, stopiłaby się w jedno z tłem bladej ściany.

- Może zdejmiesz ten płaszcz?

Zgodziła się skinieniem głowy. Pozbyła mokrego okrycia, które położyła obok siebie na podłodze. Zrobiła to prawie ostentacyjnie, jakby przypominała mi, że jest moim gościem.

- Czy mogę może zaproponować ci coś do picia? Albo do zjedzenia?

Skinęła głową.

- Szampana z imbirem.

Zaniepokoiłam się i zaczęłam niemądrze przepraszać.

- Sorry, ja… Nie sądzę, bym miała coś takiego.

Odwróciła się obcesowo i, nie czekając na mnie, poszła w stronę kuchni.

-Masz. I szampana, i imbir, droga Dagmar.

 

W odruchu dziecinnego protestu pozostałam na miejscu. Obserwowałam ją z daleka, gdy rozsuwała drzwi do spiżarni, małego pomieszczenia graniczącego z kuchnią. Jak dotąd, jeszcze z niego nie korzystałam, przytłoczona ilością szafek w kuchni. Wiedziałam tylko to, że jest wyposażone w agregat chłodniczy, utrzymujący odpowiednią temperaturę dla win. Powiedziano mi, że to niezbędne w Calehm, gdzie z reguły niczego nie przechowuje się w piwnicy.

- Podaj mi imbir – ponagliła mnie Arlena. Była zajęta otwieraniem zapieczętowanego kartonu, zawierającego, jak się okazało, sześć butelek szampana. - Jest w szufladzie z przyprawami.

Pomyślałam, że powinnam była wcześniej zauważyć ten karton w prawie pustym pomieszczeniu, które Joachim dopiero zamierzał zagospodarować. Posłusznie weszłam do kuchni i zajęłam się przeglądaniem przypraw w szufladzie. W przeciwieństwie do spiżarni była mi znajoma. Zawierała firmowo zapakowane zioła, które uznałam za część wyposażenia. Znalazłam odpowiednią fiolkę, po zdarciu opakowania powietrze wypełnił zapach imbiru.

- Nie to – rzuciła Arlena, nie spoglądając nawet w moją stronę – otwórz pudełko z imbirem w kawałkach.

Zrobiłam, co mi kazała i na otwartej dłoni podałam jej kostki przypominające oprószone cukrem galaretki. Pachniały jeszcze mocniej, aż nielogicznie pomyślałam, że na zawsze zaperfumują mi dłoń.

- Proszę…

Przyglądałam się Arlenie, gdy otwierała butelkę. W spiżarni było dość chłodno, by szampan się nie pienił, mimo to odlała część zawartości do zlewu. Wzięła ode mnie imbirowe kostki, wrzuciła je do szampana i odstawiła butelkę.

- Teraz musimy poczekać kilka minut - oświadczyła. - Chodź, przez ten czas znajdziemy dobre miejsce dla twoich nowych świec.

Posłusznie podniosłam świece z kuchennego stołu.

- Rozumiem, że do łazienki – powiedziałam uprzejmie, z góry znając odpowiedź.

 

Znalazłyśmy się w pomieszczeniu, które Joachim nazywał futurystyczną jaskinią. Stanowiło jednolitą bryłę w skorupie granitu, w którą wbudowano sprzęty. Wanna i zlewy były wykute z kamienia, aby kąpiąc się w wannie, miało się wrażenie pływania w skalnej niecce. Podłoga nie różniła się od ścian, a ściany – za wyjątkiem jednej, tej radykalnie przeszklonej – od sufitu. Iskrząca się rudawo plątanina miedzianych rur przypominała rusztowanie. Wymarzona dekoracja happeningu.

Czekałam, aż Arlena wskaże mi miejsce dla podarowanych świec. Były w miedzianym kolorze; pomyślałam, że gdziekolwiek by nie stanęły, i tak będą mi się mylić z kawałkami rur. Za to jeśli je zapalę, będzie tak, jakby woda płonęła w zadartych nosach kurków.

- Przy wannie? – poddałam bez przekonania.

- Albo tu. – Arlena wyjęła mi świece z rąk i ustawiła je na wąskim wykuszu nad wanną. Był jak wtopiony w ścianę, zdziwiło mnie, że nigdy dotąd go nie zauważyłam.

Odwróciła mnie łagodnie w stronę łazienkowego lustra. Zobaczyłam w nim najpierw siebie, a po chwili – i pewnym natężeniu wzroku - stojącą tuż za mną Arlenę. Jej twarz tylko dzięki ostrej szmince odcinała się od kamiennego tła.

- Pomyśl o mnie, Dagmar, kiedy zapalisz te świece.

- Jasne… - odrzekłam cicho, dziwiąc się zmianom, jakie w naszych twarzach dokonało miedziane światło jej świec.

 

- Arleno… Jaki związek z tobą ma nasz przyjazd do Calehm?

Opróżniłam już drugi kieliszek imbirowego szampana.

- Twój mąż dostał tu pracę – odrzekła flegmatycznie.

- Słyszałam, że nikt tu nie dostaje pracy na zawsze.

- Tak, to prawda.

- Jednak ta umowa... – Nie rezygnowałam. – Joachim dostał bezterminowy kontrakt.

Uśmiechnęła się lekko.

- Nie martw się. Twój Joachim wyjedzie, kiedy tylko będzie chciał. Kontrakt to tylko formalność.

- Wielu ludzi pracujących w Calehm posiada taki luksus? – zapytałam zaciekawiona.

Uniosła brew, jakbym ją rozbawiła. Siedziała na wielkiej, kwadratowej kanapie pokrytej grubym materiałem. Kolor kanapy, a jakże, odpowiadał barwą granitowej podłodze. I znów pomyślałam, jak świetnie Arlena komponuje się w moim mieszkaniu – w przeciwieństwie do mnie.

- Bardzo wielu - odpowiedziała. - Na tym polega wygoda tutejszego życia.

- I dotyczy to także sprzątaczek, kelnerów, aptekarzy, księży?

- Wielu z nich, tak.

Nie zamierzałam łatwo ustąpić. Wyciągnęłam rękę w kierunku paczki papierosów, leżącej nieopodal na stoliku. I natychmiast zostałam za to skarcona.

- Nie - powiedziała sucho Arlena. - Akurat to nie należy do tutejszych wygód i obyczajów.

Jej pewność siebie, gorsza jeszcze od jej chłodnej dezynwoltury, wzbudziła we mnie irytację. Moja dłoń zadrżała, zastygając głupio w powietrzu.

- Jakich – tutejszych? – Względnie spokojnie udało mi się wyciągnąć z paczki papierosa. – Masz na myśli moje mieszkanie?

- Też – potwierdziła poważnie. – W twojej umowie o najem znajduje się klauzula o niepaleniu.

- A skąd ty o tym wiesz?

- Chodzi raczej o to, dlaczego ty nie wiesz.

Zamilkłam na moment, czując, że zaczynam być naprawdę zła. Zapaliłam niezdarnie papierosa, powstrzymując się siłą od złośliwego patrzenia w oczy Arlenie. Obserwowała mnie jakbym była niegrzecznym dzieckiem, które robi jej na złość. Nie wyjaśniłam, że antynikotynowy passus w umowie wcale nie musiał mnie interesować. Swojego poprzedniego papierosa wypaliłam przed wieloma laty, a nieszczęsną paczkę znalazłam w podróżnej kosmetyczce.

- A więc Calehm to miasto nie tylko luksusowe, ale także zdrowe – stwierdziłam, tylko trochę zjadliwie. – Jakie są jego inne zalety?

- Och, jest ich zbyt wiele na wyliczenie je przy pierwszym spotkaniu – odpowiedziała Arlena. – Ale przyjdzie na to czas. Mamy sporo czasu.

- Jasne, rozumiem...

Naturalnie nie rozumiałam niczego. W tej dziwnej imbirowej rozmowie uczestniczyłam coraz bardziej pasywnie, tylko wmawiając sobie, że zależy także ode mnie. Chciałam myśleć, że to ja zadaję pytania i otrzymuję zadawalające odpowiedzi. Tymczasem nic z tego nie odpowiadało prawdzie - to Arlena kroczyła jakąś drogą, a ja szłam za nią, nie domyślając się nawet dokąd.

- Jak mnie tu znalazłaś? – zapytałam, kapitulując.

- Mieszkam w Calehm.

- To już wiem – zapewniłam ją, siląc się na spokój. – Mieszkasz tu jako jedna z ponad stu tysięcy ludzi. Pomimo to nikt poza tobą nie przyszedł powitać mnie prezentem w postaci świec w kolorze mojej łazienki.

- Mówiłam ci, że znam projektanta mieszkania – odrzekła znudzona, jakbym marnowała jej cenny czas. – Podobnie jak znam tego, kto zatrudnił twojego męża. Przyszłam, bo chciałam cię zobaczyć.

- Tak po prostu?

- Owszem.

- Przyznasz, że to dość dziwny zbieg okoliczności – stwierdziłam.

Arlena leniwie podniosła się z kanapy. Znowu poszła do okna, a ja pomyślałam, że albo ona upodobniła się wyglądem do calehmskich domów albo to one powstały z myślą o kobietach jak Arlena. Ktoś wymyślił dla niej piękne tło? Za oknem widziałam wycinek panoramy miasta. Sprawiał wrażenie żywego – choć przerażająco statycznego – elementu wystroju. Arlena natomiast, beżowa, spokojna i niewzruszona, pasowała zarówno do wnętrza, jak i zewnętrza domu.

- Jesteś tu nowa – oświadczyła, znów stojąc do mnie tyłem. - Każdy potrzebuje czasu, by poznać czyjeś obyczaje.

- Znaczy twoje?

- Nie... Nasze.

- Wasze tutejsze?

- Po prostu nasze.

Jej głos brzmiał niewyraźnie, jakby nie mówiła do mnie. Pomyślałam nielogicznie, że zwraca się pobliskich domów – błyszczącej światłem Biblioteki i do nieznanego mi kościoła, którego fragment wieży widoczny był z naszych okien. I poczułam, że już mam jej dość. Jej zagadek, łamigłówek, jej irytującej tajemniczości, co do której zaczynałam wątpić, że cokolwiek sobą kryje. Zirytowana dolałam sobie szampana, nie czekając na nią i rezygnując z nowych pytań. Papieros był niesmaczny i dopalał się powoli. Odwrócona plecami Arlena nadal wpatrywała się w oświetloną zabudowę Calehm. Czas między nami przepływał tak wolno, że prawie mogłam go czuć.

Poczułam się dziwnie. Czas stał się jakby dotykalny. Opływał mnie i narastał, jakby był realną materią, składającą się z namacalnych molekuł. Przypominał gęste powietrze, a mnie zaczęło się wydawać, że umiałabym rozdmuchać go jak mgłę. Zdziwiona tym nowym stanem świadomości, mimowolnie przymknęłam oczy. Zupełnie jak Arlena… Natychmiast zawstydziłam się śmieszności. Otworzyłam powieki, jednak ta krótka chwila wystarczyła, by Arlena znów stanęła przodem do mnie. Za jej plecami płynął deszcz. Stała tak, wtopiona w strugi, nienaruszona. Pod dachem, a jednak oblewana siną wodą. Patrząc na nią, pojęłam, że czas wokół nas przepływa pionowo jak deszcz. I ja, i Arlena, razem z tym miastem, domem i mieszkaniem, znajdujemy się jedynie na drodze czasu, który porusza się wertykalnie jak winda. Z góry w dół i odwrotnie, inaczej, niż uczono mnie w szkole. Uniosłam oczy na Arlenę, pełna niedowierzania. Miałam ochotę roześmiać się w imieniu wszystkich historyków, którzy swą wiedzę o czasie przekształcają w chronologiczne, zawsze poziome wykresy.

- W taki dzień nic się dla ciebie ani nie uprości, ani bardziej skomplikuje. Musi upłynąć czas – powiedziała Arlena. Jej słowa nie szybowały w moim kierunku, lecz spadały mi na głowę jak krople deszczu. – Chciałabym tylko ci powiedzić: to dobrze, że się tu znalazłaś. Wielkie szczęście dla ciebie. I ważna rzecz dla nas.

 

...

 

Przyjeżdżając do Calehm, Dagmar teoretycznie miała znów pracować jako logopeda. Odkładała to jednak na później, aż Joachim, sam intensywnie zajęty zawodowo, zaczął się o nią martwić. Nie rozumiejąc stanu jej ducha i obawiając się nawrotu choroby, namawiał ją do znalezienia sobie zajęcia. Nawet jeśli nie miała szans na prywatne praktykowanie w mieście zasiedziałych specjalistów, mogła zaczepić się u któregoś z nich, przynajmniej na godziny. Jednak Dagmar się nie śpieszyła. Od dawna bardziej niż logopedia pociągała ją działalność charytatywna. Zajęcie to, mimo że ledwo się z nim zetknęła, sprawiło jej wcześniej wiele radości. Wskutek próśb Joachima – i dla świętego spokoju – Dagmar zwróciła się z tym do Arleny, pytając o miejsca, w których mogłaby się przydać. Zrobiła to podczas drugiej, znowu niezapowiedzianej wizyty swojej nowej znajomej.

- Skoro już zaczęłaś o tym mówić... – powiedziała Arlena. – Mogłabyś pomóc mnie. Nie zajmę ci więcej czasu niż przykościelna grupa samopomocy. Zakładając, oczywiście, że w Calehm coś takiego istnieje.

Zaskoczona Dagmar zastygła z filiżanką herbaty w dłoni.

- Sama mi to zaproponowałaś – przypomniała Arlena. – A ja się zgadzam.

- Jesteś pewna? Nie wierzyłaś, że potrafię.

Dagmar zapamiętała dokładnie tamten wieczór. Właśnie jego wspomnienie nakazywało jej ostrożność.

- Cóż – odpowiedziała obojętnie Arlena. – Wciąż nie jestem całkiem tego pewna.

- Więc… dlaczego? Nie rozumiem.

Nie otrząsnąwszy się jeszcze z pierwszego zaskoczenia, Dagmar bezradnie kręciła głową.

- Dlaczego? – powtórzyła pytanie Arlena – Przecież twierdziłaś, że się na tym znasz.

- Może tylko tak mi się wydawało...

Arlena odstawiła pustą filiżankę i zaśmiała się głośno. Jej śmiech zabrzmiał niegrzecznie.

- Coś się zmieniło, bo tu przyjechaś?

Nieokreślone uczucie, znowu bardzo bliskie złości, powróciło do Dagmar. Jeszcze raz zapragnęła na złość Arlenie zapalić papierosa, napełnić dymem mieszkanie, w którym zachowywała się jak we własnym. Jednak nie zrobiła tego, w geście pasywnego oporu krzyżując tylko ramiona.

- Potrzebuję twojej odpowiedzi – oświadczyła Arlena z pewną niecierpliwością w głosie. – Ustalimy konkretne zasady, czas, jakieś opłaty...

- Opłaty? Nie rozumiem.

- Będę ci płacić. Muszę na ten cel przeznaczyć pieniądze.

Dagmar pozwoliła sobie na nutę ironii:

- W moich, jak ty to nazywasz, kółkach przykościelnych nigdy nie brałam od nikogo pieniędzy.

Arlena niedbale machnęła dłonią.

- Wiem. Chciałam ci raczej zaproponować coś w rodzaj skarbonki. Będę wrzucać pieniądze, a ty zrobisz z nimi, co chcesz. Zawsze możesz oddać potrzebującym.

- Ale dlaczego?

- Aby nasze rozmowy… Czy też pertraktacje...

- Pertraktacje? – powtórzyła Dagmar.

- … miały oficjalniejszą formę niż rozmówki przy kawie dwóch pań. Wystarcza ci taka odpowiedź? Ja nienawidzę rozmówek przy kawie.

- To jak ja, ale ta skarbonka... Nie chcę od ciebie żadnych pieniędzy!

- Zróbmy po prostu to, co mówię – ucięła Arlena. – I najlepiej zacznijmy od razu.

Była stanowcza. Nie prosiła, nakazywała. Podobnie jak w mieszkaniu Dagmar, tak samo panoszyła się w jej planach i zamiarach. I, wbrew swym niejasnym wyjaśnieniom, nie sprawiała wcale wrażenia osoby potrzebującej pomocy - jakiejkolwiek, czyjejkolwiek - a tym bardziej płatnej. Próbując to zrozumieć, spłoszona Dagmar spojrzała na swoje stopy.

- Jak to – teraz? – zapytała. - To nawet nie jest salka parafialna... Nigdy nie zajmowałam się czymś takim w domu.

- To także nie jest twój dom – odpowiedziała jej Arlena.

 

...

 

Do rozmów z gatunku tych, których życzyła sobie Arlena, tego dnia jednak nie doszło. Dagmar wpisała to sobie jako punkt po swojej stronie tabeli. Nie działała wyłącznie z protestu przeciwko dyrygowaniu sobą, ale z czystego rozsądku, nakazującego jej wyrównać pozycje. Utwierdziła się w tym, gdy Arlena zaprowadziła ją do jednego z pokoi nowego mieszkania, całkowicie jeszcze pustego. Wciąż zachowywała się tak, jakby to ona była tu gospodynią.

- Ten pokój został zaprojektowany jako gabinet. Obojętnie dla jakiej profesji – oświadczyła, bez pytania o zgodę otwierając drzwi w końcu korytarza.

Prowadziły do małego przejścia stanowiącego rodzaj śluzy lub dodatkowego przedpokoju. Ściana pomiędzy drzwiami była nieco cofnięta, w powstałym wykuszu mieściła się granitowa półka.

- Miejsce do siedzenia – wyjaśniła Arlena. – Możesz tu ułożyć poduszki.

- Niech zgadnę. Są w jednej ze ściennych szaf?

- Tak, w gabinecie – rzuciła Arlena, otwierając już ostatnie drzwi.

Dagmar wyprostowała się gwałtownie.

- Posłuchaj – powiedziała, zmuszając Arlenę do stanięcia z nią twarzą twarz. – Jeszcze nie wiem, jak wykorzystam to pomieszczenie. Nigdy nie zamierzałam pracować zawodowo we własnym mieszkaniu. Nie piszę też pracy doktorskiej, publikacji do fachowego czasopisma, a tym bardziej powieści. Nie potrzebuję więc gabinetu. Do czytania wystarczy mi kanapa w salonie.

Arlena spojrzała na nią uważnie. W jej oczach nie było dawnej arogancji, jedynie smutek i znudzenie.

- Jesteś tu drugi raz – mówiła dalej Dagmar - i drugi raz odgrywasz przede mną tę samą scenkę. Oprowadzasz mnie po moim własnym mieszkaniu.

- Robię to, bo sama nie zadałaś sobie trudu, by je poznać.

- Zgadza się. Ale to moje mieszkanie. Mogę i chcę poznawać je we własnym tempie. Mam na to dość czasu.

Dagmar nie ruszała się z miejsca. Opuściła wzrok na umowną linię progu, nie istniejącym właściwie w mieszkaniu jednolicie wyłożonym podłogą z kamienia. Stały przed pokoju, o którego losach należało zadecydować, a ona chciała wierzyć w to, że wybór należy wyłącznie do niej.

- Może zrobię tu buduar? – powiedziała odważnie. - A na tamtej półce, zamiast poduszek, poustawiam książki i pamiątki? Albumy ze zdjęciami, pluszowe misie...

- Niczego takiego nie zabrałaś ze sobą do Calehm.

- Więc i to o mnie wiesz?

Ukłuta złością i brutalnie pozbawiona argumentów, Dagmar opuściła framugę drzwi. Weszła do spornego pokoju i, stając w samym środku uznała, że przypomina wszystkie inne w mieszkaniu. Nadawał się zarówno na gościnny pokój, jak i na jadalnię, pasował na gabinet lub salonik i nawet posiadał stół ze szklanym blatem, odpowiednim do pełnienia dowolnej funkcji. Była w nim także sofa, bliźniacza siostra kanapy z salonu, w tym samym kolorze, tej samej kanciastej formie. Wszystko było jednakie – ze stali, szkła, granitu oraz tego samego, grubo tkanego materiału.

Dagmar zbliżyła się do okna eksponującego tę samą panoramę, dokładnie znaną z zarysu i ciągle pasjonującą szczegółami. Nie liczyła na to, że dojrzy coś nowego z okna umiejscowionego w bezpośredniej bliskości innych, jednak pomyliła się. Z pokoju, którym bez interwencji Arleny nieprędko by się zainteresowała, rozcierał się widok niewspółmiernie bardziej imponujący, niż z każdego innego pomieszczenia w mieszkaniu. Blisko, jakby na wyciągnięcie ręki, prężyła się potężna i olśniewająca sylweta sztandarowego budynku miasta – słynnej na cały świat calehmskiej Bibliotekę.

- Jak to możliwe? – zapytała Dagmar Arlenę, która od wielu minut nie poruszyła się z miejsca.

Kultowa budowla, znana światu dzięki niezliczonym fotografiom i relacjom telewizyjnym, wypełniała całe gigantyczne okno pokoju. Była jaskrawo oświetlona i znajdowała się tak blisko, jakby można było jej podać rękę.

- Kąt widzenia – usłyszała. – Stąd widać ją najlepiej.

- Przecież następne okno jest tuż obok …

- Kąt widzenia – powtórzyła Arlena.

Odwracając się do niej, Dagmar prawie otarła się o zsunięte wertykalne żaluzje. Nie zauważyła ich wcześniej, bo miały kolor ścian i podłogi.

- Żaluzje? – spytała zaskoczona. - Akurat tu?

Arlena uśmiechnęła się leciutko.

- A nie w sypialni? Albo w łazience?

- Właśnie.

Arlena podeszła bliżej okna, a Dagmar wydało się, że jej kroki brzmią inaczej, są wolniejsze i jakby bardziej nieśmiałe.

- Nie rozumiem tego wszystkiego – poskarżyła się Dagmar.

Arlena ujęła sznurek rządzący żaluzjami. Jej ostrożne pociągnięcie ręki sprawiło, że pokój zasłonił się przed zewnętrznym światłem.

- Potrzebuję twojej pomocy – powiedziała Arlena, odwracając się od okna. Opuściła obie ręce, które natychmiast ukryły się w fałdach jej luźnej sukni w granitowym kolorze. – To najlepsze miejsce dla rozmów. Jest stół, jest sofa. Jak u... psychoanalityka. Możemy nawet zamówić dla ciebie fotel, tak na wszelki wypadek, gdybyś jednak chciała coś zapisywać. A ja przyniosę ci obraz.

Jeśli mówiąc to, znów zamknęła po swojemu powieki, Dagmar nie mogła już tego zauważyć. Nie widziała Arleny, jakby ta właśnie przestała istnieć w pokoju, w którego ściany wtopiła się kolorem sukni i bladością twarzy. Zasłonięte żaluzje nie zabiły światła, ale zmieniły je w jednakową mgłę, wchłaniającą w siebie ściany i sprzęty. Dagmar machinalnie poszukała własnych dłoni i odetchnęła głęboko, czując, że są na miejscu, nieujednolicone z tłem i niepołączone w jedno z mieszkaniem. Uśmiechnęła się, myśląc o niewidocznej Arlenie.

- Zgoda – powiedziała wolno, patrząc w kierunku odgrodzonej żaluzjami Biblioteki. - Zamówię sobie jakiś fotel.

Wypowiedziawszy to, poczuła ulgę. Poszukała oczyma miejsca, w którym powinna stać Arlena. Nie czuła niepokoju; ponownie odezwała się dopiero, gdy jej wzrok odnalazł niebieskie oczy tamtej:

- Ale jeśli chcesz przynieść mi obraz, musi mieć mocne kolory. Dużo czerwieni i czerni. Żadnego beżu, żadnej ciemnej bieli. Żadnego kamienia.

 

...

 

Dziwaczną decyzję o pomocy Arlenie podjęłam w okolicznościach, które uznałam za prawie wymuszone. Wciągała mnie w swoje kłopoty, a ja przestałam słuchać instynktu, nakazującego mi zachować dystans. Zresztą, przy Arlenie mój instynkt od początku działał jakoś słabiej. Ostrzegał mnie przed nią jakby z daleka, jakby istniała jakaś warstwa przemilczana i coś kryło się przede mną, nie sygnalizując nawet tego, co będzie dla mnie dobre bądź złe. Nie wiedziałam, czego Arlena ode mnie oczekuje, jednak jej aura ciekawiła mnie i pobudzała moją fantazję. Ponadto czułam się za nią odpowiedzialna - za nową przyjaciółkę, w której nieadekwatnie do jej zewnętrznej siły odnajdowałam lęk i mętnie przeczuwałam jego przyczyny. Chciałam jej pomóc jako ktoś, kto sam niedawno jeszcze marzył o zapadnięciu w wielki sen. Kto sam prawie nie żył.

Arlena nie była łatwym partnerem. Miałam trudności ze zrozumieniem jej życzeń, a jej pomysły były dla mnie niejasne, wręcz absurdalne, podobnie jak cała idea dziwacznych seansów w pokoju nazywanym gabinetem. Ton tych rozmów - czy mi się to podobało, czy nie – już za pierwszym razem upodobnił się do od razu przybrały formę oficjalnych pertraktacji na zlecenie. Tylko w niewielkim zakresie udawało mi się nad nimi panować; w głębi duszy wciąż oskarżałam Arlenę o autokratyzm, co było dość niesprawiedliwe i niezupełnie odpowiadało prawdzie. Jednak mimo wszystkich tych utrudnień wytworzyło się między nami całkiem niezłe porozumienie. Moja rozmówczyni naśladowała w ich zasady zbliżone do konsultowania kogoś w rodzaju męża zaufania, natomiast ja słuchałam jej tak, jak sama kiedyś pragnęłam być wysłuchiwana.

 

- Nie wiem… Może jednak wrócimy do salonu?

Stałam przed fotelem, którego kupno mi doradziła. Przywieziono go niemal następnego dnia, stał teraz za szklanym stołem i jakby na mnie czekał.

- Nie – odpowiedziała Arlena. – Tu jest dokładnie tak, jak powinno.

Siedziała już na sofie, z podwiniętymi nogami, z których nie zdjęła butów. Było to nasze trzecie spotkanie, na które zjawiła się punktualnie, po ustaleniu terminu.

- Będziemy pracowały tutaj - dodała.

- Dlaczego nazywasz to pracą? – zapytałam ostrożnie.

- Bo to jest praca – odrzekła spokojnie. - Dla ciebie charytatywna, dla mnie… Powiedzmy, że emocjonalna. Muszę ją wykonać.

- A ja?

- Ty zarobisz pieniądze dla potrzebujących.

Zajęłam miejsce na nowym fotelu.

- Lubię się z tobą spotykać zwyczajnie - powiedziałam. - Jak z przyjaciółką…

- To co innego.

- Dlaczego musimy wykonywać jakąś pracę? – zapytałam jeszcze raz.

- To warunek.

- Warunek czego?

- Jeszcze nie mogę ci wszystkiego wytłumaczyć - odpowiedziała. - Jeszcze nie.

Niechętnie poprawiłam się w fotelu myśląc, że sytuacja jest w gruncie rzeczy groteskowa. Rzeczywiście zaczynałyśmy zachowywać się tak, jakbym prowadziła jakiś dziwny gabinet. Brakowało tylko kartoteki pacjenta.

- Dobrze się tu czujesz? – spytałam, aby jakoś zacząć.

- Owszem.

Zerknęłam na stojący nieopodal obraz. Stał podłodze, tak, że obie mogłyśmy go widzieć. Jak obiecała, przyniosła go już na drugie spotkanie. Początkowo zamierzałam go zawiesić, jednak Joachim nie miał czasu mi pomóc. Potem obraz zaczął podobać mi się tam, gdzie - być może przypadkowo - postawiła go Arlena. Byłam zauroczona motywem czerwono-czarnego tunelu, który zdawał się wnikać w ścianę i przypominał rozpoczynające się wysoko wielkie gardło, u dołu obraz topiące się w szarościach. Wyrazistość iluzji niemal natrętnie prowokowała do wyobrażania miejsca, w którym tunel się kończy.

- Okej… - Przeniosłam wzrok na Arlenę. – Mam ci zatem w czymś pomóc. Powinnam więc wiedzieć, w czym.

Teraz ona patrzyła w głąb czarno-czerwonego tunelu.

- Pytaj – powiedziała.

 

Tego dnia, nie porozumiewając się z Arleną, sama zasunęłam żaluzje w gabinecie. Właściwie było to obrazoburstwo - pozbawiałam nas widoku na Bibliotekę. Co na to powiedzieliby ludzie, zjeżdżający się z całego świata tylko po to, by móc się na nią napatrzeć? Jednak ja, być może chwilowo, czułam się przez nią przytłoczona. Mój kontakt z ósmym cudem świata przybrał dziwnie niewyrównaną formułę. Ja, niezamierzona sąsiadka Biblioteki, czułam się wobec niej nie tylko nieważna, ale też niezdolna do samodzielnego działania. Przez nią zagrożona.

- Zadam ci to samo pytanie, które już stawiałam – powiedziałam do Arleny. - Ale tym razem mi odpowiesz, i to bez wykrętów.

Uniosła głowę, ale ja uprzedziłam jej słowa:

- Tak, wiem. Potrzebujesz czasu i tak dalej. Tylko że ja chcę wiedzieć, po co właściwie do mnie przychodzisz. Co tu właściwie robimy, zamiast pić kawę albo chodzić na spacery. Upierasz się przy czymś w rodzaju seansów terapeutycznych, nazywasz to „pracą”. No i płacisz mi. Muszę wiedzieć, czego to dotyczy.

Kiedy po długim milczeniu Arlena zdecydowała się odezwać, jej głos zabrzmiał, jakby należał do kogoś innego.

- Zgoda – wpatrywała się w tunel na obrazie, jakby chciała nim uciec. – Powiem ci.

Mimo obietnicy, znowu długo milczała.

- Powiedziałaś, że musisz spełnić pewien warunek – podpowiedziałam.

Kiwnęła głową:

- Owszem.

- Jaki? I w jakim celu?

Zignorowała pierwsze pytanie.

- Aby móc zrobić to, co zamierzam – powiedziała głosem wypranym z emocji.

- A CO zamierzasz zrobić?

Kiedy, oderwawszy wzrok od tunelu, spojrzała na mnie, odnalazłam w niej wszystkie dobrze znane mi emocje. Aż do tej pory zaledwie mnie muskała – swoją złością, rozdrażnieniem, rezygnacją i resztkami dawnej woli. Oraz niedowierzaniem, które chyba dotyczyło mnie.

- Arleno?

W jej oczach roiło się od śladów po umarłych nadziejach.

- Tak mam na imię – powiedziała zupełnie bezdźwięcznie.

Skinęłam głową. Wiedziałam już dość, by móc wyręczyć ją w odpowiedzi.

- Ty chcesz się zabić, tak?

Wypowiedziałam to zamiast niej i nie czekałam na potwierdzenie. Ani na nic innego. Mimo przeczucia, które przecież wcześniej zmieniło się w pewność, mimo przygotowań, nie uniosłam tego ciężaru. Wyszłam z gabinetu, nie oglądając się na Arlenę.

 

Następną godzinę spędziłam zamknięta w łazience. Zostałam tam tak długo, aż Arlena opuściła moje – tak to się przecież formalnie nazywało – mieszkanie. Nie słyszałam, gdy wyszła. Byłam na zła - na nią i na siebie.

Jeśli rzeczywiście oczekiwała ode mnie pomocy w tym, co zamierzała przeprowadzić, powinna była zwrócić się z tym do kogoś innego. Istnieją przecież przyjaciółki pomagające obrabować bank, usunąć ciążę, zabić męża, wyjechać na koniec świata. Podobno są nawet takie, które pożyczają samochód, którym można roztrzaskać się o ścianę. Prawdziwe przyjaciółki, które rozumieją. Jednak ja, w tym czasie i późniejszym, nie byłam nikim takim ani dla ledwie poznanej Arleny, ani dla kogolwiek. Ja, Dagmar, nie uznawałam samobójstwa. Kwestionowałam nie tylko jego kłamliwy sens, ale także prawo do podejmowania takiej decyzji. Po czasie dramatycznych zawirowań, po śmierciach, z którymi się zetknęłam i cierpieniach, których byłam świadkiem, szanowałam życie. Odrzucałam samobójstwo jako sprzeczne z ustalonym – może rzeczywiście boskim? - planem. Według mnie, a uważałam tak jako osoba uleczona i racjonalna, skreślanie scen z gotowego scenariusza na ludzkie życie było niewłaściwe. Nie mówiąc już o tym, że pozbawione sensu.

 

 

- Mam nadzieję, że chcesz, abym cię od tego odwiodła – powiedziałam do Arleny, kiedy przyszła do mnie na następną, umówioną wizytę.

Wypiłyśmy piłyśmy kawę, wypłukałyśmy ekspres i umyłyśmy filiżanki. Nie paliłam już w dokładnie wywietrzonym pokoju, zwanym gabinetem.

- Zakładam, że nie jesteś religijna? – zapytałam ostrożnie.

Arlena przechyliła głowę na jedno ramię.

- Czy pytanie nie powinno brzmieć: Wierzysz w Boga?

- Nie… - zaprzeczyłam. - W Boga można też wierzyć, nie będąc religijnym.

Nie odpowiedziała. Wciąż miałam wrażenie, że świadomie oszczędza słowa. Wolała, abym to ja wiodła tę rozmowę, prowadziła ją tak, jak ona mnie po nowym mieszkaniu. Przy jej autorytatywności taka wtrzemięźliwość musiała ją sporo kosztować.

- Na początek chciałabym wiedzieć – powiedziałam, nie doczekawszy się odpowiedzi - co cię dotychczas powstrzymywało. I co sprawiło, że zwracasz się z tym akurat do mnie.

- A jeśli chodzi właśnie o religię?

W jej głosie odkryłam ślad ulgi. Możliwe, że się zdecydowała.

- A chodzi o religię?

- Religia zakazuje samobójstwa – powiedziała bez przekonania.

- O ile wiem, nie każda.

Uśmiechnęła się blado.

- Dla Sikhów to nawet jedno z jedenastu przykazań: „Nigdy nie popełniaj samobójstwa”.

Zupełnie przez przypadek wiedziałam coś o Sikhach.

- Podczas gdy inne głosi – zauważyłam - „Nigdy nie dotykaj wdów”.

- Co ma większy sens, niż ci się wydaje – zripostowała. – I kiedyś o tym porozmawiamy. Ale teraz...

- Tak?

Patrzyła mi prosto w oczy. Jej powaga znowu mnie onieśmielała.

- Pozostańmy przy dziesięciu przykazaniach.

- To znaczy… Tych chrześcijańskich?

- Tak. To o nich chciałabym z tobą rozmawiać.

Poprawiłam się na fotelu. Niby był wygodny, mimo to nadal coś mi w nim przeszkadzało.

- Wyjaśnij mi to – poprosiłam Arlenę ostrożnie. – Bo jeśli twój dylemat dotyczy wiary, to raczej powinnaś zwrócić się do jakiegoś księdza. Ja nie mam takich kwalifikacji… To księża znają się na prawach boskich.

Uśmiechnęła się, pierwszy raz tego popołudnia.

- To są prawa ludzkie, droga Dagmar...

- Pewnie tak - przyznałam niechętnie – ale w tej dziedzinie także są prawdziwi specjaliści, lepsi ode mnie o niebo… Nomen omen.

Pokiwała głową, nie spuszczając ze mnie wzroku.

- Ja wprawdzie świetnie znam się na nieszczęściach – ciągnęłam dalej, coraz mniej pewnie - i jestem niezła w depresjach, ale...

- Tak, wiem – przerwała mi nieuważnie. – Już mi o tym mówiłaś.

Arlena w końcu zdecydowała się mówić. Pewnie i ona była już zmęczona nieporadnością moich pytań i zdawkowością własnych odpowiedzi. Możliwe też, że nasze werbalne dreptanie w kółko zwyczajnie ją znudziło. W każdym razie zwolniła mnie od zadawania pytań i, dość gwałtownie, wrzuciła nas obie kadr opowieści. Byłam jej wdzięczna za tę formę. Nie musiałam już się mieszać, pozostawiając jej wolną rękę w kolejności wysupływania tajemnic. Nareszcie zaczęłyśmy posuwać się do przodu. Towarzyszyłam jej, pełna najlepszych zamiarów. Potem… Potem ogromnie tego żałowałam. Byłoby lepiej dla nas obu, gdybym już tamtego dnia domyśliła się, dokąd konkretnie Arlena zmierza.

 

 

- To było na koncercie jazzowym w klubie – rozpoczęła Arlena. – Grała zaproszona grupa, młodzi, uzdolnieni ludzie, niekonwencjonalna muzyka.

Dagmar poczuła chłód, który, zdziwiona, próbowała początkowo zignorować. Nadal walczyła z odruchem mechanicznego reagowania na podstępne słowa-klucze. Znała niebezpieczeńswo pułapek, których unikanie trenowała w przeszłości niezliczoną ilość razy - sama albo na szpitalnej terapii.

- Mieli taką wokalistkę.

Jednak . Dagmar oplotła się ramionami czując, że rozlewa się w niej chłód.

- Poszłam do tego klubu, aby uspokoić gonitwę myśli. Rozsadzały mi głowę.

Usiłując skoncentrować się na słuchaniu, Dagmar wbiła wzrok w przyjaciółkę. Doceniała to, że Arlena wykazuje tego dnia dyscyplinę godną pacjentki kasy chorych.

- Stała przy fortepianie… Śpiewała, a zaczęłam zapijać ten huk myśli. Przeszkadzały mi w podjęciu końcowej decyzji.

- Tej o samobójstwie? - zapytała obcym głosem Dagmar, starając się odpierać ataki zaniepojonego umysłu.

Arlena zawahała się na chwilę i Dagmar pomyślała, że jeśli jej rozmówczyni również posiada słowa-klucze, samobójstwo najpewniej do nich należy.

- Tak - potwierdziła Arlena. – O tym.

- I co… Co było dalej?

Arlena uśmiechnęła się leciutko.

- Wiesz… Nawet tu, w Calehm, ktoś, kto przychodzi o północy do baru i rozmawia sam ze sobą, opróżniając kieliszek za kieliszkiem, robi z siebie widowisko. Takie same jak w każdej innej stronie świata. Budzi litość jako opuszczony mąż lub zdradzona żona, jako ktoś, kto stracił wszystkie pieniądze, dowiedział się, że ma raka. Albo – po prostu, sama wiesz. Bo postanowił pożegnać się z życiem. Wszyscy wysyłają podobne sygnały.

- Tak… – Dagmar kiwnęła głową. – Wiem, że psychiatrzy prowadzą odpowiednie kursy dla policjantów. Uczą ich rozpoznawania ludzi stanowiących zagrożenie dla siebie lub innych.

- Może ta dziewczyna też ukończyła taki kurs...

Arlena zaśmiała się smutno, natomiast Dagmar utraciła ostatni pretekst do złudzeń. Ta dziewczyna... Przeczucie – to najgorsze z wszystkich - okazało się słuszne.

- Kiedy zeszła ze sceny, przyniosła mi szklankę wody. Siedziałam sama przy stoliku, nie zamawiałam niczego prócz alkoholu. A ona jak kelnerka zapytała: „W czym jeszcze mogłabym pani pomóc?”

Arlena mówiła o Edycie.

 

Chłód, który rozgościł się w Dagmar, zamieniał się powoli w gęstą masę. Osiągnął już jej zasznurowane gardło, paraliżował palce. Mimo to cierpliwie śledziła opowieść Arleny. Wiedziała, że wkrótce wszystko złoży się w całość. Oraz, że ona, Dagmar, nie będzie w niej tylko pasywnym świadkiem tej historii. Będzie jej częścią.

- Byłam pijana... Za bardzo. To dlatego powiedziałam jej o głosach, które szamocą się w mojej głowie. Poskarżyłam się, że nawet nie potrafię ich rozróżnić. A wtedy ona, przyglądając mi się dokładnie tak jak ty albo...