Faust - Goethe - E-Book

Faust E-Book

Goethe

0,0
2,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Nowe tłumaczenie całości Fausta (część I i II); łatwe w czytaniu, przez swobodny, naturalny, pozbawiony anachronizmów język. Układ i rodzaj rymów jest w przeważającej części tekstu taki sam, jak w oryginale. Tłumaczenie zostało opatrzone przypisami tam, gdzie są one konieczne dla zrozumienia treści lub kontekstu.
 
Faust to według określenia Goethego „bardzo poważny żart”. Opowiada o perypetiach uczonego, który – załamany niemożnością dojścia do pewnej i pełnej wiedzy – odwraca się od nauki i zawiera pakt z diabłem. Diabeł, mądry i cyniczny, umożliwia mu odzyskanie młodości, staje się jego nieodzownym towarzyszem i pomaga mu, stosując własne środki, osiągać kolejne cele. Osadzona w średniowieczu, może w czasach cesarza Karola IV, historia Fausta – częściowo pokazana realistycznie (uwiedzenie Gretchen), częściowo w konwencji fantastyczno-mitologicznej (przygody na cesarskim dworze, związek z Heleną) – dotyka takich kwestii, jak poznanie, prawda, wolność woli, miłość, zbrodnia i kara, odpowiedzialność za własne czyny, piękno, a nawet – głęboka ingerencja człowieka w przyrodę. Pozostaje przez to lekturą ponadczasową, i zawsze aktualną.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



 

 

 

JOHANN WOLFGANG GOETHE

 

 

 

 

 

F AU S T

 

   T R A G E D I A 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożyła Ewa Dąbrowska

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału

 

FAUST. EINE TRAGÖDIE 

 

 

Projekt oprawy

Mieczysław Knut  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Copyright for the Polish translation

Ewa Dąbrowska 2020 

 

 

 

ISBN  978-83-959563-0-0

 

 

 

 

 

Spis treści

W S T Ę P 4 

D E D Y K A C J A 7 

P R O L O G   W   T E A T R Z E 8 

P R O L O G  W   N I E B I E 13 

T R A G E D I I   C Z Ę Ś Ć    P I E R W S Z A 16 

T R A G E D I I   C Z Ę Ś Ć    D R U G A 145 

A K T   P I E R W S Z Y 146 

A K T   D R U G I 199 

A K T   T R Z E C I 254 

A K T   C Z W A R T Y 296 

A K T   P I Ą T Y 325 

P R Z Y P I S Y 354 

 

W S T Ę P

Z nieba do piekła poprzez świat

W Bad Kreuznach, niewielkim miasteczku w Nadrenii, stoi XV-wieczny, piętrowy budynek, z wmurowaną tablicą, oznajmiającą: W tym domu mieszkał, jako rektor tutejszego gimnazjum, Dr. Faust. Faust, alchemik, lekarz, wróżbiarz i cudotwórca, żył od schyłku XV do ca. połowy XVI w., w samym środkurenesansu, przełomowej epoki, w której poprzez cofnięcie się do antyku znaleziono – początkowo niełatwą – drogę ku nowoczesności, tj. ku autonomicznemu rozwojowi sztuki, nauki i filozofii.

Historyczny doktor Faust zginął podczas wykonywania eksperymentów alchemicznych – i ze świata żywych od razu przeszedł w świat legendy, która mogła go bez przeszkód urabiać na swoje potrzeby, i dorabiać mu nie tylko grzechy i przygody, ale też pakt z mocami piekielnymi. Wieść gminna (choć drukowana – Historia von D. Johann Fausten..., wydana w 1587 r.) oraz rozpowszechniający ją teatr kukiełkowy przeniosły – niczym arka przymierza – jego tak uprzędzoną postać z dawnych lat w nowsze, w epokę oświecenia; tam zaś przyjął ją w swoją wyobraźnię i ożywił swoim talentem Goethe. Zajmowało się Faustem  literatów wielu, lecz nikt tego, co Goethe, nie osiągnął celu: mówi się Faust, a w domyśle Goethe. Goethe zajmował się Faustem niemal od kołyski po śmiertelne łoże; jako dziecko poznawał jego wymyśloną historię z kukiełkowych spektakli na frankfurckim rynku, zaś ostateczną formę nadał swojemu Faustowi (Faust. Tragedii część druga)niemal w przeddzień swoich osiemdziesiątych drugich – ostatnich –  urodzin. Praca nad całością, czyli obiema częściami Fausta, trwała – z przerwami – ponad pół wieku, od 1770 roku do 1831. Przez ten czas przetaczały się przez niemiecką literaturę Sturm und Drang, weimarska klasyka i romantyzm. Każdy z tych nurtów zostawił swój osad na Goethowskim Fauście.

Faust jest dziełem wielowątkowym, wielowarstwowym i wieloznacznym.

Sam Goethe określał je jako „poważnie pomyślany żart”, i za nieporozumienie uważał próby jego jasnego zinterpretowania; odbiorcy powinni raczej poddać się działaniu zawartych w nim obrazów, idei, emocji, humoru, fantazji.  

W gruncie rzeczy Goethe zakreślił w Fauście wielkie koło – bieg dramatu bierze swój początek w Niebie, i tam też znajduje swoje zakończenie, jakkolwiek pośród już zupełnie innych osób. W scenie wprowadzającej Pan przepowiada, że Faust swoim – może i pogmatwanym – życiem zasłuży sobie na zbawienie, Mefisto jest pewien, że zdoła Fausta usidlić i poprowadzić – poprzez ziemskie przyjemności – ku zgubie wiecznej. Pan opiera swoje przekonanie na zaufaniu do ludzi, na ufności, żeczłowiek w swym ciemnym dążeniu/ właściwej drogi zawsze świadom jest. Mefisto czerpie swoją pewność z obserwacji świata – Jak źle się działo, źle się dzieje tam – i z gruntownie pesymistycznej oceny rodzaju ludzkiego.

Sceny rodzajowe – przed bramą miejską, w piwiarni Auerbacha, na dworze cesarskim – ukazujące egoizm, rozpustę, próżność, chciwość, hipokryzję, pijaństwo, dzikość obyczajów, ograniczoność horyzontów tłumu zdają się potwierdzać ocenę Mefista, a i indywidualnie przedstawione postaci dramatu – przede wszystkim sam Faust, ale też Cesarz, Kanclerz, Marta, a nawet łatwa do uwiedzenia Gretchen – wcale jej nie przeczą.

Jednakże w zakończeniu pierwszej części Fausta skazana na śmierć Gretchen okazuje się być istotnie świadoma właściwej drogi. Kiedy Faust (przy pomocy Mefista) stara się wyrwać ją z karzącej ręki sprawiedliwości, Gretchen rozpoznaje, że otwarta jej przez niego droga na wolność nie jest drogą właściwą, i pozostaje w więziennej celi, by poddać się wyrokowi surowo sądzących ludzi. Za to w końcowych scenach drugiej części znajdujemy ją w niebie, wśród zbawionych pokutnic, otaczających Mater Dolorosa.

Inaczej Faust. Faust może i jest świadom – co mogą sugerować jego doraźne rozterki i wyrzuty sumienia – właściwej drogi, ale wcale nie jest gotów nią podążać, jeśli nie prowadzi go – a akurat nie prowadzi – do celu, który zapragnął osiągnąć. Ja tylko pożądałem, a pragnień spełnienia/ budziły we mnie znowu następne pragnienia, streszcza swoje życie, i tej samej nocy umiera, ociemniały i jednocześnie zapatrzony w następną wizję w swojej wyobraźni. Wcale nie jest oczywiste, że racja w sporze o niego Pana z Mefistem leży po stronie Pana, a jednak niebieskie moce – pod różnymi postaciami, ale najbardziej jako otaczające Mater Dolorosa kobiety upadłe, które już w życiu ziemskim odpokutowały za swoje grzechy – chronią go, nie pozwalają, żeby go pochłonęło piekło, i wiodą go w sferę nieśmiertelnych, czystych duchów. Mefisto wychodzi z pustymi rękami; zresztą przeciwnie, niż we wszystkich podaniach o Fauście, z których wyrosło dzieło Goethego.

W zakończeniu Fausta można znaleźć odbicie myśli Leonarda da Vinci – którego życie przypada na te same mniej więcej lata, co życie historycznego Fausta – o tym, że na miano prawdziwego człowieka zasługują tylko ludzie twórczy; a tylko prawdziwy człowiek – można pociągnąć dalej to rozumowanie – godzien jest zbawienia. Kto w trudzie ciągłych dążeń żył,/ ten może być przez nas zbawiony, śpiewają Aniołowie, unosząc ku niebu entelechię, nieśmiertelną istotę Fausta. I zaraz uzupełniają, w zgodzie z myślą romantyczną, a też głęboko chrześcijańską, że do zbawienia może przyczynić się też miłość. Miłość jest nawet ważniejszym czynnikiem zbawienia, bo uratowana przez aniołów dusza wcale nie jest czysta, wciąż splecione są w niej nierozerwalnie pierwiastek boski i ziemski, których rozdzielić nie może żadnego moc anioła,/ a tylko wieczna miłość/ rozłączyć je zdoła. Można tu zauważyć pewien paradoks: w życiu ziemskim Gretchen przez miłość utraciła swoją czystość i została zgubiona; w niebie przez tę samą miłość Faust został ocalony, zaś jego dusza – oczyszczona.

Miłości w Fauście w ogóle jest przypisywana wielka rola. Pod koniec Klasycznej nocy Walpurgii Syreny śpiewają: Kto zaczął to wszystko, niech rządzi nam: Eros!, a i podsumowanie całego dzieła brzmi: Kobiet wieczny powab/ w górę nas pociąga. Jakby Goethe na sto lat przed Freudem rozpoznał, że eros (u Freuda: popęd seksualny) jest ważną siłą sprawczą, i że duża sfera aktywności ludzkiej – zwłaszcza sztuka (motyw Heleny i Euforiona) – jest alternatywną formą jego wyładowania się, jego wysublimowaniem. Dostrzega się tu następny (w czasach Goethego jeszcze zupełnie nieznany) paradoks: wzniosłość ma źródło w pierwotnym popędzie.

Kolejna dyskrepancja w Prologu w niebie dotyczy roli Mefista. Pan widzi w nim towarzysza, którego sam dodaje człowiekowi, by pobudzał go do działania, nie pozwalał mu na bierność i gnuśność. Mefisto natomiast zamierza nie tylko dostarczać Faustowi bodźców do działań, ale chce nim również kierować, żeby sprowadzić go na swoje ścieżki.

Od pierwszego ich spotkania nie ulega też wątpliwości, że Mefisto posiada większą niż Faust wiedzę, mądrość, moc. Mimo to Faust już przed podpisaniem paktu mówi do niego: Jakież ty, biedny diable, możesz mi dać rzeczy./ Przecież tego, do czego dąży duch człowieczy,/ tobie podobny nigdy nie uchwyci. I powtarza to zaraz po scenie kuszenia (której finał jest nieco podobny do – ale też sporo różny od – finału w jej pierwowzorze): Brak ci dla spraw tych zrozumienia,/ skąd masz człowiecze znać pragnienia? Wszystkie pragnienia i dążenia Fausta pochodzą z jego własnego serca i umysłu, nie są mu w żadnej mierze narzucane przez Mefista. Człowiek sam wybiera sobie cele, sam jest odpowiedzialny za to, do czego dąży. Diabeł może mu co najwyżej podsuwać środki, przez ten cel mniej lub bardziej uświęcane.

Ale nawet to nie jest jednoznaczne. W końcowych scenach Faust poleca Mefistowi i jego pomocnikom, by przymusili parę staruszków do wymiany ich chaty i ogrodu na inną włość. W szarpaninie staruszkowie – a z nimi i ich gość, niegdyś uratowany przez nich Wędrowiec – tracą życie. Przeklinam was i wybryk wasz! woła Faust, próbując odżegnać się od odpowiedzialności za to, co się stało, choć jego wina jest tu niewątpliwa. Ale czy jest? Staruszkowie to Baucis i Filemon, którzy według legendy przyjęli pod swój dach Zeusa pod postacią wędrowca. Kiedy bóg powrócił do nich, by im się odwdzięczyć, poprosili go o wspólną, jednoczesną śmierć – która w Fauście właśnie przez ów wybryk stała się ich udziałem. Czy więc fatalny rozkaz Fausta nie był nieunikniony? Odbija się tu odwieczny – i dziś równie nierozwiązywalny, jak w czasach helleńskich – problem: na ile postępowanie człowieka jest wolne, a na ile zdeterminowane przez czynniki od niego niezależne (boskie, społeczne, genetyczne)? W Prologu w niebie w każdym razie Pan, przewidując, że Faust zostanie ocalony, nie odwołuje się do predestynacji, a do ludzkiej zdolności, by odróżniać dobro od zła – przy całej problematyczności tych pojęć.

Faust wymyka się jasnym interpretacjom, nic w nim nie jest jednoznaczne; taki zresztą był – wyrażany nieraz w listach i rozmowach – zamysł Goethego. Rzeczywistość jest pełna pytań bez odpowiedzi i odpowiedzi, które zamieniają się w nowe pytania. Jak dzieło, które ma prowadzić widza z nieba do piekła poprzez świat  – miałoby tego nie odzwierciedlać?

Na zakończenie jeszcze parę słów o tłumaczeniu. Starałam się przełożyć nie tylko treść Fausta, ale i formę: czylijęzyk swobodny, łatwy do zrozumienia, przekazujący oprócz sensu wypowiedzi – także zawartą w niej emocję. Układ i rodzaj rymów jest przeważnie (nie baz wyjątków) taki sam, jak w oryginale.

Wszystkie przypisy (zlinkowane) pochodzą ode mnie.

Chciałabym też tutaj podziękować mojemu mężowi, Jarkowi Dąbrowskiemu, za wszechstronną pomoc, bez której przekład ten nigdy nie zostałby publicznie udostępniony, a zapewne nawet by nie powstał.

Ewa Dąbrowska

D E D Y K A C J A

Znowu się przybliżacie do mnie, zwiewne cienie,

które wcześnie pochwycił mój zamglony wzrok.

Czy tym razem przytrzyma was moje pragnienie?

Czy mnie jeszcze pociąga czar, obłęd i mrok?

Jak na mnie napieracie! Niech się pod sklepienie

nade mną wznosi mglistych zjaw i widzeń tłok!

Gdy aurę wspomnień, która was spowija, chłonę

moje myśli są znowu młodzieńczo wzruszone.

Dnie radosne wracacie w moją wyobraźnię

i cienie ludzi, których mi od dawna brak.

Przechodzą pierwsza miłość i pierwsze przyjaźnie

przeze mnie jak treść dawnych, w pół przebrzmiałych sag.

O pogmatwanym życiu zawodzi wyraźnie

skarga w duszy, a w ustach czuję gorzki smak,

gdy myślę o tych, którzy, czekając daremno

na szczęście, co nie przyszło – odeszli przede mną.

Nie tym, którym śpiewałem moje pierwsze pieśni,

brzmią pieśni ułożone w mych późniejszych dniach.

Krąg przyjazny, życzliwy, rozpierzchł się i prześnił,

krąg, w którym znajdowałem pierwszy oddźwięk – ach!

Dziś się tłum obcy wokół mnie zacieśnił,

którego poklask nawet budzi we mnie strach.

A tamci ludzie, z kręgu, co me wiersze cenił,

są, jeśli jeszcze żyją, w świecie rozproszeni.

I pierś mi zapomnianą wzbiera znów tęsknotą,

znowu chcę się zanurzyć w duchów cichy świat.

Niczym dźwięki eolskiej harfy, tak brzmi oto

ulotna pieśń, co w duszy szepcze mi od lat.

Dreszcz  mnie przenika na skroś, a w surowym dotąd

sercu znowu odczuwam dawnych wzruszeń ślad.

To, co mam, zdaje mi się dalekie i mgliste,

co zniknęło zaś – staje się znów rzeczywiste.

P R O L O GWT E A T R Z E

Dyrektor. Poeta. Komik.

Dyrektor:

Niejeden już mnie wspieraliście raz,

gdym się pogrążał w kłopotów odmęcie.

Jakie nadzieje budzi dzisiaj w was

nasze w niemieckich krajach przedsięwzięcie?

Ciżbie dogodzić chcę za wszelką cenę,

bo ona żyje, i żyć daje nam.

Już ustawiono rząd ławek i scenę,

już na frajdę czekają, jak ich wszystkich znam.

Czegóż innego spodziewać się od nich?

Siedzą cierpliwi, weseli, pogodni.

Znam lud, lecz czym bym go zachwycić mógł?

Czy się dawne sukcesy i dzisiaj powtórzą?

Choć nie nawykli są do dobrych sztuk,

ale czytali za to strasznie dużo.

Co zrobić, by się z treścią świeżą sprzągł

żart i wdzięk w jeden przedstawienia ciąg?

Bo, przyznam, kocham ten widok, gdy ludzie,

co chwila kłótnie podnosząc i krzyk,

wytrwale tłoczą się przy naszej budzie.

Tłum chętnych wcześnie tu się zjawiać zwykł:

już za dnia nawet, wczesnym popołudniem

do kas się pchają, by pod nimi tkwić;

i, jak spragnieni, co oblegli studnię,

tak są gotowi o bilet się bić.

To poeta swą sztuką urzeka każdego.

Przyjacielu, dokonaj i dziś czaru tego!

Poeta:

O, nie mów mi o tej pstrokatej masie,

na widok której duch opuszcza nas.

Zasłoń przede mną głośny tłum przy kasie,

bo w wir pociągnie nas ze sobą wraz.

Wiedź mnie tam, gdzie zapomnę o ziemskim hałasie,

gdzie poetom przyświeca czysty szczęścia blask;

gdzie się dusze otworzą boskim kosztownościom,

gdzie Bóg serca napełnia przyjaźnią, miłością.

Ach, to, co w duszy dzwoni nam nieśmiało,

czego nie śmiemy wypowiedzieć w głos,

to, co chybiło; to, co się udało –

to chwil ulotnych władzy poddał los.

A często się odkrywa formę doskonałą

dopiero przez lat wielu idąc do niej most.

Blichtr lichy chwila obecna docenia;

wartość wzbogaci przyszłe pokolenia.

Komik:

Jeśli ktoś przy mnie o potomnych wspomni,

to pytam: gdy mnie też zajmą potomni,

to któż współczesnym da radość i żart?

Wszak chce – i musi – mieć ubaw ich rzesza,

więc ten wesołek, który ją rozśmiesza

jest, sądzę, też co nieco wart.

Kto dowcipem z innymi umie się podzielić,

temu też zgorzknieć nie pozwoli lud;

jeśli go ludzie tłumnie będą słuchać chcieli –

to tym pewniej oddziała jego kunszt i trud.

Dlatego pokazujcie, wychodząc do tłumu,

co najlepiej umiecie. W waszej pieśni treść

prócz uczuć, namiętności, fantazji, rozumu,

także szczyptę błazeństwa pamiętajcie wpleść.

Dyrektor:

Zwłaszcza ciąg wartki zdarzeń niech sztuka pokaże;

ci, którzy przyjdą tutaj, poszukują wrażeń.

Jeśli się przed ich wzrokiem wiele będzie dziać,

że będą z każdą chwilą zadziwieni więcej,

to się o poklask widzów nie musicie bać,

i szybko się staniecie ciżby ulubieńcem.

Tłumem przez wielość tylko można wstrząsnąć wskroś,

każdy musi sam znaleźć coś według swych chęci.

Kto przeto wiele przyniósł – wielu przyniósł coś,

i wszyscy wyjdą wtedy z teatru kontenci.

Rozkawałkujcie sztukę nim ją dacie wpierw –

to musi wam się powieść, ja ufam w to szczerze.

Wtedy łatwiej pokazać jej sedno, jej nerw.

Bo po cóż publiczności całość dać w ofierze?

I tak ją na kawałki od razu rozbierze.

Poeta:

Prawdziwemu artyście nie przystoi wszak,

by wykonywał podobne rzemiosło.

Czy i wam obrzydzenia dla partactwa brak?

Czy do dewizy waszej życiowej urosło?

Dyrektor:

Mnie nie dotyka wcale zarzut wasz.

Jeżeli działać prawidłowo masz,

musisz też prawidłowo trzymać swe narzędzie.

Pomyślcie: miękkie drewno trzeba wam ciąć będzie,

bowiem – dla kogo pisać przeznaczył wam los?

Ten przyszedł do teatru od posiłku wprost,

ów – bo się nie chce nudzić dłużej;

A najgorzej – gdy przyjdą po gazet lekturze.

Tak ciągną do teatru jak na bal maskowy,

ciekawość każdy zaś uskrzydla krok.

Kobiety, wystrojone od stóp aż do głowy –

primadonny bez gaży – cisną się przez tłok.

O czym śnicie na swoim poetyckim szczycie?

Nie cieszy was tłum widzów? Spójrzcie tylko w dół,

na swoich protektorów, a zaraz stwierdzicie,

że w pół nieokrzesani, i zimni są w pół.

Ten spędzi z dziewką noc po przedstawieniu,

tamten ma do gry w karty niewybredny gust.

Po co ich dręczyć macie? Co im po dążeniu

waszym, by brać natchnienie wprost od słodkich muz?

Trzeba wciąż więcej dawać, mieć szeroki gest,

wtedy od celu się nie oddalicie.

Próbujcie tylko ludzi dziwić należycie,

bo im dogodzić ciężko jest.

Więc o czym dla nich na dzisiaj myślicie?

Poeta:

Kogo innego najmij do podobnych służb!

Chcesz, by poeta prawo swe do ludzkich dusz,

najwyższe przez Naturę nadane mu prawo,

z twego powodu naraził na stratę?

Wiesz, co jest dla poety rządu dusz podstawą?

Jak zwycięża żywioły, które rządzą światem?

Czy nie jest to harmonia, którą w sobie czuje,

i którą świat w swym sercu na nowo kształtuje?

Gdy Natura bezdusznie obraca wrzeciono,

obojętnie nawija na nie nici losów,

gdy różnorodnych istot nieprzebrane grono

brzmi kakofonią wielu i niezgodnych głosów –

kto w ten hałas powszechny wprowadza podziały,

znajduje w nim ożywcze rytmy i akcenty,

kto pojedyncze dźwięki, by się układały

w akordy, wydobywa z chaosu odmętu?

Kto namiętności z burzy rozpętuje?

Czerpie z blasku przedświtu uczucia nieznane?

Kto wonne wiosny pąki wysypuje

na ścieżkę ukochanej?

Kto wieniec splata z liści zwyczajnie zielonych,

który skroń zasłużonych wraz z chwałą oplecie?

Kto jedna bogów? Kto zna Olimpu rejony?

Człowiecza siła, co się objawia w poecie!

Komik:

Więc tych sił pięknych używajcie teraz!

I tak, jak się rozwija miłosna afera,

niech taki przyjmą wasze wiersze szyk!

W sieć miłości przypadek pchać człowieka zwykł;

bardziej się uwikłanym jest z każdą godziną,

dreszcze szczęścia są słodkie, ale szybko miną.

Zachwytowi cierpienie kładzie wkrótce kres:

nim się człowiek obejrzy, to już powieść jest!

I takie właśnie dajmy przedstawienie,

sięgnijcie w ludzkie życie, w radość i cierpienie;

w to, co każdy przeżywa – choć nie każdy wie.

To chce widzieć publiczność, do tego się rwie!

Niech barwne i niejasne będą sceny wszystkie,

zawrzyjcie w nich błądzenia, prawdy kilka iskier...

Najlepszego napoju podaję wam skład,

jeśli go przyrządzicie, doceni go świat.

Wtedy też kwiat młodzieży ściągnie wasza sztuka,

młodzież w niej objawienia dla siebie poszuka.

Bo każdy, kto wrażliwe serce w piersi ma,

pozna z waszego dzieła melancholii smak:

raz tę, raz tamtą strunę w duszy mu poruszy,

i tak każdy dostrzeże, co sam nosi w duszy.

Bo w młodych tkwi gotowość do śmiechu i łez,

polot czczą, i się cieszą, gdy coś lśniące jest.

Nic nie weźmie, kto przyjął ostateczną postać,

kto się dopiero staje, wiele może dostać.

Poeta:

Więc i mnie czas ten dawny zwróć,

mą młodość, ducha kształtowanie,

gdy w piersi mojej mogłem czuć

wciąż nowych pieśni pulsowanie;

gdy cud przyrzekał każdy pąk,

gdy mi mgły przesłaniały ziemię,

i gdym przemierzał dolin ciąg,

unosząc barwnych kwiatów brzemię.

Nie mając nic, wszystkiego miałem w bród:

do szalbierstw chęć, i prawdy wieczny głód.

Nieokiełznanym mym popędom

zwróć szczęście i cierpienie zwróć!

Niech miłość i nienawiść będą

znów żywe we mnie. Moją młodość zwróć!

Komik:

Młodości, przyjacielu, potrzebujesz wtedy,

gdy wrogowie na ciebie natrą w bitwy czas;

i gdy na twojej szyi zawisną czeredy

dziewcząt młodych i słodkich, łakomych twych łask;

kiedy cel, trudny do zdobycia

wieńcem laurowym kusi nas;

kiedy w gwałtownych wirach życia,

noce przepija się po brzask.

Lecz by uderzyć w każdą strunę,

w grę znaną wdzięk i śmiałość wnieść,

staraniom swoim dać kierunek

z błądzeń i prób, a życiu – treść:

to jest zadanie starszych, to do was należy;

nie trzeba, by się przez to ktoś czci naszej zrzekł.

Nie z wiekiem dziecinnieje człowiek, jak się wierzy,

lecz – wciąż dziećmi znajduje nas podeszły wiek.

Dyrektor:

Nie rozpraszajmy sił w rozmowach.

Chciałbym też wreszcie ujrzeć czyn.

Zamiast utaczać gładkie słowa,

rzućcie się w pracy wir i młyn.  

Rozważać nastrój – co nam po tym?

Schwytać go w naszą sztukę chcąc

trzeba poezji wzniosłe loty

okiełznać i w wasz dramat wprząc.

Wszak znacie moje wymaganie:

chcemy napoje mocne pić.

Nie będzie jutro tego, co się dziś nie stanie,

więc bez zwłoki warzony napój musi być!

Żadnego dnia nie wolno strwonić,

to, co możliwe, trzeba śmiało brać,

i nie wypuszczać więcej z dłoni,

i dalej działać – tak się musi dziać.

Dziś na niemieckich scenach naszych

każdy próbuje, czego chce.  

I wy też, proszę, świec, farb, maszyn

nie szczędźcie mi do waszych scen.

Rozrzutnie sypcie blaskiem słońca,

nie oszczędzajcie z nieba gwiazd.

Niech obraz zmienia się bez końca:

zwierzęta, woda, ogień, skały, las

W teatrze ciasnym niech się zjawi tłumom

cały stworzenia krąg i ład;

powiedźcie widzów żwawo, ale i z zadumą.

z nieba do piekła poprzez świat.

P R O L O GWN I E B I E

Pan. Niebieskie zastępy. Potem Mefistofeles.

Wychodzą trzej Archaniołowie.

Rafael:

Na dawny sposób dźwięczy słońce,

muzyce sfer niebieskich w takt

i co dnia przez pioruny grzmiące

kończy swój ustalony szlak.

Ten widok daje moc aniołom,

choć skryty im jest słońca rdzeń.

Krąg niepojętych dzieł wokoło

wspaniały jest, jak w pierwszy dzień.

Gabriel:

I szybciej, niż myśl chyża leci

kręci się przepych ziemi w krąg;

w jasności rajskiej raz wpadł sieci,

raz w mrok głęboki nocy wsiąkł.

U stóp skał – kipiel. W piany białe

burzą się wody mórz i rzek.

Porwie ze sobą morze, skałę

niebieskich sfer odwieczny bieg.

Michał:

Burz ciągłych wyścig się odbywa,

z lądu na morza, z mórz na ląd.

Łańcuch najgłębszych oddziaływań

tworzy burz wściekłych długi rząd.

Niszczące błyski rozświetlają

ścieżkę, nim w nią uderzy grom.

Twoi zwiastuni zaś oddają

chwałę łagodnym Twoim dniom.

Wszyscy trzej:

Ten widok daje moc aniołom,

bo nikt nie może zgłębić Cię.

Twe niepojęte dzieła wkoło

wspaniałe są, jak w pierwszy dzień.

Mefistofeles:

Że znów się, Panie, do nas zbliżasz raz,

pytać, jak wszystko sobie u nas radzi,

i że chętnie widujesz mnie co jakiś czas –

to mnie spotykasz dzisiaj pośród tej czeladzi.

Nie umiem składać górnolotnych słów,

niech nawet wszyscy szydzą ze mnie za to.

Od śmiechu dawno-ś odwykł; gdyby nie to, znów

śmiałbyś się, słysząc mój niezręczny patos.

O słońcu, światach rzec nie umiem nic;

oglądam tylko ludzi, jak ponury widz.

Ten mały bóg nad światem wcale się nie zmienia,

jest wciąż zadziwiający, tak, jak w dniu stworzenia.

A może by się nieco lepiej miał...

Tylko po coś mu iskrę swego światła dał?

Choć nazwał ją rozumem, do tego z nią zmierza,

by być bardziej zwierzęcy, niźli każdy zwierzak.

Zdaje mi się, pozwólcie, żebym rzec to mógł,

że jest on jak cykada z parą długich nóg,

co fruwa ciągle, skacze w gęstej trawy pękach,

i śpiewa; wciąż rozbrzmiewa jej stara piosenka.

I gdybyż zostawała jeszcze pośród traw!

Lecz ciągle nos pakuje do nieswoich spraw!

Pan:

Czy mi to tylko masz do powiedzenia?

Znowu powtarzasz swoje oskarżenia?

Na ziemi ciągle nic ci nie jest w smak?

Mefistofeles:

Nie, Panie! Ja już nawet moich plag

oszczędzam ludziom, bo tak nad nimi boleję.

Jak źle się działo, wciąż tam źle się dzieje.

Pan:

A Fausta znasz?

Mefistofeles:

Doktora?

Pan:

Mego sługę, tak.

Mefistofeles:

Zaprawdę! On wam służy na szczególny sposób!

Nie wiąże z ziemią twardą, błazen, swego losu.

Jego wewnętrzne wrzenie pcha go ciągle dalej,

szału swego świadomy zaś jest tylko w pół.

Po najjaśniejsze gwiazdy z nieba sięga stale,

z ziemią by dla upojeń najwyższych się skuł.

I żadna bliskość, żadne dale

nie sprawią, by w swej piersi ukojenie czuł.

Pan:

Teraz pełen zamętu służy mi, lecz cóż?

Niedługo go na ścieżkę jasności wywiodę.

Gdy drzewko zielenieje, wie ogrodnik już,

że w owocach dostanie za swój trud nagrodę.

Mefistofeles:

Tego stracicie! Zakład? Już on nie omieszka

zejść z dróg waszych, jeżeli pozwolicie, bym

ostrożnie poprowadził go po moich ścieżkach.

Pan:

Tak długo możesz, co chcesz robić z nim,

póki na ziemi życia nie dokona.

Błądzi człowiek, jak długo dąży w życiu tym.

Mefistofeles:

O, za to wam dziękuję! Bo z tym, kto już skonał,

niechętnie do czynienia mam.

Lubię policzki jędrne, pełne, świeże.

Z trupem jest zawsze tylko przykry kram:

duch wnet przede mną nogi za pas bierze.

Pan:

Dobrze, zostawiam ci to. Miej swoją ułudę.

Jeśli uchwycić ducha tego będziesz mógł,

to próbuj go odciągnąć od jego praźródeł,

i wiedź go w dół, wzdłuż twoich dróg.

Lecz gdy poznasz, że człowiek w swym ciemnym dążeniu

właściwej drogi zawsze jednak świadom jest,

wtedy wyznaj pomyłkę, i stój w zawstydzeniu!

Mefistofeles:

Dobrze, dobrze! Mój zakład wygram ja, na fest!

I to niedługo potrwa, wierzcie.

Lecz gdy mój cel osiągnę wreszcie,

pozwólcie mi na triumf z serca, z całych sił.

Będzie jak wąż, mój kuzyn, zjadał proch i pył,

i z rozkoszą! Nie myśląc nawet o proteście.

Pan:

Wtedy tu się pojawiać też ci wolno będzie.

Znienawidzony nigdy nie był mi twój ród.

Z duchów sprzeciwu, które zaprzeczają wszędzie,

tobie podobni najmniej wyrządzają szkód.

Człowieka nęci często spokój, błoga cisza,

i usypia działalność jego łatwo zbyt.

Dlatego chętnie daję ludziom towarzysza,

co jak diabeł haruje, drażniąc myśl i spryt.

Lecz w was, prawdziwych synach bożych,

niech żywe Piękno radość mnoży.

To, co się wiecznie staje, i wciąż żyje, działa

niech w enklawie miłości utrzymuje was.

I niechaj przytrzymuje dzięki wam myśl trwała,

rzadkich objawień drżący blask.

Niebo zamyka się, Archaniołowie się rozchodzą.

Mefistofeles sam:

Chętnie widzę Go czasem, i pragnę ten stan

utrzymać. Nie chcę, by nas podzieliła zwada.

To doprawdy jest ładnie: On, choć wielki pan,

a nawet z samym diabłem tak po ludzku gada.

T R A G E D I I   C Z Ę Ś Ć    P I E R W S Z A

N O C

 

W wysoko sklepionym, ciasnym, gotyckim pokoju Faust, niespokojny, w swoim fotelu przy pulpicie.

 

Faust:

   Już filozofię studiowałem,

   i medycynę, prawo całe.

   Z wysiłkiem i staraniem, z pracą.

   I teologię też. I na co?

   Wszak jestem – na to był mój trud -

   tak mądry teraz, jak i wprzód.

   Magister! Doktor! Pośród ksiąg

   otacza mnie studentów krąg,

   których od lat mój pewny głos

   nie uczy – wodzi ich za nos!

   I widzę, że nic! wiedzieć nie będzie nam dane,

   to mnie boli, i boleć nad tym nie przestanę.

   Wiem przy tym, że sprytniejszy się zawsze okażę,

   niż klechy i doktorzy, magistrzy, pisarze.

   Obca mi jest skrupułów i wahań udręka,

   czarta ni kary wiecznej, piekła, się nie lękam.

   Lecz za to są mi obce i radości cudze:

   nie wiem nic prawdziwego, nie mam żadnych złudzeń.

   Nie łudzę się, że uczę wartościowych rzeczy,

   że ludzi mogę zmieniać, nawracać lub leczyć.

   Wspaniałości ni chwały nie wydarłem światu,

   nie mam ziemi, pieniędzy, nie mam złota szkatuł...

   I pies nie miałby chęci na podobne życie!

   Dlatego w końcu magii oddałem się skrycie,

   by część tajemnic poznać wprost

   przez ducha siłę, moc i głos;

   bym się nie musiał męczyć tak,

   ucząc, gdy wiedzy o czym brak;

   bym poznać mógł, co scala świat,

   co daje mu wewnętrzny ład.

   W nasienie zajrzyj, w moc działania!

   Dość w pustych słowach przebierania.

 

   Żebyż ostatni padał raz

   dziś na mój ból księżyca blask!

   Blask, co w niejedną noc się lał

   na księgi, które-m czytać miał.

   A gdy wznosiłem wzrok znad ksiąg,

   patrzałem w pełny, jasny krąg.

   Gdybymż na góry szczyt wejść mógł,

   brodzić wśród białych światła smug,

   i, nie tkwiąc dłużej w ciała granicach,

   wprząść się z duchami w światło księżyca,

   kąpać się w jego srebrnych promieniach,

   wolny od wszelkich cierpień sumienia!

   Biada mi! Czy wciąż jeszcze tkwię,

   w ciemnej, więziennej dziurze tej?

   Nawet dnia światło z grubych szyb

   sączy się mdło na stół i skrypt.

   Ograniczony kupą ksiąg,

   w których robaki lęgną się,

   w które kurz i pot wieków wsiąkł,

   które pod sufit piętrzą się;

   wokoło puszek, retort skład,

   narzędzi stos, palników, rur,

   praojców ziół i maści zbiór -

   to jest twój świat? To ma być świat?

 

   I pytasz jeszcze, czemu lęk

   jak drzazga w serce ci się wpił?

   Czemu tak ból zniewala cię,

   że brak ci do radości sił?

   Bóg człowiekowi życie dał,

   by wśród natury żywej żył;

   ciebie - otacza ciasny zwał

   kości i czaszek, proch i pył.

 

   Uciekaj! Śpiesz daleko stąd!

   Nostradamusa pism weź zbiór;

   on w sedno rzeczy da ci wgląd,

   przewodnik to jest twój i wzór.

   Poznasz z nim bieg niebieskich gwiazd,

   a gdy Natury wieczny głos

   pouczy cię - poczujesz w czas

   duchowej siły nagły wzrost.

   Z duchami wtedy mówiłbyś

   jak duch im równy; właśnie tak!

   Na darmo tutaj sucha myśl

   objaśnia ten czy inny znak.

   Duchy, co wokół mnie krążycie!

   Znak dajcie, jeśli mnie słyszycie!

 

Patrzy na znak makrokosmosu.

 

   Ha! Jakąż rozkosz sprawia moim zmysłom

   rysunek ten; ład na nim przedstawionych brył.

   Jak gdyby źródło szczęścia w sercu mi wytrysło;

   czyste szczęście pulsuje w każdej z moich żył.

   Kto znaki te rysował? Czyżby jakiś Bóg?

   One zamęt łagodzą, co duszę przewierca,

   one radość wlewają do biednego serca,

   pozwolą, bym Natury siły poznać mógł.

   Czy Bogiem jestem? Tak mi lekko znów!

   I gdy czystymi liniami wzrok sycę,

   dusza w działań Natury wnika tajemnice.

   Dziś dopiero pojmuję sens tych mędrca słów:

   "Zamknięty nie jest przed tobą świat ducha;

   to twe serce jest martwe, a zmysły tkwią w śnie.

   Swe ziemskie ciało musisz, mój uczniu, posłuchaj,

   kąpać w porannym blasku przez twe wszystkie dnie."

Przygląda się znakowi. 

   Jak ściśle jest sprzęgnięta rzeczywistość cała,

   jak jedno w drugim żyje, jedno w drugim działa!

   Siły nieba w dół schodzą, wchodzą wzwyż z powrotem,

   wzajem sobie podają dzbany szczerozłote.

   Są jak powiew, co, siejąc balsamiczne wonie,

   przez ziemię na skroś z nieba nieustannie wionie,

   kosmosowi nadaje brzmienie i harmonię.

 

   Jakiż spektakl! - Niestety, tylko to akurat.

   Gdzież da się schwycić, poczuć bezbrzeżna Natura?

   I gdzież was dotknę, piersi, z których płynie życie,

   u których zawieszone są ziemia i niebo?

   Tak rwę się do was z palącą potrzebą.

   Czy próżno? Wszak wy karmicie, krzepicie?

Niechętnie przewraca kartki książki i patrzy na znak Ducha Ziemi. 

   Jak różnie ten znak na mnie działać już zaczyna.

   Ty, Duchu Ziemi, bliższy byś mi był.

   Od razu czuję przypływ nowych sił,

   i płonę niczym od młodego wina.

   Oto czuję, narasta już we mnie odwaga,

   by dźwigać ziemskich bólów i rozkoszy bagaż,

   by stawić czoła wszelkim burzom i zawiejom,

   i by mnie przy rozbiciu statku lęk nie przejął.

   Nade mną się zamyka mrok –

   Księżyc zaciemnia się –

   lampa przygasa –

   i ćmi! – czerwone promienie

   krążą mi wokół głowy – z sufitu

   wionęło i

   dreszcz objął mnie!

   Czuję! przy mnie jest ubłagany Duch!

   Okaż mi się!

   Rozrywa mnie krwi w żyłach oszalały ruch!

   Uczucia nowe, niepojęte!

   Zmysły jak struny napięte!

   Oddam ci się, bez wahań, sercem, duszą całą!

   Musisz! Musisz! I choćby życie mnie to kosztowało!

Chwyta książkę i tajemnie zaklina znak Ducha Ziemi. Czerwonawy płomień drży, w płomieniu pojawia się Duch. 

Duch: 

   Któż to mnie woła?

Faustodwracając się: 

Biada! Straszliwe oblicze!

Duch: 

   Głos twój do mojej sfery nawet dotarł,

   przyciąga mocno mnie twoja istota,

   więc...

Faust:   

O, znieść cię nie mogę, choć cię sobie życzę!

Duch: 

   Oto się przychyliłem do twych próśb i błagań,

   byś me oblicze widzieć, mój głos słyszeć mógł.

   Dla ciebie świata zmysłów przestąpiłem próg

   i jestem – lecz opuszcza cię teraz odwaga?

   Lęk zdjął cię, "nadczłowieku"? Gdzie twej duszy zew?

   Gdzie pierś, co świat zamknęła w sobie? Czyżby krew

   w twych żyłach nie krążyła, wzburzona z radości,

   gdyś, by się równać duchom, prawo sobie rościł?

   Gdzież Faust, którego dotarł do mnie głos?

   Który dążeniu do mnie poświęcił swój los?

   To jesteś  t y,  którego moje jedno tchnienie

   po dno duszy przejmuje przerażenia drżeniem?

   robak, który się w kurzu ze strachu wygina...

Faust: 

   Co? Mam płomienna zjawo, ustąpić przed tobą?

   To ja, Faust! Staję, tobie równy, obok!

Duch: 

   W życia nurtach, w kipiących czynach

   wznoszę się w górę lub

   opadam, przędzę tkam,

   narodziny i grób,

   w wiecznym morzu trwam,

   wciąż zmienne przędzenie,

   wciąż życia płomienie –

   tak na krosnach czasu przędę,

   żywą szatę boskości dzieję rząd za rzędem.

Faust: 

   Jakże się bliski tobie, Duchu Czynu, czuję,

   kiedy okrążasz świata przestrzeń ciemną.

Duch: 

   Ty porównuj się z duchem, którego pojmujesz.

   Nie ze mną!

Znika. 

Faustzałamując się: 

   Nie z tobą?

   Z kim więc?

   Ja, na boskości podobieństwo,

   i nawet nie z tobą?

Pukanie. 

Przekleństwo!

   Znam to, to na pewno Wagner.

   Zniszczył mi chwilę najwyższego szczęścia.

   Czemuż przyszedł tu, nudziarz, kiedy się zagęszcza

   krąg obrazów? Gdy pobyć sam z duchami pragnę?

Wagner w szlafroku i mycce, z lampą w ręce. Faust odwraca się niechętnie. 

Wagner: 

   Wybaczcie, że wam spokój na chwilę zakłócę.

   Słyszę wasz głos; czytacie pewnie grecki dramat?

   Chętnie bym coś skorzystał przy was na tej sztuce,

   bo dzisiaj wiele znaczy nawet dykcja sama.

   O, już nieraz słyszałem: komediant by mógł

   nawet księdza nauczyć wielu ze swych sztuk.

Faust: 

   Tak, gdy jest komediantem ksiądz.

   Jedno się z drugim może sprząc.

Wagner: 

   Ach, jakże mam świat popchnąć na właściwą drogę,

   gdy w swym zamknięciu żyję? Jak wskażę mu cele,

   skoro widzieć go tylko przez lunetę mogę,

   i to rzadko, bo ledwie w niektóre niedziele?

Faust: 

   Nie uda wam się, jeśli nie czujecie tego,

   jeżeli nie tkwi to głęboko w was.

   Zniewolicie słuchaczy tylko, gdy spostrzegą,

   że z serca wydzieracie sobie każdą z fraz.

   Siedźcie sobie w pracowni i pełni mozołu

   warzcie swoje przysmaki z resztek cudzych uczt!

   Dmuchajcie, by żar dobyć, w swą kupkę popiołu!

   Ale to nie jest do serc i dusz klucz.

   Zyskacie tak, jeżeli to was właśnie kusi,

   na pewno duży podziw dzieci albo małp.

   Lecz do własnego serca sięgnąć najpierw musi

   ten, kto by do serc cudzych także dotrzeć chciał.

Wagner: 

   Udany wykład trudy mówcy wynagrodzi.

   Wiem, że czeka mnie jeszcze pracy wiele godzin.

Faust: 

   Niechaj nie będzie, jak krzykliwy błazen!

   Niechaj mu idzie o rzetelny zysk!

   Bez sztuk się wszak wykłada – i łatwo zarazem –

   zdrowy rozsądek i rozumna myśl.

   A gdy macie poważnie coś do powiedzenia –

   też się właściwe słowa znajdą bez wątpienia.

   Wasze mowy, choć każda z nich jest błyskotliwa,

   choć się nawet ludzkością zajmujecie w nich,

   są jak wiatr, który liście uschnięte podrywa,

   bo pokrzepienia w nich nie znajdzie nikt.

 

Wagner:

   Ach, Boże! Kunsztu się długo nabywa,

   a nasze życie krótko trwa.

   Często przy pracy lęk mi serce rwał,

   że nie zdążę jej skończyć, tak jak rolnik żniwa.

   Jakże się ciężko do wiedzy dociera,

   przez którą droga do źródeł się pnie!

   Lecz zanim człowiek przejdzie i połowę z niej –

   czas mu się kończy, i musi umierać.

 

Faust:

   Czy uważasz pergamin za tę świętą studnię,

   z której woda pragnienie wiecznie gasi? Tak?

   Wiedz, że to wszystko będzie cię pokrzepiać złudnie,

   czego w twej własnej duszy brak.

 

Wagner:

   Ach, wybaczcie! Lecz przecież jest wielką rozkoszą,

   poczuć, jak w ducha czasów pisma nas przenoszą;

   gdy widzimy, jak mędrcy myśleli przed nami

   i jak daleko my doszliśmy sami.

 

Faust:

   O, tak, daleko, aż do gwiazd!

   Mój przyjacielu, przeszły czas

   jest nam księgą zamkniętą na siedem pieczęci.

   To zaś, na co "duch czasu" wy chętnie mówicie –

   w rzeczywistości czasu jest tylko odbiciem

   we własnym duchu waszym; to powiedzieć chcę ci.

   Często, doprawdy, aż żal serce ściska;

   starczy, by od was uciec jeden oka rzut:

   tylko śmietniki, tylko rumowiska!

   I jeszcze wyższe racje głosicie jak z nut.

   O świetnie pragmatycznych mówicie zasadach,

   jak to się marionetkom godzi i wypada.

 

Wagner:

   Ludzkie serce i duch! Natura i świat!

   Poznania o tym łaknie każdy w każdej porze.

Faust: 

   Kto co poznaniem nazwać byłby rad.

   Któż właściwym imieniem nazwać dziecko może?

   Nielicznych, co poznali rzeczy bieg i prąd,

   i, głupi, nie ukryli tego w swoim sercu,

   palono, krzyżowano zawsze jak bluźnierców,

   kiedy zdradzali tłuszczy swój w Naturę wgląd.

   Proszę was, przyjacielu, jest już noc głęboka.

   Na ten raz trzeba przerwać nam rozmowę tutaj.

 

Wagner:

   Chętnie bym przez noc cała nie zmrużył i oka,

   byle trwać mogła nasza uczona dysputa.

   Lecz jutro, w dniu Pańskiego Zmartwychwstania,

   pozwólcie, bym wam zadał znów jakieś pytania.

   Studiowałem żarliwie, z zapałem; dlatego

   wiele wiem. Chcę się jednak dowiedzieć wszystkiego.

 

Odchodzi.

 

Faust sam: 

   Jak wciąż nadzieja może rozświetlać źrenice

   komuś, kto orze tak jałową niwę!

   Grzebie w ziemi, chcąc dobyć z niej skarby prawdziwe,

   a jest zadowolony, gdy znajdzie dżdżownicę.

   Dla miejsc tych, w których duchy otaczały mnie,

   taki głos ludzki stanowi obrazę.

   Lecz, najnędzniejszy z tłumu, co przez życie brnie,

   muszę dziękować jednak ci tym razem.

   Gdy mi poryw rozpaczy zmysły zniszczyć chciał,

   zwątpieniu twoje tutaj przyjście mnie wydarło.

   Ach, Duch był tak olbrzymi, gdy przede mną stał,

   że ja sam powinienem czuć się równy karłom.

 

   Ja! Ja obraz boskości, który-m już

   nad swoje człowieczeństwo ziemskie się wynosząc,

   w niebiańskim blasku pławił się z rozkoszą,

   przy lustrze wiecznej prawdy zdawał się być tuż.

   Ja, więcej niż Cherubin, com zuchwale chciał

   czuć płynącą w Natury żyłach własną siłę;

   w tworzeniu już się życiem boskim upoiłem...

   Jak pokutuję za to, czego doświadczyłem!

   Grzmiące słowo przeszyło mnie jak celny strzał.

 

   Nawet więc twoim nie jestem zwierciadłem.

   By wezwać cię tu moc tylko posiadłem.

   Żebym-ż zatrzymać ciebie siłę jeszcze miał!

   A w tamtej chwili czułem, jak me szczęście rośnie,

   tak wielkim i tak małym się poczułem w niej.

   Lecz odepchnąłeś zaraz bezlitośnie

   w niepewny los człowieczy mnie.

   Czy zaspokajać mam wszystkie dążenia?

   Czego unikać? Kto by mi to rzekł?

   Ach, nasze czyny nawet, tak jak i cierpienia,

   życia naszego powstrzymują bieg.

 

   Że też w najlepsze, co się w duszę wplata,

   element obcy też się zawsze wdał.

   Gdy komu się już uda dojść do Dobra świata,

   mówi o większym Dobru: kłamstwo to i szał.

   Kostnieje w ziemskiej wrzawie splot uczuć wspaniałych,

   które tak hojnie życiem nas obdarowały.

 

   Kiedy fantazję uskrzydla nadzieja,

   to ją lot śmiały niesie w wieczności przestworze,

   lecz gdy szczęście raz po raz ginie w czasu lejach,

   to ciasna przestrzeń też jej w końcu starczyć może.

   Zaraz też troska wejdzie głęboko do serca

   i będzie się w nie bólem potajemnie wwiercać.

   Spokój i radość zmąci, zła i uporczywa,

   wciąż nowymi maskami swoją twarz zakrywa.

   Zjawia się w złota, dziecka, kobiety postaci,

   widzisz ją w ogniu, wodzie, truciźnie, potwarzach;

   lękasz się tego właśnie, co ci nie zagraża,

   musisz to opłakiwać, czegoś nie utracił.

 

   O, czuję, że nie jestem wcale równy bogom;

   jak robak jestem raczej, co się w pyle zwija,

   a wędrowiec rozgniata go niedbale nogą,

   kiedy go, żyjącego prochem tylko, mija.

   Czy to nie proch jest? w tysiącu szufladach,

   co napierają na mnie z wszystkich stron?

   Ten stos rupieci wokół, na których osiada

   starzyzny stęchła woń?

   Tu znaleźć mam, czego mi brak?

   Może przeczytać mam w tysiącu książek,

   że ludzie zawsze, wszędzie męczyli się tak,

   lecz bywa, że ktoś szczęścia ma w sobie zalążek?

   Co się uśmiechasz do mnie, pusta czaszko?

   Jakby twój umysł mękę tę też kiedyś znał:

   dnia jasnego szukając, mroku był igraszką,

   i, pragnąc Prawdy, błądził, w fałszu ciągle trwał?

   Wy także drwicie ze mnie, stare instrumenty:

   koła zębate, tryby, palnik, tygiel, nóż;

   wy miałyście być kluczem mi do drzwi zamkniętych –

   klucz lśni, lecz nie odemknie zamka ani rusz.

   Nie da swego welonu z siebie zdjąć Natura,    

   pełna tajemnic nawet w świetle jasnych dni;   

   z tyglem i ze skalpelem niczego nie wskórasz:

   czego sama nie zdradzi, nie wydrze jej nikt.

   Ja was nie potrzebuję, was, starych narzędzi.

   Jesteście, bo mój ojciec potrzebował was.

   Ty, stary pergaminie, tu się będziesz wędził

   jak długo na stół pada z ćmiącej lampy blask.

   Przehulać lepiej było mi tych rzeczy parę,

   niż tu, pod ich brzemieniem pocić się i giąć.

   Spadek po przodkach musi być na twoją miarę;

   zdobądź go, nim go będziesz mógł na własność wziąć.

   To, z czego nie korzystasz, jest tylko ciężarem;

   korzystasz tylko z chwili, tego świadom bądź.

 

   Lecz – czemu oczy wbijam w tamto miejsce właśnie?

   Tamta flaszka jak magnes przyciąga mój wzrok.

   Czemu mi się zrobiło naraz wiele jaśniej,

   jak wtedy, gdy księżyca blask rozświetli mrok?

   Witaj, fiolko jedyna! Opuść półki cienie!

   Zdejmuję ciebie teraz z czcią i z namaszczeniem.

   Oto dowcipu, kunsztu człowieczego zdrój!

   Słodkie soki, zabrane liściom, pąkom, wiciom,

   wszystkich subtelnych, śmiertelnych sił wyciąg;

   niech twą przychylność dziś mistrz pozna twój!

   Widzę cię, i to samo już mój ból uśmierza,

   dotykam – i nie dążę już, nic nie zamierzam;

   duch uspokaja się, i siła już odpływa zeń.

   Wydalony na pełne morze więc zostanę,

   u stóp swych lśniące fale widzę, morską pianę.

   Do nowych brzegów wabi nowy dzień!

 

   Mknie tu ognisty powóz, z lekkim kołysaniem.

   Do mnie! Gotowy jestem wszak!

   Do nowych sfer przeniknę – gdzie czyste działanie –

   przez ten nowy, w eterze otworzony szlak.

   Wspaniałe życie, boska rozkosz!

   Ty, tyś się godny tego stał!

   Przed chwilą robak – teraz z dumą i z beztroską

   plecami odwróć się do słońca słodkich strzał.

   To brama, obok której chce przemknąć ukradkiem

   każdy – a ty otworzyć ją odwagę miej!

   Dowiedź, że ma godności człowiek pod dostatkiem –

   tyle, że wielkość boska nie przewyższa jej.

   Nie drżyj przed tą ciemnością, na którą fantazja

   skazała się na własną mękę swą;

   przejdź przez to wąskie przejście, jak każe okazja,

   wokół którego piekła płomienie się rwą.

   Pogodnie i odważnie przejdź ponad granicą

   – nawet jeśli ci grozi, że odejdziesz w nicość.

 

   Karafko kryształowa, już cię w ręce biorę,

   wyjmuję z twojej szyjki kryształowy korek.

   Nie myślałem o tobie tyle, tyle lat!

   Ty ozdabiałaś przodków mych liczne festyny,

   rozjaśniały się gości zbyt poważne miny,

   gdy każdy brał cię w ręce, i przed drugim kładł.

   Pijący musiał ciebie opróżnić od razu,

   wierszem objaśnić przepych zwidów i obrazów –

   wielu młodzieńczych nocy noszę w sobie ślad.

   Lecz dziś cię sąsiadowi nie przekażę wcale,

   dowcipem swym w twej sztuce też się nie pochwalę –

   sam piję sok, co zmysły zaćmi mi jak czad.

 

   Otwórz flaszkę, by płyn z niej do ust twoich wyciekł,

   sam go przygotowałeś, i teraz kusi cię.

   Ostatni toast! Kładę weń duszę i życie!

   Toast, którym pozdrawiam o poranku świat.

 

Przykłada karafkę do ust.

Dźwięk dzwonków i śpiew chóru.

 

Chór Aniołów:

Zmartwychwstał Pan nam!

Radość śmiertelnym, których dusze

są niczym mało warty kruszec,

łatwo je zwodzi blask pokuszeń,

na ziemi cierpią wciąż katusze.

Hosanna!

 

Faust:

   Jakież nucenie słodkie, jakiż jasny ton

   siłą od warg odsuwa mi flaszkę z tym winem.

   Czyżby to już oznajmiał przytłumiony dzwon

   świąt Wielkanocy pierwszą podniosłą godzinę?

   Czy to pociechy pieśń? Czyżby wiatr tu zniósł

   śpiew, co płynął u Grobu w Noc z anielskich ust,

   by zwiastować o Nowym Przymierzu nowinę?

 

Chór kobiet:

Do Grobu same

Go złożyłyśmy;

wonnym balsamem

Go natarłyśmy;

w całun i chusty

owinęłyśmy.

Ach, teraz pusty

Grób znalazłyśmy!

 

Chór Aniołów:

Zmartwychwstał Pan nam!

Błogosławione wiernych rzesze!

Każdy, kto ciężka próbę przeszedł,

kto w sercu swoim miłość krzesze

dozna zbawienia i pocieszeń.

Hosanna!

Faust: 

   Po co kojące tony docierają do mnie?

   Ta pieśń niebiańska niechaj tam popłynie,

   gdzie ludzie żyją łagodni i skromni.

   Przesłanie słyszę, wiary jest mi brak jedynie.

   Cud jest dzieckiem przez wiarę kochanym ogromnie...

   Do sfer tych, z których pieśnią płynie wieść prawdziwa,

   dążyć się nie odważam, wstrzymuje mnie lęk;

   a jednak to ten znany od młodości dźwięk,

   z powrotem w życie mnie przyzywa.

   Niegdyś ta pieśń, gwałtowną miłość mi przynosząc,

   spadała na powagę sabatowych cisz;

   pełen znaczeń dźwięk dzwonu brzmiał w krąg, piął się wzwyż

   i modlitwa mi była najwyższą rozkoszą.

   Jakaś tęsknota, dziwna, niepojęta,

   gnała mnie po bezdrożach wśród lasów i pól,

   serce przepalał mi młodzieńczy ból,

   i świat powstawał dla mnie w tych właśnie momentach.

   Ta pieśń radosnych zabaw czas mi oznajmiała,

   gdym się wiosennym, wolnym szczęściem sycić mógł.

   A teraz mnie tych uczuć pamięć powstrzymała,

   gdy już przekroczyć miałem ostateczny próg.

   Brzmijcie, pieśni! Wtórujcie rozdzwonionym dzwonom:

   oto we łzach powracam na tej ziemi łono!

 

Chór młodzieńców:

Ach, pogrzebany

ku górze już się wzniósł,

w Swym blasku stanął,

wysoko nad nas wzrósł.

Radości tworzenia

bliski przez przemienienia się chęć;

dana nam dla cierpienia

jest każda ziemi piędź.

Cóż nas ukoi?

Nas pozostawił, swych.

Nad szczęściem Twoim,

Mistrzu, lejemy łzy.

 

Chór Aniołów:

Zmartwychwstał Pan nam

i przezwyciężył śmierć!

Radość poranna

wlewa się nam do serc.

O, wy, Pana chwalący,

miłość okazujący,

bratersko się dzielący,

słowo Jego głoszący,

rozkosz obiecujący!

Mistrz wasz blisko was jest,

tu dla was jest!

P R Z E D   B R A M Ą   M I E J S K Ą

Wychodzą na spacer ludzie wszelkiego stanu i pokroju. 

Paru młodych czeladników:

   Czemu tam właśnie mamy iść?

Inni:

   Mieliśmy iść do karczmy dziś.

Pierwsi:

   Lepiej do młyna byśmy pójść powinni!

Jeden z czeladników:

   Do stawów chodźmy, radzę wam.

Drugi:

   Lecz droga nudna wiedzie tam.

Paru innych czeladników:

   Co ty więc robisz?

Trzeci:

To samo, co inni.

Czwarty:

   Na Burgdorf chodźmy! Tam znajdziemy zawsze

   najlepsze piwo, dziewki najłaskawsze.

   Tam zdarza się i niezła awantura!

Piąty:

   Ty, mój nadmiernie wesoły kolego,

   ty za rozrywką taką lepiej nie goń!

   Na myśl o Burgdorf cierpnie na mnie skóra.

Dziewka do posług:

   Nie, nie! Ja wrócić chcę teraz do miasta!

Druga:

   Ale on stoi przy tamtej topoli!

Pierwsza:

   I co? Dla ciebie tyle się tam nastał.

   I tańczyć także tylko z tobą woli.

   Ja przy was tylko się zanudzam.

   Co mnie obchodzi radość cudza?

Druga:

   Ale dzisiaj na pewno już nie czeka sam!

   Wiesz, tamten kędzierzawy też ma być z nim tam.

Student:

   Spójrz, bracie, tylko, co za widok!

   Patrz jak te dziewki dziarsko idą!

   Dołączmy do nich! Szybko! Dobry kufel piwa

   i odstawiona dziewka – to się żyć nazywa!

 

Młoda mieszczanka:

   Czy to nie wstyd? Ci chłopcy w studenckim ubraniu,

   jacy są świeży, jacy śliczni, zobacz!

   Mogliby się przechadzać wśród wykwintnych panien,

   ale im się za służbą uganiać podoba.

 

Drugi Student do pierwszego: 

   Nie tak szybko! Za nami idą także dwie.

   Ładnie ubrane, mają dumne skronie.

   Jedną z nich jest sąsiadka moja; i to wiem,

   że mnie lubi, a ja mam także słabość do niej.

   Idą spokojnie, nie zmieniając kroku;

   w końcu i nam pozwolą iść u swego boku.

 

Pierwszy:

   Nie, bracie! Skrępowanym być nie mam ochoty.

   Szybko! żeby kto inny ich nam nie ustrzelił.

   Rączka, co miotłę ściska w piątki i w soboty,

   najlepiej pieścić umie w święto, przy niedzieli.

 

Mieszczanin:

   Powiem, że nie podoba mi się burmistrz nowy.

   Jest zuchwały, uderza mu władza do głowy.   

   A co robi dla miasta? W czym miastu pomoże?

   Czy z dnia na dzień nie dzieje się tu coraz gorzej?

   Więcej niż zawsze posłuchu wymaga,

   a podatki tymczasem rosną niczym plaga.

 

Żebrak śpiewa: 

Dobrzy panowie i piękne panie!

Wam się pozwala stroić pełny trzos.

Niech ktoś łaskawie przy mnie przystanie

niech mnie dostrzeże, złagodzi mój los.

Kto dawać umie, ten tylko zna radość.

Niech nie wyliczam próżno moich krzywd.

Zróbcie w to święto moim prośbom zadość,

by było dla mnie dniem obfitych żniw.

 

Inny mieszczanin:

   Najlepiej lubię w święta i w niedziele

   o wojnie mówić, co gdzieś w świecie trwa.

   Niechże gdzieś w Turcji trup się gęsto ściele,

   niech się tłuką zażarcie jakieś ludy dwa.

   Patrzy się przy tym w okno, ze szklaneczką wina,

   jak rzeką płyną statki gdzieś do obcych miast.

   A w domu, gdy wybije wieczorna godzina,

   błogosławi się pokój i spokojny czas.

Jeszcze inny mieszczanin: 

   Tak, tak, panie sąsiedzie, to i moje zdanie.

   Niech się gdzie indziej tłuką, ile mają sił,

   niech sobie łby rozbiją, gdy się biorą za nie,

   byle tylko tu, w domu, zawsze pokój był.

Stara do młodej mieszczanki:

   Ej, jaka wystrojona, jaka ładna, młoda!

   Tożby się w was zakochał nawet książę sam.

   Tylko nie tak wyniośle! Już dobrze, już zgoda.

   A czego byście chciały, mogę zdobyć wam.

Młoda mieszczanka:

   Agato, precz! Gdy widzi mnie ulica cała,

   unikać muszę przecież towarzystwa wiedźm.

   Choć – w świętego Andrzeja noc mi pokazała,

   kogo za męża będę kiedyś mieć.

Inna:

   A mnie go pokazała w kuli kryształowej.

   Żołnierz, odważny. Ja o takim śnię.

   Ale gdzie mam go znaleźć, wciąż zachodzę w głowę,

   bo jakoś dotąd nie chce spotkać mnie.

Żołnierze:

Zamki o grubych.

murach i wieżach,

dziewczyny dumne

w swoich alkierzach

zdobyć zamierzam!

Śmiałe staranie,

świetna zapłata,

niech się trąb granie

i świst strzał splata

gdy przypuszczamy

na zamek atak:

triumf czy zatrata.

To odpowiada

naszym zwyczajom:

Dziewki i zamki

nam się poddają;

siłę uznają.

Za bój się bierze

nie tylko żołd.

I już żołnierze

odchodzą stąd!

Faust i Wagner. 

Faust:

   Od lodu uwolniło stawy i potoki

   wiosny ożywcze i słodkie spojrzenie.

   W dolinie czyni się coraz zieleniej,

   a stara zima, ze śniegiem głębokim,

   odchodzi między gór surowych stoki.

   Lecz nagłym śniegiem, w bezsilnych porywach,

   nieraz jeszcze na pola sypnąć się ośmieli

   i białymi pasmami zieleń łąk pokrywa.

   Jednak słońce nie może ścierpieć żadnej bieli:

   barw pod jego promieniem nabiera biel wszystka.

   Wszędzie wokół tworzenie, nowe życie tryska;

   a że kwiatów blask słońca jeszcze nie obudził –

   zamiast nich podziwiajmy wystrojonych ludzi.

   Odwróć się, żeby z tego wzgórza

   spojrzeć w kierunku miasta:

   Patrz, tłum z bram ciemnych się wynurza,

   kiedy czas wiosny wreszcie nastał.

   Dziś każdy słońcem wiosennym się cieszy –

   tak Zmartwychwstanie czczone jest wśród rzeszy.

   Oni też jakby z martwych wstali,

   bo opuścili duszne chaty,

   cechowe izby i warsztaty,

   z wąskich się ulic wydostali,

   z nocy, co wzniośle trwa w kościele.

   Spod niskich dachów płynie ciżba rwąca,

   żeby się pławić, i grzać w blasku słońca.

   Patrz! patrz, jak chyżo tłum się już na wiele

   grupek rozdzielił; a każda tak sunie

   przez pole, ogród – jak płynące śmiele

   po rzece czółno, wiozące ładunek,

   co je obciąża, że omal nie tonie.

   Oto oddala się ostatnia łódź!

   Ale barwy ich strojów jeszcze okiem gonię

   wśród górskich ścieżek. Tylko okiem rzuć!

   O, wioskowego tłumu głos już nas dochodzi.

   Tu się czują jak w niebie i starzy, i młodzi.

   Każdy oznajmia krzykiem, że mu dobrze żyć.

   Tutaj jestem człowiekiem! Tu nim mogę być!

 

Wagner:

   Z wami na spacer wybrać się, doktorze,

   to zaszczyt jest i pewny zysk.

   Lecz, że prostactwa wszelkiego nie znoszę,

   sam nie wszedłbym w ten gminny ścisk.

   Rzępolenie i kręgle, wrzaski, grube słowa!

   Te dźwięki budzą we mnie tylko wstręt i gniew.

   Szaleją, jakby wszystkich zły duch opanował,

   i mówią, że to radość, wesołość i śpiew.  

   

Chłopi pod lipą.

 

Taniec i śpiew.

Strojnie na tańce baca szedł,

wieniec na skroń, kurtka na grzbiet –

szykowne miał ubranie.

Tłum się pod lipą zebrał już,

i tańczą, aż się wznosi kurz.

Ju-ha! Ju-ha!

Ju-ha-sa! Ha-sa! Ha!

skrzypek granie i taniec.

Strojny, przez tłum się pchał jak paw,

aż popchnął dziewkę, co za traf,

swym łokciem niespodzianie.

Dziewucha wnet podniosła głos

i tak mu prychnie prosto w nos:

Ju-ha! Ju-ha!

Ju-ha-sa! Ha-sa! Ha!

"Co za złe wychowanie!"

Wokół tańczyli wszyscy w krąg,

tupoty nóg, klaskanie rąk

i spódnic wirowanie.

Rumieniec wyszedł im na skroń,

biodro przy biodrze, w dłoni dłoń.

Ju-ha! Ju-ha!

Ju-ha-sa! Ha-sa! Ha!

To w tańcu obłapianie.

"Nie spoufalaj ze mną się!

Nieraz kończyło to się źle

zdradą i okłamaniem!"

Lecz on ją czule na bok wiódł.

Pod lipą tańczył, śpiewał lud.

Ju-ha! Ju-ha!

Ju-ha-sa! Ha-sa! Ha!

brzmiały smyczki, szedł taniec.

Stary chłop: 

   Naprawdę, pięknie to, panie doktorze,

   że i dziś nami nie gardzicie,

   i że w tę ciżbę prostych ludzi

   wy, tak uczony, przychodzicie.

   Weźcie więc najpiękniejszy dzban,

   w który nalewam świeży trunek,

   i niech pragnienie gasi wam

   ten od nas szczery poczęstunek.

   I życzę: żyjcie tyle dni,

   ile jest kropli wina w nim!

Faust: 

   Przyjmuję dzban, dziękuję wam

   i wasze zdrowie piję sam!

Lud zbiera się wokół nich. 

Stary chłop: 

   Zaprawdę, to jest piękny czyn,

   żeście tu przyszli w dzień wesela.

   Dobrzy byliście i za dni,

   gdy nam pomocy wasz ojciec udzielał.

   Niejeden jest tu pośród nas,

   bo z trudem, z troską go uzdrowił

   z gorączki ciężkiej ojciec wasz,

   gdy wydał wtedy bój morowi.

   Wy, jako młody człowiek, też

   wchodziliście, gdzie byli chorzy,

   i nic to nie szkodziło wam,

   choć wielu trupem mór położył.

   Kto przejść prób ciężkich tyle mógł,

   temu pomagał w górze Bóg.

Wszyscy: 

   Niech żyje! Niech mu zdrowie służy,

   by nam pomagał jak najdłużej!

Faust: 

   Pomagać uczy, pomoc śle

   Bóg w górze. Przed nim chylcie się.

Faust i Wagner idą dalej. 

Wagner: 

   Z jakimż uczuciem wchodzisz w ten tłok i ten ścisk,

   wielki człowieku, dzisiaj, kiedy lud tak czci cię.

   Jakże szczęśliwy jest ten, komu dało życie

   zdolności, z których czerpie tak pokaźny zysk.

   Każdy chce się choć otrzeć o twoje okrycie,

   gdy idziesz mimo, z miejsc powstają wnet,

   przerywają jedzenie, i tańce, i picie,

   jakby Venerabilis między nimi szedł.

   Czapki w górę rzucają na szacunku znak.

   by klękali przed tobą, niewiele już brak.

Faust: 

   Do pewnego kamienia pozostało nam

   niewiele kroków w górę; przy nim odpoczniemy.

   Tam nieraz siadywałem, zamyślony, sam,

   modląc się, korząc, poszcząc, od udręki niemy;

   miałem nadzieję jednak, miałem wiarę w cud,

   i sądziłem, wzdychając i płacząc zarazem,

   że na Bogu wymusić zdołam, aby zmiótł

   z ziemi i cofnął od nas straszliwą zarazę.

   Dla mnie wiwaty tłumu mają brzmienie drwin.

   O, gdybyś wiedział, gdybyś to we mnie odczytał,

   jak mało warci są ojciec i syn

   swej sławy, jak ich sława została zdobyta.

   Człowiekiem honorowym, tak, mój ojciec był.

   Mozolnie i rzetelnie, ale na swój sposób

   starał się ład Natury wyłuskać z chaosu,

   śnił o odkryciu jej leczniczych sił.

   Raz, tylko z pewnym sztuk adeptem,

   zamknął  się  w  czarnej kuchni swej,

   i, za receptą próbując receptę,

   zlał coś, co było wstrętne, złe.

   Konkurent śmiały bowiem, lew czerwony,

   wpierw zaślubiony lilii był w letniej kąpieli.

   Później oboje, w ogniu rozpalonym,

   w kolejnych łożach tortury cierpieli.

   Wreszcie się ukazała, cała kolorowa,

   młoda królowa w szkle, jak sił tajemnych dar.

   Oto lek był; lecz czy kto od niego ozdrowiał

   nikt nie pytał. A pacjent za pacjentem marł.

   Z piekielnym lekiem w owej porze

   szaleliśmy niż dżuma gorzej

   pośród tych dolin i tych gór.

   Wielu truciznę dałem z własnej ręki;

   zmarnieli, ja zaś przyjmuję podzięki

   i słyszę, jak morderców sławi wdzięczny chór.

 

Wagner:

   Jak możecie tak gorzko to rozpamiętywać?

   Wszak dzielny człowiek czyni chyba dość,

   gdy sztukę, którą mu przekazał ktoś,

   sam stara się sumiennie, dobrze wykonywać.

   Jeżeli, będąc chłopcem, ojca swego czcisz,

   ojciec także z radością przyjmie ciebie wszędzie;

   gdy, dorosłym, nauki gmach podciągasz wzwyż,

   może syn twój i wyższy jaki cel zdobędzie.

 

Faust:

   Szczęśliwy, komu w sercu nadzieja nie gaśnie,

   że z tego morza błędów można się wydobyć.

   To, czego człowiek nie wie, potrzebne mu właśnie,

   a bez tego, co wie już, to mógłby się obyć.

   Lecz nie pozwólmy, żeby tych chwil czar

   smutek rozważań podobnych przepłoszył.   

   Patrz, w zachodzącym słońcu nabierają barw

   chaty, stojące cicho pod wieczoru kloszem.

   Dzień się przeżył; zagasa słońce pośród wzgórz;

   wnet gdzie indziej, by życie tam zbudzić, zapłonie.

   O, niech mnie nic od ziemi nie odrywa już,

   niech tak za słońcem ciągle i zawsze nie gonię!

   Świat cichy u stóp moich odtąd widzieć chcę,

   w wiecznych promieniach zachodu skąpany;

   strumienie na swych falach niosą złotą rdzę,

   góry płoną, w dolinie spokój nieskalany.

   Nie da się  wstrzymać  światła boski bieg

   nawet przez dzikie góry i jary głębokie –

   bo oto się otwiera przed zdziwionym wzrokiem

   morze; widać zatoki i piaszczysty brzeg.

   Lecz słońce w falach wreszcie się zapadło,

   budzi się nowy pęd i czuję jego moc.

   Śpieszę, by spijać słońca wieczne światło,

   przede mną dzień jest, a za mną jest noc,

   nade mną niebo, a fale pode mną.

   Słońce znika tymczasem, gdy sen piękny śnię.

   Ach, do duchowych skrzydeł nie tak łatwo lgnie

   skrzydło cielesne; stara się o to daremno.

   Ale każdemu jest wrodzone,

   że mu uczucia przepełniają pierś,

   gdy w jasny, letni dzień skowronek

   w przestworzu śpiewa swoją pieśń;

   gdy rozpościera skrzydła orzeł,

   wznosząc się nad świerkowy las;

   gdy nad równiną i nad morzem

   żurawie lecą do swych gniazd.

Wagner: 

   Ja sam miewałem nieraz kapryśne godziny,

   lecz nie z takiej, jak twoje uczucia, przyczyny.

   Szybko nasyca oczy widok lasu, łąk,

   a lotów ptakom nigdy nie będę zazdrościł.

   Jak inaczej nas niosą duchowe radości,

   gdy przewracamy karty starych ksiąg!

   Wtedy się zimowymi cieszymy nocami,

   błogość się ciepłem wsącza w całe ciało,

   i ach! gdy jakiś godny rozwijasz pergamin,

   to jakby się nad tobą niebo otwierało!

Faust: 

   O jednej namiętności swojej tylko wiesz;

   o, żebyś nigdy drugiej nie był świadom!

   W mojej piersi mieszkają naraz dusze dwie,

   które, chcąc się rozłączyć, grożą mi zagładą.

   Pierwsza przez jędrną, prostą życia chęć

   wszystkimi organami do świata przywiera.

   Druga się sili, wśród ciągłych z nią spięć,

   wznieść się tam, gdzie się przodków rozpościera sfera.

   Jeśli wprzędłyście się, duchy, w ten zmierzch,

   pomiędzy niebo i ziemię, to wreszcie

   zstąpcie tu na mnie, jak złocisty deszcz

   i w nowe, kolorowe życie mnie zabierzcie!

   O, gdybyż czarodziejski płaszcz się moim stał

   i poniósł mnie w nieznane i dalekie kraje!

   Wartość szat najcenniejszych on by dla mnie miał,

   za królewskie nie oddałbym go gronostaje.

Wagner: 

   Nie wypowiadaj swoich próśb,

   gdy przenikają w zmierzch upiory;

   bo dla człowieka tysiąc gróźb

   kryje czar przedwieczornej pory.

   Z północy się przebija duchów ostry ząb,

   ostre jęzory suną ku tobie z syczeniem,

   od wschodu ciągnie inny wygłodzony kłąb,

   który ci wyssie z płuc ostatnie tchnienie.

   Jeśli południe duchy pustyń śle,

   które ci żarem oplatają skronie,

   to zachód niesie roje, które budzą się,

   żeby zatopić ciebie, i pola, i błonie.

   Chętnie słuchają, zręczne w wyrządzaniu szkód,

   chętnie nas oszukują, pozorując posłuch,

   po angielsku mamroczą, gdy kłamią jak z nut,

   i przedstawiają siebie jako z nieba posłów.

   Lecz chodźmy! Szarość już otula świat,

   ochłodło, i mgła płuży się wśród pól i chat.

   Najlepiej w wieczór człowiek dom swój ceni.

   Czemu stajesz? Czy czegoś wyglądasz wśród cieni?

   Masz wzrok zdziwiony... Powiedz, co tam jest?

Faust: 

   Widzisz? Tam, przez ściernisko, biegnie czarny pies.

Wagner: 

   Już dawno. Skąd się twoje zajęcie nim bierze?

Faust: 

   Przyjrzyj mu się. I za co uważasz to zwierzę?

Wagner: 

   Za pudla, który zgubił pana, więc się zląkł;

   teraz szuka bezradnie, biega ze skomleniem.

Faust: 

   Czy widzisz, jak zatacza tu za kręgiem krąg,

   wokół nas? Jak się zbliża z każdym okrążeniem?

   Czy się mylę? Wydłuża pysk w płonący szpic,

   a za sobą ślad ciągnie, iskrzący ogniście?

Wagner: 

   Ja poza czarnym pudlem nie dostrzegam nic.

   Przywidzeniu zapewne tylko ulegliście.

Faust: 

   Wydaje mi się, że nam wokół nóg

   przyszłych więzów zaciąga magiczne ogniwa.

Wagner: 

   Ja widzę, że niepewnie zatacza tu łuk,

   bo zamiast swego pana, obcych w nas odkrywa.

Faust: 

   Krąg się zacieśnia, o, już blisko jest!

Wagner: 

   Sam widzisz: zwykły pies, nie żaden bies.

   Warczy, na brzuch się kładzie, skacze, i przystaje,

   merda ogonem, szczeka... wszystko psie zwyczaje.

Faust: 

   Przyłącz się do nas! Chodź tu, jeśli chcesz!

Wagner: 

   Pocieszne zwierzę! tylko popatrz-żesz!

   Kiedy ty stoisz, czeka też,

   mówisz do niego – słucha, szczeka,

   zgub coś – przyniesie ci z daleka,