Gwiazda Południa - Jules Verne - E-Book

Gwiazda Południa E-Book

Jules Verne.

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Powieść dwóch współautorów Paschala Grousseta (ps. André Laurie) i Juliusza Verne’a z cyklu „Niezwykłe podróże”. Powieść odznacza się wartką akcją rozgrywającą się w Afryce Południowej wśród wydobywców diamentów. Opowiada o poszukiwaniach tytułowej Gwiazdy Południa – imponujących rozmiarów diamentu, a jednocześnie o powstawaniu diamentów. Porusza wątki wyzysku ludzi pracujących w kopalniach i idealistycznych marzeń o naprawie świata.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jules Verne

Gwiazda Południa

Warszawa 2020

Rozdział I

Narwani Francuzi

– Proszę mówić, słucham pana!

– Panie, mam zaszczyt prosić o rękę córki pańskiej.

– O rękę Alicji?

– Tak, panie. Moja prośba dziwi pana? Czy wolno mi wiedzieć, co w niej widzisz tak nadzwyczajnego? Mam lat dwadzieścia sześć i nazywam się Cyprian Méré. Skończyłem politechnikę i otrzymałem dyplom inżyniera górniczego. Rodzina moja cieszy się ogólnym szacunkiem, pomimo że nie zalicza się do bogatych. Konsul francuski w Kapsztadzie może, jeżeli pan tego zażąda, potwierdzić prawdziwość słów moich, i również, znany panu i całej okolicy nieustraszony strzelec, a mój przyjaciel, Pharamond Barthès. Przyjechałem tutaj, będąc delegowany przez Akademię Nauk i rząd francuski. W roku zeszłym zdobyłem nagrodę imienia Hudarta za pracę o składzie chemicznym skał wulkanicznych Owernii. Rozprawa o polach diamentowych rzeki Vaal, którą kończę, prawdopodobnie będzie dobrze przyjęta przez świat naukowy; gdy wrócę do Paryża czeka mnie stanowisko docenta przy szkole górniczej, zamówiłem już nawet mieszkanie przy ulicy Uniwersyteckiej pod numerem 104, na trzecim piętrze. Dochody moje wynoszą 4800 franków, nie jest to bogactwem, mogę jednakże łatwo sumę tę podwoić przez lekcje prywatne, nagrody konkursowe i współpracownictwo w czasopismach naukowych. Dodaję jeszcze, iż mając małe potrzeby, będę się czuł w tych warunkach zupełnie szczęśliwy. Powtarzam więc prośbę o rękę córki pańskiej.

Stanowczość z jaką przemawiał, dowodziła, iż Cyprian Méré zawsze zwykł zmierzać prosto do celu, nie przebierając w środkach.

Wyraz twarzy młodego człowieka nie przeczył jego słowom. Była to poważna fizjonomia uczonego nawykłego do abstrakcyjnej myśli, a błahostkom tego świata niewiele czasu poświęcającego.

Włosy ciemne, krótko ostrzyżone, mała, jasna bródka; proste ubranie podróżne z szarego sukna, kapelusz słomkowy za 10 sous; wszystko to świadczyło o poważnym nastroju inżyniera, który widocznie nie dbał o elegancję swego wyglądu, jasne zaś jego spojrzenie kazało się domyślać czystego serca i sumienia.

Dodać jeszcze musimy, iż młody Francuz mówił tak poprawnie po angielsku, jak gdyby przez czas dłuższy przemieszkiwał w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii.

Puszczając kłęby dymu z dużej fajki, pan Watkins ze spokojem przysłuchiwał się mowie inżyniera. Siedząc na drewnianym fotelu, z lewą nogą wyciągniętą na słomianym krześle z łokciem opartym na prostym stole, miał przed sobą pan Watkins dzbanek z dżinem, z którego nalewał dość często do obok stojącej szklanki, rozkoszując się mocnym napojem.

Był on ubrany w białe spodnie, kamizelkę z grubego niebieskiego płótna i w koszulę flanelową bez kołnierza. Spod ogromnego filcowego kapelusza, który zdawał się być przyrośnięty do szpakowatej czupryny, wyglądała twarz nabrzmiała, czerwona, pokryta naroślami i kępkami zarostu, a rysy jej bynajmniej nie zdradzały dobroci ani wyrozumiałości. Na usprawiedliwienie pana Watkinsa dodać trzeba, że właśnie męczyła go w tej chwili podagra i zmuszała do trzymania nogi w pozycji nieruchomej, a ataki podagry, zarówno w Południowej Afryce jak w innych krajach, nie przyczyniają się bynajmniej do złagodzenia charakteru swych ofiar.

Scena powyższa odgrywała się w parterowym pokoju domu farmera pana Watkinsa. Farma jego znajdowała się pod 29° szerokości południowej i 25° długości na wschód od Greenwich, tj. w środku południowej holendersko-angielskiej Afryki.

Kraj ten, który na południu graniczy z wielką pustynią Kalahari oraz prawym brzegiem rzeki Orange, oznaczony jest na starych mapach nazwą Griqualandu, lecz od dziesięciu bardziej jest znany pod nazwą Diamond Fields, tj. Pól Diamentowych.

Pokój, w którym toczyła się wyżej opisana rozmowa, zastawiony był dziwną mieszaniną kosztownych zagranicznych sprzętów z prymitywnymi stołami i krzesłami miejscowego wyrobu.

Podłoga pokryta była tu i ówdzie pięknym dywanem lub kosztownym futrem. Na gołej ścianie, która nie znała nigdy tapet, błyszczał ozdobny zegar z polerowanej miedzi oraz droga broń różnych systemów; nie brakowało też cennych sztychów angielskich w bogatych ramach.

Aksamitna kanapa stała obok stołu ze zwyczajnych desek, który zdawał się być przeznaczony do użytku kuchennego. Z Europy sprowadzone wygodne fotele wyciągały daremnie ramiona, bo pan Watkins oddawał pierwszeństwo drewnianemu stołkowi, niegdyś własnoręcznie zrobionemu.

Forma sufitu wskazywała wyraźnie, że dom ten piętra nie posiada i tak samo jak wszystkie w tym kraju parterowe budynki wzniesiony był z prostych desek, po części z gliny, a pokryty cynkowym dachem. Łatwo również poznać, iż dom ten od niedawna dopiero był zamieszkiwany. Wyjrzawszy oknem, spostrzec można pięć do sześciu okopconych budynków jednakowo zbudowanych, lecz nierównych wiekiem. Budynki te opustoszeniem swoim wskazywały dobitnie, że skazane zostały na zagładę. Wzrastający dobrobyt pana Watkinsa, który je kolejno zamieszkiwał, również nadawał im charakterystyczne cechy. Pierwszy z kolei budynek, postawiony z darniny, zasługiwał zaledwie na nazwę chatki, następny też z gliny, trzeci już z gliny i desek; czwarty z gliny i blachy.

Jak widzimy, wzrastająca zamożność pana Watkinsa pozwalała mu na stopniowe ulepszanie swoich mieszkań. Wszystkie te budowle zajmowały pagórek znajdujący się przy zbiegu rzek Vaal i Modder, głównych dopływów rzeki Orange.

Okolica tak w stronie północnej jak południowej przedstawiała się jako smutna równina ogołocona z roślinności. Pole, jak się tam wyrażają, jest to grunt suchy, czerwony, bezpłodny, gdzieniegdzie tylko pokryty chudą trawą lub krzakami tarniny.

Zupełny brak drzew jest charakterystyczną cechą tej okolicy. Doliczywszy jeszcze brak węgla kamiennego oraz trudność przewozu, nie zdziwi nas, iż niedostatek opału zmusza ludność tamtejszą do używania nawozu bydlęcego, jako paliwa.

Na tej to jednostajnej, melancholią wiejącej płaszczyźnie ciągnęły się łożyska dwóch rzek tak płytkie, iż trudno pojąć czemu nie zalewały całej równiny. Tylko w stronie północnej przecinają horyzont szczyty dwóch gór, Platbergu i Paaderbergu, u stóp ich zaś człowiek obdarzony wyjątkowo silnym wzrokiem mógłby rozpoznać kurzawę, słupy dymu, niewielkie szałasy i mrowisko pracujących ludzi.

Na tym to polu mieszczą się eksploatowane właśnie kopalnie diamentów: Du Toit’s Pan, New-Rush i najbogatsza z nich kopalnia Vandergaart-Kopje.

Kopalnie dostarczyły od roku 1870 diamentów i innych drogich kamieni na sumę około czterystu milionów.

Kopalnie są rozmieszczone w niewielkiej od siebie odległości, a z okien farmy pana Watkinsa, która oddalona jest od nich o cztery mile angielskie, łatwo je można rozróżnić za pomocą dobrej lunety.

Nazwa farma w tym kraju jest niewłaściwa w naszym rozumieniu, gdyż farmerzy nie zajmują się uprawą roli. Wszyscy tak zwani farmerzy Południowej Afryki, są to właściwie hodowcy i właściciele licznych stad wołów, kóz i owiec.

Pan Watkins nie spieszył się z odpowiedzią na prośbę grzeczną lecz stanowczą Cypriana.

Nareszcie, po długim namyśle, wyjąwszy fajkę z ust, wypowiedział zdanie, bardzo mało związku mające z poruszoną kwestią.

– Zdaje się, że będzie zmiana pogody, kochany panie, bo nigdy mi jeszcze podagra tak nie dokuczała jak dzisiaj od rana.

Rozczarowanie na chwilę odjęło mowę młodemu człowiekowi, lecz wnet stłumił wzruszenie, rozmarszczył ściągnięte mimo woli brwi i po chwili nikt by nie poznał po nim niespodzianie otrzymanego ciosu.

– Dobrze byś pan zrobił wyrzekając się dżinu – odparł Cyprian krótko, wskazując przy tym na dzbanek z palonej gliny, którego zawartość szybko się zmniejszała.

– Wyrzec się dżinu? Na Boga! piękną radę mi dajesz! – zawołał farmer. Czyż dżin kiedykolwiek zaszkodził porządnemu człowiekowi? Aha, już wiem do czego pan zmierzasz, chcesz mi przypomnieć przepis dany jednemu lordowi majorowi przez słynnego doktora Abernethy’ego, czy jak tam się nazywał. – Chcesz pan wyzdrowieć – mawiała ta znakomitość do cierpiącego na podagrę lorda – to nie wydawaj więcej nad jednego szylinga dziennie, a tego zdobądź pracą fizyczną. Tak, bez wątpienia, jest to piękna maksyma, lecz gdy mi nie ma być wolno wydatkować nad szylinga dziennie, po cóż u licha trudzę się życie całe nad gromadzeniem majątku? Nie, takie brednie niegodne są inteligentnego człowieka, panie Méré. Proszę, nie wspominaj mi pan więcej o wstrzemięźliwości, bo wolałbym zaraz w grób się położyć niż nakładać sobie takie więzy, innych przyjemności nie mam jak dobrze jeść, dobrze pić i palić, ile mi się podoba, a pan chcesz mnie i tych jeszcze pozbawić?

– Nie mam wcale tego zamiaru, zapewniam pana, odparł Cyprian, wspomniałem tylko o warunkach higieny, które zdają mi się uzasadnione, jeżeli jednak pan sobie życzy, możemy więcej o tym nie mówić, wróćmy lepiej do przedmiotu, który mnie dziś do pana sprowadził.

Tak wielomówny przed chwilą pan Watkins, usłyszawszy te słowa, zamilkł od razu i, przymknąwszy oczy, oddał się cały swej fajce. Wtem otwarły się drzwi i młode dziewczę weszło przez nie, niosąc na srebrnej tacy pełną szklankę jakiegoś napoju.

Nadobne dziewczę, liczące najwyżej lat 19, ubrane było z wielką prostotą w sukienkę płócienną w drobne kwiatki, a duży czepek, noszony powszechnie w tej okolicy, ukrywał piękne jej blond włosy. Spod czepka wyzierały figlarne duże niebieskie oczy, a twarzyczka biała, o regularnych rysach, tchnęła pełnią życia i wdziękiem młodości.

– Dzień dobry, panie Méré, przemówiła po francusku z lekkim angielskim akcentem.

– Dzień dobry, panno Alicjo, odpowiedział z ukłonem Cyprian, który powstał przy jej wejściu.

– Widziałam pana nadchodzącego, panie Méré – ciągnęła dalej panna Watkins – a że wiem, iż pan nie podziela gustu mojego ojczulka do tego obrzydliwego dżinu, przyrządziłam dla pana szklankę oranżady.

– Dziękuję za pamięć, panno Alicjo!

– Wyobraź pan sobie, co mój struś, moja Dada, dziś z rana zrobiła. Ni mniej ni więcej połknęła kulę z kości słoniowej, której używałam przy cerowaniu pończoch. A kula to niemała, jak panu wiadomo, dostałam ją prosto z bilardu w New-Rush. A ta żarłoczna Dada połknęła ją jak pigułkę. Istotnie, nieznośne to stworzenie wpędzi mnie jeszcze kiedyś do grobu.

Wypowiadając tę przepowiednię, oczy panny Watkins zachowały cały swój wesoły blask, bynajmniej nielicujący z poważnym tonem jej mowy i smutną treścią przepowiedni.

Z delikatną intuicją kobiety wnet jednakże zauważyła milczenie i zmieszane miny obydwóch panów.

– Zdaje mi się, że jestem tu zbyteczna – przemówiła Alicja. – Jeżeli tak jest, wyjdę w tej chwili, nie ciekawam tajemnic nie dla moich uszu przeznaczonych. A zresztą nie mam czasu do stracenia, muszę jeszcze popracować nad sonatą, a później zabrać się do przyrządzenia obiadu. Ach, jacy panowie dziś milczący, do widzenia, uciekam, zostawiam was z waszymi czarnymi zamiarami.

Z tymi słowy Alicja wyszła, po chwili jednakże wróciła, wesoło mówiąc do Cypriana:

– Panie Méré, jestem na pańskie usługi, jeżeli mnie zechcesz egzaminować co do tlenu. Przepowiedziałam sobie również trzy razy zadany rozdział z chemii i owe ciało gazowe bez zapachu, smaku i koloru, nie ma dla mnie więcej tajemnic.

Jeszcze jeden powabny ukłon i panna Watkins zniknęła jak meteor. Po chwili rozległy się w jednym z dalszych pokojów dźwięki wybornego pianina dowodzące, że panna Alicja zabrała się z całym zapałem do swoich muzycznych ćwiczeń.

– A więc, panie Watkins – poruszył znów kwestię Cyprian, któremu miłe zjawisko dodało nowego bodźca – bądź pan łaskaw odpowiedzieć mi na pytanie poprzednio postawione.

Pan Watkins wyjął uroczyście fajkę z ust, splunął na podłogę i, odrzuciwszy głowę w tył, spod oka przyglądał się badawczo młodemu człowiekowi.

– Czy przypadkiem nie mówiłeś już pan z nią o tym, panie Méré?

– Z kim? o czerp?

– Ależ o tym, o czym pan przed chwilą wspominałeś, a z kim? Ano, z moją córką!

– Za kogóż mnie pan bierzesz, panie Watkins – odparł żywo inżynier. – Jestem Francuzem, mój panie, i nigdy bym sobie nie pozwolił bez uprzedniego zezwolenia ze strony ojca mówić z córką o małżeństwie.

Wzrok pana Watkinsa złagodniał, usłyszawszy te słowa, i rysy jego twarzy straciły nieco ze swego niemiłego wyrazu.

– Tak, to dobrze! Postąpiłeś pan uczciwie. Mam teraz zaufanie do pana i proszę, abyś mi dał słowo honoru, że i nadal z moją córką o tej kwestii mówić nie będziesz.

– A to dlaczego? – mój panie!

– Dlatego, że projekt ten jest niemożliwy do urzeczywistnienia, i najlepiej pan zrobisz, starając się o nim zapomnieć. Nie ujmując panu zupełnie, wiem, iż jesteś honorowym człowiekiem, skończonym dżentelmenem, doskonałym chemikiem, masz dużą przyszłość przed sobą, ale pomimo tych zalet, córki mojej nie dostaniesz z tej prostej przyczyny, iż postanowiłem już inaczej względem jej przyszłości.

– Jednakże, panie Watkins.

– Nie mów pan więcej o tym, to daremne – żywo przerwał farmer. – Gdybyś pan nawet był parem angielskim, i wówczas byłbyś dla moich planów nieodpowiedni. A tymczasem nie jesteś nawet angielskim poddanym, a jak się naiwnie przyznałeś, majątku także nie posiadasz. Mówmy szczerze, czy się panu zdaje, że ja po to tak świetnie wychowałem moją córkę, sprowadzając drogich nauczycieli z Victorii i Bloemfontainu, żeby ją jeszcze przed ukończeniem lat dwudziestu wysłać z domu do Paryża, na ulicę Uniwersytecką, na trzecie piętro, aby tam żyła z człowiekiem, którego języka ja nawet nie rozumiem. Pomyśl pan nad tym i postaw się, proszę, w moim położeniu. Przypuść pan, iż jesteś sam tym farmerem, Johnem Watkinsem, właścicielem Vandergaart-Kopje, a ja jestem Cyprianem Méré, młodym uczonym francuskim przysłanym dla badań na Przylądek Dobrej Nadziei. Wyobraź pan sobie, iż siedzisz w tym oto pokoju, na fotelu, popijając dżin i paląc doskonałą hamburską tabakę i czybyś pan wówczas mógł choćby na chwilę pomyśleć o wydaniu córki swej za mąż w podobnych warunkach.

– Z pewnością, panie Watkins – odpowiedział Cyprian – nie wahałbym się ani chwili, gdyby mi charakter młodego człowieka dawał rękojmię uszczęśliwienia dziecka.

– Tak? No proszę, niemądrze byś postąpił, kochany panie – rzekł pan Watkins. Postąpiłbyś wówczas, jak człowiek niegodny posiadania Vandergaart-Kopje, a prawdopodobnie nie posiadałbyś jej pan wcale. Bo czyż przypuszczasz, że kopalnia jak pieczony gołąbek sama do ust mi wpadła? Czyż myślisz, że nie trzeba było dużej inteligencji i żelaznej wytrwałości przy założeniu kopalni, a przede wszystkim w zatrzymaniu jej dla siebie wyłącznie? Otóż tymi czynnikami kieruję się zawsze i będę umiał zastosować je co do przyszłości mojej córki. Dlatego powtarzam panu, wykreśl ten planik ze swego życia, moja córka nie dla pana!

Po tych, tryumfującym tonem wypowiedzianych słowach pan Watkins pochwycił szklankę z dżinem i mocno z niej pociągnął.

Młody inżynier, oszołomiony jakby od uderzenia pioruna, stał nieruchomy, nie mogąc znaleźć żadnej odpowiedzi.

Zauważył to pan Watkins i w dalszym ciągu natarł na niego.

– Dziwni marzyciele, ci francuzi – prowadził rzecz swoją, wszystko im się wydaje możliwe. Przyjeżdżają tutaj, jakby z księżyca spadli, ukazują się w samym środku Griqualandu, przedstawiają się człowiekowi, który przed trzema miesiącami jeszcze ani słóweczka o nich nie słyszał, a przez ciąg tych dziewięćdziesięciu dni może dziesięć razy z nimi mówił. Bez ceremonii stają przed nim i odzywają się doń w ten sposób: – Johnie Stapleton Watkinsie, masz pan prześliczną córeczkę, dobrze wychowaną, uważaną w ogóle za perłę okolicy. Nie szkodzi jej to również, iż jest jedyną spadkobierczynią najbogatszej kopalni diamentów na obu półkulach. Co do mnie jestem Cyprian Méré, inżynier z Paryża, mam 4800 franków dochodu. Będziesz pan łaskaw oddać mi córeczkę, abym ją jako małżonkę uprowadził do Paryża, a pan możesz się pocieszyć korespondencją z nią pocztą lub telegrafem. – I to znajdujesz pan naturalne i w porządku? Ja to nazywam czystym szaleństwem.

Słuchając tej mowy, Cyprian zbladł jak kreda, zerwał się z krzesła i chwycił za kapelusz.

– Tak, czystym szaleństwem – powtórzył farmer. Nie osładzam pigułki, mój młody przyjacielu, jestem bowiem starym, szorstkim Anglikiem. Jak mnie pan tu widzisz, i ja byłem ubogi, uboższy jeszcze od pana i czegóż ja nie próbowałem? Byłem chłopcem okrętowym, strzelcem bawołów w Dakocie, kopaczem w Arizonie, owczarzem w Transwalu. Zaznałem zimna i upałów, głodu i trudów; w pocie czoła pracowałem lat dwadzieścia na marne suchary, które stanowiły moje pożywienie. W czasie, gdy poznałem moją nieboszczkę żonę, a matkę Alicji, córkę Boera, nie posiadaliśmy razem tyle, aby móc wyżywić marną kozę, lecz ja pracowałem i nigdy nie traciłem nadziei. Obecnie jestem bogaty i myślę w spokoju używać owoców mojej pracy. Córkę w każdym razie zatrzymam przy sobie, niech mnie pielęgnuje podczas ataków podagry i rozwesela muzyką wieczorami. Jeśli ją kiedykolwiek za mąż wydam, to tu na miejscu, za krajowca, farmera i kopacza diamentów, takiego samego jak ja, a który nie odprowadzi jej gdzieś na trzecie piętro, aby głód cierpiała, i do kraju, gdzie noga moja nigdy nie postanie. Może iść na przykład za Jamesa Hiltona lub jemu podobnego. Na wielbicielach jej nie zbraknie, daję słowo. Niech idzie za Anglika, który przed szklanką dżinu nie ucieknie i towarzyszyć mi będzie, gdy przyjdzie mi ochota wypalić fajkę knastru.

Cypriana dusiła atmosfera tego pokoju, nacisnął przeto klamkę u drzwi w zamiarze wyjścia.

– No, bez obrazy – wołał zanim pan Watkins. – Wierzaj mi pań, iż nie mam nic przeciw panu. Zawsze będę pana chętnie widywał w moim domu jako lokatora i przyjaciela. Czekaj no! Dziś wieczorem zejdzie się parę osób na kolację, proszę należeć do naszego grona.

– Nie mogę, dziękuję panu – odparł chłodno Cyprian, muszę załatwić korespondencję przed odejściem poczty.

To rzekłszy, opuścił podagrycznego farmera.

– Ci Francuzi to istni wariaci – mruczał pan Watkins, szukając zapałki, aby zgasłą podczas rozmowy fajkę zapalić.

Rozdział II

Pole diamentowe

Rozważając szczegółowo otrzymaną odmowę, najbardziej gniewała Cypriana część prawdy niewątpliwie zawartej w szorstkich słowach pana Watkinsa. Dziwiło go teraz, jak mało był przewidujący, jak w ogóle mógł się na podobną odprawę narazić. W rzeczy samej nie myślał wcale o przepaści dzielącej go od młodej dziewczyny, różnica bowiem majątkowa, wychowania i otoczenia dotychczas bynajmniej nie psuła mu humoru.

W dodatku rodzina Cypriana zajmowała we Francji stanowisko o tyle wyższe od nieokrzesanego farmera, iż gdyby Cyprian kiedykolwiek pomyślał o różnicy zachodzącej pomiędzy nim a właścicielem Vandergaart-Kopje, sądziłby zapewne, iż robi zaszczyt temu ostatniemu, prosząc go o rękę córki. Ostre kazanie pana Watkinsa rozproszyło te iluzje; a Cyprian posiadał dość zdrowego rozsądku, aby uznać słuszność uwag farmera i nie czuć się obrażony odmową, którą obecnie uważał za uzasadnioną.

Rozmyślania te naturalnie nie zmniejszyły doniosłości ciosu. Teraz, gdy miał postradać Alicję, uczuł z podwójną siłą, jak drogą mu się ona stała przez owe trzy miesiące znajomości.

Jakże ten czas wydawał mu się odległy. Widział siebie, jak po uciążliwej drodze wśród kurzu i upału przybył do celu długiej podróży z jednej półkuli świata na drugą. Aż do Kapsztadu jechał Cyprian w towarzystwie przyjaciela i kolegi Pharamonda Barthesa, który obecnie już po raz trzeci udawał się do Afryki na wycieczkę myśliwską.

Z Kapsztadu Barthes wyruszył do kraju Basutów, gdzie zamierzał zwerbować oddział Murzynów mający mu towarzyszyć w wyprawie myśliwskiej, Cyprian zaś ulokował się w omnibusie zaprzężonym w siedem par koni, aby odbyć w nim drogę prowadzącą do właściwej krainy diamentów.

Woził on ze sobą sześć kufrów zawierających kompletne laboratorium chemiczne.

Z powodu, że do omnibusu nie wolno było zabierać ciężaru przewyższającego 50 kilogramów, musiał Cyprian powierzyć swoje cenne pakunki właścicielowi zaprzęgu bawołów, który z przedpotopową powolnością miał je dostawić do miejsca przeznaczenia.