House of Cards - Michael Dobbs - E-Book

House of Cards E-Book

Michael Dobbs

0,0

Beschreibung

Na arenie politycznej walki najsilniejszą emocją jest strach. Po upadku rządu Margaret Thatcher brytyjska scena polityczna, trzymana dotąd żelazną ręką, ulega rozchwianiu. W kolejnych wyborach władzę obejmuje słaby Henry "Hal" Collingridge. Tak przynajmniej widzi go Mr. Urquhart - polityk o wybujałych ambicjach, który próbuje wykorzystać chaos w życiu politycznym kraju do swoich celów. Przedstawia premierowi misterny plan przetasowań w rządzie, a gdy ten nie daje się przekonać, Urquhart postanawia odsunąć go od władzy. Powieść dała początek cyklowi thrillerów politycznych, który 1990 r. został zaadaptowany jako miniserial przez BBC. Dla miłośników twórczości Remigiusza Mroza i Ryszarda Ćwirleja.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 340

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Michael Dobbs

House of Cards

Bezwzględna gra o władzę

tłumaczenie Agnieszka Sobolewska

Saga

House of Cards

 

Tytuł oryginału House of Cards

 

Język oryginału angielski

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©1998, 2023 Michael Dobbs i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728401200 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Część I 

Przetasowanie

Nic nie trwa wiecznie. Ani śmiech, ani żądza, ani nawet samo życie. Wszystko się kiedyś kończy. Dlatego chcemy wyciągnąć jak najwięcej z tego, co mamy.

Po co marnować życie w pogoni za własnym epitafium? „Na zawsze w naszych sercach”. Kto poza ostatnim półgłówkiem ma coś takiego wyryte na nagrobku? To nic innego jak dawanie upustu taniemu sentymentalizmowi. Spójrzmy prawdzie w oczy, życie to gra o sumie zerowej, a o tym, kto wygra, a kto przegra, decyduje polityka. I czy nam się to podoba, czy nie, wszyscy bierzemy udział w tej grze.

„Powszechnie szanowany”. Kolejna piramidalna bzdura. Nie na mój nagrobek. Człowieka motywuje nie szacunek, lecz strach. To na nim buduje się imperia i za jego sprawą wszczyna rewolucje. W tym tkwi sekret wielkich ludzi. Kiedy ktoś się ciebie boi, zniszczysz go, zmiażdżysz, a w efekcie on zawsze obdarzy cię szacunkiem. Prymitywny strach jest upajający, wszechogarniający, wyzwalający. Zawsze silniejszy od szacunku.

Zawsze.

Rozdział 1 

Czwartek, 10 czerwca

Wydawało jej się, że wróciła do domu dosłownie przed chwilą, potykając się z wyczerpania na ostatnim schodku, a już poranne promienie słońca wypełzły zza zasłonki i zaczęły mościć się na poduszce, pchając się jej do oczu jak natarczywe palce. Z irytacją odwróciła się na drugi bok. Głowę miała ciężką, nogi obolałe, a łóżko obok siebie puste. To był kiepski pomysł, żeby pomagać w wykańczaniu tej drugiej butelki liebfraumilch. Straciła czujność i utknęła gdzieś w kącie z jakimś obleśnym typem z „Sun”, całym w pryszczach i seksualnych aluzjach. Musiała mu wylać resztkę wina na koszulę, żeby odpuścił. Zajrzała teraz szybko pod kołdrę, chcąc sprawdzić, czy jednak nie dała ciała i facet na pewno się tam nie czai. Westchnęła – nawet nie zdążyła zdjąć skarpetek.

Mattie Storin ubiła pięścią poduszkę i położyła się z powrotem. Zasługiwała na jeszcze kilka chwil w łóżku; wiedziała, że dziś w nocy nie pośpi. Wieczór wyborczy. Dzień Potępienia. Zemsta Wyborców. Ostatnie tygodnie były dla Mattie mordercze, naczelny dawał jej popalić, terminy goniły, ona sama miotała się od radosnego podniecenia do wyczerpania. Może po dzisiejszym wieczorze mogłaby wziąć kilka dni wolnego, uporządkować swoje życie, poszukać zarówno wina, jak i mężczyzn lepszej jakości. Szczelniej owinęła się kołdrą. Nawet w blasku wczesnoletniego słońca poczuła chłód.

Tak było odkąd wyjechała z Yorkshire prawie rok temu. Miała nadzieję, że zostawi wszystkie oskarżenia i złość za sobą, ale nadal rzucały zimny cień, ciągnęły się za nią wszędzie, a zwłaszcza do łóżka. Zadrżała, wtuliła twarz w twardą, zbitą poduszkę.

Próbowała podejść do sprawy filozoficznie. W końcu nic jej już nie rozpraszało, żadne względy emocjonalne nie przeszkadzały odkrywać, czy rzeczywiście ma w sobie to, czego trzeba, żeby zostać najlepszą korespondentką polityczną w tym bezwzględnie zmaskulinizowanym świecie. Nikim poza sobą nie musiała się przejmować, nawet kotem. Trudno jednak mieć filozoficzne podejście, kiedy marzną ci stopy. I kiedy nie masz już czystych ubrań. Odrzuciła kołdrę i wygramoliła się z łóżka, po czym odkryła, że szuflada z bielizną jest pusta. Źle policzyła, zapomniała, za dużo roboty i za mało czasu na wszystko, a zwłaszcza na cholerne pranie. Przeszukała pozostałe szuflady, zajrzała w każdy kąt, nabałaganiła, ale nic nie znalazła. Do diabła, cieszyła się, że żaden facet nie musi jej teraz oglądać. Sięgnęła do kosza z brudną bielizną, pogrzebała w nim i wyciągnęła parę majtek sprzed tygodnia, za to tylko raz noszonych. Wywróciła je na lewą stronę i włożyła. Gotowa do boju. Mattie Storin z westchnieniem otworzyła drzwi łazienki i ruszyła na spotkanie dnia.

 

Kiedy czerwcowe niebo zaczął zasnuwać zmierzch, cztery zestawy telewizyjnych lamp HMI włączyły się z głuchym łoskotem, zalewając front budynku intensywnym blaskiem. Jaskrawe światło przenikało głęboko poza pseudogeorgiańską fasadę centrali partii. W oknie na trzecim piętrze zafalowała zasłona, poruszona przez kogoś, kto wyjrzał szybko na zewnątrz.

Ćma też zobaczyła lampy. Czekała na nadchodzącą noc ukryta w szczelinie w jednej z pobliskich wież eleganckiego kościoła Świętego Jana, zbudowanego przez Wrena na środku Smith Square. Kościół od dawna był budynkiem świeckim, świętemu Janowi podziękowano za usługi, ale cztery wapienne wieże wciąż dominowały nad tym bezbożnym teraz placem w sercu Westminsteru. Patrzyły z góry, jakby krzywiąc się z dezaprobatą. Natomiast ćma – przeciwnie. Zaczęła drżeć z podniecenia. Rozpostarła skrzydła, przyciągana dziesięcioma tysiącami watów i milionem lat instynktu.

Wyprężyła się w wieczornym powietrzu i podążyła wzdłuż rzeki światła. Poleciała nad głowami gromadzącego się tłumu, ponad krzątaniną nabierających tempa przygotowań. Leciała i zbliżała się coraz bardziej, chętna, żarliwa, nieobliczalna, ambitna, nie zważając na nic poza tą mocą, która ją przyciągała, mocą przechodzącą wszelkie wyobrażenia, potęgą, której nie można się oprzeć. Nie miała wyboru.

Błysnęło, kiedy odwłok ćmy uderzył w soczewkę lampy, a ułamek sekundy później jej skrzydła owinęły się wokół rozpalonego szkła i wyparowały. Zwęglone, sczerniałe truchełko spadało na ziemię, emanując rozpaczą. Noc pochłonęła swoją pierwszą ofiarę.

 

Kolejna wczesna ofiara wieczoru opierała się o lakierowany bar w pubie Marquis of Granby, dwa kroki od narastającego zgiełku przed siedzibą partii. Markiz Granby był żyjącym ponad dwieście lat temu popularnym dowódcą wojskowym i patronem rekordowej liczby pubów w całym kraju, ale sam wdał się w politykę, pogubił, narobił długów i umarł w nędzy. Charlesa Collingridge’a czekał podobny los, jak twierdziło wielu jego tolerancyjnych przyjaciół. Co prawda Charlie Collingridge nie został nigdy wybrany do parlamentu ani na żaden urząd, ale markiz też nie: w dawnych czasach panowały inne zwyczaje. Collingridge miał około pięćdziesięciu pięciu lat, wyglądał na starszego, steranego życiem i nie miał za sobą szczególnie błyskotliwej kariery wojskowej – dwa lata obowiązkowej służby przyniosły mu głównie poczucie niższości. Charlie zawsze próbował zachowywać się przyzwoicie, ale był szczególnie podatny na nieszczęśliwe wypadki. Tak to już bywa, kiedy się nałogowo pije.

Rano ogolił się i zawiązał krawat, ale teraz było już widać lekki ślad zarostu, a krawat się rozluźnił i zwisał smętnie jak flaga spuszczona do połowy masztu. Oczy Charliego mówiły barmanowi, że duża wódka, którą podał gościowi dwie kolejki wcześniej, nie była jego pierwszą tego dnia. Charlie był jednak pijakiem sympatycznym, zawsze mającym w zanadrzu uśmiech i miłe słowo. Pchnął pusty kieliszek przez kontuar.

– Jeszcze jeden? – zapytał barman z powątpiewaniem.

– I jeden dla pana, przyjacielu – odparł Charlie, sięgając po portfel. – Ach, ale najwyraźniej cierpię na brak funduszy – wymamrotał, wpatrując się z niedowierzaniem w samotny banknot. Pogrzebał w kieszeni, wyciągnął klucze, szarą chustkę do nosa i kilka monet. – Na pewno gdzieś tutaj...

– Tyle wystarczy – powiedział barman, wskazując banknot. – Ja dziękuję. To będzie długa noc.

– Tak. Istotnie. Mój młodszy brat Hal, zna go pan?

Barman pokręcił głową, przesunął drinka po lakierowanym kontuarze, ciesząc się, że staremu pijakowi skończyły się pieniądze, więc zaraz skończy się też jego pobyt w tym pubie.

– Nie zna pan Hala? – zapytał Charlie ze zdziwieniem. – Musi go pan znać. – Pociągnął łyk. – Wszyscy znają Hala. – Kolejny łyk. – Jest premierem.

Rozdział 2 

Polityk powinien mieć wizję. Tak, wizja to jest to. Bardzo przydatna rzecz, nie uważacie? W końcu przy dobrej pogodzie większość polityków sięga wzrokiem aż do... no cóż, znam paru, którzy sięgają wzrokiem aż na drugi brzeg Tamizy, prawie do Battersea.

Francis Ewan Urquhart był człowiekiem pełniącym wiele ról: posłem, członkiem Tajnej Rady Królewskiej, co dawało mu prawo do stawiania przed nazwiskiem tytułu Right Honourable, ministrem oraz komandorem Orderu Imperium Brytyjskiego. Ten wieczór należał do niego, jednak nie sprawiał mu przyjemności. Wciśnięty w róg małego, dusznego salonu, Urquhart był przyparty do ohydnej lampy stojącej z lat sześćdziesiątych, która wyglądała, jakby miała się zaraz przewrócić. Otaczał go wianuszek matron zajmujących się kontaktem z wyborcami w jego okręgu, które odcinały mu drogę ucieczki, trajkocząc z dumą o swoich dokonaniach z ostatniej chwili i obolałych nogach. Zastanawiał się, po co w ogóle zawracały sobie głowę odwiedzaniem wyborców. Byli w końcu w podmiejskim Surrey, zamieszkanym przez klasy społeczne A i B – jak w terminologii badaczy opinii publicznej nazywano wyższą i właściwą klasę średnią – gdzie każdy trzymał paszport w szufladzie i range rovera na podjeździe (którego koła, nawiasem mówiąc, miały kontakt z błotem tylko podczas nieostrożnych powrotów w piątkowe noce, kiedy przejeżdżały po trawniku przed domem, albo gdy podrzucano małych Johnnych i Emmy do prywatnej szkoły). Agitacja w tej okolicy uchodziła niemal za rzecz w złym guście. Jego partia nie tyle liczyła tu głosy, co je ważyła.

– Jeszcze pasztecika, panie Urquhart? – Tęga kobieta w kwiecistej bluzce, która falowała, jakby ukryły się pod nią dwa niesforne koty, podetknęła mu pod nos talerz zwiotczałych wypieków.

– Nie, dziękuję, pani Morecombe. Chyba pęknę!

Ze zniecierpliwienia. Rodzinna wada, sięgająca wiele pokoleń wstecz. Urquhartowie byli dumnymi wojownikami z gór północnej Szkocji, mieli zamek nad brzegiem Loch Ness, ale zjawili się MacDonaldowie i zamek legł w gruzach. Urquhart pamiętał z dzieciństwa rześkie, krystaliczne powietrze na wrzosowiskach, gdzie w towarzystwie starego łowczego leżał godzinami na wilgotnym torfie, wśród słodko pachnących paproci, i czekał, aż podejdzie odpowiedni kozioł. Wyobrażał sobie, że tak samo jego starszy brat Alastair czeka na Niemców, ukryty w krzakach pod Dunkierką. Brat nazywał go FU  1  i często im obu obrywało się za to przezwisko od ojca, chociaż minęło jeszcze parę lat, zanim Francis zrozumiał dlaczego. Znosił to bez słowa skargi, szczęśliwy, że może się pałętać za swoim starszym bratem. Jednak Alastair nie wrócił. Matka się załamała, nigdy nie doszła do siebie. Żyła wspomnieniami o swym straconym synu, zaniedbując Francisa, więc FU w końcu udał się na południe, do Londynu. Do Westminsteru. Do Surrey. Porzucił rodzinne obowiązki. Matka nigdy więcej się do niego nie odezwała. Przehandlowanie rodzinnych włości choćby za całą Szkocję byłoby niewybaczalne, a co dopiero za jakieś Surrey.

Westchnął, jednocześnie się uśmiechając. Był to osiemnasty lokalny sztab wyborczy, który odwiedził tego dnia, a entuzjazm, na którym oparł swój poranny humor, już dawno wyparował. Do zamknięcia lokali wyborczych zostało jeszcze czterdzieści minut. Koszula Urquharta była tak mokra od potu, że można by ją wyżymać. Czuł się zmęczony, poirytowany, osaczony przez zastęp kobiet, które chodziły za nim krok w krok niczym wierne spaniele.

Jednak nie przestawał się uśmiechać, bo bez względu na wynik jego życie miało się zmienić. Całymi latami piął się po szczeblach politycznej kariery, od szeregowego deputowanego w Izbie Gmin, przez niższe stołki ministerialne, aż po obecną posadę rzecznika dyscypliny klubowej, dającą mu prawo stałego uczestnictwa w posiedzeniach gabinetu i będącą jednym z dwudziestu najbardziej wpływowych stanowisk rządowych. Miał dzięki niej wspaniałe biuro przy Downing Street 12, zaledwie kilka kroków od siedziby premiera. To pod numerem dwunastym po raz pierwszy i jedyny spotkało się dwóch z najsłynniejszych Brytyjczyków wszech czasów – Wellington i Nelson. Wśród tych ścian rozbrzmiewało echo historii i władzy, która teraz należała do niego.

Jednak władza Urquharta nie wynikała bezpośrednio ze sprawowanego przez niego urzędu. Rzecznik dyscypliny nie był pełnoprawnym członkiem gabinetu. Nie kierował żadnym ministerstwem ani potężną urzędniczą machiną. Pozostawał właściwie anonimowy, harował bez przerwy za kulisami, bez przemówień i telewizyjnych wywiadów. Człowiek cienia. A także dyscypliny. Był „egzekutorem”, do którego zadań należało sięgnąć czasem po kij. A to oznaczało, że budził nie tylko szacunek, ale też pewien strach. To on dysponował najczulszym politycznym radarem w rządzie, on pierwszy wiedział, co w trawie piszczy. Aby zapewnić obecność posłów swojego klubu podczas ważnych głosowań i zadbać, by oddali głos zgodnie z linią partii, musiał wiedzieć, gdzie można ich znaleźć, a więc znać ich sekrety – z kim knują, z kim sypiają, czy będą na tyle trzeźwi, żeby wziąć udział w głosowaniu, czy można ich przyłapać z ręką w cudzej kieszeni albo w majtkach cudzej żony. Wszystkie te tajemnice były zebrane w czarnym notesie zamkniętym w sejfie, do którego nawet premier nie miał kluczy.

W Westminsterze taka wiedza to potęga. Wielu członków parlamentarnej frakcji Urquharta zawdzięczało utrzymanie stanowiska zdolności biura rzecznika dyscypliny do rozwiązania, a czasem zatuszowania ich osobistych problemów. Niedoszli buntownicy z tylnych ław czy zwiedzeni ambicją partyjni liderzy z przednich rzędów zmieniali zdanie, kiedy przypomniał im się jakiś wcześniejszy grzeszek, który partia wybaczyła, lecz o którym nigdy nie zapomniała. Zdumiewające, jak elastyczni stawali się politycy skonfrontowani z możliwością konfliktu między swoim życiem publicznym i prywatnym. Nawet ten drażliwy ponurak ze Staffordshire, minister transportu – który planował wygłosić przemówienie wykraczające znacznie poza swoje kompetencje i zapuścić się zbyt daleko na podwórko premiera – jednak się opamiętał. Wystarczyło zatelefonować do domu jego kochanki zamiast do małżeńskiego gniazdka.

– Francis, jak mnie tu, kurwa, znalazłeś?

– Och, Keith, czyżbym się fatalnie pomylił? Tak mi przykro, chciałem tylko zamienić z tobą słówko o tym twoim przemówieniu, ale wygląda na to, że zajrzałem nie do tego spisu numerów, co trzeba.

– O czym ty mówisz, do cholery?

– A co, nie wiesz? Mamy dwa rejestry. Jeden oficjalny, a drugi... No, ale nic się nie martw, dobrze pilnujemy tej naszej czarnej listy. To się już nie powtórzy. – Pauza i po chwili: – Prawda?

Minister transportu westchnął z melancholią i poczuciem winy.

– Nie, Francis, to się już nie powtórzy. Cholera jasna. – Światu przybył jeszcze jeden skruszony grzesznik.

Partia miała wobec Francisa Urquharta dług wdzięczności i wszyscy o tym wiedzieli. A po tych wyborach przyjdzie pora, żeby uregulować rachunek.

Urquharta wyrwała nagle z zamyślenia jedna z oblegających go dam. Jej oczy zdradzały podniecenie, policzki miała zaróżowione, oddech przesycony kwaśnym wspomnieniem po kanapkach z jajkiem i rzeżuchą, a jej nieśmiałość i dyskrecja ustąpiły pod naporem upału i emocji wyborczego wieczoru.

– Niech nam pan powie, panie Urquhart, jakie ma pan plany. Będzie pan jeszcze kandydował w następnych wyborach? – zapytała zuchwale.

– Co ma pani na myśli? – odparł zbity z tropu, wietrząc afront.

– Nie myśli pan o emeryturze? Skończył pan przecież sześćdziesiąt jeden lat, prawda? Podczas następnych wyborów będzie pan miał co najmniej sześćdziesiąt pięć – naciskała.

Wysoki i kościsty, musiał się nisko schylić, żeby spojrzeć jej prosto w twarz.

– Pani Bailey, umysł mi jeszcze nie szwankuje, a w wielu krajach wkraczałbym właśnie w wiek szczytowej formy politycznej – odparł tonem, w którym nie było już ani śladu dobroduszności. – Mam jeszcze wiele do zrobienia. Chcę to i owo osiągnąć.

Odwrócił się, nie usiłując nawet ukryć zniecierpliwienia, chociaż w głębi duszy przyznawał jej rację. Płomiennoruda czupryna, którą szczycił się w młodości, już dawno wyblakła – złoto zmieniło się w srebro, jak lubił żartować. Nosił nieco za długie włosy, jakby chcąc to sobie zrekompensować. Wychudł, tak że jego ciało nie wypełniało już tradycyjnie skrojonych garniturów równie dobrze jak kiedyś, a niebieskie oczy z upływem kolejnych zim stawały się coraz chłodniejsze. Dzięki wysokiemu wzrostowi i wyprostowanej sylwetce zawsze prezentował się dystyngowanie. Jednak pewien minister, któremu kiedyś pokrzyżował szyki, powiedział mu, że jego uśmiech przypomina uchwyt urny z dawno ostygłymi prochami. „I oby to czym prędzej były twoje prochy, ty stary sukinsynu” – warknął ów minister. Urquhart nie był już pierwszej młodości – ani nawet w średnim wieku – i nie mógł tego ukryć, nawet przed samym sobą. Doświadczenie przestało być jego sprzymierzeńcem.

Ile to już lat patrzył, jak młodsi i mniej zdolni szybciej awansują? Ile razy ocierał im łzy, podcierał tyłki, chował ich sekrety głęboko pod ziemię, żeby utorować im drogę na szczyt? Tak, byli mu coś winni! Miał jeszcze czas, żeby pokazać, ile jest wart, ale zarówno on sam, jak i pani Bailey wiedzieli, że zegar tyka.

Mimo że się od niej odwrócił, rzeczona dama nie odpuszczała. Zaczęła perorować na temat propozycji wprowadzenia ruchu jednokierunkowego koło centrum handlowego na High Street. Posłał błagalne spojrzenie swojej żonie Mortimie, zajętej wymianą frazesów z partyjnymi działaczkami na drugim końcu pokoju. Od razu się zorientowała, że mężowi już dawno należy się ratunek, więc pospieszyła w jego stronę.

– Drogie panie, proszę nam wybaczyć, ale przed ogłoszeniem wyników musimy jeszcze wrócić do hotelu, żeby się przebrać. Nie wiem, jak mam paniom dziękować za pomoc. Jesteście dla Francisa po prostu niezastąpione.

Urquhart zdobył się nawet na posłanie pani Bailey uśmiechu ulotnego jak życie jętki, który zniknął, niemalże zanim dało się go dostrzec, do naprawy stosunków jednak wystarczył. Francis ruszył szybko do drzwi. Żegnał się właśnie z gospodynią, kiedy zatrzymała go machaniem ręki szefowa jego kampanii, która notowała coś pracowicie, rozmawiając jednocześnie przez telefon.

– Właśnie zbieram ostatnie wyniki sondaży – wyjaśniła.

– A ja się zastanawiałem, dlaczego to nie zostało zrobione godzinę temu. – Jeszcze jeden ledwie dostrzegalny uśmiech na wargach, po którym w oczach Urquharta nie było jednak ani śladu.

– Nie wygląda to tak różowo jak ostatnio – odparła, czerwieniąc się na tę reprymendę. – Najwyraźniej wielu naszych zwolenników zostało w domu. Trudno wyrokować, ale podejrzewam, że nasza przewaga spadnie. Nie wiem o ile.

– Niech ich szlag. Jak się parę lat pomęczą z opozycją, to może łaskawie ruszą tyłki z kanapy.

– Kochanie – wtrąciła uspokajająco jego żona, jak to czyniła przy wielu podobnych okazjach. – Bądź bardziej wielkoduszny. Przy przewadze dwudziestu dwóch tysięcy głosów możemy sobie chyba pozwolić na leciuteńki spadek poparcia, prawda?

– Mortimo, nie czuję się wielkoduszny. Jest mi gorąco, jestem zmęczony i mam serdecznie dość pogaduszek o zasłyszanych opiniach wyborców. Zabierz mnie stąd, na litość boską.

Ruszył do wyjścia, a Mortima odwróciła się, żeby pomachać na pożegnanie tłumnie zebranym. Zdążyła akurat zobaczyć, jak brzydka lampa stojąca wali się z hukiem na podłogę.

 

Atmosfera kontrolowanego zagrożenia, która panowała zazwyczaj w gabinecie naczelnego, ustąpiła miejsca poczuciu narastającej paniki. Poranne wydanie już dawno poszło do druku, ze śmiałym nagłówkiem na pierwszej stronie, obwieszczającym: „Łatwe zwycięstwo!”. Tyle że to było o szóstej, cztery godziny przed zakończeniem głosowania. Naczelny „Daily Chronicle” zaryzykował przedwczesne ogłoszenie wyników wyborów, żeby poranne wydanie jego gazety wzbudziło chociaż minimalne zainteresowanie, kiedy znajdzie się w kioskach. Jeśli miał rację, będzie pierwszym, który ogłosił nowinę. Jeśli się mylił, wpadł po uszy w bagno, a wokół niego już krążyły aligatory.

Dla Greville’a Prestona były to pierwsze wybory oglądane z perspektywy redaktora naczelnego i nie czuł się zbyt pewnie. Nie zdołał ukryć zdenerwowania, które przejawiało się w ciągłym zmienianiu nagłówków, bezustannym domaganiu się od działu politycznego najświeższych wiadomości oraz w coraz bardziej obscenicznym języku. Na stanowisko naczelnego ściągnął go nowy właściciel Chronicle Newspapers zaledwie kilka miesięcy wcześniej, stawiając przed nim jeden prosty, podstawowy cel: sukces. W kontrakcie Prestona nie przewidziano porażki i wiedział, że drugiej szansy nie dostanie. Nie okazał też cienia współczucia innym pracownikom „Chronicle”. Księgowi żądali natychmiastowej poprawy sytuacji finansowej, co wymagało bezwzględnych cięć, więc wielu starszych stażem członków zespołu „zracjonalizowano”, to znaczy zastąpiono mniej doświadczonymi i znacznie tańszymi kolegami po fachu. Na wyniki finansowe podziałało to świetnie, ale poważnie podkopało morale. Czystka wprawiła stałych czytelników w konsternację, ocalałe resztki zespołu pozostawiła w stanie niepewności, a Prestona – z poczuciem wiszącej nad nim nieuchronnej katastrofy, których to obaw właściciel gazety najwyraźniej nie zamierzał rozwiewać.

W ramach strategii zwiększania sprzedaży Preston obniżył poziom pisma, co na razie nie przyniosło przewidywanych rezultatów. Był niewysokim mężczyzną, który pojawił się w redakcji w aurze nowego Napoleona, ale teraz schudł tak bardzo, że musiał zacząć nosić szelki, żeby przytrzymać opadające spodnie, i wypijał morze kawy, by podtrzymać opadające powieki. Dawniej był szykowny i elegancki, ale teraz ten efekt psuły niezliczone krople potu, które zraszały mu czoło i sprawiały, że okulary w grubych oprawkach zjeżdżały mu z nosa. Kiedyś stukał palcami o blat biurka w zamyśleniu, teraz pstrykał nimi ze zniecierpliwieniem. Starannie wyreżyserowaną próbę emanowania autorytetem władzy niweczyła wewnętrzna niepewność. Nie był już przekonany, czy potrafi stanąć na wysokości zadania – jakiegokolwiek. Przestał nawet posuwać swoją sekretarkę.

Odwrócił się teraz od migających monitorów telewizyjnych ustawionych pod jedną ze ścian w swoim gabinecie i spojrzał na dziennikarkę, która ostatnio wyjątkowo uprzykrzała mu życie.

– Skąd wiesz, że źle to wygląda, do cholery?! – krzyknął.

Mattie Storin ani drgnęła. Miała dwadzieścia osiem lat i była najmłodszym członkiem działu politycznego, zwerbowanym na miejsce jednego ze starszych korespondentów, który naraził się księgowym, gdyż miał w zwyczaju przeprowadzać wywiady podczas przeciągających się lunchów w Savoyu. Jednak mimo stosunkowo młodego wieku i krótkiego stażu pracy Mattie była pewna swoich opinii, co nieudolni mężczyźni mylili z uporem. Krzyki nie robiły na niej wrażenia, sama też potrafiła wydrzeć się w odpowiedzi. Była w końcu wzrostu Prestona i „niemal równie piękna”, jak często sobie z niego kpiła. Co z tego, że on prawie cały czas gapił się na jej biust? Pomogło jej to dostać tę pracę, a czasem także pomagało postawić na swoim w toczonych przez nich sporach. Nie uważała go za seksualne zagrożenie. Zbyt dobrze znała jego sekretarkę, a molestowanie przez kurdupli w ohydnych czerwonych szelkach było ceną, jaką zdecydowała się zapłacić, przyjeżdżając na południe. Jeśli przetrwa tutaj, będzie mogła zrobić karierę wszędzie.

Odwróciła się do niego z rękami wepchniętymi w obronnym geście w kieszenie modnie workowatych spodni. Mówiła powoli, mając nadzieję, że głos nie zdradzi jej zdenerwowania:

– Grev, każdy poseł partii rządzącej, z którym udało mi się porozmawiać w ciągu ostatnich dwóch godzin, obniża prognozy. Dzwoniłam do przewodniczącego komisji wyborczej w okręgu premiera i według niego z sondaży wynika, że poparcie spadło o pięć procent. To nie wygląda na przytłaczające wotum zaufania. Coś się dzieje, wyraźnie to czuć. Rząd wcale jeszcze nie ma zwycięstwa w kieszeni, a już na pewno nie będzie to łatwe zwycięstwo.

– No i co?

– No i to, że daliśmy za mocny tekst.

– Bzdury. Wszystkie sondaże podczas wyborów pokazywały, że rząd wygra w pieprzonych cuglach, a ty chcesz, żebym zmienił pierwszą stronę, opierając się na... czym? Kobiecej intuicji?

Mattie wiedziała, że jego wrogość wynika z nerwów. Wszyscy naczelni żyją na krawędzi, ale sekret polega na tym, żeby nie dać tego po sobie poznać. Preston dawał.

– No dobra – rzucił. – W poprzednich wyborach mieli ponad sto mandatów przewagi. No to teraz mi powiedz: ile będą mieli jutro? Jak ci podpowiada twoja kobieca intuicja? Sondaże przewidują, że dostaną o jakieś siedemdziesiąt mandatów więcej niż opozycja. Co o tym myśli mała Mattie Storin?

Stanęła na palcach, żeby móc spojrzeć na niego z góry.

– Jak chcesz, to ufaj sondażom, Grev, ale na ulicy tak to nie wygląda. Wśród zwolenników rządu nie ma entuzjazmu. Frekwencja będzie niska. Przez to nie utrzymają tak dużej większości.

– No, dawaj – naciskał. – Jaka będzie przewaga?

Nie mogła wiecznie stać na palcach. Pokręciła powoli głową, żeby podkreślić ostrożność swoich szacunków. Blond włosy zafalowały jej wokół ramion.

– Tydzień temu powiedziałabym, że pięćdziesiąt. Teraz myślę, że mniej – odparła. – Może dużo mniej.

– Jezu, nie mogą mieć mniej. Przez cały czas popieraliśmy tych sukinsynów. Nie mogą nawalić.

„I ty też nie możesz” – pomyślała. Wszyscy wiedzieli, na czym stoi ich naczelny: na środku jednego z największych bagien na Fleet Street. Jeśli chodzi o poglądy polityczne, Preston był niewzruszony tylko w jednej kwestii: tego, że jego gazeta nie może sobie pozwolić na znalezienie się po przegranej stronie. Nie był to zresztą jego własny pogląd, ale narzucony mu przez nowego właściciela pisma, Benjamina Landlessa. Jedną z niewielu przyjemnych cech tego biznesmena z cockneyowskim rodowodem było to, że nie silił się na fałszywą skromność i nie próbował ukrywać swoich prawdziwych przekonań – bez skrępowania się z nimi obnosił. Jak stale przypominał swoim i tak już niepewnym przyszłości pracownikom, dzięki rządowej polityce konkurencji łatwiej kupić dziesięciu nowych naczelnych niż jedną nową gazetę, „więc nie wkurwiamy rządu, popierając drugą stronę”.

Landless dotrzymał słowa. Wprowadził rosnącą armię swoich gazet do rządowego obozu, a w zamian oczekiwał tylko tego, żeby rządząca partia uzyskała odpowiedni wynik w wyborach. Nie było to oczywiście realistyczne oczekiwanie, ale Landless przekonał się, że stawianie rozsądnych wymagań nigdy nie pomagało jego pracownikom w pełni rozwinąć talentów.

Preston podszedł do rzędu telewizyjnych monitorów z nadzieją na lepsze wieści. Mattie spróbowała jeszcze raz. Przysiadła na rogu ogromnego biurka naczelnego, zasłaniając stos sondaży, którym tak ślepo wierzył, i przedstawiła swoje argumenty:

– Posłuchaj, Grev, spójrz na to z szerszej perspektywy. Kiedy Margaret Thatcher razem z jej torebką wreszcie zmuszono do odejścia, rozpaczliwie potrzebowali zmiany stylu. Chcieli nowej mody. Czegoś mniej szorstkiego, mniej dominującego. Mieli dosyć ordaliów i tego, że cholerna baba rozstawia ich po kątach. – „Kto jak kto, ale ty powinieneś to zrozumieć” – pomyślała. – Więc w swojej mądrości wybrali Collingridge’a, bo dobrze wypadał w telewizji, był pewny siebie, układny, starsze panie go lubiły i wydawał się niekontrowersyjny. – Lekceważąco wzruszyła ramionami. – Ale stracili pazur. Taka polityka jest mdła jak pudding ryżowy, cała energia i entuzjazm wyparowały. Collingridge prowadził kampanię z wigorem nauczyciela szkółki niedzielnej. Gdyby przez kolejny tydzień trzeba było słuchać, jak klepie te frazesy, chyba nawet jego żona zagłosowałaby na opozycję. Wszystko jedno na kogo, byleby była jakaś odmiana.

Preston odwrócił się od telewizorów i gładził się po brodzie. Wreszcie chyba jej uważnie słuchał. Po raz dziesiąty tego wieczoru Mattie zaczęła się zastanawiać, czy naczelny pryska swoją staranną koafiurę lakierem, by utrzymać ją w nieskazitelnym stanie. Podejrzewała, że zaczyna łysieć. A już na pewno używa pęsetki do brwi.

Preston wrócił do ataku.

– Okej, darujmy sobie ten mistycyzm i trzymajmy się konkretów, dobra? Jak duża będzie większość? Będą znów rządzić czy nie?

– Pochopnie byłoby twierdzić, że nie będą – odparła.

– A ja nie mam zamiaru robić nic pochopnego, Mattie. Wystarczy mi jakakolwiek większość. Do diabła, w tych okolicznościach byłoby to niezłe osiągnięcie. Właściwie historyczne. Cztery wygrane z rzędu, czegoś takiego nigdy jeszcze nie było. Dlatego pierwsza strona zostaje.

Preston szybko zakończył temat i nalał sobie kieliszek szampana z butelki, która stała na regale. Jej nie poczęstował. Zaczął grzebać w papierach, chcąc ją odprawić, ale Mattie nie dawała się tak łatwo zbyć. Jej dziadek był współczesnym wikingiem, który w burzliwych pierwszych miesiącach 1941 roku uciekł z okupowanej przez nazistów Norwegii, przepływając Morze Północne przeciekającym kutrem rybackim, i wstąpił do RAF-u. Mattie odziedziczyła po nim nie tylko skandynawską urodę, ale także hart ducha, który nie zawsze przypadał do gustu nieudolnym mężczyznom. Ale niech tam!

– Zastanów się przez chwilę i zadaj sobie pytanie, czego możemy się spodziewać po kolejnych czterech latach rządów Collingridge’a – natarła. – Może jest zbyt miły, żeby być premierem. Program miał tak cieniutki, że się posypał już w pierwszym tygodniu kampanii. Nie opracował żadnych nowych pomysłów. Jedyny jego plan to trzymać kciuki i mieć nadzieję, że ani Rosjanie, ani związkowcy za głośno nie pierdną. Myślisz, że właśnie tego naprawdę chce ten kraj?

– Delikatnie i z gracją to ujęłaś, jak zawsze, Mattie – zadrwił Preston, wracając do protekcjonalnego tonu. – Ale się mylisz. Ludzie chcą konsolidacji, nie wstrząsów politycznych. Nie chcą, żeby wszystkie zabawki wypadały z wózka za każdym razem, kiedy wiezie się dziecko na spacer. – Potrząsnął palcem jak dyrygent upominający niesubordynowanego muzyka, żeby grał zgodnie z partyturą. – Więc parę lat ciepłego piwa i krykieta to nie taka zła wiadomość. A powrót naszego kumpla Collingridge’a na Downing Street to wiadomość wręcz wspaniała!

– To pieprzony koszmar – mruknęła i odwróciła się na pięcie.

Rozdział 3 

Jezus kazał nam wybaczać naszym wrogom, a kimże jestem, by poprawiać Wszechmogącego? Lecz w swej nieskończonej mądrości ni cholery nie wspominał o wybaczaniu naszym przyjaciołom, a już zwłaszcza naszym rodzinom. Z chęcią zastosuję się do jego rad w tej kwestii. W każdym razie, skoro już o tym mowa, mnie znacznie łatwiej przychodzi wybaczanie samemu sobie.

Autobus linii 88 przejechał z hukiem ulicą, tak że zatrzęsły się szyby w oknach, co wreszcie obudziło Charlesa Collingridge’a. Po bracie premiera można by się spodziewać czegoś więcej niż małego jednopokojowego mieszkania nad biurem podróży w Clapham, ale Charlie musiał ograniczyć swoje potrzeby. Kiedy w pubie skończyły mu się pieniądze, wrócił do domu, żeby przegrupować siły. Leżał teraz rozwalony w fotelu, nadal w pomiętym garniturze, chociaż już zupełnie bez krawata.

Spojrzał na swój stary zegarek i zaklął. Spał przez kilka godzin, a jednak ciągle czuł się wyczerpany. Nie zdąży na przyjęcie, jeśli się nie pospieszy, ale najpierw potrzebował drinka, żeby się pozbierać. Nalał sobie duży kieliszek wódki, nawet już nie smirnoffa, tylko byle jakiej czystej z supermarketu. Może była tania, ale człowiek nie zionął po niej alkoholowym odorem ani nie śmierdziała, kiedy się ją rozlało.

Zabrał kieliszek ze sobą do łazienki, gdzie wymoczył się w wannie, poddając swe zmęczone członki cudownemu działaniu gorącej wody. Coraz częściej wydawało mu się, że należą do kogoś zupełnie innego. „Chyba się starzeję” – pomyślał.

Stanął przed lustrem i spróbował naprawić szkody wyrządzone przez ostatnią popijawę. Zobaczył twarz swojego ojca, jak zwykle pełną wyrzutu, przynaglającą go do osiągania celów, które zawsze wymykały mu się z rąk, dopytującą, dlaczego nigdy nie udawało mu się pójść w ślady swojego starszego brata Henry’ego. Obaj mieli takie same atuty, chodzili do tej samej szkoły, ale Hal zawsze jakoś miał nad nim przewagę i stopniowo przyćmił go swoją karierą i małżeństwem. Charles nie czuł się tym rozgoryczony. Był człowiekiem wielkodusznym, zdecydowanie zbyt wielkodusznym, i pobłażliwym. Jednak Hal zawsze przychodził mu z pomocą, gdy Charlie jej potrzebował, dawał mu rady i pozwalał mu się wypłakać na swoim ramieniu, kiedy Mary od niego odeszła. Tak, szczególnie kiedy Mary odeszła. Ale czy nawet ona nie wypomniała mu sukcesu Hala? „Ty się do tego nie nadajesz! Do niczego się nie nadajesz!”. A Hal miał znacznie mniej czasu, żeby przejmować się problemami brata, odkąd zamieszkał przy Downing Street.

Jako chłopcy dzielili się wszystkim, jako młodzi mężczyźni – tym i owym, nawet paroma dziewczynami. I samochodem, jednym z pierwszych mini, dopóki Charlie nie wjechał nim do rowu, a później wyszedł z wraku chwiejnym krokiem i przekonał młodego policjanta, że zatacza się w wyniku szoku i doznanych obrażeń, a nie dlatego, że pił. Jednak dziś w życiu Hala pozostało niewiele miejsca dla młodszego brata i Charlie czuł... właściwie co czuł, tak w głębi duszy, kiedy pozwalał sobie na szczerość? Złość, parszywą, cholerną wściekłość, narastającą butelka po butelce – nie na Hala, oczywiście, ale na życie. Nie ułożyło mu się, a on nie rozumiał dlaczego.

Przejechał żyletką po starych zacięciach na obwisłej twarzy i zaczął doprowadzać się do porządku. Zaczeska na łysiejącej czaszce, świeża koszula i nowy, czysty krawat. Wkrótce będzie gotowy na fetę z okazji wieczoru wyborczego, na którą wciąż miał wstęp dzięki więzom rodzinnym. Przeciągnął ścierką do naczyń po butach, dzięki czemu odzyskały nieco połysku, i był prawie gotów. Ponowny rzut oka na zegarek. Och, wcale nie było tak późno. Akurat zdąży wypić jeszcze jednego drinka.

 

Po północnej stronie rzeki, na peryferiach Soho, taksówka utknęła w korku. Zawsze było tu wąskie gardło, a wieczór wyborczy najwyraźniej wyciągnął na ulicę jeszcze większe tłumy. Na tylnym siedzeniu taksówki Roger O’Neill ze zniecierpliwieniem wyłamywał sobie palce, bezradnie patrząc na mijających ich rowerzystów i pieszych. Coraz bardziej się denerwował, nie miał zbyt wiele czasu. Dostał jasne instrukcje. „Pośpiesz się, Rog – powiedzieli. – Nie możemy czekać, kurwa, całą noc, nawet na ciebie. I nie będzie nas aż do wtorku”.

O’Neill nie spodziewał się, że będzie traktowany w sposób uprzywilejowany, i rzeczywiście nie był. Nigdy nie próbował wykorzystywać swojego stanowiska. Był dyrektorem public relations partii, ale miał szczerą nadzieję, że nic o tym nie wiedzą. Czasami myślał, że musieli go rozpoznać, widzieć jego zdjęcie w gazetach, ale kiedy paranoja opadała, uświadamiał sobie, że najprawdopodobniej nigdy nie czytali prasy, nie mówiąc już o chodzeniu na wybory. Co tych ludzi obchodziła polityka? Jak dla nich do władzy mógłby dojść nawet pieprzony Hitler. Jakie znaczenie miało to, kto rządzi, kiedy forsa leżała na ziemi i można było obłowić się bez podatku?

Taksówce wreszcie udało się przebić przez Shaftesbury Avenue i skręcić w Wardour Street, gdzie znów trafili na zwarty sznur samochodów. Szlag, nie zdąży. Otworzył gwałtownie drzwi.

– Pójdę pieszo – krzyknął do kierowcy.

– Przykro mi, kolego. Nie moja wina. Fortunę mnie te korki kosztują – odparł szofer, mając nadzieję, że pasażer w swej niecierpliwości nie zapomni o napiwku.

O’Neill wyskoczył na jezdnię, wcisnął kierowcy w rękę banknot i, umknąwszy spod kół kolejnemu motocykliście, przedarł się przez niekończący się szpaler peep-show i chińskich knajp, po czym skręcił w wąski, wyjęty żywcem z Dickensa zaułek, w którym piętrzyły się sterty śmieci. Przecisnął się między plastikowymi workami i kartonowymi pudłami, i puścił się biegiem. Był w kiepskiej formie, więc wysiłek sprawił mu ból, ale nie miał daleko. Kiedy dotarł do Dean Street, skręcił w lewo, a sto jardów dalej dał nura w wąską bramę jednego z tych budynków w Soho, które większość ludzi przegapia, koncentrując się na szukaniu zabawy i unikaniu korków Prowadziła na niewielkie podwórko, otoczone ze wszystkich stron warsztatami wydzielonymi ze starych wiktoriańskich magazynów. Podwórko było puste, poznaczone głębokimi cieniami. Na kocich łbach zadźwięczały jego szybkie kroki, kiedy skierował się w stronę zielonych drzwiczek w przeciwległym, najciemniejszym kącie podwórza. Zanim wszedł, zatrzymał się i rozejrzał pospiesznie. Nie zapukał.

Po niecałych trzech minutach z powrotem pojawił się w drzwiach. Nie zerkając na boki, czym prędzej wmieszał się w ciągnący Dean Street tłum. Po cokolwiek tu przyszedł, ewidentnie nie był to seks.

 

Za ceglaną fasadą siedziby partii przy Smith Square, naprzeciwko wapiennych wież Świętego Jana, panowała dziwnie przygaszona atmosfera. Przez ostatnie tygodnie trwała tu bezustanna bieganina, ale w dniu samych wyborów większość działaczy zniknęła. Wyruszyli do okręgów, tych daleko wysuniętych placówek politycznego świata, w których usiłowali jeszcze pozyskać ostatnich zwolenników sprawy. O tej porze większość tych, którzy zostali, jadła wczesną kolację w pobliskich restauracjach lub klubach, starając się emanować pewnością siebie, ale wciąż wracając do prowadzonych niepewnym tonem dyskusji o najnowszych plotkach na temat frekwencji, sondaży z lokali wyborczych i najważniejszych mandatów. Niewielu miało apetyt, więc niebawem zaczęli wracać, przepychając się przez coraz większe tłumy gapiów, przechodząc przez kordon policji i mijając rosnące kupki zwęglonych ciem.

Przez ostatni miesiąc biura w tym budynku były przepełnione, przegrzane i niemożliwie zagracone, ale od jutra wszystko będzie wyglądać inaczej. Wybory to czas zmian i ofiar z ludzi. Zanim przyjdzie weekend, bez względu na wynik wielu z nich straci pracę, ale prawie wszyscy wrócą po więcej, chcąc znów przyssać się do piersi władzy. Na razie przygotowali się na nieskończone, jak im się wydawało, czekanie.

Big Ben wybił dziesiątą. Koniec. Lokale wyborcze zostały zamknięte i już żadne apele, wyjaśnienia, ataki, insynuacje, pomówienia ani koszmarne obsuwy nie wpłyną na wyniki. Kiedy ostatnie uderzenie starego zegara rozmyło się w wieczornym powietrzu, kilku partyjnych działaczy uścisnęło sobie w milczeniu dłonie w uspokajającym geście, z wyrazem szacunku za dobrze wykonaną robotę. Jak dobrze, mieli przekonać się już za chwilę. Tak jak podczas wielu poprzednich wieczorów wyborczych, niczym w religijnym rytuale odwrócili się w stronę ekranów telewizyjnych, skąd popłynął znajomy głos sir Alastaira Burneta. Wyglądał jak współczesny Mojżesz o rumianych policzkach, przemawiający tonem pełnym otuchy, a jego srebrzyste włosy były akurat tak podświetlone, by przywodzić na myśl aureolę.

– Dobry wieczór – zaczął głosem łagodnym jak płynący spokojnie strumyk. – Kampania wyborcza dobiegła końca. Zaledwie kilka sekund temu tysiące lokali wyborczych w całym kraju zamknęło swoje podwoje, a my czekamy teraz na werdykt obywateli. Pierwsze wyniki mają się pojawić już za czterdzieści pięć minut. Za chwilę nadamy na żywo wywiad z premierem Henrym Collingridge’em w jego okręgu w Warwickshire, a także z liderem opozycji, który jest teraz w południowej Walii. Najpierw jednak sondaż exit poll, przeprowadzony specjalnie dla telewizji ITN przez Harris Research International przed stu pięćdziesięcioma trzema lokalami wyborczymi w całym kraju podczas dzisiejszego głosowania. Badanie to przewiduje następujące wyniki...

Najważniejszy prezenter wiadomości w Wielkiej Brytanii otworzył szarą kopertę formatu A4 z takim namaszczeniem, jakby zawierała jego własny akt zgonu. Wyjął z niej dużą kartę i rzucił na nią okiem. Nie za szybko, nie za wolno podniósł wzrok z powrotem do kamery, drocząc się z trzydziestoma milionami wiernych, czując, że jedzą mu z ręki. Miał do tego prawo. Już ogłosił, że te wybory, dziewiąte, które relacjonował w telewizji w trakcie dwudziestu ośmiu spędzonych tu lat, będą jego ostatnimi.

– Według prognozy na podstawie badania exit poll przeprowadzonego specjalnie dla ITN, a podkreślam, że jest to prognoza, nie są to oficjalne wyniki... – Zerknął jeszcze raz na kartę, żeby się upewnić, czy dobrze przeczytał.

– No dawaj, ty stary pierdzielu! – Dobiegł krzyk skądś w gmachu przy Smith Square. Z innej strony dał się słyszeć dźwięk przedwcześnie poluzowanego korka od szampana. Jednak większość zebranych stała w zupełnej ciszy. Oto tworzyła się historia, a oni byli jej częścią. Sir Alastair popatrzył na nich, potrzymał ich w niepewności przez jeszcze jedno uderzenie serca.

– ...rząd zostaje wybrany na następną kadencję z większością trzydziestu czterech mandatów.

Wydawało się, że cały budynek zadrżał w posadach, kiedy ze środka buchnął ryk triumfu pomieszanego z ulgą. Trzydzieści cztery, jasna cholera! Zwycięstwo, a jeśli gra się na śmierć i życie, liczy się tylko wygrana, nie to, jak przebiegała rozgrywka ani jak niewiele zabrakło przeciwnikom. Później przyjdzie czas na trzeźwe refleksje, na werdykt historii. Ale do diabła z historią – na razie wystarczy, że przetrwali. Wszędzie było widać łzy radości, wyczerpania i ulgi, która dla wielu była prawie tak dobra jak orgazm, a zdaniem niejednego starego wygi – znacznie lepsza.

Na przedzielonym na pół ekranie pojawiły się nieme ujęcia przywódców obu partii, pokazujące, jak każdy z nich reaguje na prognozę. Collingridge kiwał głową, godząc się z faktami, z bladym uśmiechem dalekim od satysfakcji. Natomiast uśmiech jego rywala był szeroki i nie pozostawiał widzom wątpliwości, że opozycja jeszcze nie przyznaje się do porażki. „Poczekamy, zobaczymy” – mówił bezgłośnie przeciwnik premiera w poczuciu triumfu. Jego usta poruszyły się ponownie, kiedy powiedział coś, co później specjaliści od czytania z ruchu warg uznali za dwa słowa po walijsku. Oba bardzo niestosowne.

 

– Kurwa! – wrzeszczał Preston, a włosy opadały mu na oczy, odsłaniając sekrety przeświecającej spod spodu łysiny. – Co oni narobili, do chuja?! – Spojrzał na ruiny porannego wydania i zaczął z wściekłością gryzmolić w notesie. – „Rząd z mniejszą przewagą” – spróbował. Cisnął zmiętą kartkę do kosza.

– „Łeb w łeb” – zaproponowała Mattie, usiłując nie okazywać choćby cienia satysfakcji.

– „Collingridge ledwo, ledwo” – podjął jeszcze jedną próbę naczelny.

Wszystko wylądowało w koszu.

Preston rozejrzał się rozpaczliwie w poszukiwaniu pomocy i natchnienia.

– Poczekajmy – doradziła Mattie. – Do pierwszych wyników zostało tylko trzydzieści minut.

Rozdział 4 

Tłum jest wulgarny. Zawsze graj pod publiczkę i wychwalaj prostego człowieka, niech myśli, że jest księciem.

W obsługującej partię agencji reklamowej nie czekano ze świętowaniem na pierwsze wyniki. Z pewnością siebie typową dla wszystkich zwolenników pozytywnego myślenia pracownicy Merrill Grant & Jones Company S.A. od prawie trzech godzin tłoczyli się w holu recepcji w siedzibie agencji, aby stać się świadkami historycznych wydarzeń i obejrzeć je z najdrobniejszymi szczegółami na dwóch ogromnych telewizorach. Szampan lał się strumieniami, pity pod hurtowe ilości pizzy i big maców, a przewidywania dotyczące drastycznego spadku przewagi partii rządzącej tylko mobilizowały imprezowiczów do coraz bardziej gorączkowych wysiłków. Już teraz, o tak wczesnej porze, było jasne, że dwa figowce, które od kilku lat zdobiły recepcję, nie przetrwają nocy; z dużą dozą prawdopodobieństwa to samo można było powiedzieć o kilku młodych sekretarkach. Co mądrzejsi narzucili sobie spokojniejsze tempo, nie było jednak widać powodów do zachowywania zbytniej powściągliwości. Ludzie reklamy powściągliwością się nie zajmują. Zresztą sam klient dawał prawdziwy przykład grozy.

Jak wielu żądnych przygód ekspatów z Dublina, Roger O’Neill był znany z błyskotliwości, niepowstrzymanej skłonności do przesady i nienasyconego pragnienia rzucania się w wir wszystkiego. Tryskał tak obezwładniającą energią i tak wielkim entuzjazmem, że nikt nie był do końca pewien, czym się zajmował, zanim wstąpił do partii – chyba czymś związanym z public relations albo z telewizją. Krążyły też plotki o jakichś problemach z urzędem skarbowym, a może z irlandzką policją – ale był do wzięcia, kiedy zwolniło się stanowisko dyrektora PR, i objął je zarówno z wdziękiem, jak i kompetencją, napędzany nieskończoną ilością gauloise’ów i wódki z tonikiem.

W młodości świetnie się zapowiadał jako łącznik ataku na boisku rugby, ale nie było mu dane rozwinąć w pełni tego talentu, bo przez swój wybujały indywidualizm nie nadawał się do sportów zespołowych. „Kiedy on jest na boisku – skarżył się jego trener – mam dwie drużyny: Rogera i czternastu pozostałych. Pieprzyć go”. I tak też się stało – Roger był dymany na wszelkie sposoby w wielu dziedzinach życia, aż fortuna się do niego uśmiechnęła i sprowadziła go na Smith Square. W wieku czterdziestu lat jego niesforna ciemna czupryna już zauważalnie siwiała, a po muskulaturze nie pozostało nawet wspomnienie, ale O’Neill nie przyjmował do wiadomości tych dowodów na wkroczenie w wiek średni, tuszując je starannie dobraną garderobą, noszoną z celową nonszalancją, która najlepiej eksponowała metki znanych projektantów. Nonkonformistyczne podejście i pozostałości irlandzkiego akcentu nie zawsze zjednywały mu sympatię partyjnych osobistości – „Wszystko pic na wodę i wciskanie kitu”, jak głośno zauważyła jedna z nich – ale innych po prostu obezwładniał jego niezwykły wigor.

Przedzieranie się przez polityczno-biznesowy gąszcz znacznie ułatwiała mu jego sekretarka. Penelope „Cześć, jestem Penny” Guy. Pięć stóp dziesięć cali wzrostu, ekscytujący dobór ubrań i olśniewająca figura do ich zaprezentowania. Na tle westminsterskiego towarzystwa wyróżniało ją jeszcze jedno. Była czarna. Jej skóra nie była po prostu śniada czy ciemna, ale miała lśniącą barwę nocy, sprawiającą, że jej oczy błyszczały, a uśmiech rozjaśniał cały pokój. Penny skończyła historię sztuki, stenografowała z szybkością stu dwudziestu słów na minutę i była bezlitośnie praktyczna. Oczywiście jej pojawienie się u boku O’Neilla wywołało lawinę plotek, ale samą swoją kompetencją uciszała, jeśli nie przekonywała do siebie, niewiernych Tomaszów, których nadal nie brakowało.

Penny była też uosobieniem dyskrecji. „Mam życie prywatne – wyjaśniała, kiedy ją o to pytano. – I takie ma zostać”.

W tej chwili w Merrill Grant & Jones – czy też Grunt & Groans, czyli Stękach i Jękach, jak wolała nazywać agencję Penny – bez wysiłku brylowała w towarzystwie kilku pełnokrwistych media buyerów oraz zastępcy dyrektora kreatywnego, jednocześnie pilnując, aby kieliszek i papierosy O’Neilla były zawsze pod ręką, ale ściśle racjonowane. Nie chciała, żeby przesadził, na pewno nie dzisiaj. Na razie był pogrążony w rozmowie z dyrektorem zarządzającym agencji.

– Przyszłość zaczyna się właśnie tutaj, Jeremy. Nie zapominajmy o tym. Potrzebujemy tej analizy marketingowej jak najszybciej. Musi pokazać, jak skuteczne były nasze działania, jak błyskotliwe zrobiliśmy reklamy, jak istotne przyniosły efekty, jak trafiliśmy do docelowych wyborców. Jeśli wygramy, wszyscy mają wiedzieć, że zawdzięczają to nam. Jeśli przegramy, niech Bóg ma nas w swojej opiece... – Nagle potężnie kichnął. – Szlag! Przepraszam. Cholerny katar sienny. Ale jeśli przegramy, chcę móc pokazać całemu pieprzonemu światu, że w public relations pobiliśmy tamtych na głowę i nawaliła wyłącznie polityka. – Przysunął się do rozmówcy, tak że niemal stykali się czołami. – Wiesz, co jest potrzebne, Jeremy. Tu chodzi o naszą reputację, nie tylko polityków, więc tego nie spieprz. Dopilnuj, żeby analiza była gotowa najpóźniej do soboty rano. Ma się znaleźć w niedzielnych gazetach i rzucać się w oczy jak dupa aktorki.

– A ja myślałem, że to ja jestem kreatywny – zauważył Jeremy, pociągając kolejny łyk szampana. – Ale w takim razie nie mamy za dużo czasu.

O’Neill zniżył głos, przysunął się jeszcze bliżej, tak że reklamiarz poczuł jego oddech przesycony kwaśnym zapachem francuskiego tytoniu.

– Jeśli nie dacie rady dotrzeć do konkretnych danych, to je wymyślcie, do cholery. Wszyscy będą zbyt wykończeni, żeby się im dokładnie przyglądać, a jak zdążymy pierwsi i narobimy największego szumu, to włos nam z głowy nie spadnie. – Urwał tylko po to, żeby wydmuchać nos, co bynajmniej nie zmniejszyło zakłopotania jego rozmówcy. – I nie zapomnij o kwiatach. Z samego rana wyślij ogromny bukiet żonie premiera na Downing Street. W kształcie gigantycznej litery „C”. Ma go dostać, kiedy tylko się obudzi.

– Od ciebie, oczywiście.

– Wkurzy się, jak kwiaty nie przyjdą, bo już jej powiedziałem, że będą. Niech telewizja sfilmuje, jak je wnoszą.

– I niech wie, kto je przysłał – dodał reklamiarz.

– Wszyscy jedziemy na tym samym wózku, Jeremy.

„Jednak tylko twoje nazwisko będzie na bileciku” – chciał dorzucić Jeremy, ale się powstrzymał. Ze szczerością można było przesadzić. Zdążył się już przyzwyczaić do wygłaszanych w zawrotnym tempie monologów O’Neilla oraz do jego nietypowych poleceń i procedur księgowych. Partia polityczna była specyficznym klientem: grała według innych, czasem niebezpiecznych zasad. Co prawda rozgłos, jaki Jeremy i jego młoda agencja zdobyli dzięki temu klientowi przez ostatnie dwa lata, aż nadto wystarczał, by zdusić uporczywie powracające obiekcje. Jednak teraz, kiedy czekali nerwowo na wyniki, zdjął go niemy strach na myśl o tym, co się stanie, jeśli przegrają. Mimo zapewnień O’Neilla o jeździe na tym samym wózku, Jeremy nie miał wątpliwości, że to agencja zostanie kozłem ofiarnym. Inaczej to wyglądało, kiedy zaczynali współpracę, a sondaże przewidywały łatwe zwycięstwo, ale wyniki exit polls zachwiały jego pewnością siebie. W tej branży liczył się image, a reputacja była równie trwała, co wczorajsze kwiaty.

O’Neill trajkotał dalej, tryskając niespożytą energią, rozbuchany, żywiołowy, aż ich uwagę przykuł dwumetrowy sir Alastair na ekranie telewizora. Przyciskał palce do ucha, z głową przekrzywioną na bok. Odbierał w słuchawce jakąś wiadomość.

– Proszę państwa, jesteśmy gotowi na pierwsze oficjalne wyniki. Ponownie Torbay, jak słyszę. Bije dziś wszelkie rekordy. Zaledwie czterdzieści trzy minuty po zamknięciu lokali wyborczych, a już widzę, że kandydaci ustawiają się za przewodniczącym komisji. Łączymy się na żywo...

 

Aula ratusza w Torbay. Wiktoriańska, zatłoczona, duszna, rozpaczliwie gorąca, rozsadzana namacalnym napięciem. Pliki policzonych kart do głosowania rozłożone na stołach, z boku ustawione puste czarne blaszane urny. Po jednej stronie sceny, wśród zalewu hiacyntów i zielistek, rozetek i burmistrzowskich regaliów, zebrali się kandydaci. Za chwilę miano ogłosić pierwsze wyniki, ale to, co się działo, bardziej przypominało jasełka niż wybory: możliwość pokazania się w ogólnokrajowych mediach przyciągnęła rekordowo dużą liczbę cudacznych kandydatów, którzy teraz starali się z całych sił wykorzystać swoje pięć minut, machając balonikami i kolorowymi kapeluszami, żeby zwrócić uwagę kamerzystów.

Kandydat Słoneczko, ubrany w zjadliwie żółty trykot i powiewający plastikowym słonecznikiem, równie dużym, co groteskowym, z pełnym rozmysłem stanął tuż przed grzecznie i konserwatywnie ubranym torysem. Torys, który na tę okazję odprasował garnitur i ostrzygł włosy, usiłował przesunąć się w lewo, żeby uciec od tego żenującego cudaka, ale tylko nadział się na faceta z Frontu Narodowego, podburzającego właśnie tłum do zamieszek poprzez demonstrowanie zaciśniętej pięści i obficie wytatuowanego ramienia. Torys, rozpaczliwie pragnąc zachować się właściwie, niepewny, co w takich sytuacjach zaleca jego instrukcja dla kandydatów, niechętnie wycofał się z powrotem za słonecznik. W tym czasie młoda kobieta reprezentująca partię Dbajmy o Czystość Naszych Mórz, ubrana w błękitno-zielony szyfon, paradowała tam i z powrotem przed zebranymi, ciągnąc za sobą kilka metrów materiału, który wydymał się jak fala przypływu.

Burmistrz odkaszlnął do mikrofonu.

– Szanowni państwo! Jako przewodniczący komisji wyborczej okręgu Torbay niniejszym oświadczam, że głosowanie przyniosło następujące wyniki...

 

– I tak to wygląda w kolorowym Torbay – włączył się grobowy głos sir Alastaira. – Partia rządząca ma swój pierwszy mandat, ale przy zmniejszonej przewadze i spadku poparcia, jak pokazuje komputer, o prawie osiem procent. Co to oznacza, Peter? – zapytał prezenter, podczas gdy realizator dał przebitkę na komentatora naukowego stacji. Na ekranie pojawiła się dość wymięta postać w okularach i oksfordzkich tweedach.

– To znaczy, że badanie exit poll jest mniej więcej trafne, Alastair.

Rozdział 5 

Polityka wymaga poświęcenia. Poświęcenia innych, rzecz jasna. To, co człowiek może osiągnąć, poświęcając się dla ojczyzny, blaknie przy tym, co można uzyskać, pozwalając innym, by poświęcili się pierwsi. Jak mawia moja żona, liczy się wyczucie czasu.

– Świetny show, prawda, Roger? Znów mamy większość. Nie wyobrażasz sobie, jaki jestem zachwycony. Odetchnąłem. Nie posiadam się z radości. Świetna robota. Brawo!

Prezes jednego z największych klientów biznesowych Stęków i Jęków wylewał swój entuzjazm na O’Neilla bez żadnych widocznych efektów. Brzuchaty przemysłowiec bawił się, pocił, uśmiechał. Wieczór zmieniał się w prawdziwą fetę zwycięstwa, bez względu na to, że rząd właśnie stracił dwa pierwsze mandaty.

– Dzięki za miłe słowo, Haroldzie. Tak, sądzę, że przewaga trzydziestu czy czterdziestu mandatów wystarczy. Ale to częściowo także twoja zasługa – odparł O’Neill. – Dopiero co przypominałem premierowi, że twoje poparcie wykracza daleko poza datki na kampanię przekazane przez waszą firmę. Pamiętam twoje przemówienie na spotkaniu w Towarzystwie Przemysłowym w marcu. Boże, ależ było dobre, nie chcę tu bluźnić, ale naprawdę potrafisz rżnąć prawdę między oczy. Z pewnością masz profesjonalne przygotowanie w tym zakresie? – Nie czekając na odpowiedź, O’Neill rozpędzał się dalej. – Mówiłem Henry’emu... przepraszam, premierowi! Mówiłem mu, jaki jesteś dobry i że musimy znaleźć więcej platform dla takich kapitanów przemysłu jak ty, dzięki którym wiedzielibyśmy, jak to wygląda na przodku.

– Na pewno nie było takiej potrzeby – odparł kapitan przemysłu bez cienia szczerości. Szampan zdołał już pokonać jego wrodzoną ostrożność, a przed oczami zaczęły mu się materializować obrazy gronostajów i Izby Lordów. – Słuchaj, jak to się już skończy, może moglibyśmy zjeść razem lunch, tylko ty i ja? W jakimś trochę cichszym miejscu, co? Mam kilka innych pomysłów, które mogą go zainteresować, i z chęcią posłuchałbym co o nich sądzisz. – Popatrzył wyczekująco, wytrzeszczając oczy. Pociągnął kolejny potężny łyk wina. – A skoro już mowa o rżnięciu prawdy między oczy, to powiedz mi, Roger, ta twoja sekretareczka...

Zanim mogli dogłębniej podrążyć tę kwestię, O’Neillem wstrząsnęła seria kichnięć o sile wybuchu wulkanu. Niemal zgiął się wpół, oczy nabiegły mu krwią i nie było nadziei na kontynuowanie rozmowy.

– Przepraszam – wycharczał, usiłując dojść do siebie. – Katar sienny. Zawsze jakoś wcześnie mnie bierze. – Jakby dla podkreślenia swoich słów, wydmuchał nos z dźwiękiem godnym orkiestry złożonej z licznych trąb i kilku bębnów basowych. Widząc, że dogodny moment minął, przemysłowiec się wycofał.

Rząd stracił kolejny mandat – do parlamentu nie wszedł obecny podsekretarz stanu odpowiedzialny za transport, żółtodziób, który przez ostatnie cztery lata gnał na miejsce każdej większej kraksy na autostradzie, ciągnąc za sobą media. Nabrał niemal religijnego przekonania, że zdolność rasy ludzkiej do krwawego samopoświęcenia nie ma granic. Jakoś szczególnie mu to teraz nie pomagało zaakceptować własnej ofiary. Wysunął podbródek niczym tarczę mającą go ochronić przed przeciwnościami losu, natomiast jego żona się rozpłakała.

– Kolejne złe wieści dla rządu – skomentował sir Alastair. – Zobaczymy, jak to przyjmuje premier, kiedy połączymy się z nim na żywo już za kilka minut, aby poznać wyniki głosowania w jego okręgu. A tymczasem, co teraz przewiduje komputer? – Wcisnął guzik i odwrócił się w stronę dużego monitora komputerowego za swoim ramieniem. – Bliżej trzydziestu niż czterdziestu, tak na pierwszy rzut oka.

W studiu zaczęła się dyskusja na temat tego, czy przewaga trzydziestu mandatów wystarczy, żeby rząd przetrwał pełną kadencję, ale komentatorom ciągle przerywano, bo wciąż napływały nowe wyniki. Tymczasem w agencji reklamowej O’Neill odłączył się od grupy rozgorączkowanych biznesmenów i przepchnął się przez rosnące grono coraz bardziej elokwentnych adoratorów, którzy obstąpili Penny. Mimo ich protestów odciągnął ją szybko na bok i szepnął jej coś do ucha. Jednocześnie w telewizji znów pojawiła się rumiana twarz sir Alastaira, który oznajmił, że już za chwilę ogłoszony zostanie wynik premiera. Wśród świętujących zapanowała pełna szacunku cisza. O’Neill wrócił do kapitanów przemysłu. Wszyscy wpatrywali się w ekran. Nikt nie zauważył, jak Penny zabiera swoją torebkę i cicho wymyka się na zewnątrz.

W studiu podano, że opozycja zyskuje kosztem partii rządzącej. Trudno nazwać ten wieczór wspaniałym. Potem przyszła kolej Collingridge’a. Na jego widok pracownicy Stęków i Jęków zareagowali rykiem lojalnej aprobaty. Większość z nich w ferworze świętowania zdążyła stracić przekonania polityczne, z którymi zaczynała imprezę. A niech tam, to tylko wybory.

Henry Collingridge pomachał z ekranu, a przyklejony do warg uśmiech sugerował, że traktuje wyniki z większą powagą niż jego widownia. Wygłosił raczej formalne podziękowania bez zapędów polemicznych. Spod makijażu wyglądała poszarzała z wyczerpania twarz. Przez chwilę patrzyli posępnie, niemal trzeźwo, jak szybkim krokiem schodzi z podwyższenia, żeby wyruszyć w długą drogę powrotną do Londynu. A potem znów zaczęli świętować.

Kilka minut później przez atmosferę imprezy przebił się krzyk:

– Panie O’Neill! Panie O’Neill! Telefon do pana. – Ochroniarz, który zasiadał za kontuarem recepcji, podniósł aparat do góry i teatralnym gestem wskazywał słuchawkę.

– Kto dzwoni? – bezgłośnie, samymi wargami, zapytał O’Neill z drugiego końca holu.

– Co? – Ochroniarz nie zrozumiał. Wyglądał na podenerwowanego.

– Kto to? – powtórzył bezgłośnie O’Neill.

– Nic nie słyszę! – wrzasnął ochroniarz, przekrzykując gwar.

O’Neill otoczył usta dłońmi i jeszcze raz ponowił pytanie, tym razem wydobywając z siebie głos godny zwycięskiego przyłożenia na stadionie rugby przy Lansdowne Road w Dublinie.

– Kancelaria premiera! – ryknął sfrustrowany ochroniarz, nie mogąc się powstrzymać i nie mając pewności, czy przypadkiem nie powinien stać na baczność.

Efekt był piorunujący. W holu zapanowała pełna oczekiwania cisza. Tłum nagle rozstąpił się przed O’Neillem, tworząc prowadzącą do telefonu aleję. Roger posłusznie ruszył naprzód, starając się wyglądać skromnie i rzeczowo.

– To jedna z jego sekretarek. Połączy pana – powiedział z respektem ochroniarz, wdzięczny, że może komuś przekazać tę budzącą trwogę odpowiedzialność.

– Halo. Dobry wieczór. Tak, tu Roger. – Krótka pauza. – Panie premierze! Jakże miło pana słyszeć. Wielkie, wielkie gratulacje. Wyniki są naprawdę znakomite w tej sytuacji. Mój stary ojciec mawiał, że zwycięstwo smakuje słodko, bez względu na to, czy wygrywamy pięć do zera, czy pięć do czterech... – Potoczył wzrokiem po sali. Wszystkie twarze były zwrócone w jego stronę. – Słucham? A, tak. Tak! Bardzo miło z pana strony. Właśnie w tej chwili jestem w agencji.

W holu zapanowała teraz taka cisza, że można było usłyszeć płacz figowców.

– Uważam, że spisali się wspaniale, a ja na pewno bym sobie bez nich nie poradził... Mogę im to powiedzieć?