2,49 €
Saga siedmiu barw — Krew Sióstr — część trzecia — Kasztan. „Żyła niegdyś siostra krwi Kasztan Bomba Była jak tsunami i powietrzna trąba Świat łupiła, to zwiedzała Z pistoletów swych strzelała Żarła, klęła i jak dzika chlała Jako herszt piratów miała złych kamratów Z nimi zawitała do zaświatów Tam zaś cudów dokonała I na latającym okręcie z Alabaster Światłości się zbratała” — z przyśpiewek srebrzystych dzieci na północnym wschodzie kontynentu Unton.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
KREW SIÓSTR
KRZYSZTOF BONK
O TYM, CO ZOSTAŁO ZRODZONE Z MIŁOŚCI, A CO Z NIENAWIŚCI
CZĘŚĆ TRZECIA – KASZTAN
© Copyright by Krzysztof Bonk
Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski
ISBN wydania elektronicznego:9788381896146
Wydawnictwo: self-publishing
e-wydanie pierwsze 2019
Kontakt:
https://bonkbook.pl/
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione
„Żyła niegdyś siostra krwi Kasztan Bomba
Była jak tsunami i powietrzna trąba
Świat łupiła, to zwiedzała
Z pistoletów swych strzelała
Żarła, klęła i jak dzika chlała
Jako herszt piratów miała złych kamratów
Z nimi zawitała do zaświatów
Tam zaś cudów dokonała
I na latającym okręcie z Alabaster Światłości się zbratała” – z przyśpiewek srebrzystych dzieci na północnym wschodzie kontynentu Unton.
Piękne, cudowne, boskie i takie… ukochane. Srebrna przykuła maślany wzrok do pomalowanej ściany w salonie dworku Ozłona. Nie mogła oderwać od malowidła wzroku. Wszak syciła nie tylko oczy, ale też podążała dłonią po ściennym wizerunku smoka, szarej dziewczyny na nim i złocistego młodzieńca. Zresztą męskiej postaci poświęcała najwięcej uwagi, uśmiechając się do niej z uczuciem.
– Srebrna. Sreeebrnaaa…
– Nie przeszkadzaj, patrzę – ucięła wojowniczka, wobec upomnienia Mysi i dalej podziwiała malowidło.
– Ale, Srebrniuchna!
– No co… – mruknęła zniecierpliwiona.
– Ten słonecznikowy zarządca już przyszedł. Znaleziono go w stodole zagrzebanego w sianie. Próbował się schować.
– Aha. – Srebrna w końcu oderwała pijany wzrok od obrazu złocistego młodzieńca i popatrzyła na również złotego, ale mężczyznę. Ten stał obsypany słomą z paskudnie złamanym nosem. – Witaj – powiedziała do niego wojowniczka i swobodnie zapytała: – Tyś to ugościł w tym domostwie mego ukochanego? – Wskazała na książęcy autoportret. Spotkała się ze skinięciem złocistą głową i kontynuowała: – Zacne to z twej strony i szlachetne, że wspierałeś tu poczynania księcia Złotego. W zamian… – zastanowiła się i zdecydowanie stwierdziła: – Cały ten dworek z przyległościami będzie od teraz należał do ciebie. Zajmiesz się też ochroną wioski Słomkowo. Czyli mianuję cię mym złocistym lordem.
– Ale, eee… – Na dobre zdziwiony mężczyzna wybałuszył oczy. Jednak zanim zdążył powiedzieć coś więcej, Srebrna dodała:
– Tak, wiem, dotąd rządził się tutaj Ozłon. Lecz on jest obecnie mym więźniem i nie uniknie kary za próbę zabójstwa krewniaka w osobie mego przyszłego męża, księcia… Złotego.
– Mę… ża? – Rządca wydawał się coraz bardziej osłupiały.
– Tak – potwierdziła wojowniczka. – Ale nim weźmiemy ślub, zrobię w złocistym królestwie porządek. W tym celu zostanę wkrótce samodzielnie władającą złocistą krainą srebrną królową. Wtedy otrzymasz stosowny dokument ze złotą pieczęcią nadający ci ten obszar na własność.
– Raczej koronne lenno za służbę srebrzystej pani – wtrąciła, jakby obrażona, Mysia.
– To… się chwali, zaiste. – Mężczyzna spojrzał niepewnie na jedną, to drugą srebrzystą dziewczynę. – Zawsze sprzyjałem księciu Złotemu. Nawet nie wiedząc, że to on. On zaś odwdzięczał mi się… sympatią. – Pomasował złamany nos. Natomiast Srebrna władczo zaznaczyła:
– Wiedz też, i lepiej weź to sobie do słonecznego serca, że jako rychła królowa życzę sobie, abyś już teraz spełnił me polecenie. Mianowicie zachowaj po wsze czasy ten obraz na ścianie. Ponadto opraw go w dekoracyjne ramy, srebrne i do kompletu… złote.
– Jak sobie Wasza… Srebrzystość życzy. – Mężczyzna się skłonił uniżenie.
– Doskonale – skwitowała Srebrna i dała się wyprowadzić Mysi na zewnątrz dworku. Choć popychana przez nią w plecy do ostatnich chwil z uśmiechem wymalowanym na ustach wyglądała za wizerunkiem ukochanego. Odnosiła nieprzeparte wrażenie, że i on odwzajemniał jej uśmiechy ze ściennego wizerunku.
Na zewnątrz wojowniczka dosiadła złotego rumaka i zajęła czoło gotowej do wymarszu kolumny wojsk. Następnie mając za plecami Popiela, a z Mysią u boku, dała sygnał do wznowienia pochodu na południe. Celem była królewska stolica.
– No przyszedł ten chwalebny czas, że przestałaś się gapić, niczym szara sroka w srebrzysty gnat, na kawałek ściany. Ale jest już późno i dzisiaj dalej niż do Złociszna nie dojedziemy – przemówiła naburmuszonym głosem Mysia.
– Ależ… nie spieszy się nam. I tak ziścimy to, co nieuniknione. Zostanę srebrną królową. – Wojowniczka puściła dziewczynie oko. Ona bez przekonania wzruszyła ramionami, a patrząc za siebie na północ, z pewnym smutkiem westchnęła:
– Mamy potężną armię, w większości zaczarowaną, ale zawsze, i zamiast najechać srebrną olbrzymkę, to obraliśmy przeciwny kierunek. Mój szary umysł podpowiada mi, że coś jest tu nie w porządku.
– Oj tam, po prostu ustalamy inny porządek rzeczy. – Srebrna się uśmiechnęła. – Otóż najpierw zajmiemy królestwo, a potem nawet z jeszcze większą armią wrócimy na naszą północ, obiecuję.
– Obiecywałaś też ocalić złotą siostrę i jak się to skończyło?
– Nic z tego, nie wzbudzisz we mnie wyrzutów sumienia, już nie. – Wojowniczka poszerzyła uśmiech i zmierzwiła przyjaciółce srebrzystą czuprynę. – Ech, Mysiaku – westchnęła.
– Teraz wołają na mnie… Szczurzyca – odparła ponuro dziewczyna. Na co Srebrna rezolutnie stwierdziła:
– Wiele rzeczy się zmienia. Jedne na lepsze, inne na gorsze. Niektóre z nich tak po prostu ulegają zmianie. Niektóre sprawy odchodzą, a w ich miejsce pojawiają się nowe. Jednak dla mnie zawsze będziesz Mysią, Mysiakiem i tak już zostanie.
– Wydajesz się jakaś taka… szczęśliwa – zauważyła zazdrośnie pyzata dziewczyna.
– Bo jestem! – Srebrna wyrzuciła w górę ramiona i jak natchniona wyjaśniła: – Mam przy sobie miecz, a na sobie zbroję. Wokół są moi przyjaciele. Zaś w sercu noszę miłość do ukochanego. Ponadto czuję w ustach wilgoć, płuca wypełnia mi ożywczy chłód, a mą skórę twarzy gładzi samo słońce. – Przeciągnęła się błogo i popatrzyła w złocistą tarczę na niebie. Jej srebrzyste oczy się przemieniły w złociste i wręcz z miłością podsumowała: – Tu, na tej jasnej ziemi, tak silnie czuję w sobie siostrę krwi, Złotą. Jest ona tutaj szczęśliwa i we mnie samej jeszcze podsyca istniejące szczęście. Więc czym miałabym się kłopotać? – Uczyniła kolisty ruch dłonią, a chylące się już ku zachodowi słońce pojaśniało, nasycając okolicę blaskiem.
– Znowu to zrobiłaś… – Mysia przysłoniła dłonią czoło i wskazując drugą ręką za plecy, zasugerowała: – Może powinnaś się kłopotać na ten przykład swą świetlistą armią? Żeby złoci i alabastrowi rycerze za tobą podążali, naprawdę zamierzasz im codziennie… śpiewać?
– To lepsze niż wypłacanie żołdu. – Srebrna niby od niechcenia poprawiła srebrzyste warkocze, aby lepiej się prezentować.
– Fakt, to zdecydowanie poprawia stan naszego skarbca, którego… w zasadzie nie mamy – skwitowała kwaśno Mysia.
– Nic to – ucięła wojowniczka. – Poczekaj, aż dotrzemy do miasta słońca. Tam się ozłocimy. Wtedy przystąpimy do sprawowania rządów w królestwie oraz, jak obiecałam, zajmiemy się tak zwaną polityką zagraniczną.
– Ale wcześniej dotrzemy do Złociszna. Tam wypadałoby czymś zapchać gęby i brzuchy złocistych wojaków – burknęła Mysia.
– W mieście znajdziemy żywność – padła swobodna odpowiedź.
– A jakże, znajdziemy. Ale zamierzasz czymś zapłacić, czy kupcom zwyczajnie… zaśpiewasz?
– Zaśpiewam.
– No tak, to zdecydowanie tańsza opcja. Stawiam, że ich żony będą zachwycone.
– One nie, ale oni… tak! – krzyknęła radośnie Srebrna.
– Zachwyceni… oddając ci swój majątek, po prostu srebrzysto-pięknie. – Mysia z niedowierzaniem pokręciła głową. – Chyba jednak wezmę u ciebie te lekcje śpiewu… – podsumowała wnioski z dyskusji.
Jej rozmówczyni obdarzyła ją kolejnym, tym razem kojącym uśmiechem, o którym śmiało mogła powiedzieć, że był złocisty. Następnie zerknęła na prowadzoną przez siebie armię. Było to niewiarygodne, ale syrenim śpiewem uwiodła prawie cztery tysiące zbrojnych mężczyzn. Czyli wszystkich, którzy po jej pieśni nie uciekli z pola walki z powodu swej… głuchoty. Głuchoniemi zaś byli nieliczni. Ona natomiast została obdarzona przez los szczodrze, jak nigdy i we własne szczęście momentami nie mogła uwierzyć. Jednak wszystko wskazywało na to, że wszelkie siły tego świata zaczęły sprzyjać właśnie jej. Nie zamierzała tej szansy zaprzepaścić. Dlatego korzystała z okazji, by zdobyć władzę w królestwie. Gdy to osiągnie, z pozycji siły rozpocznie negocjacje z Alabaster, po czym poruszy niebo i ziemię, czy nawet wody oceanu, aby odzyskać księcia Złotego. Uda się jej to, była o tym przekonana, że pokona każdą przeszkodę, skruszy każdy najgrubszy nawet lód oddzielający ją od miłości! Niepoprawny optymizm tryskał z niej niczym ze słonecznej fontanny za sprawą obecnego w niej ducha i krwi złotej siostry. Czuła to całą sobą i jakby się kąpała w tym złocistym uczuciu, które na ten czas idealnie współgrało z jej srebrzystą duszą. Piła ten srebrzysto-złocisty nektar szczęścia, a w przyszłości zamierzała wychylić go u boku księcia Złotego, czyniąc to ku dobru wszystkich istot kontynentu Unton oraz własnemu.
W kolejne dni droga na południe wiodła wzdłuż trasy linii kolejowej. Jedynej, jaką zdążyli położyć do końca kasztanowi robotnicy, a która łączyła brązowe i szare ziemie. Obecnie, podróżując żółtymi ziemiami, Srebrna z zaciekawieniem spoglądała na nieznaną jej dotąd konstrukcję. Dwie pary połyskujących w świetle szyn, po których ponoć z zawrotną prędkością mogły się przemieszczać wielkie wozy napędzane płonącymi kamieniami. Dla wychowanej w północnej głuszy dziewczyny kiedyś byłoby to niepojęte. Jednak odkąd sama podróżowała sterowcem te, jak i inne dziwy świata, robiły na niej coraz mniejsze wrażenie. Przez to jej myśli mimo wszystko mocniej się skupiały nie na przedmiotach, a ludziach.
Wspomniała Aezona z Perlisem. Dlaczego nie było ich u bram niebios, kiedy ku nim powróciła? Przydarzyło im się coś złego, czy może zdradą się wykazał alabastrowy mężczyzna? Były to niepokojące myśli. Z kolei Ekru z mahoniowymi bliźniakami i Umbrą? Szczęśliwie przebili się ze wschodu klanowych terytoriów przez Srebrzyste Góry na zachodnie i szare równiny? Żywiła nadzieję, że właśnie tak. Więc gdy już zasiądzie na złotym tronie, wyda polecenie, aby wypatrywano w przestworzach latającego statku powracającego po trudach do Kasztanowej Republiki. Z niej pochodziła będąca na łasce Alabaster siostra krwi Kasztan. Czy mogła zostać przez wielką księżną zgładzona? Srebrna podejrzewała, że raczej nie, bo trochę już zdążyła poznać władczynię białej krainy. Sądziła, że zechce ona zachować Kasztan przy życiu, jako zakładniczkę, by ewentualnie stanowiła jej kartę przetargową w przyszłych zmaganiach. To w pewnym sensie krzepiło.
Wszak do rozmyślań o nim było jeszcze alabastrowe niebo, ta na nowo otwarta dla świata kraina. Czy anioły na rozkaz Alabaster opuściły już niebiańskie przestworza? Prawdopodobnie nie, bo sama była świadkiem ścierania się w niebie wpływów dwóch alabastrowych władczyń. Czyli wielkiej księżnej oraz dziewczynki zwanej Chmurną. I o ile wielka księżna dała się już poznać, jako absolutnie bezwzględna istota, to Alabaster Trzecia sprawiała wrażenie kogoś, w czyim wnętrzu toczyły się zmagania. Swoiste zapasy, w których za barki wzięły się zakorzenione w przeszłości miłość i nienawiść. Dlatego Srebrna to skrzydlatej dziewczynce kibicowała, nie widząc większych szans na odmianę skażonej czerwienią duszy wielkiej księżnej. Istoty, która mieniła się jej białą siostrą i tak bardzo rozczarowała nie tylko, jako rodzeństwo. Chociaż na horyzoncie jawił się jeszcze większy i wydawało bezwzględniejszy wróg. Było nim czerwone plemię, które, jak zapowiedziała Fuksja, miało zaatakować kontynent Unton. Na tak potężne zagrożenie należało się koniecznie przygotować, zbierając siły i sojuszników, co Srebrna niniejszym czyniła.
Tak oto na czele zbrojnego pochodu zawitała do bram miasta królewskiej stolicy. Główne wrota były otwarte na oścież, jakby witając złotą armię wspartą srebrzystym kontyngentem i z szarą przywódczynią na czele. Lecz prawda przedstawiała się tak, że w mieście poza strażnikami nie pozostał praktycznie nikt, kto mógłby go bronić. Wszyscy bowiem złoci rycerze znajdowali się w szeregach armii srebrzystej dziewczyny uwiedzeni jej syrenim śpiewem i na jej rozkazy. Dzięki temu wojowniczka już wkrótce przemierzała spokojnie jasne ulice stolicy. Witały ją rzesze złocistych mieszkańców, całe tłumy, choć panowała cisza i bezruch, jakby atmosfera wyczekiwania.
Takiemu powitaniu Srebrna się nie dziwiła, bo jej przybycie stanowiło dla wszystkich niewiadomą. Mimo to mieszkańcy zmęczeni wojną domową, widząc połączone pod jednym sztandarem wojsko, patrzyli na przybyszy z ulgą. Sama wojowniczka już zresztą zadbała o to, aby podsycać pozytywne nastroje, śląc zawczasu do miasta posłów. Ci rozgłaszali, że na jej rozkaz więźniowie polityczni zostaną uwolnieni i bez powodu nikt nie zostanie zatrzymany. Jedynie dokona się sąd nad Ozłonem oskarżonym o próbę zabójstwa cudownie ocalałego księcia Złotego. Ponadto Srebrna nakazała obwieścić, że z prawowitym następcą tronu była już niejako po słowie i przybywała do stolicy zostać srebrną królową, jako przyszła żona złotego króla.
Z kolei, co się tyczyło dotychczasowej królowej, Bursztyn, to po spektakularnych wydarzeniach pod Słomkowem słuch o niej zaginął. Wieść głosiła, że ze skromną liczbą sług uciekła do Kasztanowej Republiki. Tak czy inaczej, nie miała ona obecnie wpływów ani środków, by zagrozić dominującej pozycji Srebrnej. Więc byłą żoną Złotego wojowniczka się nie przejmowała.
Za to powiadomiono ją, że w złotym pałacu czekała na nią między innymi lady Pomarańcza, przedstawicielka pomarańczowego rodu. Ta wpływowa osoba była ponoć skłonna podjąć ze srebrną królową ścisłą współpracę. Zresztą w całym królestwie nie istniała na ten czas żadna siła gotowa przeciwstawić się militarnej potędze srebrzystej dziewczyny. Na jej drodze po złotą koronę nie stał więc nikt, kto śmiałby rzucić wyzwanie. Zaś od kłaniających się jej złotych lordów i dam ślących podarki, mogła dostać zawrotu srebrzystej głowy. Nie dało się zaprzeczyć, że stanowiło to ze wszech miar komfortową sytuację. W konsekwencji Srebrna mogła się czuć w obcej krainie spokojna i odprężona. Taka też była, zbliżając się to Złotego Pałacu malowniczymi uliczkami słonecznego miasta.
Z błogim wyrazem twarzy podziwiała złociste gmachy, między którymi dorastał jej ukochany. Patrzyła na bursztynowe balkony ozdobione złotymi girlandami kwitnących kwiatów. Wznosiła głowę, podziwiając ostre dachy wysokich pałacyków z kanarkowymi dachówkami zwieńczone często żółtą kulą symbolizującą słońce. Gdzieniegdzie mijała jasne skwery, cytrynowe parki, czy siarkowe w swej barwie stawy. Było ciepło, niemal bezwietrznie i kojąco. Gdzieś ze swego wnętrza Srebrna wciąż odbierała w sobie radość złotej siostry, co jej błogostan jeszcze pogłębiało. Wraz z nim przekroczyła kolejne bramy, tym razem pałacowe. Tutaj zeskoczyła ze złocistego rumaka. Od tego momentu szła już tylko w obstawie Mysi i swej srebrzystej gwardii. Ochronie przewodził Popiel, a w skład oddziału wchodziło siedmiu rosłych wojowników z nowego klanu – klanu Srebrzystej Światłości.
Na wspomnienie opowieści Mysi o tym nowym tworze wojowniczka ozdobiła łuskowatą twarz promiennym uśmiechem. Jej ukochany książę dokonał bowiem czegoś wiekopomnego, o czym na zimnej północy będzie się śpiewać pieśni na długo po tym, jak już wszyscy zapomną o srebrzystej olbrzymce, Alabaster, czy choćby niej samej. Naprawdę nie miała nic przeciw temu, a wręcz niezmiernie ją to cieszyło. Również fakt, że teraz to ona w zastępstwie Złotego sprawowała przewodnią rolę nad nowym klanem.
Tymczasem na pałacowym korytarzu naprzeciw przybyszy wyszedł szambelan Złocień ze świtą. Skłonił się uniżenie i oświadczył, że na życzenie Srebrnej w najlepsze trwały już przygotowania do wieczornej koronacji, która zgodnie z tradycją miała się odbyć o zachodzie słońca. Wcześniej jednak przyszła królowa powinna się udać do garderobianej komnaty, aby pałacowe służki wzięły miarę na suknię koronacyjną. Szambelan wyjaśnił, że takowe odzienie w mgnieniu oka uszyje siedem najlepszych tkaczek, ale stosowne przymiarki były niezbędne.
Srebrna przystała na te sugestie. Pomna swych bitewnych umiejętności i opanowania sztuki nadzmysłu, do tego pod opieką krwi sióstr, nie obawiała się zamachu na życie. Odprawiła srebrzystą straż i dalej szła już tylko w towarzystwie Mysi.
Na miejscu się rozebrała do naga, czym wprawiła służki w zakłopotanie. Usłyszała, że aż tak dokładne miary nie były konieczne. Jednak pozostała już bez ubrania i dała pomierzyć swą postać, czemu z podejrzliwością się przyglądała Mysia. Z kwaśną miną ogniskowała ona wzrok na połowie ciała przyjaciółki pokrytej łuską. Służące kobiety były wręcz wstrząśnięte wyglądem ich przyszłej władczyni. Choć taktownie nie dawały tego po sobie poznać, to nagimi dłońmi dotykały jedynie srebrzystej skóry, a łuskę przez serwetki. Srebrna przyjmowała taką zachowawczość ze spokojem, bo już przywykła do wyjątkowego traktowania swego wyglądu. Ot, choćby dała jej w tym względzie dobrą szkołę Ruda, jak przedstawiała się bardziej zadziorna połówka kasztanowej siostry krwi.
Kiedy przymiarki do sukni zostały zakończone, wojowniczka, która usłyszała, że w pałacu był basen, nie omieszkała skorzystać z odświeżenia ciała. Poszła więc ukoić srebrzystą skórę oraz łuskę wilgocią i sobie zwyczajnie popływać – uwielbiała to bowiem.
Miejscowa pływalnia, jak wszystko w pałacu, porażała przepychem. Lecz dzięki podziwianiu już alabastrowej siedziby wielkiej księżnej, Srebrna nie rozdziawiała z wrażenia srebrzystej szczęki. Za to z chęcią zawieszała oko, srebrne, to złote, na ścianach ozdobionych jakby słonecznymi promieniami w różnorodnych tonacjach żółtego koloru. Sufit wieńczyła płaskorzeźba słonecznej tarczy, która połyskiwała nad basenem ze złocistą wodą. Można było przez to odnieść wrażenie, że słońce się odbijało w wodzie i w basenie się pływało wespół z nim samym. Woda była dla Srebrnej trochę za ciepła, a kiedy wzięła ją do ust, poczuła słodkawy posmak. Jednak, mimo że preferowała smak słony, a do tego chłód, nie powstrzymało jej to od dokazywania w jasnej toni niczym rodowita syrena. Najbardziej lubiła styl pływania zwany w królestwie złotym motylkiem. Czyli poruszała złączonymi nogami, jak płetwą, a ramionami brała obszerne zamachy. Pląsając tak, na dłużej się zatrzymywała na dnie, to wyskakiwała nad powierzchnię, by zrobić w powietrzu kilka efektownych śrub i salt, po czym z gracją ponownie przebijała wodne lustro. Takie, którego nie dało się zbić, a za jego sprawą można było przekraczać dwa światy, powietrzny i wodny.
Po kąpieli Srebrna poszła z osowiałą od jej popisów Mysią na wysoko usytuowany taras, z którego rozpościerał się widok na południową stronę miasta. Usiadła z przyjaciółką na sofie i z rozłożonych na ławie złocistych tac raczyła się owocami morza. Smakowały jej siarkowe ośmiornice i złote tuńczyki, marynowane oraz pieczone. Dobrze układały się na srebrzystym podniebieniu również bursztynowe małże, czy złocisty kawior. Lecz czegoś jej w tym, skądinąd wykwintnym menu, brakowało. Dlatego złożyła jeszcze dyskretne zamówienie. W efekcie z uśmiechem się przyglądała wstrząśniętej Mysi, wgryzając się z upodobaniem w surową tuszę bananowego rekina. Tutejszy przysmak, którego jednak nikt nie jadał tu na surowo. Albowiem w przypadku Srebrnej, o ile jej fizyczna przemiana w pół-syrenę dobiegła końca, to wciąż odkrywała w sobie nowe aspekty związku z morzem. Nasilały się one z różną mocą i już nie odchodziły. Przez to momentami się czuła bardziej rodowitą syreną niż człowiekiem. Ale teraz, kiedy książę Złoty dał jej dowód czynem i słowem, że w pełni ją taką akceptował, jej swoista syrenowatość nie stanowiła dla niej problemu. Nie zamierzała się kryć ze swym wyglądem czy kulinarnymi preferencjami. Jako przyszła władczyni mogła sobie na to pozwolić.
Żeby zaś zasiąść ostatecznie na tronie, przybrać odpowiedni tytuł i koronę, po kolacji, gdzie z pewną nostalgią wyglądała za port, powróciła do sali garderobianej. Już należycie udekorowana, w czysto-srebrzystej sukni, poprowadzona została przez lokajów na koronację. Ta odbyła się w komnacie zwanej obecnie srebrną, a do niedawna mieniącą się bursztynową. Ale że uroczystości dokonywano w pośpiechu, to elementy złociste i srebrne były tu wymieszane. Choć przyszła królowa akceptowała taki wystrój.
Przeszła po srebrzystym dywanie i zasiadła na złotym tronie. Następnie mając po jednej stronie Mysię, a drugiej Popiela, przyjęła na szare warkocze złocistą koronę. W rękę otrzymała do kompletu złociste berło. Od tej pory stała się uczestniczką recytowania świetlanych regułek pomyślności przez tutejszego patriarchę słońca. Stojąc pomiędzy rzędami złotych rycerzy i szarych wojowników, wypowiadał on tradycyjne słowa nawiązujące do czystego światła, mającego stale opromieniać władczynię, zsyłając na nią mądrość. Kiedy zakończył mowę, ukłonił się srebrnej królowej na znak, iż jest już ona władczynią jego, jak i całego Królestwa Zachodzącego Słońca.
Wówczas nowa królowa wstała. Ciągnąc za sobą jakby srebrzystą płetwę w postaci długiej sukni, przemaszerowała pod szpalerem złocistych mieczy i srebrzystych toporów. Tak doszła na taras, przed którym roztaczał się widok na plac miasta, gdzie mieszkańcy tradycyjnie witali nowego monarchę. Docierając tutaj, nie miała pojęcia czy przywita ją pustka, skromne zgromadzenie, czy pokaźna liczba osób. Okazało się, że oczekiwała na nią cała rzesza jej nowych poddanych – tysiące, może nawet dziesiątki tysięcy. Tak było tu tłoczno i jak okiem sięgnąć, dało się zauważyć tylko wzniesione ku królowej złociste głowy, a od złotych twarzy właśnie się odbijał blask zachodzącego słońca.
W tej wyjątkowej chwili Srebrna, choć tego nie planowała, otworzyła usta, by przemówić. Uczyniła to, mówiąc z pasją słowami płynącymi prosto z jej na ten czas srebrzysto-złocistego serca:
– Ludu stolicy! Świetliści bracia, złociste siostry! Oto staję przed wami, jako istota rodem z kontynentu Unton wywyższona spośród was! Jednakże nie po to, aby wami bezwzględnie władać, czy patrzeć jak padacie przede mną na złote kolana! Oto na złoto-srebrzysto przybywam bratać ze sobą srebro i złoto. Przybywam zanieść wam jaśniejące światło, które sprowadzam tu dla was z uczuciem szczerej miłości od mej ukochanej siostry krwi, Złotej! Przybywam, aby ze wszystkich sił czynić was szczęśliwymi! Sprawić, żebyście zaznali dostatniego życia w pokoju i złocistej radości, a w objęcia wzięła was moja ochronna władza. Nie macie się czego obawiać, niech lęk nie gości w waszych sercach! Za to zgodnie z duchem złotej siostry, patronki tej krainy, otwórzcie swe gorące serca na światło miłości. Dość już walki! Dość nienawiści! Razem ziścimy świetlaną przyszłość tej jasnej krainy. Szczególnie gdy powitamy u mego boku na złotym tronie prawowitego króla. Bohatera, wybawcę, szlachetnego i zacnego męża, mego męża, księcia… Złotego!
– Królową, jestem królową, bursztynową królową, złotą i złocistą, sprzyja mi światło, będące niczym ma słoneczna przystań… Królową, jestem królową, bursztynową królową, złotą i złocistą, sprzyja mi światło, będące niczym ma słoneczna przystań… – powtarzała szeptem, jak słowa modlitwy, Bursztyn. Czynność tę ponawiała ustawicznie, wręcz natrętnie, odkąd w popłochu opuściła przedpola wioski Słomkowo. Od tamtej pory była w drodze, uciekając przed srebrzystym zagrożeniem i roztapiającym rycerskie serca syrenim śpiewem. Dogłębnie wstrząśnięta otrząsnąć się nie mogła. Czuła, jakby realny świat mieszał się jej z legendarnym, gdzie ten drugi coraz silniej dominował i zwyczajnie sobie z niej zakpił. Szydził z jej dążeń, władzy, korony, żałosnej nienawiści, jak również rozpaczliwej miłości. Czuła się przeto przez świat wzgardzona i sponiewierana, odarta z godności, władzy, pozostawiona sama sobie. Na dowód tak tragicznego świadectwa miała fakt, że nie była w stanie zatrzymać przy sobie najwierniejszych nawet sług, nie wspominając o sprzymierzeńcach, czy domniemanych przyjaciołach. Eozyna zniknęła z otoczenia Bursztyn tak nagle, jak się pojawiła. Podobnie, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znikali z orszaku jej złociści dworzanie, jakby się rozpływając najpierw w złotym, a obecnie rdzawym, powietrzu. Na ten złowrogi czas ostało się przy niej ledwie kilka kobiet służebnych, których czystości krwi już wcale nie była pewna i podejrzewała je o skażenie kasztanową rasą. Wszak gdzie sama teraz zmierzała? O zgrozo nie tak dawno przekroczyła brązową granicę Kasztanowej Republiki. Ponieważ w złotym królestwie, które dostawało się pod srebrzyste panowanie, nagle nie widziała dla siebie przyszłości, a wręcz zasadnie lękała o życie. Jej bursztynowe życie. Co z niego pozostało? Co ewentualnie mogła wskrzesić, odzyskać? Nie wiedziała tego, ale na południe gnała ją nie chęć odzyskania czegokolwiek, a zachowania namiastki godności i majątku, jakie wciąż miała przy sobie. Kiedy jednak dostrzegała, że jej złoty orszak gasł w oczach i inni porzucali ją na pastwę losu, na powrót żałośnie zaklinała rzeczywistość, szepcząc: – Królową, jestem królową, bursztynową królową, złotą i złocistą, sprzyja mi światło, będące niczym ma słoneczna przystań… – Lecz, czy to pomagało? Bynajmniej, wcale, ale… co jej pozostało?
Aż jadąc konno po beżowym asfalcie, Bursztyn się zorientowała, że nie było już przy niej zupełnie nikogo. Żadnej żywej duszy, ani jednej służki, czy sługi, gwardzisty lub żołnierza. Co więcej, uciekinierzy zabrali ze sobą kosztowności, także zapasy żywności, a nawet złocistą wodę. Tak oto zmierzająca na południe była władczyni podążała już tylko sama ze swym udręczonym umysłem. Albowiem ten, kto jak ona, został wyniesiony złociście wysoko, nie mógł zwyczajnie zaakceptować upokarzającej klęski i całkowitego upadku. Swoista żałoba była niezbędna, jeżeli chciało się zachować trzeźwość zmysłów i nie zostać złocistą zjawą. Taką, która w podartej sukni oraz skołtunionych włosach, będzie się snuć od wioski do wioski, z obłędem w oczach powtarzając:
– Królową, jestem królową, bursztynową królową, złotą i złocistą, sprzyja mi światło, będące niczym ma słoneczna przystań… – Bursztyn złapała się na tym, że bezwiednie znów wypowiedziała te same słowa. Więc może to już się działo? Czyżby właśnie postradała zmysły? Może stało się to wczoraj albo jeszcze wcześniej? Może? Nie… Czyżby od zawsze była szalona?! Żeby nie roztrząsać spraw własnej poczytalności, skierowała uwagę na doznania związane z ciałem. Tak chciało się jej pić, głodu nie czuła, ale pragnienie w niej narastało. Wraz z nim, w zamierzeniu prosząc samo światło o wodę, ponownie szeptała: – Królową, jestem królową, bursztynową królową, złotą i złocistą, sprzyja mi światło, będące niczym ma słoneczna przystań… – Następnie czując, że całkiem opadała z sił, fizycznych, jak i psychicznych, zgarbiła się na rumaku, zwiesiła głowę, po czym już bez czynienia sobie wyrzutów, bełkotała: – Królową, jestem królową, bursztynową królową, złotą i złocistą, sprzyja mi światło, będące niczym ma słoneczna przystań… Królową, jestem królową, bursztynową królową…
Wtem daleko na drodze w stronę południa dostrzegła ruch. Zmrużyła oczy, ale zbyt raziło ją świecące w twarz światło, by rozpoznała sylwetki. Jednak niewątpliwie ktoś się do niej zbliżał, do królowej, i musiał ją napoić, ugasić jej pragnienie, a także ugościć oraz złożyć hołd. Było to oczywiste.
Niebawem zaczęła dostrzegać barwę i szczegóły postaci. Skonstatowała, że to kasztanowi ludzie, pieszy i obdarci, zmierzali w jej stronę. Ale… oni naprawdę witali ją, jak udzielną władczynię. Wyciągali ku niej ramiona, wielbili ją i przyzywali gestami rąk!
W odpowiedzi Bursztyn się dumnie wyprostowała w siodle niespokojnego raptem rumaka. Skarciła go, ciągnąc za lejce i otarła dłonią spierzchnięte usta. Poprawiła sfatygowane włosy. Była królową, władczynią, musiała wyglądać godnie i należycie się prezentować. Musiała pokazać, że również dla kasztanowego ludu była kimś wyjątkowym. Niech zatem ją wywyższą, niech zbudują jej kasztanowy tron! Ona go przyjmie albo nie. Dumała, czyniąc to z mozołem i fiksując się na tym temacie.
W tym czasie kasztanowi ludzie otoczyli ją zwartą grupą i charcząc, wyciągali ku niej brudne ręce. Widziała w piwnych oczach jakby obłęd i to, jak ich właścicieli, zdawało się, zachwycała. Tak bardzo chcieli ją dotknąć i patrzyli na nią, jakby byli jej… głodni. Lecz posiadała przekonanie, że niewątpliwie nie będą śmieli chwycić nawet rąbka złotej sukni i tylko zastygną w oczekiwaniu na okruchy chleba. Jeżeli zaś ich nie dostaną, a nie dostaną, to klękną przed jej majestatem i dalej podążą za nią na kasztanowych kolanach. Będą je zdzierać na twardej powierzchni ku chwalebnej czci królowej Bursztyn!
Nagle złapali zaskoczoną kobietę i każdy ciągnął ją we własną stronę. Od gwałtownych szarpnięć porwali jej suknię na udach i obnażyli bursztynowe ciało, po czym uciekinierka z królestwa runęła pod końskie kopyta. Wraz z upadkiem uderzyła głową o asfalt i jej piękną twarz zalała jasna krew. Zapewne powinna zemdleć, tak wypadałoby szlacheckiej damie. Zamiast tego przyszło do niej otrzeźwienie, jakby ktoś walnął ją ciężkim obuchem w łeb.
Wczołgała się pod rżącego żałośnie rumaka i wyciągnęła zza paska sztylet. Bowiem przypomniała sobie ostrzeżenia o zarazie w republice przemieniającej ludzi w potwory. Aż do tej pory skłonna była lekceważyć to zagrożenie. W końcu sama w życiu nie widziała na oczy bestii. Choć z drugiej strony chwilami wszyscy ludzie kojarzyli się jej wyłącznie z potworami. Jednak motłoch, który ją otoczył, zgadzał się z prezentowanym jej opisem kasztanowych demonów. Więc nie było tu miejsca na alternatywne interpretacje, została zaatakowana przez bestie! Te obłapiały jej rumaka, jak i kucały, by dopaść ją samą. Ona, zdesperowana, ale znowu myśląca trzeźwo, już wiedziała, co czynić.
Uniosła sztylet i wbiła w koński brzuch. W efekcie krwawiący wierzchowiec wpadł w panikę. Zaś nie mogąc uciec z powodu osaczającej go masy potworów, wirował w miejscu, wierzgając przednimi, to tylnymi nogami. Kopytami rozłupywał głowy, miażdżył torsy i ramiona, masakrując wiele bestii. Pod jego brzuchem Bursztyn zastygła ze sztyletem w gotowości. Kiedy jakieś monstrum znalazło się w jej zasięgu, dźgała je ostrzem, posykując:
– Królową, jestem królową, złotą królową! – Walczyła zajadle, podobnie rumak. Ten jednak odnosił wiele ran od zębów i słabł. Widząca to kobieta skorzystała z okazji, że pierścień okrążenia wokół jej osoby się rozluźnił i uciekła przez powstałą lukę.
Nie zdołała daleko odbiec, bo pochwycona za kostkę się przewróciła. Wyszarpnęła nogę z uścisku i kontynuowała ucieczkę na czworakach. Aż znowu została złapana, ale kolejny raz się wymsknęła przeciwnikowi, który zdarł z niej suknię do bioder. Wstała, po czym rozpaczliwie uciekała, biegnąc byle dalej przed siebie. Kątem oka dostrzegła, że część zranionych potworów dostało przyspieszenia. Ci skutecznie ją ścigali, obłapiając. Ona odrzuciła w panice ostrze, jakby jego ciężar ją spowalniał i gnała z wyciągniętymi rękoma. Już nie powtarzała, iż jest królową, władczynią. Teraz miała to gdzieś, liczyło się wyłącznie jej bursztynowe życie! Ono było zagrożone, jak niegdyś w morskich odmętach po ataku czerwonej fali.
Raptem dogonił ją pełzacz i ścisnął za ramię. Nie miała już siły się wyrwać napastnikowi. Nie miała siły walczyć, biec, uciekać. Mimo to parła naprzód. Gdy wtem potwór od niej odskoczył. Zaraz sytuacja się powtórzyła, a potem znowu. Oto Bursztyn zdała sobie sprawę, że nikt już jej nie ścigał, była wolna.
Przerażona, ale i z wielką ulgą, się odwróciła. Ukazał się jej widok kasztanowego jeźdźca, który spętał linami bestie. Wszędzie na drodze ucieczki kobiety leżały one powiązane niczym brązowe kawałki baleronu. Z kolei tajemniczy kowboj kręcił kolejnym lassem, mierząc nim jakby w samą Bursztyn. Ona pokręciła głową, aby tego nie czynił! On rzucił pętlą, szarpnął i pogonił wierzchowca. W rezultacie tuż zza pleców kobiety pociągnięty za szyję został jeszcze jeden pełzacz, którego nie dostrzegła, a który prawie ją dopadł. Lecz teraz była już naprawdę ocalona! Ocalona niczym z… morskiej kipieli.
– Kim jesteś…? – wydyszała zmęczona do młodego mężczyzny, gdy konno zbliżył się do niej. Ten zdjął z głowy kowbojski kapelusz i się przedstawił:
– Kakaon Gniadosz, do usług, moja… bursztynowa pani.
– Bursztynowa pani… Tak, to ja – potwierdziła kobieta, mimowolnie się uśmiechając i poprawiła włosy. Zaraz zrzedła jej mina, gdy kowboj popatrzył poniżej jej pasa, a ona się zorientowała, że zakrywała ją tam jedynie bielizna i skrawki porwanej sukni. – Jak śmiesz?! – skarciła wybawcę.
– Wybacz… Nieokrzesany ze mnie poganiacz bydła przywykły do jego doglądania i po prostu… oglądam.
– Jak wypadły oględziny?! – rzuciła z wyrzutem Bursztyn.
– Całkiem niezła trafiła mi się sztuka, nie powiem. Do tego zbłąkana i oddzielona od stada. – Kakaon puścił kobiecie oko, założył kapelusz, po czym rozejrzał się po okolicy, gdzie w dali widać było kilka pełzaczy pożywiających się zagryzionym rumakiem. Sytuacja wydawała się więc opanowana. Wobec takiej też diagnozy Bursztyn, już z pełną trzeźwością umysłu, ale i werwą, wyniośle oświadczyła:
– Lepiej wskrześ w sobie dobre maniery i bacz na swój kasztanowy język. Oto stajesz przed bursztynową królową Królestwa Zachodzącego Słońca. Co prawda władczynią na uchodźstwie pozbawioną realnej władzy, nie przeczę. Lecz zważ, iż jasne słońce zachodzi nad ziemią tylko po to, by znowu nadeń wzejść. Tako i mój majestat jeszcze w pełni zajaśnieje. Jeżeli zatem miłe ci dostatnie życie, bogactwo, czy zaszczyty, służ mi wiernie, a twe wsparcie nie będzie ci zapomniane.
Po tej mowie Bursztyn Kakaon wywrócił oczy ku niebu i dmuchnął wąsik, który całkiem elegancko komponował się na jego szczupłej twarzy z kozią bródką. Następnie znużonym głosem powiedział:
– Niewolnicy.
– Co… niewolnicy? – powtórzyła zbita z tropu kobieta. Kakaon Gniadosz nie omieszkał wyjaśnić:
– Zajmuję się teraz łapaniem zbiegłych niewolników. To lepiej płatna robota niż poganianie bydła. I pewniejsza niż doglądanie… upadłych oraz koronowanych głów. Dlatego bursztynowa pani… wybaczy. – Mężczyzna nawrócił konia.
– Jak…? Jak mnie nazwałeś? Upadłą głową?! – syknęła Bursztyn. Z powodu braku reakcji na jej oburzenie podniosła z ziemi kamień i rzuciła w Kakaona, trafiając go w plecy.
– Ajć… – Ten wstrzymał wierzchowca i z boleścią na twarzy spojrzał za siebie. Zobaczył, że ocalona kobieta zawzięcie się wdrapywała na koński zad, z pretensją mrucząc:
– Upadła głowa… też coś.
– Ech… – Widząc niezłomną determinację Bursztyn, kowboj ponownie przewrócił oczyma, ale podał jej rękę. Ona skorzystała z pomocy i wreszcie się wspięła za plecy mężczyzny. Tutaj odsapnęła chwilę i władczo oznajmiła:
– Jedź na południowy zachód. Według przekazanych mi wieści na zachodnim wybrzeżu wylądowała, bądź wyląduje niebawem, czerwona siła. U niej zyskam wsparcie, a ciebie, za twą wierną służbę, spłacę. – Kakaon ruszył. Zaś kobieta się nieco odprężyła, usadowiła wygodniej na koniu i wręcz spróbowała cieszyć przejażdżką, jakby pojechała na kanarkowe łąki ze złotym gwardzistą. Aż spoglądając na ułożenie rdzawego słońca na niebie, zmarszczyła brwi i warknęła: – My nie jedziemy na południowy zachód.
– Ano nie… – odparł rezolutnie kowboj.
– Zatem?! – Bursztyn klepnęła go w plecy, a zaraz poprawiła piąstką. On westchnął i markotnie wystękał:
– Bursztynowa pani pozwoli, albo i nie, ale nie będę nikomu służył. Można mnie czasem nająć do uczciwej pracy, a z takowej, w miarę możliwości, się wywiązuję. Dlatego jedziemy po mój towar, aby dostarczyć go właścicielowi.
– Co to za towar? – rzuciła oburzona kobieta.
– To para zbiegłych niewolników. Złapałem ich na polecenie władz i zamierzam odstawić do kopalni Brunatna Moc.
– Protestuję – stwierdziła kategorycznie Bursztyn.
– Protest… oddalony – skwitował Kakaon i niespiesznie jechał na wschód.
Po niedługim czasie podróży piaszczystymi ustępami porośniętymi krzewami o ostrych cierniach para osób na koniu dotarła do hebanowego wzgórza. U jego podstawy uwidoczniła się jaskinia, a u jej wejścia para siedzących do siebie plecami i związanych chłopaków – kasztanowy i srebrzysty.
– Nie rozmawiaj z nimi i nie zbliżaj się do nich – powiedział spokojnie do Bursztyn kowboj, wskazując na więźniów. Zeskoczył z konia i wyciągnął ręce, by pomóc zejść bursztynowej damie na ziemię. – Uważaj – przestrzegł.
– Umiem obchodzić się z końmi – burknęła.
– Mówiłem do Kasztanki.
– Kto to? – Zeskakując z końskiego grzbietu, Bursztyn się rozejrzała za brązową damą.
– To moja klacz – odparł Kakaon i z uczuciem poklepał zwierzę. – Kasztanka nie przywykła do wożenia na grzbiecie dwóch osób. A ty nie jesteś najlżejsza… – Popatrzył z pewnym wyrzutem na kobietę i odprowadził klacz.
– Idziesz przygotować jedzenie?! – rzuciła życzeniowo Bursztyn.
– Tak.
– Dziękuję!
– Owsiankę dla Kasztanki – padła rozczarowująca odpowiedź. Na co kobieta ściszonym głosem syknęła:
– Kasztanowy koniolub… – Potem rozejrzała się po prowizorycznym obozowisku u wylotu jaskini. Jako że nie dostrzegła w jej mniemaniu nic godnego uwagi, zagłębiła się do wnętrza pieczary. Tutaj odszukała końskie juki i przystąpiła do ich przeglądania. Znalazła trochę brązowych herbatników oraz wodę. Popatrzyła jeszcze odruchowo za lokajem, a z braku takowego w pobliżu usiadła na ziemi, przystępując do skromnej kolacji. Już bowiem zmierzchało, a jej burczało w brzuchu. Pomyślała z wyrzutem, że wspomniana uprzednio Kasztanka obecnie jadła zapewne lepiej od niej, bo pożywną owsiankę. Zresztą zapach gotowanego zboża docierał aż do jaskini, drażniąc zmysł bursztynowego łaknienia.
Kakaon powrócił do groty dopiero ze zmierzchem. W skromnym świetle beżowych gwiazd i miedzianego księżyca zobaczył, że Bursztyn leżała na kocu będącym jego własnością.
– Śpisz? – zapytał swobodnie.
– W takich warunkach nie zasnę. Poleżę sobie.
– Jak chcesz. – Kowboj wzruszył ramionami i zaczął wyszarpywać koc spod pleców kobiety. Ona chwyciła kurczowo materiał i nie chciała go oddać. – To moje… – zauważył z pretensją Kakaon.
– Podziel się – nie dawała za wygraną Bursztyn.
– To ty się podziel, chcę chociaż połowę. – Mężczyzna także walczył o swoje. Aż doszli do konsensusu, gdzie każde zajęło część koca. Leżeli dłuższy czas koło siebie, gdy naraz Bursztyn gwałtownie otworzyła złociste oczy. Stało się to, kiedy z rozwartych ust Kakaona doszło chrapanie. Było tak intensywne, że przypominało parskanie konia. Kobieta usiadła. Zrozumiała, że nie tyle nie zmruży tu oka, co nawet nie wytrzyma w bliskim sąsiedztwie wręcz końskiego hałasu. Tu było jak w stajni! Niepocieszona zbudziła kowboja.
– Czego… – jęknął, nakrywając twarz kapeluszem.
– Zamierzasz tak parskać przez sen każdej nocy aż do spotkania czerwonych przybyszy na zachodzie?
– Nie jedziemy do czerwonych przybyszy na zachodzie… Już ci mówiłem, mam inne zobowiązania.
– Ale… – Bursztyn zagryzła ze złości wargi. Jednak nic już nie powiedziała. Za to wstała i wyszła z jaskini. Musiała chwilę pobyć sama, zebrać myśli i się zastanowić, co dalej, jak pokierować swym losem oraz kowbojem. Otulił ją orzeźwiający chłód nocy połączony z widokiem hebanowego nieba, które zazdrośnie przepuszczało światło raptem już tylko pary czekoladowych gwiazd. Obserwując je, snuła rozważania i niebawem już wiedziała, co czynić. Przycupnęła nie przy parze widocznych gwiazd, co w sumie było raczej niemożliwe, a dwójce zbiegłych niewolników. Następnie dłuższy czas przekonywała ich szeptem do swych racji. Dyskutująca w mroku nocy grupka osób doszła ze sobą do porozumienia, zawierając układ. Wówczas Bursztyn zdjęła jeńcom więzy, a sama powróciła do chrapiącego Kakaona. Położyła się na wywalczonej połówce koca i z palcami wciśniętymi w złociste uszy oczekiwała wschodu słońca.
Doczekała się go wraz z gorzkim lamentem kowboja, który to szloch przekraczał nawet barierę prowizorycznych zatyczek w uszach. Bursztyn zrozumiała, że Kakaon najwyraźniej odkrył już, iż zbiegli niewolnicy zbiegli ponownie i to jemu sprzed nosa. Poszła do mężczyzny. Na miejscu się okazało, że jego rozpacz bynajmniej nie wynikała z utraty więźniów, a osobistego dramatu:
– Kasztanko! – wył rozpaczliwie, padając na kolana.
– Cóż… To tylko kobyła – rzuciła beztrosko niby na pocieszenie Bursztyn.
– Ta klacz znaczy dla mnie więcej, niż me kasztanowe życie! – wychrypiał do niej Kakaon i niemal z nienawiścią dodał: – Wiem, że to ty uwolniłaś więźniów, bo sami by się nie uwolnili.
Wobec tych insynuacji Bursztyn się uśmiechnęła i z wyższością oznajmiła:
– Sami nie wpadliby też na pomysł, aby dosiąść twej ukochanej klaczy, dzięki czemu nie masz już szans ich doścignąć, jak i samodzielnie odzyskać swej… Kasztanki.
– Ty… – Kakaon podźwignął się z kolan. Ściskając sznur krępujący uprzednio więźniów i patrząc na bursztynową szyję, ruszył na kobietę. Ta chłodno rzuciła:
– Wstrzymaj się z duszeniem, albowiem mam ci coś jeszcze do przekazania.
– Mów… – wycedził kowboj.
– Otóż… Tej pary niewolników już nie odzyskasz. Jednak moja oferta jest aktualna. Doprowadź mnie do czerwonej rasy, a w zamian…
– W zamian…? – Kakaon owinął wokół kobiecego gardła sznur.
– Oddam ci twoją zgubę, Kasztankę. Co ty na to?
– Ale… jakim cudem? – Osłupiały raptem mężczyzna opuścił dłonie.
– Cóż… od początku mnie nie doceniasz. Może czas zacząć?
– Doprowadź mnie do Kasztanki. – Kowboj popatrzył błagalnie w bursztynowe oczy.
– Doskonale, czyli się zgadzasz – oświadczyła triumfalnie Bursztyn i wysunęła łokieć. Mężczyzna ujął ją pod ramię, po czym kobieta poprowadziła ich za wzgórze na północy. Tam w najlepsze się pasła kasztanowa klacz, skubiąc beztrosko beżową trawkę.
W dalszej kolejności Bursztyn nieco zazdrośnie spoglądała na pełne uczucia spotkanie klaczy z kowbojem, gdzie Kakaon ściskał w ramionach Kasztankę niczym prawdziwą kochankę. Z zadowoleniem też pomyślała, że niejaki Bury z Sadzą należycie się wywiązali z zadania. Otóż obiecała im wolność za odprowadzenie konia w to właśnie miejsce i pozostawienie go tutaj. Za to dała im gwarancję, że łowca niewolników, czyli kowboj Kakaon Gniadosz, nie będzie ich więcej ścigał. Zaiste dotrzymał on danego byłej władczyni słowa. I tak wyruszyli na jednym koniu w podróż na południowy zachód republiki. Tam według Eozyny właśnie się rozpoczynała czerwona inwazja. Natomiast Bursztyn miała szczerą nadzieję przebłagać niedawnych sojuszników i uzyskać od nich stosowne wsparcie, aby zawalczyć o swe prawo do złocistego tronu.
Żelazna klatka w zaduszonym pomieszczeniu była tak ciasna, że okaleczone dziewczyny ledwo się w niej mieściły i nie dało się nawet w niej stanąć. Raptem z trudem można było usiąść, czy położyć zgiętą wpół. W ten sposób Czarna z Brunatną stanowiły dla siebie nawzajem odpowiednio czarną i brązową poduszkę pod uszka. W tragicznej sytuacji, w jakiej się znalazły, jedynie to przynosiło im ukojenie – wzajemna bliskość. Choć ona, ich więź przyjaźni, przyczyniła się także do tego, że jakkolwiek każda bez jednej dłoni, to ciągle żyły. Ponieważ po okaleczeniu dziewczyn żadna nadal nie zamierzała wyjawić, gdzie ukryte zostały dokumenty Tabaka. W rezultacie de Bruton polecił wtrącić je do klatki, a potem głodzić tak długo, aż któraś z zmieni zdanie.
Tak mijał kolejny dzień uwięzienia, a one słabły z braku pokarmu i wody, ale twardo stały przy swoim. Żadna nawet nie myślała o zdradzie przyjaciółki. Bo gdyby Tabak jakimś cudem dotrzymał słowa i wypuścił dziewczynę, która wskazałaby mu schowane dokumenty, tym samym ściągnięta zostałaby śmierć na drugą z dziewcząt. Już więc wolały wspólnie wyzionąć w klatce ducha, aby jak najdłużej być razem. Również, by de Bruton nie osiągnął celu, jakim było zniszczenie przyjaźni Czarnej z Brunatną.
Przedstawicielka republiki akurat się ocknęła z półsnu. Ukucnęła w klatce i powąchała swój niedbale zabandażowany kikut. Ciągle nie cuchnął, więc nie wdało się zakażenie. Zapewne od antybiotyków z kopalni, które zachowała w kieszeni i stanowiły jej jedyny pokarm. Lecz czy mogło być to w powolnej agonii pociechą?
Myśląc o dramatycznym położeniu, swoim oraz demonicy, młoda Ochra bezradnie, nie wiadomo już który raz, potarła kolczyk w nosie. Niestety Cień znowu się nie pojawił. Nie odpowiadał na wezwania, odkąd odrzucił prośby Brunatnej w podziemiach laboratorium. Nic też nie wskazywało, by miał się wkrótce objawić. Jednak przyzywający go uprzednio kolczyk…
Brunatna wypięła sobie metalową obręcz z nosa. Rozwarła ją, po czym końcówkę wcisnęła w zamek. Pogmerała wewnątrz, odnosząc wrażenie, że dosięgła bliższego elementu mechanizmu stworzonego, by otworzyć klatkę. Wszak, aby uczynić to skutecznie, kolczyk stanowił zbyt słabą imitację klucza – pomyślała już całkiem zrezygnowana. Skręciła się w tułowiu i poczuła bolesne ukłucie w boku. Wówczas obudziła się w niej nowa nadzieja. Uniosła koszulę i dłuższy czas grzebała przy zszytej ranie na brzuchu. Wreszcie wypięła metalową agrafkę, która dotąd spinała świeżą bliznę koło pępka. Wcisnęła spinkę do zamka razem z rozwartym kolczykiem i ponowiła starania o otwarcie zamka. Niczym wytrawny włamywacz obracała metalowymi końcówkami w dziurce, wsłuchując się w dźwięki i odczytywała nierównomierne powierzchnie. Pragnęła jak najlepiej dopasować posiadane elementy na wzór klucza. Aż jej żmudna praca zwieńczona została sukcesem.
– Czarna… Czarna. – Szturchała śpiącą przyjaciółkę, żeby ją zbudzić. Ta podniosła jedną powiekę, potem drugą. Widząc otwartą klatkę, w akcie demonstracji demonicznego uśmiechu wysunęła na zewnątrz ust kły, do tego pokazała szpony zdrowej ręki. – Ciii… – Brunatna położyła palec na brązowych wargach i pierwsza wypełzła z klatki. Za nią wyczołgała się demonica. Dziewczyny podeszły do blaszanej szafki, w której porzucono ich rzeczy. Wewnątrz znajdowało się ostre szkło, dwa pasy z nabojami i para rewolwerów.
W tym momencie również uśmiech Brunatnej stał się demoniczny. Wręczyła przyjaciółce jeden komplet broni, a sama zaopatrzyła się w drugi. Ponadto założyła na twarz odzyskaną maskę z pająka, a szyję ozdobiła naszyjnikiem z uszu. Za chwilę dziewczęta stanęły uzbrojone koło siebie. Każda za pas z nabojami miała wciśnięte szkło. W prawym ręku przedstawicielka republiki trzymała rewolwer. Istota z Czeluści dzierżyła broń palną w lewej dłoni. Tym sposobem stanowiły dwuręcznego rewolwerowca z czterema oczyma i zwiększoną podzielnością uwagi, czyli śmiertelnie groźnego przeciwnika.
Skinęły ku sobie głowami i idąc ramię w ramie, równym krokiem przemierzały brązowy korytarz. Każda była pełna gniewu i determinacji, przez co dokładnie wiedziały, co czynić. Nie potrzebne tu były słowa, wzajemne ustalenia, nie istniały dylematy. Już zaraz obrócą to miejsce w ruinę, a winnych ich okaleczenia poślą do kasztanowego piachu. Same zaś się utaplają w brązowej krwi swych oprawców. To się po prostu musiało ziścić.
Tak oto Czarna z Brunatną stanęły w progu znanego już sobie pomieszczenia w tartaku. Zastały tu kilkunastu znudzonych oprychów Miedzianego. Siedzieli na ławach bądź leżeli na pociętych deskach. Koło nich leżały muszkiety. Oni sami raczyli się piwem z butelek, kopcąc papierosy. Słuchali też z adapteru nowego rodzaju muzyki z tak zwanego podziemia Brunatown, gdzie prym wiodły elektryczne gitary z perkusją, nasycające przestrzeń ciężkim brzmieniem.
Naraz chłopacy skupili zaskoczone spojrzenia na dziewczynach. Te popatrzyły po sobie, po czym bez ostrzeżenia przystąpiły do egzekucji. Rozbrzmiała kanonada, gdzie Brunatna strzelała z prawej ręki w prawą stronę, a Czarna eliminowała wrogów po lewicy. W huku wystrzałów ich wrogowie próbowali chwycić broń, ale wcześniej padali martwi, konający lub ranni. Aż mścicielki się pozbyły pocisków z bębenków rewolwerów. Nie było czasu na ładowanie spluw. Przyjaciółki spojrzały sobie w oczy. Wyciągnęły szkło, zderzyły się piersiami, aby dodać sobie animuszu i przy wtórze dziewczęcego wrzasku rzuciły się dobijać kasztanową zgraję.
– Wraaah! – wrzeszczały, jak w potępieńczym szale. Towarzyszyła im nagle wzmocniona muzyka, gdzie błyskawiczne uderzenia pałeczek w bębny przeplatały się z ciężkimi riffami gitar.
Brunatna dopadła najbliższego wroga i w takt ogłuszającej muzyki dźgała go czubkiem szkła prosto w twarz. We wściekłym amoku wyłupiła oczy, rozcięła gardło i rozharatała policzki. Już zaraz, jakby gnana porywem morderczej melodii, pastwiła się nad inną ofiarą, pozbawiając ją ostrym narzędziem człowieczego wyglądu.
Aż muzyka zwolniła, za to stała się przytłaczająca i złowroga. Jakby dostosowując się do tego rytmu, kolejnemu młodzieńcowi Brunatna zerwała szkłem skórę z twarzy, a ostatniego, który jeszcze oddychał, pozbawiała życia, wpychając mu szklane ostrze przez usta do gardła. Nad tym oprychem chwilę odsapnęła, patrząc mu w oczy tak długo, aż charcząc żałośnie, się udusił własną krwią.
Popatrzyła na demonicę. Ta dobiła już wszystkich przeciwników po lewej stronie i właśnie zdejmowała kasztanowy skalp. Młoda Ochra, w której wręcz eksplodował nasycony szaleństwem gniew i ciągle w niej buzował, również nacięła skórę na linii męskiego czoła pod włosami. Zerkając na przyjaciółkę, naśladowała jej ruchy i wycinała krwawe trofeum. Czyniła to przy wtórze kończącej się już płyty z ciężką muzyką, gdzie za sprawą tremolo w gitarach i modulacji amplitudy dźwięków, przywodziły one na myśl koszmarny skowyt demonów.
Po udanej procedurze, ściskając w ręku włosy z kawałkiem krwawej skóry, Brunatna przyjrzała się rezultatowi wściekłej zemsty. Widok przerażał, a skala okrucieństwa przekraczała ludzkie pojęcie, jakby do tartaku wpadła para kasztanowo-czarnych demonów. Lecz jedyne, co w tej chwili czuła młoda Ochra, to mroczną satysfakcję. Zabiła, się zemściła i zbezcześciła, czyli wypełniła co do joty prawa Martwicy. Czyżby stawała się jej córką, a nie republiki? W obliczu okrucieństwa, jakiego doświadczyła na własnej osobie, teraz nie dbała o to.
Jednak wraz z wyparowywaniem z niej morderczych emocji uświadomiła sobie, że jej dusza wciąż była bardziej kasztanowa niż czarna. Ponieważ niewinnych ludzi nadal pragnęła chronić. Za to straciła resztki litości dla niegodziwców. Uzmysłowiła sobie, że w tym względzie sama już nigdy nie zawaha się przed największym okrucieństwem. Stało się, dla dobra republiki, obok imperatywu ziemi, będzie wypełniać także prawa Martwicy. To swoiste czarno-brązowe przymierze, które zawarła w swej duszy. Przypieczętowała je przelaniem kasztanowej krwi pobratymców. Zresztą zabiła kolejny już raz i domyślała się, że na drodze swej pomsty przeleje jeszcze cały ocean krwi, być może nie tylko brązowej. Czuła, że coraz silniej się ścierała w niej nienawiść za wyrządzone krzywdy i miłość do potrzebujących pomocy istot. Tak było i miało to krwawą cenę. Na szczęście odnosiła wrażenie, że miłość ostatecznie ciągle zwyciężała. Jednak jak długo jeszcze?
Z takimi myślami poszła z przyjaciółką w kierunku wyjścia z tartaku. Mijając trupy oprychów Miedzianego, kroczyła bez mdłości czy drżenia rąk z powodu dokonania mordu. Za to swobodnie piła piwo, gasząc pragnienie. Odwodniona Czarna łapczywie żłopała już trzecią butelczynę i po jej minie widać było, że miała ochotę na więcej.
Na zewnątrz od długiego przebywania w półmroku dziewczyny poraził nadmiar rdzawego światła. Następnie zwróciły się przodem ku sobie. Bez słowa dłużej patrzyły na siebie, jakby badając nawzajem. Potem dokonały wymiany skalpów. Aż demonica spojrzała na kikut przyjaciółki i z uznaniem stwierdziła:
– Kasztanowi odcięli ci z dłonią kasztanową słabość. Teraz jesteś w pełni mą zmroczną siostrą i córką Martwicy.
– Ty jesteś dla mnie kimś jeszcze więcej. – Brunatna poddała się odkrytej w sobie agresywnej naturze i zagryzła usta demonicy do krwi, a z jej warg zlizała ciemną ciecz. – Wraaah! – warknęła, jak dzika, wznosząc podarowany jej skalp, jako trofeum.
– Wraaah! – odpowiedziała demonica, po czym wydarły się razem:
– Grhaaah! – Kolejny raz się zderzyły piersiami.
– Konie, jedziemy do Brunatown! – zarządziła wręcz demonicznie młoda Ochra.
– Najpierw jednego zjemy! – rzuciła Czarna.
– Pożywmy się. – Jej przyjaciółka na to przystała.
Wkrótce zaczęła się krwawa uczta w stajni przy zastrzelonym wierzchowcu, gdzie ostrym szkłem rozcinane były kasztanowe wnętrzności. Czarna i Brunatna z apetytem piły ciecz z końskich żył, to się wgryzały w zwierzęce tkanki, preferując miękkie organy witalne, jak wątrobę czy nerki. Aż demonica zauważyła:
– To herezja przeciw Martwicy, za którą się ląduje w Zmrocznej Paszczy Bezdennej Otchłani. Ale zmroczni odszczepieńcy twierdzą, że kiedyś czarna istota i brązowa zawarły pakt, który miał wpływ na cały kontynent. Świat został odmieniony, a te dwie istoty połączyła czarno-brązowa przyjaźń, nierozerwalna przyjaźń. – Demonica wskazała czarnym kikutem na brązowy.
Brunatna nie skomentowała tych rewelacji. Za to po nasyceniu się koniną najedzone dziewczyny dosiadły ocalałych rumaków i pogalopowały raźno w kierunku zachodzącego słońca. Ginęło już na horyzoncie, podobnie jak ostatnie wspomnienia Brunatnej o dawnym świecie. Ten przepadł, utonął w potokach kasztanowej krwi. Choć winni tej krzywdy zostaną ukarani, a osoby, które tego dokonają, właśnie wyciągnęły ku sobie kikuty rąk. Bo ich zdrowe dłonie ciągle gotowe były dobyć rewolwery czy ostre szkło. Chwycą wręcz za cokolwiek, za pomocą czego zwieńczą swe dzieło i pozostaną razem. Razem tak długo, jak tylko się da.
– Na zawsze razem! – krzyknęła z natchnieniem Brunatna.
– Na zawsze razem! – Odwzajemniła zawołanie Czarna i dalej gnały na hebanowy zachód, gdzie już nie tak daleko leżała republikańska stolica, Brunatown.
*
W sąsiedztwie tartaku Tabak zacumował służbowy sterowiec. Z Miedzianym zeszli po drabince sznurowej na beżową ziemię i ruszyli do miejsca, gdzie nie tak dawno cięto na deski ścinane drzewa. Lecz na ten czas okoliczny areał został wylesiony, a zakład opustoszał. De Bruton przywłaszczył więc sobie porzucone miejsce pracy. Znajdowało się bowiem na odludziu i idealnie pasowało do jego niecnych celów.
Obecnie kroczył do tartaku w nadziei, że przetrzymywane tam dziewczyny już dostatecznie zmiękły i na kolanach będą go błagać, która pierwsza wyjawi mu, gdzie ukryte zostały jego dokumenty. Doszedł do wniosku, że skoro pierwotnie nie podziałał na złodziejki drastyczny ból i okaleczenie, to dla odmiany powolna agonia śmierci głodowej powinna skutecznie przemówić im do głów. Potem owe głowy, nie ważne, za której sprawą wyjawiona zostanie mu pożądana tajemnica, poczęstuje kulką – eleganckim strzałem w potylicę, jak w Kasztanowej Republice przystało. W końcu od początku nie zamierzał wypuścić żadnej dziewczyny. Nie mógł sobie na taki luksus pozwolić, nie wiedząc, jaką dysponowały wiedzą z jego teczki.
On sam nabywał coraz bardziej niepokojących wieści na temat dramatycznego rozwoju wypadków w kasztanowym kraju. Co prawda Beż-x przestrzegł go, że zapowiadała się ostra jazda i ludobójstwo. Jednak nic nie wspominał, że giełda zostanie zamknięta na siedem spustów, papierowe banknoty nie tyle stracą na wartości, co staną się bezwartościowe, a i szlachetne kruszce stracą na znaczeniu. Oto cenna stawała się przede wszystkim broń, głównie sieczna do ochrony przed pełzaczami oraz żywność, paliwo i pojazdy. Cała reszta, w tym tak zwane dobra luksusowe, były już w zasadzie nic nieznaczącymi rupieciami.
Tabakowi lubującemu się w dziełach sztuki trudno było taki aspekt nadchodzących zmian zaakceptować. Podobnie fakt, że zasadniczy problem stanowiło obecnie pojawianie się na salonach, by się chełpić wpływami oraz bogactwem. Brało się to z tej prostej przyczyny, że salony opustoszały i straszyły w nich wybite szyby. Nikt nie organizował już szykownych przyjęć, a nawet jakichkolwiek przyjęć w ogóle. Co więcej, do uszu Tabaka dochodziły wieści, że biznesmeni, z którymi rywalizował, marnie kończyli uśmiercani przez pełzaczy. W odczuciu starszego syna Sepii nie tak ich upadek powinien wyglądać. Mieli umierać z zazdrości o jego bogactwo, a nie zarzynani jak rzeźne zwierzęta! Ich dramatyczne zgony nie przysparzały Tabakowi satysfakcji. W rezultacie coraz sceptyczniej patrzył na swoistą rewolucję w republice, której to krainie w jego odczuciu bliżej było do agonii niż przekształcenia. Lecz cóż poradzić, kamienie zostały rzucone, a miałki piasek się rozsypał, jak powiadano na tej brązowej ziemi. Zatem stało się i w zaistniałym porządku, a raczej nieporządku, rzeczy, trzeba było się jakoś odnaleźć, kontynuując obraną drogę. Bo niby gdzie można by z niej zboczyć? No właśnie…
– To robota… pełzaczy? – wydusił z siebie wstrząśnięty Tabak u wejścia do hali. Zastał tu tak krwawą scenerię, jakby z braku drewna w tartaku ktoś pociął na kawałki ludzi i to jego ludzi.
– To raczej nie sprawka pełzaczy… – jęknął Miedziany. – Potwory nie zabijają za pomocą kul, nie szlachtują ostrzami i nie zdejmują skalpów oraz… Daj mi chwilę. – Młodzieniec poszedł korytarzem do miejsca, gdzie więziono parę dziewczyn. Zaraz powrócił i zrezygnowany dokończył: – Pełzacze zdecydowanie też nie wypuszczają z klatek więźniarek…
– Zatem… kto? – Tabak, któremu od skali oglądanej masakry zbierało się na wymioty, zachowawczo zrobił krok w tył i niepewnie rozejrzał na boki. W tym czasie Miedziany dokonał oględzin trupów i posępnie zawyrokował:
– Z szafki zginęła broń dziewczyn, a w moich ludziach… To jest, tym co po nich zostało – poprawił się – tkwią drobinki szkła. Więc albo ktoś więźniarki uwolnił albo same tego dokonały i… tego też. – Pokazał na liczne ofiary.
– Ale… one nie mają dłoni – nie dawał wiary de Bruton.
– Po jednej mają, a to w sumie dwie. Akurat, aby wziąć w ocalałe graby po spluwie, a po wystrzeleniu naboi kontynuować dzieło zniszczenia za pomocą szkła.
– Na miałki piach i ostre kamienie, trzeba było obciąć im pozostałe dłonie, w zasadzie to całe ręce i nogi też – warknął Tabak, po czym dla ukojenia nerwów zapalił papierosa.
– Nie było rozkazu… – Zafrapowany Miedziany podrapał się po głowie i zmienił w ustach porcję żutej sjeny na świeżą.
– Więc teraz jest rozkaz. Sprawdź, czy te morderczynie gdzieś się tu nie ukrywają. Tylko tego by jeszcze brakowało, aby i nas… – De Bruton nie śmiał dokończyć zdania, bo wizja jego własnej śmierci wydawała mu się zbyt absurdalna. Jego kompan uzbroił się w muszkiet i ruszył na obchód tartaku. Niebawem powrócił i ponuro oznajmił:
– Brakuje trzech koni. To znaczy dwóch i jednej czwartej.
– Że jak? – zdziwił się syn Sepii.
– Część kobyły została zjedzona.
– Rozumiem… chyba. – Tabak głębiej się zaciągnął papierosem i zadumał, spoglądając w zachodnią stronę. – Idę o zakład, że nasze mścicielki wyruszyły do Brunatown. W tamtym kierunku jest tylko jałowa i pozbawiona drzew ziemia. Odsłonięty teren, na którym do namierzonego zwierza można łatwo sobie… postrzelać. – De Bruton pokazał papierosem na muszkiety, a potem sterowiec.
– Na ziemi są ślady kopyt. To prawda, dziewczyny pojechały na zachód – westchnął Miedziany i poszedł pozbierać broń palną.
– Trochę optymizmu! – rzucił nerwowo Tabak w reakcji na wisielczy nastrój kompana. Ten gniewnie wrzasnął:
– Zamilcz! Tu zabito moich ludzi! To przez twoje gierki ich zabito!
– Spokojnie, tylko spokojnie… – De Bruton wyciągnął dłonie, jakby odpychał od siebie potencjalne zagrożenie i pojednawczo zauważył: – Ludzie czasem umierają, to się zdarza. Ale znajdzie się nowych, żywych. Grunt, że ciągle możemy wszystkie sprawy rozegrać po naszej myśli.
Miedziany nic już nie odpowiedział. Wydawało się, że wzburzenie od niego odeszło. Pozbierał do reszty muszkiety i trzymając je przed sobą na rękach, zapytał Tabaka:
– W Brunatown ciągle zamierzasz ograbić Muzeum Siedmiu Barw?
– Nie całkiem – padła wymijająca odpowiedź.
– To znaczy? – dopytał młodzieniec.
– Na początku obecnej zawieruchy, kiedy dzieła sztuki były jeszcze coś warte, przeniesiono je ze stolicy do Brunatnego Skansenu, czyli nieco dalej na zachód.
– I… chcesz je zrabować, mimo że są już nic niewarte?
– W przyszłości może znów będą. Teraz pewnie nikt ich już nie pilnuje. Więc wspomniana akcja to będzie łatwizna. Po prostu wykorzystamy okazję.
Miedziany wzruszył ramionami i poszedł z muszkietami do sterowca. Tabak, gdy został sam, zdegustowany popatrzył jeszcze na przestrzeń tartaku pełną trupów. Podpalił zapalniczką ścianę, po czym udał się w ślad za druhem.
Po drodze miarkował, że jego nowy współpracownik był coraz mniej zadowolony z działań szefa. Czyli podzielał jego skryte zdanie, że zniszczenie i chaos w republice przekroczyły już dopuszczalną skalę. Taką, gdzie w nowych okolicznościach można się było bogacić, ale i cieszyć bogactwem. Takie wnioski nie wróżyły dobrze na przyszłość. Ale, jak konkludował Tabak, na ten przewrotny czas osobiście nic nie mógł poradzić i nie pozostało mu nic innego, niż żywić nadzieję, że kiepska koniunktura się wkrótce odwróci. Dumając tak, pozostawił płonący tartak za sobą.
Alabastrowa kobieta odgarnęła z twarzy płatki szarego śniegu, które nie topniały na zmrożonym licu. Jego właścicielka wytężała wzrok, aby przedrzeć spojrzenie przez zamieć. Stała bowiem na posterunku i z dziobu latającego okrętu pomagała nawigować mahoniowym bliźniakom.
– Bardziej w lewo, jeszcze! – krzyknęła nerwowo, widząc, że wiatr znosił ich na lodowy szczyt. Już kolejny, który wyrósł między ciężkimi obłokami w ciemnoszarym kolorze marengo. Tym razem szybujący środek transportu ze zgrzytem się otarł burtą o lodową przeszkodę. Poza rozdzierającym przestrzeń dźwiękiem oderwane zostały na pokład bryły lodu, które prześliznęły się do przeciwległej burty. Z powodu swego ciężaru sprawiły, że okręt się zaczął niebezpiecznie przechylać.
– Wyrzuć balast!
– Wyrzuć lód! – wrzeszczeli jeden przez drugiego Mahoń z Mahoniowym, wspólnie trzymając za koło sterownicze i siłując się z nim. Ponieważ porywisty wiatr targający statkiem powietrznym miał najwyraźniej własne plany, co do jego manewrów.
W odpowiedzi Ekru zostawiła dotychczasowe stanowisko na dziobie i za pomocą długiego poślizgu dotarła do lodowych brył opierających się o burtę. Od tego momentu chwytała bezkształtne kawały lodu i z trudem wyrzucała je za statek. Czyniła to przy akompaniamencie pokrzykiwań bliźniaków, żałosnego zawodzenia wiatru oraz ujadania Umbry. Ale także spowita jakby dodatkową szatą ze śniegu zewsząd osaczona przez mróz.
Na lód i mróz… – rzuciła w myślach tradycyjne zawołanie srebrzystego ludu, po którego szarych przestworzach kolejny już tydzień się błąkała z załogą. Jednocześnie jej myśli uciekły w kierunku analiz ostatnich wydarzeń, utraconych możliwości i szans, jak również przyszłych nadziei.
Ze wstydem pomyślała, że ona, rodowita córka alabastrowego ludu, członkini rodu Ekros, z powodu popadnięcia w niełaskę u wielkiej księżnej nagle nie miała w białej krainie dla siebie miejsca. Bo choć nawet nie było mowy o powrocie do Alabastrowego Pałacu, gdzie zapewne zostałaby za zdradę zgładzona, to obawiała się także podążyć do rodzinnego Ekros. Jakkolwiek władająca tym miastem jej matka przyjęłaby ją i otoczyła ochroną, na taki kierunek Ekru nie mogła sobie pozwolić. Musiałaby się pojawić, jako banitka. Tym samym ściągnęłaby na matkę zawiść wielkiej księżnej i z jej strony szykany na całe Ekros. Chociaż w grę wchodziła też biała duma. Żegnając się wiele lat temu z rodzicielką, ta zapowiedziała jej z wyrzutem, że czyni błąd, opuszczając rodzinne miasto i jeszcze tu wróci, ale jako żebraczka. W konsekwencji na ten trudny czas Ekru z bólem serca wybrała wygnanie.
Mimo wszystko wbrew sugestiom Srebrnej początkowo wcale nie zamierzała lecieć do republiki. Ten kierunek w jej odczuciu pozbawiony był dla niej sensu. Co niby i na jakim polu mogłaby wskórać w kasztanowej krainie? Dlatego pierwotnie postanowiła się przyczaić gdzieś na biało-szarym pograniczu i poczekać na wynik misji srebrzystej dziewczyny poszukującej smoka. Pewne przesłanki wskazywały na to, że miała ona szansę uśmiercić Alabaster w niebie lub w drodze do anielskiej krainy. Skutecznie otwierałoby to Ekru drogę powrotu do macierzy.
Niestety jej kalkulacje wzięły w łeb, bo latający okręt nad szarym wschodem wzbudził negatywne skojarzenia. Przez to jedyne, czego się doczekał, to ostrzału z łuków i oszczepów. Chociaż także wrogich wyzwisk pod adresem niejakiej Kasztan Bomby. Ekru znała legendę o tej domniemanej siostrze krwi łupiącej niegdyś na latającym okręcie wschodnie wybrzeże szarych ziem. Poniekąd rozumiała więc złe skojarzenia z szybującym statkiem. Jednak nie przypuszczała, że uprzedzenia do tak niezwykłego środka transportu, a zatem również jego pasażerów, będą tu aż tak silne.
W takich okolicznościach postanowiła zejść z okrętu dopiero w granicach centralnych klanów. Lecz tym razem problem pojawił się tego typu, że podniebni podróżnicy nie posiadali map tych terenów, a Srebrzyste Góry okazały się zdradliwsze dla powietrznej żeglugi, niż przypuszczali. W rezultacie kluczyli pomiędzy oblodzonymi szczytami. Zamiast odnaleźć drogę na zachód, to się gubili w galimatiasie bezludnych przełęczy i wąwozów.
Czy zaś po słowach Alabaster dotyczących śmierci Chamoisa Ekru się czuła ciągle zagubiona? Otóż nie, już nie. Jak przystało na alabastrową kobietę, mimo szczerej miłości do męża nie przeżywała długo głębokiej żałoby. Posiadaną miłość zamroziła w chłodnym sercu, aby zachować ją do końca własnego istnienia. Za to skutecznie oddaliła od siebie żal paraliżujący jej umysł i poczynania. Uczyniła to z myślą o dziecku, które się rozwijało w jej łonie. Jak wierzono w alabastrowej krainie, płód wzrastał nie tylko z matczynego ciała, ale też się kształtował z uczuć matki i jej ducha. Nie mogła zatem pozwolić, aby niewinną istotkę w sobie nasycić smutkiem. Dlatego, jeśli wspominała teraz Chamoisa, a czyniła to często, robiła to z miłością i uczuciem szczęścia. Pocieszała się, że dzięki temu mężczyźnie zaznała w życiu niepowtarzalnej bliskości, a przecież zostawił jej dziecko, więc w przyszłości również nie będzie samotna.
– Karambuchy zamarzły! Zamarzły i się skurczyły! – krzyknął raptem Mahoń.
– Tracimy siłę nośną! – zawtórował mu Mahoniowy.
Wtem podniebny okręt uderzył w coś masywnego i pod wpływem wstrząsu przechylił się na bok. Ekru z lodową bryłą w dłoniach padła na pokład i została prawie wyrzucona za burtę. Z trudem się zdołała zaprzeć ciałem, po czym siłą bezwładności runęła w drugą stronę, kiedy okrętem ponownie wstrząsnęło. Następnie statek zaczął łapać śliski grunt pod swoją podstawą, a zaraz ześlizgiwał się po stromym zboczu oblodzonej góry.
Od tego momentu niczym śnieżne kule na stole bilardowym załoganci bezradnie się przetaczali po pokładzie, próbując czegoś chwycić. Niestety okręt nie zwalniał, a jeszcze przyspieszał. Gdy raptem, jak wystrzelony ze zjeżdżalni, ponownie się znalazł w powietrzu, żeby znów złapać kontakt z lodem i ześlizgiwać dziobem ku dołowi.
W wyniku takich zawirowań Ekru kilka razy zawitała do otwartej przestrzeni, spadając z boleścią na zamarznięte deski pokładowe. Nabiła sobie sporo bladych sińców, ale szczęśliwie nie połamała białych kości. Za to, jak mogła, ochraniała łono.
Wreszcie okręt jakby się zlitował nad pasażerami i wytracał prędkość. Aż gwałtownie się zatrzymał, ryjąc dziobem w śnieżnej czapie. Jej szczyt uległ wstrząsowi i runął na pokład niemal w całości go przysypując.
W efekcie osuwiska Ekru ze wszech osaczającej ją szarości nagle trafiła do śnieżnej ciemnicy. Nic nie widziała. Ku swej zgubie nie mogła też oddychać! Dusząc się, poczuła na sobie niesamowity ciężar zwałów śniegu. Odnosiła koszmarne wrażenie, jakby przygniotła ją cała góra. Zimna pokrywa wręcz ją miażdżyła, pozbawiając tchu. Kobieta się chciała rozpaczliwie wić, ale jej ruchy byłe utrudnione, jakby przywdziała kilka kompletów za ciasnych ubrań, do tego się poruszała w gęstej zupie. Ten koszmar narastał i sprawiał, że w panice daremnie traciła siły i resztę powietrza z płuc.