Kołomyjka - Maciej Patkowski - E-Book

Kołomyjka E-Book

Maciej Patkowski

0,0

Beschreibung

To mogłaby być zwyczajna historia o miłości. Dwójka młodych ludzi zakochuje się w sobie i pragnie spędzić wspólnie resztę życia. Różni ich jednak pochodzenie. Wrocław i Kołomyja to nie tylko dwa różne kraje. To dwa różne światy z odmienną kulturą i historią. Zwłaszcza ta druga może podzielić bliskich i doprowadzić do rozpadu relacji. Jednak czy istnieje przeszkoda, której nie pokona miłość? Życie młodych wiruje niczym melodia w tradycyjnej "kołomyjce".-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 448

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Maciej Patkowski

Kołomyjka

 

Saga

Kołomyjka

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2016, 2022 Maciej Patkowski i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728118047

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

SŁONECZNIKI

Z kartoteki wrocławskiej policji

Nazwisko

Styś

Imię

Andrzej

Wiek

35

Ur. we Wrocławiu Imię ojca

Roman

imię matki

Rozalia, z domu Mariańska

Wykształcenie

dr Uniwersytetu Wrocławskieg

Stan cywilny

kawaler

Osoby na utrzymaniu

bezdzietny

Status prawny

niekarany sądownie

Zatrudniony

Instytut Etnografii Słowiański

– Uniwersytet Wrocławski

Stanowisko

adiunkt

*

Z kartoteki kołomyjskiej milicji

Nazwisko

Igorowicz

Imię

Sofia

Wiek

25

Ur. w Kołomyi, woj.

Iwano-Frankiwsk

Imię ojca

Nikolaj

Imię matki

Irina, z domu Taresenko

Wykształcenie

mgr etnografii Uniwersytetu w Czerniowcach

Stan cywilny

panna

Status prawny

aresztowana, bez wyroku

Zatrudniona

Muzeum Kołomyi

Stanowisko

starszy dokumentalista

* * *

Wrocław

Telefon. Dzwonił profesor Izmiński, promotor doktoratu Andrzeja i konsultant w jego pracy habilitacyjnej.

– Panie adiunkcie, mam dla pana propozycję, która jest zarazem prośbą. Będzie pan mnie zastępował, bo ja mam znowu moje płuca i zamiast jechać na konferencję, jadę do szpitala, gdzie mają mnie wysuszać. A propos, pan pospieszyłby się z tą habilitacją, zanim ja przejdę na emeryturę. Moje płuca rychło mnie przegonią z uniwersytetu, będę siedział w Dusznikach... jeśli będę miał za co. Do rzeczy, panie Andrzeju. Wspominałem panu, że jadę do Lwowa na międzynarodową konferencję etnografów, z referatem, który już napisałem. Wobec tego pan mnie zastąpi we Lwowie i odczyta mój papier.

– ...Ale ja się nie znam na tym, o czym pan pisuje, panie profesorze...

– Żeby przeczytać, nie trzeba się znać. Jeśli pan odmówi, przepadną pieniądze, bo już są zatwierdzone we Lwowie, trzeba je rzeczywiście wydać, by nie zwracać do kiesy uniwersyteckiej. Oni dostali grant z Kijowa na ten spęd słowiański, przyjadą nie tylko ludzie z Rosji, Ukrainy, ma się rozumieć, Białorusi, ktoś będzie z Bułgarii, nawet Serbia zgłosiła referat. Nie może nas zabraknąć, panie Andrzeju...

– Profesor prosi, profesor otrzyma.

– Delegację i pieniądze dostanie pan w dziekanacie, oni już wiedzą, że pan mnie zastępuje, gdyż spodziewałem się „braku odmowy”, jeśli mogę się tak wyrazić. Koszta pokrywają drugą klasę pociągu pospiesznego, ale tam nie jeżdżą. Z Krakowa do Lwowa zajmie panu kolejami z dziesięć długich godzin, a kilometrów jest raptem niecałe trzysta, ten pociąg chyba będzie nocował gdzieś po drodze... Skoro ma pan samochód, radzę samochodem, bo z Przemyśla do Lwowa jest zaledwie sto kilometrów i jak znajomi mówili, całkiem dobrej szosy. Wysyłam panu mój referat, żeby go sobie pan przeczytał przed wystąpieniem. Niech pan ma oczy i uszy otwarte, oczekuję sprawozdania i plotek.

Gdy się rozłączyli, Andrzej otworzył szafę i patrzył, czy się ma w co ubrać. Marynarka robiła wrażenie sfatygowanej, musi pójść w trybie nagłym do prania. W lustrze przymocowanym do drzwi szafy zobaczył swoją twarz. „Włosy” – pomyślał. „Muszę się ostrzyc, żeby wyglądać jak młody człowiek z kulturalnego kraju. Mam nadzieję – myślał – że tam nie przyjadą sami starcy”.

*

Kołomyja

Telefon. Dzwoni dyrektor muzeum.

– Sofi...? Posłuchaj, Sofi, mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia, podkreślam, nie do odrzucenia. Pojedziesz do Lwowa w moim zastępstwie. Ja w tym czasie – chcę czy nie chcę – będę w Kijowie walczył z ministrem o dotacje dla muzeów regionalnych, bo wiesz, jak nam przycięli, jeszcze chwila i będę zwalniał pracowników. Przeczytasz mój referat i będziesz bacznie słuchała, kto i co mówi z trybuny do mikrofonu i prywatnie przy kielichu. Zdasz mi sprawozdanie po powrocie, chyba że niczego nie załatwimy w Kijowie i będę musiał wylać cię z roboty. Kupisz sobie miskę do jedzenia, koc i napis „głodna i bezrobotna”, i pojedziesz siedzieć pod drzwiami ministerstwa. Może ktoś ci da na porcję pierogów z baru mlecznego.

– Władimirze Aleksandrowiczu, dyrektorom się nie odmawia. Pojadę do Lwowa albo do Kijowa z miseczką. Jak pan sobie życzy...

Gdy się rozłączyli, Sofia otworzyła szafę i patrzyła. „Płaszcz!” Wisi tu od prawie roku i czeka na swój debiut, „nareszcie będzie miał premierę we Lwowie!”. Mimowolnie podskoczyła w przypływie dziewczęcej radości. Będzie można nacieszyć się zabawką.

Wenecja

Ten płaszcz ma za sobą międzynarodową aferę, od której ciarki człowieka przechodzą.

Wojewódzki Związek Zawodowy Pracowników Kultury i Sztuki w Iwano-Frankiwsku. zorganizował wycieczkę autokarową do Wenecji. Tak się złożyło, że pan dyrektor muzeum w Kołomyi, ojciec dwojga dzieci i dziad trojga wnucząt, miał słabość do swojej dokumentalistki, więc po znajomości załatwił, że znalazła się na liście szczęśliwców, którzy późnym wieczorem wsiedli do autokaru i pomknęli na południe.

Tylko skończyły się rogatki dawnego Stanisławowa, panowie odbili korek w „Stolicznej” i rozlewali do plastikowych kubeczków. Czujny kierowca zapowiedział, że alkoholu pić nie wolno w autokarze i z przekonaniem, że zrobił swoją robotę, zamknął okienko pomiędzy kabiną kierowcy a wnętrzem pojazdu. Następna buteleczka była podawana z ręki do ręki, owinięta w ręczniczek. Rychło zrobiło się wesoło, tym bardziej że kilka niewiast także korzystało z plastikowych kubeczków. Posnęli nad ranem. Właśnie wtedy, kiedy Sofia się przebudziła. Spojrzała za okno. Krajobraz umykający do tyłu był jedną obszerną sfalowaną łagodnie zielonością. Tu i ówdzie poznawała (ze zdjęć kolorowych magazynów zachwalających egzotyczne wycieczki, na przykład do Portugalii) równe rzędy krzewów winorośli. Mijali jakieś tabliczki, drogowskazy o niewymawialnych nazwach i dziwnej pisowni. Domyśliła się, że są na Węgrzech. Znowu się zdrzemnęła, gdy otworzyła oczy – wszystko na drogowskazach było już po niemiecku i jedne wskazywały kierunek na Graz, inne – do Wiednia. Tak po prostu. Zmiana kraju, zmiana państwa odbywa się dzisiaj za pomocą zmieniających się drogowskazów i reklam. Autobus ani nie pisnął hamulcami, przejeżdżając granicę. Co za cudowny pomysł, żeby tak kiedyś Ukraina...! Żeby się za Lwowem zmieniły drogowskazy i zamiast cyrylicą, były wypisane łacińskim alfabetem... Boże mij, takie marzenie o świcie na szosie austriackiej w drodze do Italii...!

Kierowniczka wycieczki rozdawała kanapki na śniadanie. Kierowca zjechał na „rest stop”, zatankował autokar, bractwo najpierw stanęło do kolejki w toalecie, a potem – do drugiej w bufecie po kawę. Na około były góry, majestatyczne Alpy. Wkrótce potem wjechali do tunelu, a za tunelem był wielki billboard, napisane było po włosku! ...Więc Italia! Poruszenie. Panowie uczcili to radosne wydarzenie odkorkowaniem kolejnej butelczyny „Stolicznej”. Na śniadanie smakowała inaczej.

Po jeszcze kilku tunelach i straszliwych serpentynach autokar wpłynął na spokojne morze równiny płaskiej jak stolnica, tyle że porosłej zbożem i sadami.

Kierowca odsunął szybkę i powiedział;

– Za godzinkę Wenecja.

Wysadził ich, zaspanych, głodnych i spragnionych, na wielkim parkingu w Mestre, i poinformował, że dalej mu nie wolno, tylko samochody osobowe i to z pozwoleniem. Wsiedli do pociągu i ruszyli długim mostem, mierzeją łączącą miasto z lądem stałym.

Wenecja! Miasto Vivaldiego, Veronesa, dożów, plafonów, które zdobił sam Tintoretto, sławnych gondoli i niesławnych szczurów tu i ówdzie pływających w kanałach.

Sofia w Wenecji rozpłakała się trzykrotnie.

Do muzeum, do słynnej na cały świat Akademii, idzie się z rynku wąską uliczką, brukowaną, starą, niemal historyczną granitową kostką, przechodzi mostkiem na drugą stronę i zaraz jest wejście do budynku bardzo skromnego jak na to wszystko, co się tam znajduje.

Sofia weszła do sali, już nie pierwszej, ale sali niezwykłej (nr 10). Na całej ścianie wisiało płótno rozpiętości prawie że takiej, jak „Ostatnia Wieczerza” w Mediolanie. To był Veronese. Veronese, którego tylekroć oglądała na różnych fotografiach i z podręczników studenckich i z bajecznie kolorowych albumów, które mogła sobie obejrzeć tylko w księgarni, zakup czegoś takiego był poza jej portfelem. Ten „kryminalista” fascynował ją od początku studiów. Nigdy się nie dowiedziała, za co był ścigany w jego rodzinnej Veronie, gdzie się urodził jako Paolo Caliari w 1528 roku. Musiał nieźle się narazić, skoro groziło mu więzienie, przed którym salwował się ucieczką za granicę, do innego państwa, Republiki Weneckiej, i tam zabłysnął jako Veronese (po prostu – Werończyk) tak nagle i tak jasno, jak tylko czynią to gwiazdy zwane „nowa” na firmamencie niebieskim. Razem z Tintoretto poradzili sobie z sufitem i ścianami w Pałacu Dożów, ale najwięcej hałasu, kontrowersji, a nawet pogróżek najwyższej hierarchii kościelnej wywołało odsłonięcie „Ostatniej Wieczerzy” – na tę wieczerzę mistrz zaprosił oprócz tradycyjnie Jezusa i dwunastu Apostołów, ale także cały tłum ludzi, również koty, dachówce, bezpańskie psy, pijaniutkich alkoholików, żebraków... no i nie zbrakło kurwy lokalnej. Artysta, by uciec przed pościgiem klerykałów, musiał przemianować obraz na „Ucztę w domu Lewiego”.

...A teraz miała to przed sobą! Ogrom piękna był zdumiewający, był wszechogarniający, z obrazu promieniował jakiś prąd, który powodował dreszcze, prawdziwe dreszcze, jak po porażeniu prądem. Poleciały łzy i zakręciło jej się w głowie. Koleżanki ją podtrzymały, pracownica natychmiast przybiegła z krzesełkiem, a druga po jakiejś chwili z mokrym ręczniczkiem, który położyła jej na karku.

– Chora? Lekarza?

Zaprzeczyła.

– Co się stało? – zawołała jakaś pani w okularach i bardzo zmarszczonej twarzy, wskazującej na dawne ślady piękności, musiała tu być niczym siostra przełożona.

– Co ci jest, dziecko?

– On – Sofia pokazała na rozpięty na ścianie olej. – On.

– Mój Boże, dziecko się wzruszyło... czy wiesz, jakby mu (wskazała na płótno), jakby mu było przyjemnie zobaczyć ciebie płaczącą z radości. Prawda, że jak się na to patrzy, to człowiekowi jest tak radośnie, że aż chce się płakać...?

Następnego dnia rano wymówiła się od wycieczki do Murano, by obejrzeć hutę, a raczej manufakturę szkła weneckiego i jeszcze raz pobiegła do Akademii...

To się stało w drodze powrotnej, gdy spieszyła się, by dołączyć do wycieczki na czas lunchu wliczonego w cenę.

Wystaw tu pełno, zwłaszcza na ulicach łączących Piazza Centrale z ważnymi obiektami turystyki jak muzea, tutejsza opera i piękne pałace. Tuż przed rynkiem nagle coś ją zatrzymało niemal w pół kroku. To była wystawa jakiegoś producenta mody, pewnie ważnego, skoro miał takie szerokie okno na świat, który tutaj w wąskich uliczkach i zaułkach był piekielnie drogi i liczony na centymetry. Na wystawie centralne miejsce zajmował manekin damski odziany płaszczem. ....Ale co to był za płaszcz! Dzieło prawdziwej sztuki. Wszystko tu było arcy... kolor, przede wszystkim kolor. Był dziwny, bo niespotykany, był również zagadkowy, nawet agresywny... coś pomiędzy awokado i wczesnomajową zielenią. Nie do opowiedzenia i nie do powtórzenia. Pachniało, mimo szyby, radosną wiosną, ten płaszcz był niezwykły! Zapięty był na duży guz w kolorze płaszcza tuż u szyi, dalej w dół, był tak skrojony, że rozchylał się nieco ukazując bluzkę, ale też elegancką, kusą spódniczkę, no i uda. Wyglądało to bardzo „sexy”, można by powiedzieć; podniecająco jak wczesna wiosna, kiedy pachnie przygodą i przeżyciem równie nieznanym, co oczekiwanym. Stała przy szybie, a czas płynął. Wreszcie ktoś wyszedł ze sklepu, chyba nie klient. Dobrze ją obejrzał, chyba na wygląd właściwie ocenił jej możliwości finansowe, bo wszedł do środka bez słowa. Zawstydziła się i zezłościła na siebie. Z gniewem w myślach szybko się oddaliła od sklepu. Najwyższa była pora, bo wycieczka właśnie kończyła lunch na świeżym powietrzu, jej nakrycie czekało... Najtańsze jedzenie we Włoszech, chociaż miało właściwości smakołyku dla prowincjonalnej wycieczki z Ukrainy; zitti w sosie pomidorowym à la bolognese.

Następny dzień był ostatnim w Wenecji.

Plan był żaden, był to tak zwany czas własny. Wycieczkowicze mogli porobić wystawowe zakupy w stylu Sofii, jeszcze raz spojrzeć na pałac dożów, jeszcze raz pomodlić się chwilkę w katedrze św. Marka, przyjrzeć się bogatym turystom z zachodu, gdy rozweseleni po dobrym lunchu ze sporą ilością wina wsiadali do gondoli, wypić kawę w pobliskim zaułku, bo filiżanka kawy na placu centralnym stanowiła równowartość całego obiadu w restauracji kołomyjskiej.

Sofia czyniła dokładnie to samo, co inni, ale jej myśli były gdzie indziej i to nie dlatego, żeby tak chciała, mówiąc brzydko, nie mogła odczepić się od tej wystawy z płaszczem. Czuła się upokorzona, że nawet nie może wejść do środka, by ten płaszcz dotknąć, nie mówiąc już o przymierzaniu, a co dopiero o kupieniu. Ona, dziewczyna dwudziestoparoletnia z Pokucia, należała do innego świata, świata ludzi ubogich. W Kołomyi to nie boli, bo wszyscy są tacy sami, tu i ówdzie znajdzie się bogacz, ale na ogół myślano o nim nie z podziwem, lecz z gniewem i oburzeniem, gdyż pieniądze w tej części świata zawsze kojarzą się z działalnością przestępczą. Niekoniecznie tylko na Ukrainie; to jakiś Amerykanin napisał w książce, że u podstaw każdej fortuny leży przestępstwo. (Wystarczy spojrzeć na klan Kennedych, który dorobił się na nielegalnym przemycie alkoholu do Stanów w latach prohibicji).

„Czego ja się wstydzę – myślała – że nie mam pieniędzy...? Zdecydowana większość ludzi na tej planecie ich nie ma i co z tego, muszą, jakoś żyć i czuć się zadowoleni”. Zbuntowała się na siebie i cały świat. Właśnie siedziała na skraju placu dożów, obserwując architekturę wenecką, kiedy wbrew wszystkiemu postanowiła się zachować jak prawdziwa i dorosła kobieta. Wstała ze stopni, poszła szybko do tej wystawy, nabrawszy tchu, co miało pomóc determinacji, otworzyła drzwi. Weszła.

– Buongiorno, buongiorno, senorita, buongiorno, cara senorita.

– Nie rozmawiam po włosku – odpowiedziała. – Jestem Ukrainką.

Na to jeden ze sprzedawców, a może sam manager sklepu, natychmiast otworzył wewnętrzne drzwi do dalszych pomieszczeń i głośno zawołał:

– Szmulo! Szmulo! Chodź tu prędko, mamy Ukrainkę!

Z głębi korytarzyka wyszedł bardzo niski człowiek dobrze po sześćdziesiątce, z dużą głową opatrzoną łysiną otoczoną wiankiem siwych, poskręcanych włosów. Miał na sobie spodnie, które od dawna prosiły o żelazko, koszulę bez guzika na froncie, z centymetrem przerzuconym przez szyję tak jak lekarze noszą swoje stetoskopy. Obejrzał Sofię, spytał:

– Jidysz...?

– Ukrainka.

– A skąd? – zapytał po rosyjsku.

– A z Ukrainy.

– To duży kraj.

– Z Kołomyi, z Pokucia.

– A, to my, piękne dziecko, sąsiedzi, bo ja ze Lwowa.

– Ooo, tak...?

– Ludzie powiadają, że to piękne miasto, ale skąd ja mogę wiedzieć, jak mnie rodzice wywieźli do Omska, gdy miałem roczek albo coś takiego. W Omsku, powiadam ci, niczego nie było... ale najważniejsze, że nie było także Niemców, ot co dlatego jestem krawcem w tym wspaniałym sklepie.

– Szmulo! – kierownik sklepu się zdenerwował. – Przestań gadać, bierz się do roboty. Ona tutaj była wczoraj przed sklepem i długo płaszcz oglądała, nawet do niej wyszedłem, by do sklepu wciągnąć, ale to jakiś obdarciuch z taniej wycieczki.

– Panie dyrektorze, tak nie można. Widział pan „Dziadka do orzechów”? Kopciuszek też był obdarciuchem z plebsu. Ale jak się ją ubrało, no to cała sala w operze trzęsła się od oklasków. Zobaczysz, panie dyrektorze, co z tej dziewczyny będzie, gdy włoży płaszcz...

Kierownik sklepu otworzył wystawę i zdejmował płaszcz z manekina.

– To jedyny egzemplarz – mówił krawiec – sam Mistrz go projektował. Widziałaś nasz szyld i wiesz, u kogo jesteś...

– Nie wiem, u jakiegoś „dizajnera”...

– Nie u jakiegoś, tylko u samego Mistrza pomiędzy dizajnerami, wspaniały człowiek, genialny artysta. Jak ci, drogie dziecko, na imię, przepraszam...?

– Sofia.

– Piękne imię, starorosyjskie i staroukraińskie. Nie bez powodu zatrzymałaś się przy tym płaszczu. On nie dla wszystkich, byłaś w muzeum, tutaj obok...?

– Byłam

– I co ci się podobało?

– Veronese.

– Tak myślałem... i popłakałaś się...?

– A pan skąd wie...?!

– Dziecko drogie, stary jestem i coś wiem o tym i owym.

– Na litość boską, panie Szmulo, pan powie, żeby nie brali płaszcza z wystawy, bo ja nie kupuję!

– Widzisz, drogie dziecko, z tym płaszczem to jak z Veronesem, byli różni malarze, i był Veronese, są różne płaszcze, i tutaj, i w Mediolanie, i jest ten...

– Chce pan płaszcz przyrównać do Veronesa, panie Szmulo...?!

– Jedno sztuka i drugie sztuka, są przecież różne sztuki, różni artyści o różnych talentach. Ty, dziecko też mi wyglądasz na... może na aktorkę...?

– Jestem dokumentalistą, pracuję w muzeum i jestem zagrzebana od rana do wieczora w starych papierach... panie Szmulo...

– Z tym Szmulo, to jest tak, na imię mam Samuel, ten Szmulo, to ani w hebrajskim, ani w jidysz, ani po rosyjsku, ani po włosku. Unikalne imię... jak to Włosi, oni ze wszystkiego potrafią zrobić coś.

– Ale ja nie mogę przymierzać, niech mu pan powie!

– No to po coś przyszła, dziecko...?

– Chciałam zapytać, ile to kosztuje.

– No i po co ci, jeżeli nawet nie chcesz przymierzyć?

– Bom ciekawa. Chcę się uspokoić, że to dla ludzi z innego świata, żeby mi żal nie było....

– Żal ci będzie, jeśli nie kupisz...

– Ile to kosztuje?

– To zależy. Zależy, jak będzie na tobie wyglądał....Wkładaj płaszcz i pomówimy o cenie.

Krawiec dał jej płaszcz do ręki. Ręka Sofii podskoczyła w górę.

O Boże, to nic nie waży!

– Bo to nie jest kożuch z Pokucia.

Krawiec potrzymał płaszcz, Sofia szybko wdziała go na siebie.

Do sklepu weszła jakaś pani, przez duże P. Elegancka, może trochę leciwa, o pięknej, delikatnej twarzy, ubrana jak z najdroższych żurnali. Kierownik sklepu musiał znać ją dobrze, bo zostawił Szmula z Sofią i rzucił się do gorących powitań. Ona mówiła szybko po włosku, ale chyba z jakimś akcentem, kierownik poprosił ją, by usiadła w fotelu i zaoferował kawę lub coś perlistego, jak się wyraził. Odmówiła jednemu i drugiemu. Usiadła i przyglądała się nie wiadomo komu lub czemu, Sofii czy płaszczowi.

Włożywszy płaszcz, Sofia stanęła pośrodku sklepu, sama jakby była manekinem.

Krawiec wsadził kciuk w usta i wymamrotał:

– Zamieczatielno...

– Bellissimo! – zawołał kierownik sklepu.

– Bellissimo – powtórzyła starsza pani.

Kierownik sklepu zaprowadził ją przed olbrzymie lustro z jeszcze bardziej olbrzymią, pozłacaną ramą.

– Popatrz sobie, senorita...

W lustrze widziała jakąś osobę we wspaniałym płaszczu. Ale to nie była ona.

Nie ona, tylko jakaś obca osoba. ...I młoda, i piękna, i pysznie jej było w tym „dizajnerskim” płaszczu, ale to nie ona!

Zdjęła go w gniewie, podała oniemiałemu kierownikowi, zanim ktokolwiek się spostrzegł, wybiegła ze sklepu. Była wręcz wściekła na siebie, na płaszcz, na Szmula i na cały świat. Zamiast oddać ostatnie chwile pożegnaniu z Wenecją, daje się manewrować rosyjskim Żydom i włoskim sklepikarzom... Wstyd i hańba!

Usiadła w wiklinowym krześle na rynku, wprost przed sobą miała kampanilę i tuż obok na lewo wspaniałą bryłę katedry św. Marka.

Czuła, że nie jest sama. Ta kobieta w lustrze przywlekła się za nią. Zdawało się, że usiadła na fotelu obok. Ta kobieta i ten płaszcz...! Nie mogła się opędzić. Kelner podszedł i spytał, co chce zamówić.

– Nic!

Wstała i, nie myśląc, co czyni, poszła szybciutko do bazyliki. Mrok i migające światła jej pomogły, ale nie na długo. Ta kobieta i ten płaszcz... były obok niej. W kościele też nie znalazła schronienia. Wrzuciła do skarbonki kilka drobniaków, nie sprawdzając ile, zapaliła świeczkę i postawiła przed ołtarzem Matki Boskiej. Usiadła i wpatrywała się w obraz. Matka Boska przepędziła tę kobietę w płaszczu.

Nie było jej tutaj. Odetchnęła z ulgą.

Zaczęła się modlić do Matki Bożej, ale już po chwileczce usłyszała głos. Niewiarygodne! Mama! To był głos mamy!

– Sofa – mama zawsze mówiła do niej zdrobniale. – Sofa, przestań. Nie zachowuj się jak małe dziecko. Przymierz to, zapytaj o cenę i zostaw. My nie z tego świata, to dla innych ludzi... (po przerwie) Sofa, ty wiesz, gdybym mogła, to bym ci kupiła ten płaszcz...

Sofia, wyszedłszy z bazyliki, prawie biegiem ruszyła do sklepu, który był w uliczce, zaraz po drugiej stronie centralnego rynku. Pchnęła energicznie drzwi, wpadła do sklepu i zawołała.

– Płaszcz!

Kierownik wołał znowu:

Szmulo, Szmulo, chodź, bo ta jest znowu.

Za chwileczkę krawiec był w sklepie. Powiedział do kierownika:

– Mówiłem ci, że ona wróci – i do Sofii – już ci podaję, nie wieszaliśmy, bo było wiadomo, że wrócisz. Wkładaj.

– Nie będę wkładała. Już to miałam na sobie! Ile to kosztuje?

– Jeśli tego płaszcza nie włożysz, to skąd możemy wiedzieć, ile kosztuje. Wkładaj.

Posłusznie dała się przyodziać w płaszcz. Wkładając go na jej ramiona, krawiec się pochylił, jakby coś zobaczył nagle.

– Ile to kosztuje?!

Kierownik sklepu nie wytrzymał tych wschodnich zabiegów wokół ceny i powiedział po angielsku:

– Dwa tysiące dziewięćset euro.

Sofia stała bez ruchu i szybko przeliczała pieniądze. Ona zarabia w muzeum 1900 hrywien, więc to będzie, o mój Boże, to będzie czterdzieści miesięcznych pensji. Cztery lata na płaszcz!

Roześmiała się głośno, prawie arogancko. Zdjęła płaszcz i oddała kierownikowi.

– Dziękuję – powiedziała i ruszyła do drzwi.

– Sofi, poczekaj, gdzie się tak spieszysz? – powstrzymał ją krawiec.

– Rano odjeżdżamy, mam jeszcze dużo do zobaczenia...

– No, ale co z tym płaszczem, bierzesz go...?

Znowu się roześmiała.

– Panie Szmulo, ja muszę pracować czterdzieści miesięcy, żeby uskładać na ten płaszcz, a ja nie mam nawet na kawę, żeby wypić na centralnym placu.

– To nieprawda, że nie jesteś nic warta. Nie masz gotówki, ale gotówka to nie wszystko.

– Panie Szmulo, chce mi pan sprzedać płaszcz na raty płacone w ukraińskich hrywnach...? – zażartowała.

– Pozwól, dziecko, że się zbliżę do ciebie, chcę coś zobaczyć.

Spoglądał na jej uszy, na jedno, na drugie, i znowu to samo od początku.

– Kolczyki – powiedział – te babcine kolczyki, które cię postarzają. Tak się domyślałem, te brylanciki są prawdziwe....

– Prawdziwe i nie babcine, tylko mojej mamy, dostałam od niej pośmiertnie, jedyna pamiątka...

– Rozumiem, rodzinna pamiątka... to nie znaczy, że powinnaś je nosić, one cię postarzają, brylanty – jak to brylanty – zawsze są coś warte, ale to złoto naokoło, ta powiatowa sztuka szpecenia drogich kamieni... Zupełnie, jakby ci dentysta sprawił złoty ząb na przedzie... Trzeba to jakoś przerobić, abyś mogła nosić, to było modne pół wieku temu na wschód od Warszawy, nie dziś... mam pomysł. Pójdziemy, stąd niedaleko, do mojego przyjaciela, on ma sklepik jubilerski. Chodź, zobaczymy, czy się uda twoje stare kolczyki zamienić na ten wspaniały płaszcz, prosto od króla dizajnerów.

– Ja kolczyków nie sprzedam!

– Czy ja ci mówię, żebyś sprzedała, chcemy zobaczyć, ile dostaniemy. Nie ciekawi cię...?

Poszli.

Przyjaciel wyglądał jak rodzony brat, lecz nie mówił po rosyjsku. W języku włoskim rozegrała się scena, której Skąpiec szekspirowski by się nie powstydził. Były więc oglądania brylantów przez lupę, były podniesione głosy, jej się wydało, że oni się kłócą, lecz oni po prostu rozmawiali. W końcu krawiec powiedział do niej po rosyjsku:

– Muszę zadzwonić do sklepu, ile oni w końcu chcą za ten płaszcz.

...I znowu była scena dramatyczna, tyle że odprawiona za pomocą telefonu. Krawiec zwrócił się do niej:

– Wiemy – dwa tysiące pięćset, ani kopiejki taniej.

Przy kontuarze znowu rozgorzała dyskusja. Ku jej przerażeniu, kolczyki powędrowały do szuflady. Jubiler wyszedł na chwilkę w głąb sklepu i wrócił z plikiem pieniędzy. Dwadzieścia pięć setek euro.

– Schowaj pieniądze i oddaj mi kolczyki!

– Dlaczego...?!

– Bo to są mojej mamy!

Wtedy zobaczyła ją, taką jak z bazyliki, jak szepnęła: „gdybym mogła, kupiłabym ci ten płaszcz”. Więc może! Wymienimy niemodne kolczyki na supermodny płaszcz. To też będzie od mamy.

Gdy wrócili do sklepu znowu tam była dawna piękność odziana supermodnie i równie kosztownie. Kieliszek „czegoś perlistego” stał przy jej fotelu.

Krawiec bez słowa, lecz z wyrazem triumfu na twarzy, podał kierownikowi plik banknotów.

– Przymierz, bo ja muszę sprawdzić, czy nie trzeba trochę guzika pod szyją przesunąć, poza tym – jakby to było szyte na twoją miarę.

Gdy włożyła znowu płaszcz, nagle, ku jej zaskoczeniu, wszyscy tu zebrani, a więc kierownik, tajemnicza starsza pani, krawiec i ktoś jeszcze z pracowników – wszyscy jak pod batutą roześmiali się równocześnie.

– Co wam...? – spytała krawca.

Bez słowa wskazał na jej nogi odziane w sportowe trampki, które już dawno pożegnały się z młodością.

Kierownik pogrzebał na półkach i wyjął pudełko z obuwiem, otworzył wieczko i Sofia zobaczyła coś przepięknego. Szpilki, w tym samym kolorze, co płaszcz, ale jakie to były pantofle...? Dobrane do płaszcza i tej samej klasy artystycznej. Kierownik położył pudełko przed nią, kazał jej usiąść, zdjął z nóg trampki, założył nowiutkie szpilki.

– Wstań – powiedział i pokazał dłonią, co ma zrobić.

Podeszła do lustra. „Coś niebywałego!” – zakrzyknęła w duchu. Za nią rozległy się oklaski. Wszyscy zebrani oklaskiwali to zjawisko, które składało się z Sofii, płaszcza i pantofli na szpilce, warte nagrody artystycznej za najlepszą rzemieślniczą robotę.

– Bella – powiedział kierownik.

– Harno – powiedział krawiec.

– Bellissima – powiedziała kobieta.

– Zapakować – rozkazał kierownik pomocnikowi sklepowemu. Potem zwrócił się do krawca:

– Zabierz ją znowu do jubilera, może ma jeszcze coś do sprzedania...

– Ile? – spyta krawiec.

– Czterysta, nic mniej, to jest cena produkcji.

Gdy krawiec przetłumaczył to Sofii, oddała pantofle i, wciągając swoje trampki, powiedziała smutno, ale i z ulgą:

– Myślę, że mam cztery euro, może piąte uskładam drobniakami. Piękne – poprawiła się i dodała po włosku – bellissime. – Wskazała na pantofle – nie ma hroszej.

– Ona mówi, że ma cztery euro aż do wyjazdu – przetłumaczył krawiec.

– Będzie musiała kupić sobie coś innego na miejscu, tam na Ukrainie.

Zapakował pantofle do pudełka i położył na kontuarze.

Krawiec zaznaczał, jak ten guzik ma być przesunięty, by płaszcz się nie rozchylał za bardzo albo zbyt skąpo.

Kobieta wskazała na pudełko i coś powiedziała do kierownika sklepu. Ten popatrzył na nią zaskoczony, potem skinął na Sofię i pokazał gestem, by jeszcze raz włożyła szpilki.

– Po co, po co drażnić mi serce?! Powiedziałam, nie mam grosza, oprócz czterech euro.

Krawiec to przetłumaczył kierownikowi, coś tam się działo, bo nagle wszyscy w sklepie na raz głośno i bardzo szybko rozmawiali. Gdy się uciszyło, krawiec znowu tłumaczył.

– Sofi, to są twoje pantofle. Ona – wskazał głową – zapłaciła.

Podeszła do tajemniczej nieznajomej i, ku zaskoczeniu wszystkich, pocałowała ją w rękę. Zwróciła się do krawca, by przetłumaczył:

– Jestem uboga, ale nie dziadówka, nie mogę tego przyjąć!

Czy ze złości, czy tylko ze stresu lub emocji w nadmiarze.... dość, że rozpłakała się w Wenecji po raz drugi.

Krawiec przyniósł pudełeczko z papierowymi chusteczkami do nosa, żeby sobie powycierała łzy.

– Powiedz jej, że chciałabym dostać jakąś wizytówkę, adres, cokolwiek, bym mogła wysyłać jej kartki na przykład na Boże Narodzenie i Nowy Rok....

Gdy krawiec przetłumaczył, kobieta zwróciła się do Sofii:

– Je suis Madame d’Incognito.

– Dziecko – powiedział – wszystko jest bardziej skomplikowane i mniej romantyczne niż myślisz. Oni się tutaj kłócili, bo ta seniora Incognito, jak ci się przedstawiła, właśnie u nas negocjuje zakup na kilkanaście tysięcy euro. Wiesz, jej mąż, producent filmowy, lata własnym samolotem, mają willę w Kalifornii, mieszkanie w Cannes, ale ona w ubiegłym roku przez trzy dni negocjowała jeden krawat dla męża, czy kochanka, Bóg raczy wiedzieć, bo z takimi damami nigdy nic nie wiadomo. Kazała twoje pantofle dopisać do jej rachunku, bez ceny, bo inaczej nie kupuje niczego. Dopisaliśmy, co możemy zrobić, ale nie martw się, sklep zawsze wychodzi na swoje....

Prosił, żeby wróciła po godzince czy dwóch, aby miał czas przeszyć guzik u szyi.

Wróciła, jak prosił.

Coś się działo, albo miało dziać, bo w głębi stały dwa wielkie, białe parasole używane przez filmowców i zawodowych fotografików. Przymierzyła płaszcz – guzik był dokładnie tam, gdzie miał być. Kierownik poprosił gestem, by stanęła przed lustrem i żeby się nie ruszała, wyjął spod lady damską torebkę, specjalnie zrobioną do tego płaszcza, była raczej nie wieczorowa na premierowe występy w operze, lecz koktajlowa, na popołudniowe spacery i kawiarniane spotkania. Była skromna, mała, piękna, dzieło artysty. Kierownik założył jej torebkę na ramię.

– Belle, molto belle...

– Nie mam pieniędzy, no euros! Ile to kosztuje? Pytam tylko przez ciekawość – zwróciła się do krawca.

– Trzysta z płaszczem, bez płaszcza robimy w innych odcieniach i kosztuje sześćset...

– Boże mij! Ponad trzy miesiące pracy, żeby kupić torebkę...

– Szmulo, rób, co ci kazaliśmy.

Krawiec wziął za rękę Sofię, zaprowadził do krzesła, poprosił, by usiadła.

– Nie powiesz mi, że ci się torebka nie podoba...

– I co z tego?

Krawiec zrobił tajemniczą minę i zaczął mówić szeptem.

– Mamy dla ciebie propozycję, której nie możesz odmówić. Znasz ten dowcip...? Dwaj panowie mafiosi siadają do stolika z zaproszonym restauratorem, aby wziąć go pod kontrolę i haracz finansowy, i mówią: „mamy dla ciebie propozycję, której nie możesz odmówić”. Jeden mafioso sięga za pazuchę, wyciąga pistolet i kładzie na stół. Sofi, mamy dla ciebie propozycję bez pistoletu. Coś za coś. Ty zrobisz przysługę nam, a my – tobie.

– O co chodzi, panie Szmulo?

– Pozwolisz nam, że ci zrobimy zdjęcie, nie bój się, nie dla reklamy, nie będziemy tego pokazywać w bulwarówkach, fotografia pójdzie do naszego biuletynu. Nasz projektant wydaje tylko dla pracowników i wtajemniczonych kolorowy biuletynik z osiągnięciami naszej firmy. Gdyśmy cię obejrzeli w tym płaszczu, od razu było wiadomo, że potrzebna jesteś nam do biuletynu. Dostaniesz torebkę za darmo w nagrodę, coś jakby podziękowanie od firmy.

– I to wam się opłaci? Taka torebka za jakieś tam zdjęcie...?

– Sofi, powiedzmy, że chcielibyśmy znaleźć modelkę, zajmie czas i pieniądze, spore pieniądze, dziesięć torebek spokojnie za nie kupisz. Więc ty robisz interes, dostajesz torebkę, my robimy interes, nie płacimy zawodowym modelkom. Hm...? Stoi? Oczywiście, że tak. Wkładaj szpilki, przyczesz się w lustrze, no, bierz się do roboty.

Krawiec skinął na kierownika znacząco, ten zawezwał kogoś z głębi pomieszczeń.

Okazało się, że te dwa białe parasole to część ekwipunku fotografa. Ustawiał, oświetlał sprawdzał coś jakby małym zegarkiem, poprawiał parasole, przestawiał światła, wreszcie był gotów. Ustawili Sofię tak, by prezentowała płaszcz, pantofle i torebkę trochę z przodu, trochę z boku, tak, żeby plecy odbijały się w lustrze. Zrobił tych zdjęć z pół tuzina, zanim skinął głową, że jest zadowolony.

Kierownik z szuflady wyjął parę rękawiczek, specjalnie tylko do tego płaszcza, i podał Sofii.

– A ile to będzie znowu kosztowało i co mam teraz robić?

– Nic, senorita – kto bierze płaszcz, pantofle i torebkę, rękawiczki dostaje za darmo.

Wyszła ze sklepu. Spojrzawszy na wystawę bez płaszcza, nareszcie sobie uświadomiła, że to wszystko to nie jest bajka o Kopciuszku. Nie mając grosza czy centa, wyniosła ze sklepu wspaniały płaszcz, luksusowe pantofle i niewiarygodnie piękną torebkę, no i te rękawiczki, niby to w prezencie. „Ciekawe – myślała – ile na mnie zarobili...?”

...Ale czy to ważne, może i zarobili dużo, ona miała wszystko, miała swoje marzenie, które jej nie odstępowało, od kiedy ujrzała ten płaszcz na wystawie. Jeszcze w sklepie kazała go sobie zapakować nie w eleganckie torby ze znakiem projektanta, lecz w szary papier pakunkowy. Nie mogła przecież pokazać się w autobusie z zakupami w jednym z najdroższych sklepów świata. A nuż by chcieli, żeby im pokazać. Szła w stronę hostelu, w którym wycieczka mieszkała, i coraz bardziej czuła się jak przestępczyni, jakby popełniła coś niegodziwego i teraz musi się ukrywać. Gdzie będzie ten płaszcz nosiła... i te szpilki. W Kołomyi ją przeklną, wywalą z pracy w muzeum. Nagle aż się spociła z przerażenia... nabyła coś, czego nie będzie mogła nosić. Będzie wisiało w szafie i traciło na wartości. Nawet nie będzie mogła tego sprzedać, bo kto ma tyle pieniędzy. No, są tacy w Kijowie, może także we Lwowie, ale tamci sami sobie jeżdżą zagranicę i kupują luksusy.

– Boże mij! Co ja zrobiłam...?! Kolczyki po mamie nosiłam do dzisiaj i mogłabym ich używać przez następne dwadzieścia lat. A z tym, to co ja zrobię?! Po roku wyjdzie z mody. Ani maminych kolczyków z prawdziwymi brylancikami, ani niczego porządnego w zamian. Odbiło mi! Zgłupiałam. Jestem próżna, próżna, próżna! Jeśli Pan Bóg chciał mnie natychmiast ukarać za tę próżność, to mi odebrał rozum. Jedyną matczyną pamiątkę wymieniłam na coś, co jest w Kołomyi niczym, będzie ukryte w szafie jak nielegalny towar z przemytu. To ten Szmulo, taki niby układny przyjemniaczek, Żyd rosyjski, on potrafił mnie omamić. Pewnie od razu wyczuli, że jestem głupia i wymłócili mnie jak zboże w stodole. Zabrali ziarno, a mnie wepchnęli całe pudło plew. Ciekawa jestem, ile te kolczyki mamy naprawdę były warte. Jeśli tak szybko wetknęli mi do garści dwa i pół tysiąca, to pewnie były i są warte pięć. Ale już nie można wrócić, powiedzą: „nie znamy pani, pani wyjdzie ze sklepu albo zadzwonimy po policję”. Alem się urządziła...

Poczuła w swej bezradności, że musi przynajmniej przeprosić mamę za to, co zrobiła. Musi wejść do kościoła i przeprosić mamę i Matkę Boską. Zawiniła wobec jednej i drugiej...

Po raz drugi weszła do bazyliki św. Marka. Musiała przejść główną nawą, pod kopułą wniebowstąpienia, skręcić w lewo, gdzie znajdował się ołtarz z ikoną Madonny z Nicopei, patrzącą na ludzi od tysiąca lat.

Uklękła i zaczęła odmawiać tradycyjną modlitwę, kiedy poczuła, że musi już, natychmiast, prosić mamę o przebaczenie. „Jestem wyrodna, wykolejona, głupia i zapatrzona w siebie! Bez żadnej żenady sprzedałam swoja mamę. Wymieniłam swoją mamę na jakiś płaszcz, na takie damskie próżności. Mnie, Ukraince, zachciało się włoskich luksusów... i sprzedałam mamę...! Wybacz, albo i nie wybaczaj. Stało się. Szkło stłuczone, mleko się rozlało, pozbierać się tego nie da. Madonna nasza święta, jeśli ty mi wybaczysz, to mama też...

– Odwróć się...

Kto to powiedział? Ktoś to powiedział...? Ktoś tu jest? Obcy? Nie ma nikogo....

– Odwróć się...

To była Ona. Madonna z Nicopei.

Mimowolnie się odwróciła. Tam, gdzie były Porta del Fiori, tam zobaczyła mamę. Uśmiechała się.

Sofia przestraszyła się nie na żarty, pochyliła głowę i próbowała opanować emocje. Odwróciła się ponownie, lecz mamy tam już nie było, może w ogóle jej nie było....

„Uśmiechała się... Dlaczego się uśmiechała? Nabroiłam, a ona się uśmiecha....

Wiem! Oj, Boże mij, ale głupia jestem, ten stary Szmulo mi powiedział prawdę. Mama też powiedziała mi prawdę. ... że gdyby mogła, to by mi kupiła. Zesłała starego Żyda, który, jak to stary Żyd, wiedział od razu, jak mamie pomóc. Zamienił stare i niemodne kolczyki na coś, co będzie za mną, czy na mnie chodzić przez następnych dwadzieścia lat... Tak...? Mama, tak...? Tak chciałaś? No to masz...! Masz córkę głupią, ale szczęśliwą...”

Dalszy słowny korowód samooskarżeń zakłócił nagły atak wzruszenia. Widziała swoją mamę i „ubiła z nią interes”.

Sofia rozpłakała się w Wenecji po raz trzeci.

*

Kołomyja

Płaszcz z dodatkami dotarł do Kołomyi, wylądował w szafie i czekał na swoją premierę.

*

Nowy Jork (przypis autora)

No i teraz wszystko wiemy. Ofiarą płaszcza, szpilek, torebki i rękawiczek – jak nie trudno zgadnąć – padnie adiunkt z Wrocławia. Państwo młodzi pojadą na honeymoon do Bułgarii.

Tak i nie.

Wiele wydarzeń będzie zarówno bardzo pięknych, jak i bardzo tragicznych, może zachęcą do czytania dalej...

*

Lwów

Bóg raczy wiedzieć, co skłoniło ojców ówczesnego miasta, by zbudować dokładną replikę opery paryskiej. Replika jest powtórką do najdrobniejszych szczegółów architektury zewnętrznej, jak i wewnętrznej, nawet te same lustra, posadzki, fotele, ornamentyka westybulu i głównej widowni. Usytuowana jest u nasady czegoś, co można by nazwać repliką Champs-Élysées. Gdyby w Paryżu zastąpić Łuk Triumfalny budynkiem opery, mielibyśmy Lwów do dziesiątej potęgi. Po drugiej stronie tych lwowskich Champs-Élysees, tam, gdzie już zaczyna się Plac Mickiewicza, stoi kolejna à la paryska budowla, charakterystyczna bryła architektoniczna Hotelu George, który był kiedyś luksusem tylko dla arystokracji i cyganerii artystycznej, słynny z szalonych balów karnawałowych... Natomiast pośrodku Alei Wolności, po jego wschodniej stronie, gdzie zachowały się fragmenty dawnych murów obronnych starego miasta, tuż obok dawnej baszty, jest restauracja o tej samej nazwie, z cenami podobnymi jak w Hotelu George. Arystokrację zastąpili ludzie z pieniędzmi, głównie turyści z zachodu, dla których Lwów, podobnie jak cała Ukraina, jest tani, no i także dzisiejsza bohema. Skąd oni mają pieniądze – nie wiadomo.

Tam poszli na kolację.

O czym sobie myśleli? Dobre pytanie... Wreszcie Sofia zagadnęła Andrzeja.

– O czym tak zawzięcie milczysz...?

– Zachłysnąłem się tobą i nie mogę wydobyć głosu. Może to krymskie wino coś zrobi, bo jest wyborne, każdy by chciał mieć takie wino u siebie... żeby rosło sobie...

– W Polsce wina nie rosną?

Chciał coś powiedzieć, ale przysłowiowo ugryzł się w język. Chciał powiedzieć, że przed wojną rosło, i to pięknie, w Zaleszczykach, ale teraz sadzą tam i zbierają Ukraińcy.

– Nie...

Urwało się znowu. Kelnerka przyszła im z pomocą, zachwalając specjalność ukraińskiej kuchni. Sofia tłumaczyła na rosyjski, bo w tym języku się porozumiewali, Andrzej wszystko rozumiał i z każdą godziną przychodziło mu łatwiej się wysłowić. Sofia była wychowana dwujęzycznie.

Myślami, słuchem i oczyma był jeszcze w kościele św. Andrzeja, gdzie Sofia go zaprowadziła, by obejrzał sobie, jaką wspaniałą świątynię Lwowianie postawili jego imiennikowi. A tak się zdarzyło, że byli tam tuż przed lub tuż po nabożeństwie. Pop u stóp ołtarza przybrany w suto zdobiony ornat – klęczał i... śpiewał. Ludzie także śpiewali. Pop śpiewał swoje, ludzie potem mu wtórowali, jeszcze dobrze nie skończyli, gdy pop wchodził w końcowy takt ze swoją modlitwą. Śpiewali litanię do Matki Bożej. Andrzej stał i stał, i nie mógł się nasłuchać. To był taki wspaniały dialog muzyczny, duet na popa solo i chór mieszany wszystkich uczestników nabożeństwa. Trzeba polecieć na Ukrainę, by takiego koncertu wysłuchać.

Andrzej pewnie się wzruszył, gdyż wziął Sofii dłoń, podniósł do swoich ust i szepnął:

– Dzięki, dzięki ci, Sofi...

...A teraz przy kolacji nagle przywróciło mu mowę.

– Ciągle słyszę tego popa. On chyba, zanim został wyświęcony, musiał skończyć wokalistykę w szkole muzycznej. ...Wiesz Co, Sofi, ja chyba będę musiał znaleźć sobie żonę prawosławną na Ukrainie, bo ja chcę mieć ślub w kościele świętego Andrzeja, nigdzie indziej.

Potem dodał dla żartu, ale coś w tym było, co się zwykło nazywać podtekstem:

– Masz siostrę?

– A po co ci moja siostra?

– No, bo może jest prawosławna, więc wziąłbym z nią ślub w kościele świętego Andrzeja...

– A ja to co? – odpowiedziała żartem, ale także z podtekstem.

– Ty? Tobie nie śmiałbym proponować

– Bo co...?

– Jesteś taka piękna, taka uduchowiona i wyglądasz jak gwiazda włoskiego filmu, gdzie mnie do ciebie...

– Andriusza – po raz pierwszy powiedziała do niego „Andriusza”. – Ja to bym spróbowała, a nuż chwyci... Taki jesteś wstydliwy? Andrzej Wstydliwy z Wrocławia, brzmi jak królewicz sprzed pięciuset lat.

Uśmiali się oboje z tej słownej zabawy i lżej im się zrobiło, bo lody pękły, spłynęły jak na wiosnę kra Dniestrem do Morza Czarnego.

Od tej chwili czuli się jak zażyli znajomi od wielu lat, no, może nie lat, lecz miesięcy.

*

Zakwaterowali go ni mniej, ni więcej, tylko w samym Hotelu George. Dzisiaj nie jest już na liście najdroższych we Lwowie, jego sława opiera się na dwóch fundamentach: przepięknej architekturze i bogatej historii. Za to mieszkał w pokoju trzyosobowym z łazienką na korytarzu. Dzielił go z Białorusinem i Słowakiem, doktorami od ludowej kultury. Łazienki były czyste, tyle że rano trzeba było stać w kolejce, trzymając ręcznik na ramieniu, a w dłoni – pastę i szczoteczkę do zębów. Ta kolejka pomagała uczestnikom się integrować.

Kto już odstał swoje i uporał się z poranna toaletą, zjeżdżał windą na parter i przechodził do przestronnej, powiedzmy nawet wielkiej, sali z wysokim sklepieniem i krużgankami, dzisiaj nie używanymi. Najwyraźniej pamiętała ona dawne czasy, to tutaj właśnie odbywały się słynne, szalone bale lwowskie, na krużgankach zasiadała orkiestra, organizatorzy i prasa. Dzisiaj podawano tu śniadania gościom hotelowym.

Andrzej stanął w kolejce do stołów zastawionych wiktuałami. Od razu spostrzegł przed sobą młodą kobietę wielkiej piękności odzianą w modny, jeśli nie ekstrawagancki płaszcz, prosto z ekskluzywnych żurnali dla wąskiej klienteli, który miała na sobie, mimo że w jadalni było ciepło. Na nogach miała wysokie szpilki, także raczej niespotykane na wrocławskich wystawach. Zauważył, że wzięła sobie raczej sute śniadanko i szła do jedynego wolnego o tej porze stolika. Przyglądał się jej każdemu krokowi, bo to była istna przyjemność, artystyczna i seksualna. „Mój Boże”, pomyślał „ktoś ma takie stworzenie na co dzień...!”. Kobieta z tyłu delikatnie go szturchnęła, prosząc, by przesuwał się razem z kolejką.

Stanął ze swoim talerzem i rozglądał się, gdzie można by się dosiąść. Były tu i ówdzie wolne krzesła przy stołach okupowanych przez licznych gości. Widział jej stolik, tylko ona tam siedziała, ale jakoś nie miał śmiałości podejść. Nie mogła być sama, taka dziewoja prosto z żurnali – w hotelu, i to na Ukrainie...

Stał niezdecydowany, w pewnym momencie, gdy znowu spojrzał w jej stronę, spostrzegł, że ona go zauważyła. Z daleka pokazała mu krzesło przy jej stoliku.

Podszedł raczej zestresowany. Zapytał:

– Excuse me, can I join the table...?

– Yes, of course – odpowiedziała i już po tych dwóch słowach było wiadomo, że angielski nie jest jej językiem ojczystym.

Próbował jeść, ale mu nie szło. Gapił się, a ona opróżniała swój talerz z oczywistym smakiem o porannym głodzie. Wreszcie spostrzegła, że jest lustrowana. Odłożyła sztućce i spytała:

– Is something wrong?

– No, no... – wydało mu się, że twarz mu się zarumieniła, aczkolwiek nigdy mu się to nie zdarzyło. Czuł napływ gwałtownego ciepła na policzkach. Miał wrażenie, że został przyłapany na jakiś nieprzyzwoitym uczynku.

– I’m sorry for disturbing you.

– Never mind.

Jedli dalej w milczeniu, gdy odsunęła talerz i zainteresowała się omówieniem pogody na wielkim ekranie telewizyjnym.

– Do you understand what they are talking about? I can’t.

– It’s my language.

– Pani, Ukrainka...?!

Najpierw spojrzała w zaskoczeniu, potem nagle się roześmiała. Przeszła na ukraiński:

– Nie wyglądam na Ukrainkę?

– Nie.

– Pan też nie wygląda na Ukraińca...

– Jestem Wrocławianinem, ale moi rodzice, cała moja rodzina, pochodzi ze wschodu, z Kresów, słyszała pani takie określenie?

– A dokładnie skąd?

– Z małego miasteczka, z Pokucia, nazywa się Kołomyja, wie pani, gdzie to jest? Nad Prutem.

– Wiem od dziecka, bo tam się urodziłam i mieszkam do dziś.

– O Boże, a tośmy się ośmieszyli z naszą angielszczyzną.

– Bo ty też nie wyglądasz na Ukraińca – przeszła mimowolnie na ty.

– Dlaczego?

– Pachnie od ciebie zagranicznikiem, nie umiałabym powiedzieć dlaczego, ale to się czuje na odległość.

– Tak jak ja wyczułem na odległość, że jesteś aktorką włoską czy francuską, albo modelką. Modelki tak chodzą i takie wspaniałości mają na sobie.

– Jak długo jesteś we Lwowie?

– Pierwszy dzień.

– Pójdź wieczorem na Plac Wolności, usiądź na ławce i patrz, przyglądaj się. Rychło zauważysz, że we Lwowie mieszkają same aktorki włoskie czy francuskie, albo modelki.

– Przeprowadziłbym się do Lwowa, gdybym miał pieniądze....

Spojrzała na zegarek i szybko się ubrała, zanim zdążył jej podać ten elegancki płaszcz, który go tak zbulwersował.

– Miło się z tobą gawędzi o rodzinnych stronach, ale muszę przyspieszyć, zaraz mam rozpoczęcie konferencji.

– No i ja także.

Wyszli z hotelu. Zwrócił się do niej, nie ustępując kroku.

– Wiesz, którędy na uniwersytet? ... Bo ja tu pierwszy raz.

– Właśnie tam idę, chodźmy razem, bo też na konferencję... czy my przypadkiem nie idziemy na tę samą?

– A czy jesteś może etnolożką?

– Jestem.

– No tośmy się dobrali z tą naszą angielszczyzną...

Zatrzymała się, odwróciła twarzą do niego po raz pierwszy i zaczęła się głośno, żywiołowo, serdecznie śmiać, aż ludzie się oglądali. Udzieliło mu się i potem zaśmiewali się do tak zwanego rozpuku, dopóki nie stanęli przed bramą uniwersytetu.

Podała mu rękę i powiedziała:

– Sofia Igorowicz.

– Andrzej Styś.

– Jak po ojcu?

– Roman.

– Andriju Romanowiczu, witaj na Ukrainie... Wchodzimy, sala jest na drugim piętrze, Andriju Romanowiczu.

*

Wracając myślami do restauracji „Przy Baszcie” w Alejach Wolności. Wieczór był rozgwieżdżony i wrześniowe ciepło szybko ulatniało się w atmosferę. Wina w połowie kolacji zabrakło, więc zamówili drugą butelkę, która okazała się mieć zbawienny wpływ na dobre samopoczucie. Sofia dogadała się z kelnerem, przyniósł dwa plastikowe kubki, nalali do nich resztę wina i poszli w stronę rzędu ławek ciągnącego się wzdłuż całej Alei Wolności. Środkiem wiódł deptak, który od rana do późnej nocy był wybiegiem dla wszystkich piękności lwowskich, które nie musiały pracować i paradowały tutaj od jednego krańca, to znaczy pomnika Mickiewicza, po drugi, zakończony piękną sylwetką paryskiej opery.

Oglądając tę późnowieczorną paradę lokalnej elegancji, popijali wino, aż się kubki opróżniły, a wesołości z dobrym samopoczuciem – przybyło.

– Zapoznam cię z polskim zwyczajem, chcesz...?

– Zależy...

– Kiedy się przechodzi z „per pani”, „per panie” na „ty”, trzeba to opieczętować bruderszaftem. Polega to na tym, że się wypija kielicha, potem zaś całuje....

– Kielicha wypiliśmy...

– Więc...?

Nadstawiła policzek.

– Nie, tak się całują politycy, kiedy ich filmuje telewizja. Bruderszaft musi być siarczyście i dobrodusznie serdeczny, tak, jak Pan Jezus całował Magdalenę....

– Jak?

– O, tak....

Przygarnął jej głowę i całował w usta, zdawało mu się, że się nie opierała...

Ochłonęli z emocji, chwilę pomilczeli, wreszcie ona spytała:

– A co ma Pan Jezus do tego?

– ...Że całował w usta, co nie znaczy, że oboje, broń Boże, byli rozpustnikami. W starożytności, w kulturze hebrajskiej, pocałunek w usta oznaczał przekazanie mądrości, więc ojciec całował syna w usta, matka – swoja córkę....

– To powiedz: jaką mądrość mi przekazałeś?

– Za dużo chcesz wiedzieć. Zamiast mądrości przekazałem ci nadzieję, że to będzie wzajemne...

– Co to jest „to”?

– Moje zadurzenie.

– W płaszczu czy we mnie?

– Spróbuj odgadnąć teraz – znowu ją całował.

Zmieszanie oraz emocje pokryli głupawym dowcipem:

– I, zaraz, Andriju Romanowiczu, zapłacimy mandat, bo w parkach nie wolno tego robić...

– Nomen omen, przecież jesteśmy w Alei Wolności, nie...?

*

Przez calutkie trzy dni konferencji wieczory powtarzały się, jakby ten sam film powielano na ekranie. W hotelu spotykać się nie mogli, bo ona też mieszkała w trzyosobowym pokoju z łazienką na korytarzu.

Pozostała im Aleja Wolności i pogodne wczesnowrześniowe wieczory.

*

W drodze na Pokucie

Punto Andrzeja Stysia kiepsko sobie radziło na ukraińskich szosach, jeżeli można to nazwać szosami. W historycznym miasteczku Rohatyn, gdzie wądoły już przypominały wojskowe okopy z czasów pierwszej wojny światowej, urwał się tłumik, jechali dalej, wydając dźwięki charakterystyczne dla polowego traktora.

Wrzesień przetaczał się przez pola, łąki, zagajniki, przez doliny i pagórki krajobrazu zachodniej Ukrainy, onegdaj wschodnich rubieży Rzeczypospolitej. Do Kołomyi ze Lwowa są tylko 204 kilometry, ale po drodze leży nie tylko jeden Rohatyn, aczkolwiek tam jest najgorzej, więc się jedzie i jedzie... Ubocznym skutkiem choroby drogowej jest właśnie ten jakby stracony czas na powolne podróżowanie. Można do woli naoglądać się pastoralnych widoków, do przesytu. Dawniej ludziom było dobrze, jechali sobie bryczką i nie tylko widzieli, ale także wąchali, bo przecież każdy łan uprawiony, każda łąka i każdy lasek miały i chyba mają swój własny zapach, dzisiaj nierozpoznawalny, bo podróżujemy przy zamkniętych oknach i z włączoną klimatyzacją. Natomiast jadąc pomału, na przykład z urwanym tłumikiem, trzyma się spuszczone szyby i to rozpachnione powietrze wymoszcza cały samochód. Czuć zapach września, bo przecież każdy miesiąc ma swoją osobliwą woń, i zawsze odwołujemy się do kwietnia, który jest najbardziej wspominany węchowo. Wrzesień wiosny nie zapowiada, lecz jest niepowtarzalny w swym dojrzałym czasie owocowania, gdzie wszystko pachnie wiejskimi sadami.

*

Zdjęła pantofle i wyprostowała bose nogi, jak się tylko dało w samochodzie skromnych rozmiarów.

Ta niewinna, jakby się wydawało, czynność odebrała mu zdolność panowania nad sobą. Zatrzymał samochód. Odpowiadając na jej zdziwione spojrzenie, krótko uciął:

– Wysiadamy.

Stanęli z boku szosy, na skraju łanu porosłego słonecznikami.

– I co? – spytała.

Nie włożyła pantofli, stała boso na trawie, to jeszcze bardziej go rozjątrzyło.

– Nawąchamy się słoneczników, skoro ich jeszcze nie ścięli. Chodź ze mną.

Ruszyła za nim, ale ją specjalnie przepuścił, by gapić się na jej bose nogi. Weszli pomiędzy równiutkie grządki wysadzane gęstwiną, która u dołu przypominała plantację tytoniową, zaś od szczytu, od słońca – żółciły się wspaniałe, olbrzymie kwiaty z nasionami pośrodku. Odeszli spory kawałek. Andrzej zatrzymał ją dłonią, odwrócił do siebie, przyciągnął co sił, aż poczuł na piersi jej ciepławy oddech.

– Sofi, muszę, muszę teraz...

Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć lub uczynić, położył ją w wąskiej grządce, zdzierał odzież, aż dostał się do niej.

– Sofi, muszę...

– Andriusza, tu się nie da, za wąsko, nie mogę nóg rozsunąć...

Więc rzucił się z furią rannego dzika na najbliższe słoneczniki, łamał je lub wyrywał z korzeniami, aż zrobiło się nieco przestronniej. Z tą samą furią zabrał się do niej.

– Andriusza, ja kiedyś miałam narzeczonego... żeby cię przykrość nie zaskoczyła...

W dwie minuty i było po wszystkim, im większa furia, tym szybciej to się kończy. Ona nie miała czasu, żeby odczuć jakąkolwiek przyjemność. Czuła się zgwałcona za przyzwoleniem. ...Ale to jego „furiactwo” i konieczność prymitywnego gwałtu tak naprawdę ją rozczuliła.

Głaszcząc jego włosy, spytała:

– Już...?

– Już.

– To wstajemy, bo mnie wszystko gryzie, słoneczniki mnie pokłuły...

– Przepraszam.

– Bo?

– Że cię zgwałciłem jak jakieś dzikie stworzenie leśne, przepraszam.

– Dobrze jest, nie przepraszaj .

Poszli do samochodu, wsiedli, zawarczał silnik z hałasem traktora i pomalutku odjechali. Dalej płynęli przez to sfalowane morze nieskończonej ilości małych, żółtawych słońc, co w prawdziwym dużym niebiańskim słońcu dojrzewały.

*

Kołomyja

– Będziesz mieszkał u nas – powiedziała.

Gdy weszli do mieszkania, zrozumiał, co znaczy „u nas”. Wynajmowała mieszkanko w tak zwanym nowym budownictwie wespół z koleżanką, także pracującą w muzeum. Mała kuchenka z lufcikiem zamiast okna, łazienka także bez okna i bez wentylacji, bo co prawda odwietrzniki były założone, ale nie funkcjonowały od samego urodzenia. Dwa pokoiki, ale z osobnym wejściem, co pozwalało dwojgu obcym ludziom jakoś się przemieszczać. Na suficie był rozległy zaciek po jakiejś burzy z ulewnym deszczem. Dach przeciekał i był w kolejce do remontu, ale kolejka była długa. Istniał także domofon, lecz przestał działać kilka dni po oddaniu mieszkań do użytku. Także czekał na naprawę, lecz kolejka była długa. W sieni dzieci wysmarowały jakieś hieroglify na ścianach, które czekały na pomalowanie, ale kolejka była długa. Na korytarzu było ciemno, bo przepaliła się żarówka, czekała na wymianę, lecz i tutaj kolejka była najwidoczniej długa.

Natomiast samo mieszkanko wprawiło Andrzeja w zachwyt. Pokoje, zarówno Sofii, jak i jej koleżanki, były jakby przedłużeniem ekspozycji muzealnej. Wszystko tutaj pochodziło z Pokucia i miało huculski charakter. Porcelana, fajanse, naczynia ozdobne, kilimy, narzuty na łóżko, różne drobiazgi w liczbie tysiąca i jednego stojące na półkach i półeczkach – też miały najwyraźniej muzealną wartość. Odnosiło się wrażenie, że każdy skrawek metra kwadratowego był w pełni zagospodarowany. Więcej już by się tutaj nie zmieściło.

– Będziesz u nas mieszkał, będziesz spał w pokoju Luby.

– A ona? Z tobą?

– Jej nie ma, wyjechała na urlop zdrowotny, nie myślę, żeby była chora, ale sobie załatwiła, gdyż potrzebowała pojechać do matki. Wraca za kilka dni.

– I co, sąsiedzi, znajomi, rodziny nie będą szeptać plotek za plecami?

– Nie, widzisz, u nas jest inna sytuacja. Kogo stać na hotele? Nawet bogaci Polacy, jak ty, mieszkają prywatnie i gościć kogoś u siebie to jest prawdziwy splendor.

– A czy potrzebne są nam dwa pokoje, nie zmieścimy się w jednym...?

– Myślisz, w jednym łóżku...? Jest wąskie, ale sprawa może być dyskutowana...

Następnego dnia rano samochód pojechał do naprawy. Tłumika do fiata punto nie mieli na składzie, zamówienie przyjęła hurtownia w Iwano-Frankiwsku, mieli dostarczyć w ciągu paru dni. Sama wymianą części to zajęcie na godzinę, nie więcej.

W międzyczasie Sofia chodziła do pracy, Andrzej zaś bawił się w turystę, zwiedzając miasteczko. W Kołomyi czuł się obco. Fakt, że tutaj kiedyś mieszkali rodzice, dziadkowie, pradziadkowie, jeszcze nie przesączył się do emocjonalnych odczuć. Był tylko turystą.

Na prawdziwą ucztę został zaproszony do Muzeum Pokucia i sztuki huculskiej oraz do Muzeum Kołomyi, gdzie Sofia pracowała. Kiedy obejrzał te wszystkie wspaniałości regionalne, świadczące o wysokiej kulturze artystycznej ludów tutaj popasających, dłużej lub krócej, bo niektóre z nich się tutaj osiedlały, inne, jak na przykład tatarskie ordy, wpadały na rabunek czego się dało i plądrowały dalej, w swej chciwości łupów dotarli aż po Odrę i Nysę, i dopiero pod Legnicą dano im na otrzeźwienie. Był pod wrażeniem i najwyraźniej upity dawką lokalnego eliksiru piękna. Zamiast pójść do domu, zabrał Sofię do restauracji na świeżym powietrzu, którą ona mu proponowała, gdy uparł się, że musi skonsumować i przetrawić wszystko, co zdążył wchłonąć jakby jednym duszkiem, jednym łykiem, i teraz musiał to popić paroma kieliszkami wina.

Restauracja była tuż obok muzeum, ocieniona drzewami, za wysokim parkanem porosłym żywopłotem, tak że do ostatniej chwili nic nie zapowiadało najlepszej przystani w Kołomyi do wieczornego popasu. Siedziało się w altanach zbudowanych z bierwion i desek ciętych w świeżym drzewie, że nawet po latach jeszcze pachniały górskim lasem. Światło, wystarczające tylko, aby przeczytać menu i listę win, nie ograniczało widoczności. Przez obszerny plac z wydeptanymi ścieżkami spieszyli kelnerzy z tacami pełnymi smakołyków, dzieci ganiały się lub bawiły w chowanego, bo w tych licznych altanach można było się dobrze schować i jeszcze lepiej pogubić, więc co pewien czas mama zakłócała spokój głośnym wzywaniem synalka lub córeczki, która się gdzieś zaplątała wśród licznych ścieżek i ścieżynek wiodących z kuchni i baru do każdej altany z osobna.

– Sofi, ty siedzisz tutaj niczym jakaś królewna z bajki o tysiącu i jednym pałacu przepełnionym cudownościami! ...Albo jak hiszpański kapitan galeonu w drodze z Zachodnich Indii do Kadyksu, wiozący w lukach statku masę kosztowności oraz dzieł prawdziwej sztuki ludowej. Tutaj są same perły i perełki... wiesz co, Sofi, gdybyś była na przykład ministrem oświaty na Ukrainie, proponowałbym ci, czy wam, przeniesienie fakultetu etnografii ze Lwowa do Kołomyi. Do źródeł.

– Ale piękne! Opowiem to mojemu dyrektorowi, to cię pokocha jak syna rodzonego. Piękne. Wydział Etnografii Uniwersytetu Lwowskiego w Kołomyi. ...Ale marzenie. Śliczne, warto mi było fatygować cię przez te wądoły drogowe tutaj, byś wystąpił z taką propozycją. Nam tutaj w Kołomyi do głowy by nie przyszło. Oswoiliśmy się z tymi bajkowymi pałacami pełnymi po brzegi cudownością, jak to powiedziałeś...

Zamówili drugą butelkę znakomitego wina z Mołdawii. W miarę, jak ubywało płynu w butelce, rosły jak ze snu wzięte coraz to nowe pomysły, jeden bardziej oryginalny od drugiego i równie niedorzeczny, co niewykonalny.

– Muszę cię, Andrieju, zabrać do Kosowa, tam jest piękne muzeum, zabrać cię muszę do Wierchowiny, tam także mamy muzeum sztuki huculskiej. Powinieneś to wszystko sobie obejrzeć, skoro tu jesteś. Niech ci wreszcie naprawią samochód, żebyśmy pojechali wzdłuż brzegów Czeremoszu, bo to jest znowu rezerwat, choć nie wpisany do rejestru państwowego. Widzisz, co my tu mamy...? – przechwalała się jak dziecko, które pokazywało dorosłemu swój zbiór zabawek.

– Wiesz, Sofii, chodząc po waszych muzeach, mam świadomość, że co sala, to nowy temat pracy naukowej. Można by tomy napisać, nie wyjeżdżając z Kołomyi. ...A to takie skromniutkie miasteczko i raczej przygnębiające swoją prowincjonalnością, przepraszam cię, Sofii, raniąc twój patriotyzm lokalny...

– Nie, Andrij, nie mam złudzeń, to jest takie miasto, w którym nie mogę nosić płaszcza kupionego w Wenecji, żeby to skomentować po babsku...

– Sofii, mam dla ciebie propozycję, ważną po zupełnym wytrzeźwieniu. Dlaczego, powiedz mi, dlaczego siedząc na tak znakomitych materiałach, na całej kopalni odkrywkowej materiałów etnograficznych, dlaczego nie robisz doktoratu, dlaczego nie zrobiłabyś doktoratu...? Na przykład na Uniwersytecie Wrocławskim. Ciebie proteguje dyrektor muzeum, a mnie mój profesor, dziekan katedry. To się po prostu da załatwić, Sofii...

– Oj, Boże mij!

– Sofii, Sofia Kołomyjanka, doktor nauk etnograficznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Ale to brzmi!

– Andriusza, kochany! To, co mówisz, to lipcowy miód. Jutro wproszę się do gabinetu dyrektora i powiem ni mniej, ni więcej, że będzie zatrudniał doktora nauk, nie bez warunków. Musi mi zgotować pakiet urlopów naukowych, żebym roboty nie straciła, bo zamieszkam na dworcu kolejowym w międzyczasie... Masz, kochany, pomysł! Zostaniesz ojcem chrzestnym mojego tytułu naukowego...!

– Trzeciej nie zamawiamy? – spytał, rozlawszy resztki mołdawskiego.

– Trzecią mamy w mieszkaniu.

Pojechali. Zachęceni znakomitym winem mołdawskim, zmieścili się na jednym łożu... bez negocjacji.

*

Nazajutrz, kiedy wytrzeźwieli, zaczęli rozdzielać ziarno od alkoholowych plew. Nie będzie więc wydziału etnograficznego Uniwersytetu Lwowskiego w Kołomyi. Natomiast sprawa doktoratu ostała się jak ziarno rzucone na ukraiński czarnoziem, co zawsze przynosił obfite plony.

Sofia wróciła po południu do domu, cała – jak się to mówi – „w skowronkach”.

– Andrij Romanowicz. Rozmawiasz z doktorantką wydziału etnologii na bliżej nieokreślonym uniwersytecie. Dyrektor zaraził się tą ideą jakby jakąś grypą. Do końca dnia tylko o tym mówił, trochę do siebie, a trochę wszem naokoło. Wiadomość się rozpełzła po korytarzach, po gabinetach, mało kto pracował, wszyscy plotkowali. Przy okazji wysypałam się i powiedziałam dyrektorowi o tobie. ...Że to twoja idea, że przyjechałeś na konferencję i tak dalej, bez niepotrzebnych szczegółów, co było w słonecznikach, wczoraj w sypialni, w restauracji – to tylko nasze. Jesteś, Andriusza, zaproszony jutro na kawę do dyrektora. Chce pomówić o wrocławskiej etnografii, no i o moim doktoracie we Wrocławiu. Jemu chodzi o współpracę, żeby w tym przedsięwzięciu było nasze muzeum. Krótko mówiąc, chodzi mu, jak wyczułam, o to, żeby go chwalono we Lwowie i Iwano-Frankiwsku za międzynarodową inicjatywę. Jego pracownica będzie doktoryzowała się na zagranicznym uniwersytecie, a wszystko dzięki jego życzliwości. Jutro sobie pogadacie... Boże, błogosław mołdawskich producentów wina!

Żabie, czyli Wierchowina

Kiedy jeszcze był tylko studentem, Andrzej czytał Vincenza ogromne, opasłe tomisko, literacką encyklopedię Huculszczyzny, o tytule: „Na wysokiej połoninie”. To było dawno i prawie nic mu w pamięci nie zostało. Miał tylko nabożeństwo do góralskiego, czyli huculskiego siedliska pod nazwą Żabie. To była jakaś świętość dla etnografów. Sama książka mogła służyć za biblię szczepu Hucułów.

Teraz, gdy tam przyjechali po naprawieniu samochodu, patrzył na to jak na spopielałe marzenie dawnych lat. Poprawiła się droga, zaczął kursować autobus, czeredy autokarów latem parkowały na głównej ulicy pomiędzy muzeum a skromną restauracją, która najwidoczniej wspaniałe czasy zakończyła, gdy Ukraina „zapisała się” (czytaj – została wcielona) do Związku Radzieckiego. Góry w książkach też wyglądały na znacznie potężniejsze. W rzeczywistości wioska jest dokładnie taka, jakich sporo w Bieszczadach i w Sudetach, a góry przypominają Beskid Wschodni, bo też i leżą na jego przedłużeniu. Stare huculskie zagrody, czyli grażdy, ustąpiły miejsca bezdusznym architektonicznie jednopiętrowym domom, głównie z pustaków, bo najtaniej, zawsze przykrytymi sztuczną, czerwonawą dachówką.

Muzeum było schludniutkie i skromniutkie, jakby lokalny oddział kołomyjskiego. Zjedli coś mało dobrego w tej restauracji, co straciła dawne blaski, teraz usługując matkom z dziećmi, przyjezdnym kierowcom i tutejszym robotnikom.

Gdy już wyjeżdżali ze wsi, nagle Sofia przypominała sobie o największej atrakcji dzisiejszej Wierchowiny.

– Musimy wstąpić do Romana Kumłyka!

– Kto zacz? Czyżby ten, co ma własne muzeum na poddaszu?

Dom Kumłyków trzymał się dosyć stromej skarpy, podjazd był trudny, obrócić się nie sposób, wyminąć się także nie sposób, jeśli ktoś już wjechał, musiał trząść się w wądołach aż do końca, czyli na podwórko gospodarza. Nic tu nie przypominało, czy też nie zapowiadało niezwykłości. ...A ta poczynała się na schodach wiodących na poddasze. Tam skromniutki pan Kumłyk miał swoje muzeum niezwykłości instrumentalnych. Całe wnętrze wypełnione było coraz to innymi, zadziwiającymi, starymi instrumentami już o historycznej czy muzealnej wartości.