Sobótki - Maciej Patkowski - E-Book

Sobótki E-Book

Maciej Patkowski

0,0

Beschreibung

Pewien stary komunista, kolejarz Świeca, podejmuje się opieki nad małą dziewczynką Urszulą. Do tego rzetelnie wypełnia swoje obowiązki zawodowe. Dekadę później w Świdnicy zjawia się góralskie rodzeństwo – Karol i Felka. Przyzwyczajonym do lokalnych tradycji trudno jest odnaleźć się w mieście. "Sobótki" to wielowątkowa opowieść o powojennych losach Świdnicy. Po zakończeniu II wojny światowej miasto zajęli czerwonoarmiści. Świdnica znalazła się na terytorium Polski. Ze wschodu i centralnej części kraju napływali nowi mieszkańcy. Wkrótce miasto stało się ważnym ośrodkiem zachodniej Polski. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 247

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Maciej Patkowski

Sobótki

 

Saga

Sobótki

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1963, 2022 Maciej Patkowski i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728118115 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Chcę opowiedzieć historię jednego miasta.

Zdać relację z dwóch wydarzeń, które wstrząsnęły Swidnicą. Tym zacnym miasteczkiem, trochę zaśniedziałym, na pewno mieszczańskim i zabawnym, które urzeknie nie tylko historyka sztuki, ale socjologa i przede wszystkim — czego bym szczerze pragnął — czytelnika1 .

Mowa tu o dwukrotnym najeździe Hunnów.

(Zaraz po wyzwoleniu przyjeżdżali ci z Gródka Jagiellońskiego, Baranowicz, Horodenki. Wlekli się długimi składami krowiaków. Dymiły rury piecyków. Dzieci pilnowały kotów, by nie zgubiły się na stacji, chłopi doili krowy. Matki pitrasiły kuleszę. Wyciągali z wagonów stare pługi, brony z wyszczerbionym uzębieniem, dopinali wędzidła chudym kucykom. Zasiewali pola. W południe skręcali tytoń w gazecie, pozdrawiali się czapkami. Takiej ziemi w życiu nie mieli).

Kilkuletni okres ciszy przemilczymy, nie chcąc fatygować uwagi czytelnika zdarzeniami bez rangi.

Dopiero lata pięćdziesiąte piąte wyrzuciły na miejski dworzec nowe rzesze ludzkie.

(Przyjeżdżali bez piecyków i kotów. Bez koni i bron. Z jedną walizką, bez płaszcza, w zasmarkanej marynarce. Ten pokłócił się z ojcem, tamtego wieś wygnała, ów dziewczynę stracił z pijakiem od sąsiadów. Dla nich wszystkich zabrakło kilku mórg, gdzie mogliby zbudować szopę, postawić kierat, klozet, kuchnię jakąś, coś na kształt domku, ziemniaki sadzić).

W kotlinie ziemia już była podzielona. Lecz w mieście przybywało kominów, podobnych z daleka do zatkniętych świeczek, dymiących jeszcze po zdmuchniętym płomyku.

Szli tutaj niczym fala sztormowa...

CZĘŚĆ PIERWSZA

HISTORIA STAREGO PŁASZCZA

Nad ranem schodzili popołudniowym stokiem ku rozległej kotlinie, w której leżały opustoszałe wsie i milczące miasta.

Przed nimi widniała z daleka Świdnica jak usypisko klocków. Z tej kotliny nie było słychać strzałów. Tylko za pierwszym łańcuchem sudeckich wzniesień drżało różowe niebo. Palił się Wałbrzych.

W Świdnicy zaś było już po wszystkim.

Las dymił o świcie i w powietrzu czuło się chłodną wilgoć poranną.

Sierżant Świeca szedł na przedzie grupy. Nie oglądał się i nie miał najmniejszej ochoty do rozmów.

Był jeszcze przerażony tym, co zobaczył w nocy ze szczytu góry. Po raz pierwszy przeraził się naprawdę. Lasy kieleckie znał jak własne podwórko. Napatrzył się przez te trzy lata partyzantki, ale nic go tak nie przeraziło jak widok z tej góry.

Zdążył już coś niecoś obejrzeć w czasie wojny. Założyli nową grupę, działającą w rejonie Sędziszowa. Pierwsza akcja należała do udanych. Posterunek granatowych padł w kwadrans po otwarciu ognia. Strat własnych nie mieli. Konicz rozkalibrował PM, „Mońka” zgubił marynarkę, dokumentów jednak nie nosił przy sobie, gdyż było to zabronione.

Tylko Gierat klął i płakał niemal nad swoją maszynką. Okrągły magazynek nie chciał się obracać. W czasie walki Gierat leżał na ziemi, a jego RKM zawzięcie milczał. Posterunek chłopcy zdobyli bez wsparcia ogniowego.

Gierat stanął w szeregu. Pochylił się nad karabinem. Majstrował przy suwadle. Wtedy RKM zaszczekał długą serią. Padło dziewięciu ludzi. Czterech nie żyło. Polowy szpital w lasach kieleckich nie przyjął wtedy rannych. Odbywały się ćwiczenia nowego zaciągu i szpital był przepełniony.

Albo na wzgórzach koło Tunelu. Jechali wieczorem na kilku furach. Skarpą zarosłą krzewami dzikich malin szło ubezpieczenie. Rozległ się krótki gwizd. Stanęły konie. Czołowa drużyna zajmowała pozycję.

Wyboistą szosą nadjeżdżały dwie furmanki mundurów SS. Chłopcy otworzyli ogień z RKM-u i dwóch pistoletów. Tamci natychmiast rozsypali się w lesie. Zachodzili od tyłu. Nieprzyjaciel znał doskonale teren. Do głębokiego jaru posypały się granaty. Kwik rozpruwanych koni zmieszał się z ostrym przekleństwem Janka, któremu urwało nogę. Wtedy z obcych fur zaczęli powiewać białą chustką. Ktoś głośno klął po polsku i pytał, co za grupa. Naprzeciwko leżeli chłopcy, którzy wracali z roboty, gdzieś spod Charsznicy. Pogrzebawszy zabitych, wspólnie rozniecili ogień. Niemiecka żywność jakoś nie smakowała. Ludzie, którzy wrzucili do jaru granaty, siedzieli pod drzewami. Jeden z nich płakał. Nie wiadomo dlaczego.

Świeca znosił to bez rozstrojów nerwowych. Przywykł do ciągłego spotykania różnej bzdury jeszcze przed wojną, na kieleckim węźle, gdzie był smoluchem. W trzydziestym szóstym fala strajków dotarła do kieleckiej parowozowni. Któregoś dnia ani jedna załoga nie rozpaliła kotła. Stacja zatłoczona długimi składami wyglądała jak w czasie zarazy. Kolejarze sędziszowscy przywozili pociągi towarowe do Kielc i pchali się dalej w kierunku Radomia. Ludzie siedzieli przed parowozownią, wściekle obserwując, jak głównym torem idą wagony. Kierownictwo strajku nie zdążyło porozumieć się z węzłem Sędziszowa. Tylko jeden parowóz sędziszowski wygasił piec na zwrotnicach i zablokował linię. Przyjechała policja. W ich otoczeniu dwaj obcy kolejarze cofali parowóz. Wtedy Świeca zdenerwował się. Rozciął druty, które łączyły zwrotnicę z nastawnią dysponującą.

Sądzili go za sabotaż. Osiem lat. Więzienie było nudne. Lecz nie zdążył odsiedzieć wyroku. Wrześniowego dnia przybiegł „kaliś”. Otwierał ciężkie zamki, szedł dalej, słowem się nie odzywając.

Pierwszymi ludźmi, których napotkał w opustoszałych ulicach, był niemiecki patrol motocyklowy.

Świeca zawrócił od razu. Ruszył poza miasto, w stronę płaskich grzbietów Gór Świętokrzyskich. W lesie chłopcy nazywali go „Kapitanem” albo „Staruszkiem”, choć dopiero zaczynał od czoła łysieć.

Sierżanta dostał już w regularnej armii.

Nawet spalone wsie całego powiatu, w których śmierdziało ludzką padliną, nie potrafiły go zdziwić. Świeca wiedział, że jest to najgłupsze nieporozumienie, jakie się przytrafiło ludzkości. Nie było na tę wojnę rady. Po prostu należało ją skończyć.

Dopiero noc pod samym szczytem Sobótki rozerwała w nim ochronny płaszcz zobojętnienia. To, co ujrzał, przekroczyło rozmiary gorączkowego koszmaru.

Płyta Śląska — bez jednego światełka — przypominała morze pod chmurami listopada. Na północy zaś otworzył się w tym czarnym oceanie olbrzymi krater migotliwego żaru. Łuna zajmowała cały horyzont. Z krateru strzelały w górę serie rozpalonych kamieni, bombardowały purpurowe niebo, wydawało się, że spadają aż pod próg Sobótki. Wieniec krateru drgał różowymi barwami czerwieni. Jedynie wnętrze wulkanu było białe, jakby ktoś nalał w dołek płynną stal.

Dobiegał stamtąd łoskot wstrząsów jak w czasie ruchu tektonicznego. Tworzyła się mozolnie wyspa rozgrzanej lawy, popiołu i śmierci. Dogorywał Wrocław.

Świeca widział już kilka płonących miast. Ale średnica krateru wrocławskiego biegła dziesiątkami kilometrów. Nic innego Świecy nie przychodziło do głowy, jak porównanie z olbrzymim wrzodem na ciele tej schorowanej ziemi.

I wtedy się przestraszył. Gdyby mu tej nocy ktoś podrzucił słówko o końcu ludzkiej społeczności, zastanowiłby się poważnie. Widział kilka miast płonących nocą w czasie działań.

...Ale to, co oglądał, to już było w dzień po zakończeniu wojny. Gdzieś tam strzelali z rakiet i pili wódkę „całując się w różnych językach”.

Co tu się dzieje? — myślał Świeca i czuł bieganie drobnych igiełek po skórze.

O świcie schodzili płaskim stokiem ku Świdnickiej Kotlinie.

Nie miał ochoty odwracać się i rozmawiać.

Wioska, którą później nazwano Strzelcami, była wymieciona z ludzi. Asfalt zryty gąsienicami. Tędy przeszły radzieckie czołgi. Tędy cofały się resztki niemieckich dywizji, które nie zdołały przebić się do Wrocławia.

Usłyszeli niedaleką eksplozję, która przypominała wybuch cysterny z benzyną. Świeca wysłał szperaczy i szedł marszem ubezpieczonym wzdłuż wrocławskiej szosy, dopóki nie spotkał w Pszennie radzieckich jednostek.

Rosjanie powiedzieli mu, że teren Świdnicy już dawno oczyszczony. Wałęsały się tylko nieliczne grupy Wehrmachtu; szczątki rozbitych oddziałów, które próbują przedostać się za Nysę, gdzie prawdopodobnie jeszcze toczą się walki w rejonie Drezna. Wytłumaczyli także Świecy, dlaczego od północy nie słychać grzmotu. Niehoff podpisał kapitulację w Pszennie.

Świdnica wydawała mu się normalnym miastem. Ani jednego pogorzeliska. Ciasnymi uliczkami ludzie wlekli wózki na małych kółkach. Walizy kosze, pościel. Pędzili bydło domowe. Niemki wystawały pod bramami zawzięcie gadając. Ich głosy przypominały ostre uderzenia trzepaczek.

Słupy reklamowe, zaklejone starymi plakatami niemieckimi, błyszczały czerwoną farbą. Rosyjskie strzałki wskazywały drogę do Berlina, podobnie zresztą jak w każdym mieście od Riazania do Poczdamu.

Naprzeciw ratusza otwarty był sklep. Długa kolejka czekała na pieczywo.

Obiad zarządził na dworcu kolejowym. Należało tam podejść wzdłuż torów, obok stadionu, ogródków działkowych, żelaznego mostu nad rzeką Bystrzycą.

Kapral zabrał ludzi. Świeca skierował się do willi, stojącej opodal, pośród zielonych ogródków. Pierwsze bzy zawiązywały grona kwiatów. Pachniało wiosną i spokojem. Spokój krążył nad miastem. Czyste niebo, po którym goniły kawki.

Przesadził płot. Grządki sałaty ledwie się zieleniły. Obok stały puste ule. Szyby w willi były nietknięte, tylko w rogu ściany czerniły się dwa dołki po strzałach karabinowych.

Świeca zatrzymał się i słuchał. W domu ktoś podzwaniał wiaderkiem.

Rozgarnął gałęzie, skierował się na betonową ścieżkę, wiodącą do ganku.

Wtedy usłyszał, jak trzasnęły gałęzie z lewa, przy płocie. Szybko odwrócił się i kucnął. Oficer Wehrmachtu otrzepywał liście z munduru. Patrzył na dom i zamknięte okno.

Dostrzegli się równocześnie i równocześnie wyszarpnęli pistolety. Świeca zdążył zobaczyć, jak oficer pada w grządki. Uczuł piekące szarpnięcie nad kolanem i także runął na ścieżkę. Krzewy przesłoniły mu leżącego oficera. Nie wiedział, czy tamten się podniósł, czy nadal gniecie głową grządki sałaty. Słyszał jeszcze kroki na ganku, człapanie drewniaków i krzyk.

Przed oczyma jakby ktoś nagle rozsypał czarne koraliki. Zrobiło mu się mdło. Zwymiotował i wypuścił pistolet, który stuknął o beton.

Ocuciła go zimna woda.

Leżał w jakimś pokoju. Nad nim stała kobieta w domowym fartuchu. Trzymała garnek. Garnek był biały. Kobieta była stara. Twarz miała żółtą. Wyczuł pod głową miękkość poduszki z prawdziwego pierza. Potem zauważył, że kobieta ma zjedzone oczy i pomarszczoną twarz, ale zęby bielusieńkie.

Uniósł głowę i wtedy zakłuło go w nodze. Próbował dźwignąć, ale nawet jej nie odczuł; tam, poniżej rany, jakby nie było już nic. Przestraszył się i szybko dotknął ręką kolana. Łóżko skrzypnęło. Ugięły się wygodne materace. Kolano było na swoim miejscu, tylko nie wyczuwał go. Roześmiał się bezgłośnie. Wtedy kobieta odwróciła się i człapiąc odeszła. Zobaczył pokój ze szlaczkiem na ścianie i wielkim malowidłem pod ozdobnym krzyżem.

Coś poruszyło się obok, po drugiej stronie wnętrza. Ktoś jeszcze tu był. Świeca odwrócił głowę, uważając, by nie drgnąć biodrami, bo wtedy odczuwał ból w nodze.

Na drugim łóżku leżał wychudły, zarośnięty mężczyzna.

Świeca pomyślał, że to pewnie oficer Wehrmachtu, którego postrzelił za płotem. Tamten leżał nieruchomo i wydawało się, że przeliczał odpryski wapna na suficie. Jednak musiał obserwować Świecę, bo spytał, nie odwracając głowy:

— Verstehen Sie?

— Ja, ich spreche deutsch.

— Russe?

— Nein. Pole.

— Co jest z wojną? — spytał oficer i leżał dalej, nieruchomo spoglądając w sufit.

Świeca wyciągnął się na posłaniu. Zerkał jeszcze w stronę Niemca, rzekł — jakby do siebie:

— Od wczoraj nie ma wojny.

Łóżko z naprzeciwka było milczące. Oficer nie poruszył nawet powieką. Więc Świeca nachylił się i powiedział dobitnie:

— Wojna się skończyła, rozumie pan?

— Oczywiście, że rozumiem.

Podniósł delikatnie rękę i dodał:

— Na jakich warunkach?

— Bez warunków.

Świeca patrzył na Niemca. Oczekiwał dalszych pytań, lecz oficer milczał. Wyglądało, że był solidnie zmęczony albo może postrzał w ramię niemal go wykończył. Świeca spytał:

— Gdzie pana trafiłem?

— Niegroźnie. Nad obojczykiem.

— A ja dostałem w udo. Coś niedobrze z nerwami, bo nie czuję stopy.

— To bardzo nieprzyjemne. Trzeba, żeby się pan z waszym lekarzem skontaktował.

— Tu nie ma polskiego lekarza.

— Bardzo niedobrze. Więc tak bez żadnych warunków...

— Bez. Hitler popełnił samobójstwo.

— Wiem. Nie musi mnie pan zawiadamiać, co się stało z wodzem.

Świeca odwrócił się. Leżał na wznak i pomyślał, że trzeba wyjść do ustępu. Nacierał dłonią pęcherz. Trochę przestało ugniatać. Oficer zawołał:

— Mamo!

Kobieta zbliżyła się do niego, pochyliła nad łóżkiem.

— Bez warunków... Słyszałaś? Tak jest...

— Leż, może uśniesz. Albo zaczekaj.

Wybiegła. Za chwilę przyniosła w garnku dymiący rosół. Świeca poruszył językiem. Zbierało mu się na kichanie.

Oficer siorbał zupę z drewnianej łyżki. Kobieta wytarła mu usta, cofnęła się i z drugim garnkiem usiadła na łóżku Świecy. Karmiła go.

— Pani, to kto?

— Kügerowa. Leży pan u mnie w domu. Czego pan szukał w sadzie?

— Bo ja wiem. Chciało mi się pić. A... on, to co za jeden?

— Mój syn. Wracał z wojny.

Kobieta nagle rozpłakała się cicho, by syn nie zauważył. Wyszła do kuchni.

— Hans Küger, porucznik.

— Świeca jestem, sierżant. Zresztą, jaki tam sierżant. Z zawodu jestem maszynista, a pan?

— Porucznik. Radiooperator.

— Lotnik?

— Przed wojną w porcie wrocławskim. Ostatnio pracowałem w nasłuchu.

— Po co to?

— Broniłem Łabęd przed nalotami. Sporośmy tego nastrącali. ...Przepraszam.

— Nie trzeba.

— Bez warunków?

— To był nonsens.

— Znaczy, koniec.

— Dawno już należało.

— No tak.

Leżeli chwilę w milczeniu. Hans pierwszy zapytał.

— O czym pan myśli?

— O toalecie. Potrzebuję.

— Mamo! Daj mu nocnik. Ja myślę, właściwie, nie myślę. Tak wygląda koniec kultury.

— Jakiej?

— Ludzkiej.

— Dopiero się zacznie.

— Co się zacznie? Rosjanie głęboko się wdarli?

— Do Łaby.

— Tak się skończyła kultura.

— Jaka?

— Panu będzie to trudno zrozumieć.

Weszła matka. Pomogła Świecy usadowić się na nocniku. Potem rozwarła okno, żeby przewietrzyć.

— Bzy — powiedział Świeca.

— Mamy dużo bzów. Czereśnie będą za miesiąc.

— Panie Küger, pan zrezygnował?

— Też coś. Rozbili nas pod Opolem. Sam sobie poszedłem do domu. Część ludzi skierowała się na pomoc do Niehoffa.

— To przykro chyba kończyć wojnę w swoim mieście.

— Zostawmy, to nie ma znaczenia.

— Dobrze pan strzela.

— Pan też. Jest pan bardzo szybki. Ja byłem najszybszy w szkole. Gorączki pan nie ma?

— Trochę?

— Coraz gorzej się czuję. Mama!

— Co, Hans?

— Jak w mieście?

— Rosjanie i spokój.

— Może byś lekarza poszukała.

— Naszego?

— Trzeba. Gorzej się czuję.

— Pokaż, czy krzepnie...

— Nie ma w domu listów?

— Już dawno nie było.

Kobieta włożyła żakiet, czesała włosy przed lustrem. Hans powiedział:

— Nie mam pojęcia, co z braćmi.

Świeca odwrócił się do okna. Widział krzak bzu i grona białych kwiatów. Po szybie łaziła mucha. Z kuchni pachniało coś znajomego.

— U mnie wszyscy. Brat na gestapo, żona też na gestapo, matka w łapance. Zawał serca. Ojciec przed wojną. Wypadek miał. Sczepiał parowóz do warszawskiego składu i rozgniótł go zderzak. Wtedy nie mogłem się patrzeć.

— Dzieci, nie?

— Miałem córkę. Strachliwa była. Wie pan. U nas w Kielcach był taki Bahnschutz. Miał wilczura. Moja córka bardzo się lękała psa. Rzucała mu cukier, kostki, nic tylko się chciała wkupić w łaskę wilczura. Nawet nieśmiało go dotykała i pies jakoś do córki się przyzwyczaił. Raz Bahnschutz upił psa piwem. Pies chwycił córkę za piersi i kąsał. Nie wiadomo dlaczego. Może się czegoś przestraszył. Bahnschutz chciał strzelić do wilczura, ale trafił córkę. Nie wiem, jak było dokładnie. Żona mi tylko pisała.

— Nie był pan w Kielcach...

— Nie. Ja w partyzantce.

— Lubi pan koniak?

— Dawno nie piłem.

— Wypije pan od Niemca?

— Już po wojnie. Koniak jest tylko koniakiem.

— Mama!

Kobieta podała dwie lampki dobrze pachnącego koniaku.

— Za koniec wojny — rzekł Świeca.

Hans odsunął lampkę. Odwrócił głowę, skrzywił się, widocznie go zabolało.

— Czy pan musi być przykry? Leży pan u mnie w domu. Niech pan sobie to pomyśli, mówić nie trzeba. Sam wiem.

— Pierwszy koniak po wojnie.

— Wychodzę do lekarza! — zawołała kobieta z progu.

Leżeli długo w milczeniu. Świeca zdrzemnął się i czuł poprzez sen, jak ból z nogi sączy się do głowy, rozwala ją na połówki. Gdy przebudził się, pomyślał, że jest naprawdę po wojnie, i jeszcze pomyślał, że jest zupełnie sam. Nie bardzo wiedział, co robić. Gdyby nie ta parszywa noga, gdzieś mógłby pójść. Głupio mu było z porucznikiem leżeć pod jednym sufitem i liczyć te same odpryski wapna.

Oficer poruszył się. Krople ściekały mu z policzków na jasiek i poduszkę.

Świeca uniósł się na rękach w swoim łóżku.

— Pocę się — rzekł Hans.

Świeca dotknął swojej pachy. Była mokra. Powąchał. Kwaskowata woń zalepiła nozdrza.

W kuchni ktoś chodził, a potem trzeszczał piasek na posadzce.

Matka weszła do pokoju. Spojrzała bezradnie na leżących. Cofnęła się do kuchni. Za chwilę wróciła, ciągnąc mały wózek z drabinkami. Dyszel był w kształcie krzyża.

Rzuciła kołdrę na wózek. Ostrożnie, z trudem dźwignęła Hansa. Ułożyła go jakoś na wózku. Ciężko dyszała i gdy zbliżała się do Świecy, widać było w jej oczach głębokie znużenie.

Świeca dźwignął się sam. Noga rwała, że chciało mu się krzyczeć.

Ułożyła go na wózku, obok Hansa.

Podniosła dyszel. Ostrożnie wyciągnęła wózek na podwórko. Ze stopni zjechali po dwóch deskach rzuconych jak w podjeździe do garażu. Hans nagle zaczął wymiotować. Świeca długo czekał, zanim ruszyli z miejsca.

Asfalt uliczki nie tknięty był gąsienicami czołgów. Ale skończył się prędko. Dalej biegła kostka, nie zawsze gładka. Hans trochę jęczał.

Z jednej strony uliczki stały wille w ogródkach, a z drugiej — rósł park, dalej działki pachniały świeżą jarzyną. Kobieta z trudem ciągnęła wózek. Skrzypiały koła, dawno nie oliwione. Drżały deseczki drabinek. Świeca opuścił rękę i wodził palcem po ziemi, znacząc za sobą ślad.

W śródmieściu krążyły radzieckie patrole. Niemki wystawały przed kilkoma sklepami albo wprost przed prywatnym mieszkaniem, gdzie widocznie zaczynała się pokątna sprzedaż. Nie zobaczył nigdzie mężczyzn w cywilu.

Na murach widniały napisy z czarnej farby, która ściekając po cegłach tworzyła długie wykrzykniki.

Świeca dostrzegł na kilku domach biało-czerwone chorągiewki. Paru mężczyzn w mundurach miało także opaski z białego i czerwonego płótna. Wtedy Świeca pozdrawiał ich ręką. Nie zawsze odpowiadali.

Dachówki, całe i potłuczone, zalegały chodniki, ulice. Turlały się długie łuski, Rosjanie wyciągali z piwnic zabezpieczone miny.

Ratusz płonął czerwonymi sztandarami. Wisiało jeszcze hasło pierwszomajowe. Chyba jedyne w mieście. Świeca przeczytał i mocno wciągnął powietrze syte wiosenną zielenią. Zapadał zmierzch. Szyby kamieniczek błyszczały małymi słońcami.

W rynku dzieci kopały starą puszkę od konserw. Było naprawdę po wojnie.

Noga się goiła. Chirurg powiedział, że Świeca będzie jednak utykał. Nerw był przerwany, usztywnił się jakiś mięsień. Chirurg mówił coś tam o martwicy w przyszłości. Ale to przyszłość.

Na razie chodził Świeca o dwóch kulach. Z początku piekło pod pachami bezlitośnie. Brzydko wystawał obojczyk, a przydługie ręce Świecy wyglądały jak zawieszone sztucznie na manekinie. Mieszkał u Hansa. Były oficer nosił rękę na temblaku. Nie mógł odwracać głowy. Dużo jadł i wcale nie mówił. Często siedział w sadzie. Przyglądał się jabłonce przez dobrych kilka godzin.

Matka-Niemka wstąpiła kiedyś do pokoju Świecy. Od rana pochlipywała ukradkiem, by syn tego nie widział. Świeca, jak to on, zapytał szorstko:

— Co jest?

Kobieta machnęła dłonią. Kucnęła na małym zydelku i zaplotła palce.

— Nie mogę tak dalej.

Świeca pomyślał, że cóż go interesują niemieckie płacze w tym domu. Nie jego sprawa.

— No? — spytał bez ciekawości.

— Muszę to powiedzieć synowi. Dłużej nie można.

— Ale co? — Świeca spojrzał na kobietę. Znowu płakała. Czerwone oczy były ledwie widoczne spod sinych, starczych powiek.

— Młodszy brat zginął nad Wisłą, starszy w Alpach. Hans ciągle oczekuje wiadomości. Co my zrobimy sami?

— To, co inni.

— A co inni robią?

— To, co ja.

Matka nie odezwała się więcej. Dopiero, gdy wychodziła, spojrzała niezdecydowanie. Świeca wiedział, czego ona chce.

— Dobrze. Ja mu to powiem.

— Ale jakoś delikatnie.

— Oczywiście.

Hans drzemał w krzesełku pod jabłonką. Świeca odłożył rozmowę do jutra. Pokuśtykał w stronę rynku.

Rzędy małych wózków stały przed ratuszem. Toboły bielizny, walizki, rzeczy, meble, różne przyrządy, maszyny do szycia, zegary, kwiaty, pisma, wszystko, co dało się wypatroszyć z mieszkań.

Transporty niemieckie jeszcze nie odchodziły.

Świeca wstąpił tego dnia na dworzec. Stanął na peronie i rozglądał się. Dwa tory przelotowe były puste. Na bocznicach pleśniały jakieś wagony. Przed blokiem czernił się trup maszyny. Świeca ruszył w tamtą stronę. Kule przeszkadzały mu wdrapać się do kabiny. Uraził nogę i czekał, aż minie pulsujące strzykanie. Obejrzał dokładnie parowóz. Wziął pogrzebacz i łopatę. Czyścił ruszty przez kilka godzin. Do tendra nie mógł się dostać, lecz wskaźnik miał wysoki poziom wody. Czyścił nawrotnicę i wyrzucał drobne opiłki żelaza, które blokowały dźwignię. Wtedy usłyszał czyjeś kroki na torach.

Niski mężczyzna w płaszczu wojskowym, z pistoletem za pasem. Chodził wzdłuż toru, oglądając iglice zwrotnic.

Świeca podniósł rękę do starej czapki wojskowej.

— Czego wy? — usłyszał.

— A ty co?

— Ja? Złota szukam. Pomógłbyś przerzucić zwrotnicę. Linki są urwane. Z bloku nie można.

— Transporty radzieckie będą szły na wschód. Złaź no.

Świeca pokazał kule. Wówczas tamten uniósł dłoń do czoła i powiedział:

— Kapitan Chlebek. Z upoważnienia władzy polskiej od godziny zarządzam stacją Świdnica.

— To bardzo ładnie ze strony polskich władz. Nie widziałeś — Świeca zaczął rozmowę przez „ty” — nie widziałeś może oleju? Zepchnę maszyną wagony na jedną bocznicę i zwolni się trochę toru.

— Poszukam, tylko rozjazdy muszę najpierw obejrzeć.

Chlebek oleju nie znalazł, lecz przyniósł całą skrzynię smaru karabinowego.

— Skonać można — rzekł Świeca.

Rozpalił, lecz woda nie spływała do kotła.

— Zobacz, gdzie się leje.

— Pod złączami.

Świeca z trudem zszedł po drabince. Rozłożył płaszcz na podkładach. Wyciągnął się między torami. Przed wieczorem zlikwidował awarię prowadnicy. Ściemniło się, a na stacji nie było światła. Kapitan Chlebek przyprowadził skądś konia. Zaprzęgał go do wagonów i ściągał je na bocznicę. Potem zaprowadził konia do hali parowozowni. Uwiązał do rur. Rzucił nieco trawy. Kredą napisał ponad wyjazdem: Parowozownia — Świdnica-Miasto.

Dopiero następnego dnia Świeca rozpalił maszynę po raz drugi. Sprężarka pracowała normalnie.

Bez palacza trudno było manewrować parowozem. Chlebek chodził przed maszyną. Spinał wagony, jeśli się dało. Jeśli nie, Świeca trącał je zderzakami, odpychał na jedną z bocznic.

W południe przyjechał z Jaworzyny pierwszy transport radziecki. Chlebek zawołał dowódcę eszelonu i długo z nim rozmawiał.

Potem Rosjanie wysiedli z wagonów. Łopatkami kopali przed blokiem. Chlebek zdobył gdzieś bęben drutu. Żołnierze podłączyli drut i wieczorem kilka zwrotnic można było spracowywać z bloku.

Chlebek otwierał wagony. Sprawdzał, co w nich jest. Krzyknął na Świecę, żeby podjeżdżał.

— Zobacz.

— Stary złom.

— Tak? Pociski do działek 75 mm.

— Cholera. Ostrośmy to przetaczali.

— Trzeba zepchnąć na ślepy tor.

— Szkoda czasu. Narysuj dwa piszczele i krzyżyk, wystarczy.

Wieczorem, obaj zmęczeni i głodni, stali przed gmachem dworca.

— Co z twoją nogą? — nareszcie Chlebek zwrócił uwagę.

— Postrzał, niegroźny. Goi się, tylko pomału. Ta wściekła maszyna ciągle mi rozrania.

— Uważaj, staruchu, wojnę przetrwałeś, to spadniesz mi z maszyny i mordę rozbijesz na śmierć.

— Właściwie mogę wyrzucić jedną kulę. Żeby laskę skądś...

— Będzie.

Chlebek podbiegł do wózka z Niemcami. Zabrał komuś laskę.

— Coś ty... — skrzywił się Świeca.

— Miłosierny? Oni siedzą, ty pracujesz.

— Chodź do mnie, zjemy coś.

Chlebek jeszcze wstąpił do radzieckiej kompanii. Wrócił, niosąc manierkę z wódką.

Świeca zaprowadził go do willi. Matka zobaczyła obcego i trochę się przestraszyła.

— Swój — powiedział Świeca — daj pani coś do jedzenia.

Hans wychylił głowę z pokoju, długo patrzył. Obaj Połacy weszli na pięterko. Siedli za stołem. Manierka stała na serwecie, na talerzu leżał chleb, rzodkiewka, marchew, surowa kapusta.

— Dobrze sobie żyjesz. Co za jedni?

— Niemcy.

— A ten?

— Porucznik. Ranny. To jego dom.

Chlebek skręcił papierosa i rzekł do Świecy po namyśle:

— Zaprowadzisz go jutro do Komendy. Podlega prawu jeńców wojennych.

— On i tak ma dosyć.

— Jeńcem jest. Masz go zaprowadzić.

— Dobrze. Jutro. — Świeca wytarł usta i zawołał kobietę, żeby dała herbaty. Chlebek nie rozumiał po niemiecku. Świeca więc przetłumaczył, żeby im przyniosła papier i jakieś pióro.

— List? — zdziwił się Świeca.

— Nie.

— Ty skąd, w ogóle?

— Obchodzi? Nieważne. W pierdlu siedziałem.

— Za co?

— Nieważne. Za bibułę. A ty?

— Tośmy równi. Też. A potem dostałem grupę w lasach kieleckich.

— Partyjny?

— Przed wojną.

— Co za partyzantka?

— Bataliony Chłopskie.

— Więc nie gadaj. Napiszemy, że w Pepeerze.

Chlebek rozłożył papier, starannie go wyprostował, umaczał pióro i długo się zastanawiał. Siorbnął z manierki, podał Świecy. Przegryźli marchewką. Chlebek mówił:

— Wystawimy sobie nominacje, żeby się prawnie zgadzało. Jestem zawiadowcą stacji Świdnica, a ty Sekretarzem Komórki.

— Niech będzie, ale jakże tak, skoro Komórki nie ma?

— Przyjdą ludzie. Musi być głowa najpierw, nie?

— Ale z tą nominacją coś nietęgo. Mówiłeś przecież na początku, żeś upoważniony przez władzę polską. Nie wystarczy?

— Jaką władzę! Coś musiałem ci powiedzieć, nie?

Świeca zaśmiał się, podał Chlebkowi manierkę.

— Jeśli tak, to pisz nominację.

Późno w nocy Świeca wyciągnął się na łóżku. Chciał rozmawiać z Hansem, ale nie wiedział, jak zacząć. Odłożył do jutra. Wcześnie rano pokuśtykał na stację.

Razem z Chlebkiem przetaczali cały dzień radzieckie transporty idące na wschód.

Gdy słońce zaczęło się wydłużać ku wieczorowi, usiedli na peronie. Jedli chleb rozwinięty z gazety. Świeca przyniósł świeże marchewki.

Zbliżył się do nich obszarpany człowiek w starej, okrągłej czapce granatowej. Nie wiadomo — dorożkarz czy kolejarz.

— Guten Tag!

— Szczęść Boże — zaśmiał się Świeca.

— Verstehen Sie? — usłyszeli.

— Ja. Ich verstehe — odrzekł Świeca.

— Ich bin deutscher Jude.

— Czego on chce? — zaciekawił się Chlebek.

— Żyd niemiecki.

— Daj mu jedną marchewkę.

Świeca zaprosił obszarpańca, by usiadł przy nich. Podzielili się marchewkami. Niemiec poszedł do pompy umyć jarzyny, co Świecę trochę zdziwiło. Strugali je kozikami i chrupali.

— Jak pan się uchował?

— U czeskich chłopów — przetłumaczył Świeca Chlebkowi.

— I pan ze Świdnicy?

— Nie. Z Wrocławia, ale tego miasta już nie ma. Pomyślałem sobie, że potrzebny będzie maszynista, co?

— Bajka, nie życie — zawołał Świeca. — Partyjny? — szybko dodał.

— Nie.

— Szkoda, miałbym człowieka.

— Żeby tak skądś maszynę świsnąć — westchnął Chlebek.

— Panie Żydek, nie wie pan, gdzie są parowozy?

— Nie wiem, czy będą, ale stąd o piętnaście kilometrów leży węzłowa stacja. Tam jest wielka parowozownia. Jaworzyna.

— Jutro pojedziemy.

Telegraf jeszcze nie działał. Długo zastanawiali się nazajutrz, czy z Jaworzyny nie jadą transporty radzieckie. Przykro byłoby spotkać się w połowie drogi. Był tylko jeden tor. W południe przekaraskał się długi rząd platform z działami. Dowódca eszelonu powiedział, że jakaś kraksa wyniknęła pod Jaworzyną i tego dnia żaden transport już nie przyjedzie.

Wsiedli we trójkę do klekota zreperowanego przez Świecę i ruszyli. Chlebek wyglądał lewym okienkiem, a Żyd ładował resztki węgla.

— Jude, co pan zamierza robić? — spytał Świeca.

— Niech pan nie mówi do mnie — Jude. Mnie to denerwuje. Nazywam się Kranz. Byłem maszynistą ekspresowym na wrocławskim węźle. Chyba wyjadę do Saksonii, do Niemiec.

— Po co pan do Niemiec?

Kranz już nie odezwał się więcej.

Wtoczyli się na dworzec Jaworzyny. Zupełnie jakby wpadli między rozwalone ule. Wszystkie tory zajęte transportami. Rosjanie siedzieli na peronach i w hallu dworca, na torach i gdzie się dało. Słychać było śpiewy. Chlebek zawieruszył się, wrócił po godzinie całkiem pijany.

Świeca z Kranzem ułożyli go na węglarze. Skierowali się do parowozowni. Właśnie radziecki oficer zabierał ostatni dobry parowóz. Kazał go zaczepiać do składu z ciężarówkami.

— Trudno — rzekł Świeca.

— Spóźniliśmy się — dodał Kranz. — Po drodze widziałem coś.

— Trupy — ocenił Świeca.

Wracając, zatrzymali się jednak. Parowóz wyglądał na pierwszy rzut oka bardzo opłakanie. Brak węglary, podłużnie rozharatana dymnica, przestrzelony cylinder, urwany zawór zasilający, stłuczony manometr, rozbita pokrywa ochronna sprężarki. Jeśli zajrzeć wewnątrz, to nie wiadomo, co można by ze środka wyciągnąć. Chlebek, który trochę wytrzeźwiał, obejrzał dokładniej, czy nie leżą w nim pociski. Korbowody i wiązary działały normalnie, więc odpięli wrak i wlekli do Świdnicy.

Tuż przed blokiem jest przejazd. Tor kolejowy odcina część miasta. Ruchliwa szosa na Wałbrzych i Legnicę nie była chroniona szlabanami. Świeca zwolnił do żółwiej szybkości. Długo gwizdał. I tak jakaś ciężarówka polska wtoczyła się prawie pod koła. Szofer zdążył poderwać wóz i tylko zaczepili o wystające rury. Tylne koła zarzuciły samochodem. Ludzie wyskoczyli. Ktoś chwycił za pistolet. Świeca pogroził pięścią, a Chlebek klął ordynarnie, aż Niemki przystawały, żeby zobaczyć, co się dzieje.

Ze stacji biegł jakiś człowiek w starym wojskowym płaszczu.

Świeca ruszył i zatrzymał maszynę przed blokiem. Kranz wysiadł, żeby spracować zwrotnicę. Wrak jakoś dokaraskał się na stację i wyglądało, że będzie kiedyś jeździł o własnych siłach.

Świeca wyjrzał okienkiem. Zdziwiony skinął na Chlebka.

Człowiek w starym płaszczu wojskowym podbiegł do parowozu, zadarł głowę do góry, szukał poręczy, by wspiąć się na pomost.

— Coście za jedni?! — krzyknął.

— Bez hałasu — uspokoił go Świeca. — To naczelnik stacji, a ja sekretarz. O co chodzi?

— Głupie kawały. Tylko nie kombinować. Złaźcie z maszyny! Wózek od Niemców pożyczcie, będziecie z górki jeździć. Co za jeżdżenie bez mojej zgody! Transporty są na trasie, chcecie transporty może zablokować...

Chlebek schodził na dół. Stanął przed obcym. Pogroził ręką.

— Nie pyskuj. Papierek pokaż. Trzeba prawnie.

— Tu jest papierek — obcy wskazał pistolet. — Za minutę was nie widzę, bo rozłożę trupem na torach. Na kolei porządek jak w kompanii. Jasne? Kuternogo, hyc z parowozu!

Świeca powoli taszczył się na ziemię. Otarł ręce. Zbliżył się do krzyczącego. Krótkim, niecierpliwym ruchem trzasnął go w twarz.

— Ty, młokos, mleko podetrzyj, zanim się odezwiesz do starego.

Człowiek w płaszczu odbezpieczył pistolet. Chlebek momentalnie uderzył go w rękę, mocno kopnął w żołądek. Świeca podniósł kulę i dołożył padającemu przez plecy. Schylił się do pistoletu. Wsunął do kieszeni.

Tamten zerwał się z toru i wrzasnął:

— Pod sąd! Zaraz będzie straż.

Odwracając się co chwilę, ruszył w stronę budynku stacyjnego. Kranz wyjrzał z bloku i zawołał:

— Z dwójki na czwórkę spracowana. Wtaczaj, bo idzie transport z Jaworzyny!

— Dobra!

Na przetokach Świeca upadł i zranił nogę. Trzeba było skończyć pracę.

Gdy wychodzili z dworca, Kranz trącił ich w łokcie. Przed hallem stała warta. Cywil w hełmie, z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Trzymał na piersiach pepeszę. Ćmił skręconego papierosa.

Chlebek zatrzymał się i spytał wartownika.

— Kto was postawił?

— Matka Boska z Jerozolimy.

— Poważnie. Jestem naczelnikiem. Tu masz papierek Chlebek pokazał mu nominację podpisaną własnoręcznie. Wartownik przeczytał i zasalutował.

— Postawił mnie kapitan delegowany na tutejszy węzeł. Kazał pilnować bałaganu.

— Dobrze, to pilnuj, a my rano przyjdziemy.

Na rogu ulicy, gdzie mieszkał Świeca, Chlebek zaczął się niecierpliwić. Chciał spytać o coś, więc stary mu pomógł.

— Co się wiercisz?

— Nie zmieściłbym się u ciebie? Sypiam w sali teatru, ale szczury lokatorzą, a głodne są bestie, wczoraj zjadły mi pół rękawa w płaszczu.

— Idź po rzeczy.

— Wszystko mam na sobie.

Świeca obejrzał jego potarganą bluzę wojskową, kiepski płaszcz skórzany, pewnie zdobyty na Niemcach. Torba polowa z garnkiem wisiała na ramieniu.

— Wchodź.

Skierowali się obaj na pięterko.

Wieczorem Chlebek zabrał pół bochenka i gdzieś wyszedł. Przyniósł dwie butelki dobrej wódki rosyjskiej.

— A to skąd?

— Świeca, ty organizuj nam jarzyny, a ja kalorie. Dobrze? Pieniędzy nie ma, lecz wymiana kwitnie jak w portach fenickich. Rosyjscy oficerowie dają litra za bochenek.

— Bardzo dobrze. Ci Niemcy z dołu mają skądś dużo chleba.

— ...Ale zaprowadź ty jutro oficera do Komendy.

— Czasu nie ma.

— To jak tylko znajdziesz czas.

— Na pewno.

Chlebek wypalił długiego skrętasa. Rozciągnął się na kocach. Świeca tłukł jeszcze kulą o podłogę i również położył się, zgasiwszy lampę naftową.

Nazajutrz rano byli już przed gmachem dworca. Straż pilnowała wejścia. Na peronie też chodził wartownik.

Za blokiem dryndał ostatni wagon wojskowego eszelonu, który oddalał się linią do Kamieńca.

Świeca ruszył ku bocznicy. Wtedy przybiegł zdenerwowany Kranz. Wskazał palcem na peron. Obaj spojrzeli. Chlebek zaklął obrzydliwie. Świecy zrobiło się niedobrze.

Na bocznicy stał wrak przyholowany wczoraj z trasy. Dobrego parowozu nie było.

— Jasne, Rosjanie zabrali.

— Mają długie składy, to wzięli na popych.

— Szlag by ich trafił.

— Przyszli z Uralu na piechotę, a wracają na dwa parowozy. No...

— Tośmy goli.

— Zupełnie, franca kichana!

Z bloku wyszedł człowiek w podartym płaszczu. Rozpoznali wczorajszego kapitana, którego nabili za przejazdem.

Chlebek wsunął rękę przezornie do wewnętrznej kieszeni.

Tamten się zbliżył i powiedział:

— Kapitan Drewniak. Z ramienia Delegata Rządu Polskiego jestem odpowiedzialny za świdnicki węzeł. Proszę, dokument. Kto z was jest naczelnikiem?

— Ja — rzekł Chlebek.

— Bardzo miło mi pana poznać — kapitan wyciągnął rękę.

Zbaraniały Chlebek mimowolnie podał swoją. Zerknął na Świecę. Wszyscy się roześmieli. Kapitan wydobył z łachmana, który był kiedyś płaszczem, paczkę rosyjskich papierosów. Zapalili. Kapitan mówił:

— Przygotujcie maszynę do Koźla. Transport żywności musi wyjechać w południe.

— Panie Drewniak, zabrali nocą parowóz. Chyba sami popchamy skład na Śląsk.

— Jak to parowóz wzięli? Tak wzięli i już? Parowóz nie szpulka z nićmi. Jakże można ukraść parowóz? Kto? Straż była.

Chlebek wytłumaczył mu, że Rosjanie zapewne potrzebowali.

Drewniak usiadł na peronie i ciągle się dziwił, w jaki sposób może zniknąć parowóz. Mówił, że różne zdarzyło mu się widzieć historie, ale żeby parowóz...

— Panowie — rzekł — naprawdę obiecałem w Komendzie. Wczoraj dwie depesze przyszły ze Śląska i jedna z Lublina od Bieruta. Głód na Śląsku, w Świdnicy mamy cały magazyn konserw niemieckich. Może wymyślicie jakąś maszynę.

— Parowozy ludzie dawno wymyślili, tylko że również wymyślili wojny, dlatego zabrakło chwilowo — odrzekł Chlebek.

— Panowie, jedzenie dla Śląska.

— Świeca, obejrzysz tego trupa?

— Tak, ale na moje rozeznanie lepiej wziąć samochód i zerknąć po najbliższych stacjach. Jeszcze chyba można coś wyszukać.

Świeca przetłumaczył Kranzowi, czego chce Drewniak.

Kranz drapał się w głowę, odszedł bez słowa. Wrócił po godzinie i rzekł:

— Będzie parowóz.

— Żyd cuda tworzy. Katolicy padną z wściekłości.

— Dawaj tę maszynę.

— Rozmawiałem ze znajomym. Pożyczył mi rower. Pojechałem do Pszenna. Stoją dwie maszyny. Z obu da się jedną złożyć. Do wieczora może zdążymy z panem Świecą, jeśli pan kapitan Drewniak przydzieli trochę wojska, tylko trzeźwego.

— Wojsko zawsze jest trzeźwe, panie Kranz.

— Ale nie po wojnie.

— ...Pragnę zdrowia — rzekł Drewniak — jak w Afryce po najeździe białych. Idę, saperów może poszukam albo kogoś.

Wieczorem odjechał transport żywności do Katowic.

Na wschód płynęły transporty z radzieckim wojskiem. Wracali w kwiatach, zielonych gałęziach, z butelkami i śpiewem.

Ze wschodu ciągnęły tasiemcowe sznury krowiaków. Dymiły rury piecyków, wewnątrz darły się dzieci, kwiczały świnie, rżały konie. Zza Bugu składy pchały się z osiedleńcami w stronę dorzecza Odry.

Pakowali się Niemcy. Wagony, z których wysiadali Polacy, kobiety myły i wysypywały proszkiem owadobójczym. Gdy się trochę przewietrzyło, zajeżdżały wózki na małych kółkach. Ładowali się Niemcy. Pociągi ruszały z biletami podróżnymi nad Łabę.

Świeca powiedział, że od czasu pierwszych wędrówek Słowian nie było takiego bałaganu w centrum Europy.

Matka Hansa pakowała walizy, ugniatała rzeczy, rozglądała się, które meble będzie można zabrać. Wybierali się do Saksonii. Mieli tam krewnych. Ciotka hodowała karpie w jakiejś tam dzielnicy miasta, zdrowo pokruszonego bombami RAF-u.

Hans nadal siedział w koszykowym fotelu przed jabłonką i zaciekle obserwował gąsienice, które zjadały młode listki. Niekiedy zakładał nogę na nogę albo poruszał już zaleczoną ręką. Nie odzywał się słowem. Rano golił się starannie, chodził po podwórku w piżamie, rąbał suche gałęzie do pieca, wyrywał jarzyny, zaglądał czasem na strych i wracał do koszykowego fotela pod jabłonką. Matka coraz częściej chlipała, lecz Hans zdawał się tego nie dostrzegać.

Świeca kiedyś usiadł przy nim i powiedział:

— Panie Hans, jeden brat zginął nad Wisłą, drugi w Alpach. Niech pan uważa na matkę.

Hans ciągle przyglądał się pniom i jakby nie słyszał Świecy. Więc maszynista powtórzył.

— Bracia zginęli. Nad Wisłą i w Alpach. I co dalej, panie Hans? Wszystkim jednakowo się układa...

— Dziękuję — odrzekł niespodziewanie Hans i Świeca nic z tego nie rozumiał.

Niemiec kołysał nogą. Słuchał, jak trzeszczy fotel. Po drzewie łaziły mrówki. Należało pień spryskać wapnem. Zielone owoce były wielkości wczesnej kalarepy.

— Dziękuję, panie Świeca — powtórzył Niemiec.

Świeca odszedł do ganku, nie mógł się nadziwić i jakoś było mu głupio, ale postanowił załatwić wszystko od razu. Zbliżył się więc do byłego oficera i patrząc na jabłonkę mówił:

— Podlega pan przepisom o jeńcach wojennych. Powinien się pan zgłosić do Komendy Miasta. Skoro się pan wyleczył.

Hans odwrócił twarz do Świecy. Wyglądało, że będzie rozmawiał, ale Świeca nie doczekał się słowa. Prędko więc zakończył:

— Odprowadzę pana jutro.

W pokoju na pięterku zmienił onuce w śmierdzących trzewikach i zastanowił się, dlaczego powiedział — jutro, a nie dziś. Chyba, żeby Niemiec zdążył drapnąć z domu. Świeca rozumiał, że jeśli Niemiec da nogę, nawet ucieszy się z tego. W gruncie, chciał tylko załatwić to formalnie. Nie miał ochoty ukrywać oficera, lecz nie czuł do niego specjalnej złości. Było mu wszystko jedno, czy Hans pojedzie z Niemcami na wschód, czy z matką nad Łabę.

W południe wyszedł na stację. Gdy wrócił późną nocą, zobaczył matkę w kuchni. Siedziała na niskim taborecie. Płakała oszalałym szlochem kobiety zrozpaczonej. Do Świecy nie odezwała się, zresztą wątpił, czy go w ogóle dostrzegła.

Hans leżał w pokoju na łóżku i palił papierosa. Świeca wyniósł się na pięterko i stuknął zrzuconymi butami o podłogę. Tej nocy sprawdził, czy klucz przekręcony.

Rano umył się pod pompą. Zjadł razowiec i wypił zimną zupę, którą Chlebek przyniósł wczoraj na obiad.

Wszedł do mieszkania. Stanął w progu. Zapomniał ukłonić się kobiecie. Do kuchni nie zaglądał.

Hans siedział za stołem w mundurze oficera Wehrmachtu. Przed nim stały talerze po jajecznicy i koszyk z chlebem. Kobiety nie było.

Gdy Hans usłyszał stuk kuli, podniósł się z krzesła i zapiął pas.

Dopił herbatę na stojąco. Patrzył w okno, za którym rósł sad młodych jabłonek.

Świeca skierował się do sieni. Przepuścił Hansa.

Szli obaj ulicą. Ludzie oglądali się za nimi. Hans kroczył prędko. Świeca kulejąc ledwo nadążał. Dopiero przed katedrą oficer powiedział:

— Panie Świeca, przypilnuj pan, by matka wyjechała najbliższym transportem.

— Dobrze. Na pewno.

— Bardzo bym sobie tego życzył.

— Dobrze, panie Hans.

Minęli czerwony murowaniec więzienia, które stało puste. Wrony trzepotały w okratowanych okienkach.

— Niech pan zwróci uwagę, by matka zabrała tylko walizy. Niech pan jej zabroni wywozić cokolwiek z mebli lub innych rzeczy. Choćby płakała albo zrobiła panu awanturę. Jest panu obojętne przecież, kto panu zrobi na wyjezdnym awanturę.

— Tak.

— Będę panu wdzięczny.

Ulicą przetoczyła się ciężarówka z ludźmi w kombinezonach. Nad szoferką powiewał transparent. Świeca zdążył przeczytać: ...za chleb dla miasta.

Od strony dworca pchali wózki nowi osiedleńcy. Widocznie przybył nowy transport.