Koncert polski - Maciej Patkowski - E-Book

Koncert polski E-Book

Maciej Patkowski

0,0

Beschreibung

Romantyczna opowieść miłosna, która przenosi czytelników w świat staroświeckich romansów. On – rozkochany w sztuce. Dzieli swą miłość między muzykę, architekturę, piękno krajobrazu i... dwie zupełnie różne kobiety. Z pierwszą łączy go uczucie z pogranicza fantazji i tęsknoty, którą trudno zaspokoić. Z drugą dzieli miłość codzienną, rzeczywistą do granic, ale także wyrozumiałą i pełną wdzięczności. "Koncert polski" to wzruszająca opowieść o miłości, która niespiesznym tempem pozwala czytelnikom zatrzymać się i poddać refleksji własne życie. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 325

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Maciej Patkowski

Koncert polski

POWIEŚĆ W PIĘCIU CZĘŚCIACH

Saga

Koncert polski

 

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Copyright © 2004, 2021 Maciej Patkowski i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728118085

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Część pierwsza Allegro

Wczoraj przyszedł list. Najpierw mi się wydało, że był z minionej epoki, albo jeszcze starszy, jakby z czasów, gdyśmy w jaskiniach palili ogniska, by upiec dziczyznę. Ten list był zaczęty przed trzydziestu paru laty.

Mój przyjaciel z Akademii, prawie braciszek ze wspólnego dzieciństwa. Częściowo przez niego wyjechałem z kraju, aby nie wrócić. Liścik był krótki, lecz opatrzony w załączniki.

„Mój Braciszku, zagubiony po drugiej stronie Atlantyku. Z Polskiego Instytutu Naukowego dostałem Twój adres i telefon. Żyjesz! Ja też jeszcze, chociaż mam artretyzm, prostatę i trzecią żonę. I troje dzieci, po jednym z każdą. Dzieci bardzo fajne, przyjedziesz, sam zobaczysz. Dziwisz się zapewne skąd mi przyszło do pisania nagle, po tylu latach. Po prostu mam sprawę. Pamiętasz – konkurs, którego nie wygrałeś przez warszawskie politykierstwo, twój charakter i twój hotel, którego nie zbudowaliśmy..? Oczywiście, pamiętasz, skoro się tak obraziłeś, że Cię wymiotło z kraju na zawsze. Dobrze jest naprawić błędy , nawet jeśli są z minionej epoki. Niedawno miałem konferencję z prezesami światowej firmy, zapewne znanej Ci przynajmniej tam za oceanem bodaj ze słyszenia, hotelarskiej firmy Luxury International Resorts, Inc. Chcą mieć swój własny hotel w Śródmieściu, szukają naczelnego architekta i biura. Czy znam i czy mogę rekomendować? (bo ja jestem zastępcą naczelnego architekta stolicy, widzisz, tak się dorobiłem). Pomyślałem więc, że zanim przejdę na emeryturę zrobię coś dobrego i namówię Cię na tę robotę. Wiesz, od kiedy obejrzałem fotki Twojej wspaniałości, jaką zbudowałeś w Stony Brook, wiedziałem, że coś należy z Tobą zrobić, abyś przed śmiercią zostawił swój podpis w Warszawie. Może nadeszła pora. Przyjeżdżaj – by obgadać sprawę. My prosimy i płacimy. Siedem dni w Europejskim, bilet dwustronny – na wstępne rozmowy o parametrach i pieniądzach inwestycyjnych.

Twój Jacek“

Trzeba coś odpisać „braciszkowi“.

Wyszedłem na taras mego apartamentu, skąd miałem szeroki widok na Central Park. O tej porze, gdy słońce przewinęło się na zachodnią stronę, mój taras był w cieniu, zaś budynki Fifth Avenue po przeciwnej stronie parku – srebrzyły się kryształami słonecznych rozblasków. Z ciekawością obejrzałem znaczki. Ostatni list stamtąd był chyba przed kilkunastu laty, SARP uprzejmie informował mnie, że zostałem skreślony z listy członków za niepłacenie składek. Od kiedy przeniosłem się z Long Island i wynająłem, a potem wyremontowałem sobie mój penthouse przy Central Park Avenue na zachodniej stronie, miałem ten wspaniały widok na wyspę zieleni z perspektywy 17-go piętra – nigdy nie zawiadomiłem kraju o zmianie adresu. Jeśli nawet była jakaś korespondencja – ustała z konieczności, z mego lenistwa, czy braku odpowiedzialności za przedwczorajszy ład i porządek w moim życiu i mojej książce adresowej. International Resorts Luxury Hotels, Inc.... Słyszałem. Oni są chyba właścicielami Southhempton Princesse na Bermudach, moim ulubionym i wybranym z całego świata miejscu do spędzania kolejnych urlopów w listopadzie, bo jestem Scorpionem i lubiłem zaczynać wszystko od początku w coraz to innym miejscu, lecz od kilku lat niczego nie buduję, młodsze pokolenia wyrosły – mają cudowne pomysły i rozwiązania, mnie wystarczy para-angielski luksus dnia wczorajszego w Southempton Princess. Nie buduję od kilku długich lat. Uczę. Ale się nie przepracowuję. Jeden, dwa kursy w obu semestrach. Architektura sakralna starożytności albo architektura porównawcza. Mam trochę studentów i to jest moja prawdziwa, może jedyna wtyczka do dzisiejszego świata. Chodzę codziennie na cappuccino do Zabara, chociaż mam ekspres w mieszkaniu i chodzę do filharmonii, co tygodnia, jak zawsze od czterdziestu lat prawie, dosłownie powiedziane, bo mam zaledwie osiem minut piechotą do Lincoln Center i dzwonię po car service, tylko jeśli pada deszcz lub śnieg. Czasami studenci wyciągają mnie na swoje imprezy, wtedy douczam się wspólnego języka, przyglądam się pięknym dziewczętom na długich nogach, nie spotykanych w moim pokoleniu, i nie przeszkadza mi to, że zamiast „panie profesorze“, jak w sztywnych katedrach europejskich, zamiast tego mówią: „Papa“. Czasem to mi imponuje, w końcu z Hemingwaya też wyrósł na siwe lata „Papa“.

...Ale musiałem coś odpisać. Zwyczajna kultura tego się domagała. Przyniosłem mój kremowy papier listowy z inicjałami w górnym, lewym rogu. Usiadłem w ratanowym fotelu i notowałem: „Mój Chłopcze, cieszę się ze wszystkiego, o czym piszesz (z wyjątkiem artretyzmu i prostaty). Ja mam za to łysawą głowę i przepuklinę w boku...“. Przekreśliłem to grubą krechą. Zbyt osobiste jak po trzydziestu paru latach wzajemnego milczenia. Teraz mi nagle powiało zapachem starej Warszawy. Chciałbym zapytać, kto żyje, kto umarł, kto zrobił karierę, kto się zmarnował, ilu zapiło się na śmierć, gdzie kto budował i co grają w Filharmonii. Zobaczyłem utrwalony w pamięci budynek przy Sienkiewicza, jakbym tam mieszkał. Ciężkie drzwi prowadzą do małego hallu z kasami po obu stronach, dalej zaczynają się schody i kolumienki. Po tych schodach do rozległego hallu, gdzie i kiedy nikt się nie liczył z metrażem. Dawniej spacerowałem tam z rękoma założonymi do tyłu, wokoło, lub tam i z powrotem – w czasie przerwy. Oni też spacerowali. Moja jasnowłosa księżniczka z mężem albo narzeczonym i jego mamusią, a może jej... Niegdyś obdarzaliśmy się nikłymi, grzecznościowymi uśmiechami, które miały okazywać „wyrazy niekłamanej sympatii“. Co grają w tamtej Filharmonii, kto na podium? Za moich czasów królował Rowicki, ale słyszałem, że świętej pamięci.

Nowy papier, druga wersja listu: „Mój Drogi, dziękuję. Po tylu latach ...dobrze od Ciebie jest usłyszeć, czy w tym wypadku – wyczytać. Jeszcze raz dziękuję. Nie wiem, co Cię naszło, by mi proponować ten hotel z International Resorts, musi być jakaś przyczyna – niezależnie jak jest – dziękuję za pamięć. Nie wiem, czy jestem wzruszony, ale na pewno mi bardzo miło. Tylko, widzisz, ja nie buduję niczego od szeregu lat, a teraz po sześćdziesiątce dobrze mi na uczelni profesorować, pić moje cappuccino, chodząc do filharmonii. Zostawiłbym hotele, nawet i te luksusowe, dla młodego pokolenia, oni miewają takie olśniewające pomysły...“.

To także niedobre i zbyt osobiste.

Walnąłem krechą w poprzek i odłożyłem pisanie na kiedy indziej. Miałem ochotę posiedzieć w ratanowym fotelu, patrząc na zmienione kolory drzewostanu w parku, który się rozciągał pod moim tarasem niczym zielonkawy gobelin. Przyniosłem sobie ulubioną, czasami wręcz – upragnioną lampkę koniaku. Zaczynałem zwykle od wąchania, które stawiało mnie w przedsionku raju. Prawdziwy raj był po drugiej lampce.

Coś mi się przypomniało. Jakbym nagle otworzył starą książkę i zaczął czytać od drugiego rozdziału. Aha, przecież to moje dawne notatki...

__________

Jak co piątku – poszedłem do Filharmonii. Był Mozart.

Do Filharmonii chodzę, od kiedy sprowadziłem się do Warszawy. Dla mnie to uroczystość. Bardzo ważna. Tak jakbym co tygodnia przystępował do komunii. Filharmonia ma bezpośredni związek z tak zwaną „moją sprawą“, dlatego muszę poświęcić jej kilka słów. Więc moje niedziele przesunęły się na piątek. Od rana czułem się w świątecznym nastroju. Wychodziłem z pracowni możliwie najprędzej, robiłem zakupy w sklepach byle szybciej – na łapu capu – w domu rozbierałem się i szedłem do łazienki. Najpierw prysznic, mycie głowy, później herbata i papieros, otwarte okno, wiatr z ogródka, gdyż mieszkałem w Radości. Nie znoszę – ładować się do wanny i w zastałej wodzie płukać całe ciało . Więc prysznic, najpierw gorący, z dużą ilością piany i z gąbką. Zimna woda orzeźwiała mnie i gdy wychodziłem z łazienki, nie odczuwałem tak bardzo dokuczliwego chłodu w mieszkaniu. Czasu było nie za wiele. Wkładałem białą koszulę, czarny garnitur i odświeżony szedłem do autobusu.

Zjawiałem się w Filharmonii dość wcześnie, aby mieć jeszcze trochę czasu na kawę i papierosa. Kawa była wręcz niedobra. Piło się ją, spacerując w rozjaśnionym hallu, ostrożnie, by ktoś nie potrącił.

Znałem tu z widzenia sporo osób. Po kilku latach doskonale orientowałem się w stałej klienteli przybytku z ulicy Sienkiewicza. Na pierwszy rzut oka nie wydawało się to łatwe. Nieprawda, jakoby przychodzili ciągle ci sami. Nic podobnego. Koncerty fortepianowe sprowadzały swoją klientelę, smyczkowe – zupełnie inną, zaś prawdziwie olbrzymie przedsięwzięcia, jak oratoria, msze, czy potężne symfonie, gromadziły nie tylko miłośników, lecz także snobów i urzędników od kultury. Tylko skromna garstka biegała co tygodnia, bez czytania programu, zazwyczaj „w ciemno“, może dla samej zasady piątków muzycznych, może dla wysłuchania orkiestry niezależnie od repertuaru. Ja do nich należałem. Co wcale nie znaczy, jakobym był kiedykolwiek utalentowanym dzieckiem ze znakomitym słuchem muzycznym. Po wyjściu z Filharmonii nie potrafiłem zanucić głównego tematu wykonanego dzieła. Moja edukacja w tej dziedzinie również należała do wstydliwie skąpych. Podczas okupacji matka posyłała mnie do organisty. Nauczył mnie grywać gamy, kilku bardzo prostych ćwiczeń, odczytywania nut i na tym się skończyło. Chłopcy z mojej klasy zaśmiewali się i wołali za mną „nogopchaj“. Tak się wstydziłem, że uciekłem z którejś lekcji i nie pokazałem się tam więcej . Nogopchaj. W czasie mszy, a wszyscy byliśmy w parafialnym kościele ministrantami, zawsze pomocnik organisty kołysał się na chórze w takt miecha napędzanego wielkim pedałem. Stąd nogopchaj. Fortepianu ani pianina nie dotykałem w moim dzieciństwie.

Zacząłem biegać do Filharmonii zaraz po przyjeździe do stolicy. Najpierw jako student kupowałem wejściówki, potem miałem już swój abonament, na parterze, bardzo dobre miejsce, w samym środku. Lubiłem swój fotel i przyzwyczaiłem się do niego bardziej niż do jakiejkolwiek innej rzeczy. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym go kiedykolwiek stracić. To niemożliwe. Trzęsienia ziemi u nas nie zdarzają się, a tylko losowa katastrofa mogła mnie pozbawić piątkowych wieczorów.

Tego dnia obiecywałem sobie dużo po koncercie Mozarta.

Zdjąłem płaszcz i zostawiłem w szatni z prawej strony, u pani Heni, jak zwykle. Stale u niej zostawiałem płaszcz i znaliśmy się od pewnego czasu. Gdy wychodziłem bardzo przejęty koncertem, dawałem pięć złotych i zamieniałem kilka słów.

Było wcześnie i kawę dostałem bez kolejki. Kupiłem program od tego biletera, który nigdy nie wydawał reszty. Programu nie czytałem. Dopiero w sali, gdy już sadowiła się orkiestra i gasły światła na balkonach, zaglądałem, by sprawdzić, co i w jakiej kolejności będzie grane.

Manipulując jedną dłonią, bo w drugiej trzymałem filiżankę z kawą, wyjąłem papierosa, zapałki, przypaliłem i stanąłem opodal kiosku z nagraniami płytowymi.

W chwilę potem weszła owa dziewczyna.

Tego dnia zaczęło się to...

Znałem ją z widzenia od paru miesięcy. Była wysoka, bardzo szczupła, choć nóg nie miała nazbyt smukłych. Może nie to, źle powiedziane, nogi były z jakimś felerem, nigdy, nawet dzisiaj, nie potrafię go bliżej określić, ale coś w nich było. Więc ona, szczupła, wysoka blondynka, z włosami w barwie słonecznika. Plotła je w gruby warkocz, który następnie zawijała tak, jak się plecie słomianki. Twarz biała, delikatna, wykarmiona sokami i mlekiem, taka cera młodej dziewczyny, która nigdy w życiu nie zapaliła papierosa. Cała sylwetka przedwojennej artystki z kinematografu, ale nie wampa, lecz subtelnej, cichutkiej dziewczyny z dobrego domu. Oczy. Wielkie, jasnoniebieskie, lśniące i jakby trochę rozmarzone.

Przychodziła dość wcześnie. Zawsze rozbierała się z lewej strony tuż obok luster. Zdejmowała płaszcz, szal z głowy, potem zrzucała botki, z torby wyjmowała pantofle na wysokim obcasie, niezbyt modne, i wkładała je. Odwracała się do lustra i poprawiała włosy, z torebki wyciągała klipsy. Kredką lekko różowiła usta. Miała usta wąskie, a moja mama zawsze mówiła, że ludzie o wąskich ustach i małych uszach są egoistami, więc według mojej mamy ta dziewczyna powinna być rozkochana w sobie. Nie robiła takiego wrażenia, chociaż miała raczej małe uszy.

Gdy już przed lustrem uznała, że wszystko jest w porządku, ruszała do hallu. Zwykle stawała opodal drzwi, rozglądała się ciekawie i byłem pewien, śledząc jej wzrok, wyraz twarzy, sposób stania przy drzwiach obok wielkiej popielnicy, że nie gapi się bezsensownym spojrzeniem, w jej oczach była bystrość, inteligencja. Tego byłem pewny.

W jakiś czas potem zjawiało się tamtych dwoje. Kobieta jeszcze nie stara, ubrana poprawnie, lecz mdławo i nieciekawie, oraz wysoki chłopiec z bakami à la Puszkin i z lśniącą, czarną brodą, dobrze zbudowany, pochmurny i milczący, dziwny z tym zarostem trochę kędzierzawym, jakby z ilustracji do starych tomów poezji. Witali się z dziewczyną, jakby rano wspólnie zjedli śniadanie; on zawsze kupował program, do którego nie zaglądał. Kawy nie pili. Rozmawiali do późna, do trzeciego gongu, kierowali się w stronę schodów dopiero, gdy gasły światła.

W czasie przerwy zawsze wracali do westybulu. On zapalał papierosa, we trójkę spacerowali niezmiennie tą samą trasą, wzdłuż szatni, od lewej poczynając, aż do schodów szerokich, jasno oświetlonych, wzdłuż prawej szatni do drzwi hallu i tak przez calutką przerwę. Wchodzili na salę zawsze pośród ostatnich słuchaczy.

Bywali co piątek. Stąd ich zapamiętałem. Czasami nawet przypominałem sobie dziewczynę w któryś dzień tygodnia. Była dla mnie znakomitym przykładem panny dobrze wychowanej, nawet pięknej, ale zupełnie nie budzącej w człowieku zrozumiałej chęci zbliżenia. Byłem przekonany, że to profesjonaliści. Najpierw myślałem, że dziewczyna chodzi do szkoły muzycznej, oczywiście wyższej, to znaczy do konserwatorium. Potem, nie wiem dlaczego, ten domysł skierowałem na chłopca, w końcu zaś – na starszą panią, może profesorkę liceum muzycznego. Byłem także przekonany, że dziewczyna jest córką tej starszej pani, a ciemny chłopiec z brodą – zięciem. Zawsze spotykali się w westybulu i zawsze razem zdążali na górę do sali; ona niezmiennie przychodziła pierwsza i sądząc z przebierania się w szatni – ze swoich szkolnych czy studenckich zajęć. Młody chłopiec ze starszą panią – przyjeżdżał niewątpliwie z domu. Wskazywał na to zawsze czarny garnitur z wypustką i broszka na sukience kobiety.

Zachowywali się jak rodzinne stadło przynajmniej od lat dziesięciu. Kiedyś nawet z ciekawości obserwowałem ich uważnie w czasie przerwy, by sprawdzić, czy chłopiec uśmiechnie się zalotnie do dziewczyny, czy weźmie ją pod ramię w czasie spaceru, dotknie dłonią jej łokcia, czy wreszcie, dając jej przejście w drzwiach, nachyli się i uśmiechnie. On ciągle był jednakowo poważny i nigdy przez cały ten okres nie zdarzyło mi się zauważyć uśmiechu. Musieli rozmawiać o sprawach bardzo im bliskich i codziennych, bo nigdy też nie spotkałem na ich twarzach ożywienia. To jeszcze bardziej utrwaliło mnie w przeświadczeniu, że mama przyprowadza swoje dzieci, małżeństwo, które pobrało się bardzo młodo, jak to w zwyczaju wśród naszej studenterii. Kiedyś, a grali wspaniałą mszę Haydna, ten chłopiec zjawił się sam. Usiadł niedaleko mnie. Spostrzegłem, że nie miał programu i zachowywał się właśnie jak profesjonalista. Gdy spotkałem go na wtorkowym recitalu organowym, na który przychodzi bardzo mało osób, uświadomiłem sobie, że to nie dziewczyna, lecz on musi być związany z muzyką i muzykowaniem bardziej niż przez amatorskie zamiłowania. Gdy siedział wtedy opodal mnie na parterze, zauważyłem, że nie ma obrączki. Następnego piątku przyjrzałem się dłoniom dziewczyny, także nie nosiła żadnych pierścionków. Wtedy po raz pierwszy, zdaje się, pomyślałem, że to nie jest małżeństwo, chociaż brak obrączek niczego nie dowodzi. Ale kim byli? Na pewno nie rodzeństwem. Trudno mi powiedzieć, kiedy zmieniłem zdanie, bo zaczęło mi się wydawać, że to ów czarny chłopiec jest synem starszej pani. I to już nie budziło moich wątpliwości po jakimś czasie. Jednak dziewczyna zachowywała się, jakby była córką, a to chyba niemożliwe. Czy kobieta, która urodziła wysokiego chłopca, ciemnego jak ludzie z Macedonii, choćby zmieniała mężów co dwa lata, mogła zostać matką dziewczyny o włosach słonecznikowych, wielkich jasnobłękitnych oczach, o białej delikatnej skórze i rysach typowo polskich? Coś mi się tu nie zgadzało i mimo tych obrączek, i mimo tych uśmiechów, dotknięć i ugrzecznień, których nie było, nadal sądziłem, że młodzi są małżeństwem.

Tego dnia również przyszła wcześniej. Zaraz po mnie.

Inna niż zawsze. Co się nagle zmieniło?

Stanąłem tak, by móc ją obserwować, gdy przed szerokimi drzwiami czekała na swoich towarzyszy piątkowych koncertów.

Oczywiście, zauważyłem natychmiast. Włosy. Nowe uczesanie to zbyt mało powiedziane. Zniknął więc dawny kok, zawijany jak słomianka. Część włosów z tyłu była podpięta luźno, puszyście, część zaś spływała długim, niemal do połowy pleców, jakby-trenem w barwach słonecznika. W uszach rozkołysane klipsy jak wisiorki, cieniutki złoty łańcuch z krzyżykiem na piersi. Bardzo gustowna robota. Ale to chyba nie wszystko, myślałem. Wydawała mi się tego dnia nieco wyższa, o delikatniejszej skórze, i taka odświętna, imieninowa. Spostrzegłem dopiero później, że lekko podciągnięte kredką usta zaznaczały jaśniejszy kolor cery. Ale co z tym wzrostem... Nie urosła przecież od ubiegłego piątku.

W westybulu gasły światła. Poszedłem schodami na górę do sali koncertowej i zająłem swoje miejsce. Orkiestry jeszcze nie było, lecz nad sceną płonęły już światła rampowe.

Myślałem o dziewczynie. Z tym wzrostem szybko się wyjaśniło. Jednak włosy. Pięknie spadające, gładkie, obfite pasmo – sprawiało wrażenie, jakby zmieniła się cała sylwetka, szczuplejsza, wyższa. Zdziwiłem się. Przedtem nie zdawałem sobie sprawy, jak drobna tylko zmiana w uczesaniu potrafi z kobiety zrobić zupełnie inną kobietę. Była dziewczyną dość piękną, lecz nie fascynującą, chłodną, odnosiło się wrażenie, że jest właśnie zimna. Słowo może niezbyt udane, lecz najlepiej mówiące prawdę o niej. Mogła być na przykład nauczycielką matematyki w Bochni albo w Miechowie. Taka powiatowa piękność. Ale dzisiaj absolutnie już nie należała do Bochni czy Miechowa. Gdy orkiestra usiadła, pohałasowała przez dobrą chwilę, uciszyła się i czekała na dyrygenta, gdy wszedł dyrygent, zebrał nieco mdłych oklasków, jak to zwykle na początku koncertu, więc już wsłuchany w to dzisiejsze piątkowe muzykowanie – myślałem o dziewczynie. Dawna oschłość w gestach, ten sposób zachowania, wydawałoby się, nieśmiały, a po prostu – żaden, pusty, bez wdzięku, nieciekawy, teraz nabrał innych zupełnie barw. Pomyślałem, że z młodego pokolenia dziewcząt, przychodzących do Filharmonii – ona jedna, wyraźnie ponad inne – po prostu – dama. Młoda dama, wysoka, szczupła, o pięknej twarzy i długich włosach, milcząca i skupiona, poważna, lecz pogodna, o dużych oczach, w których tyleż chłodu, co rozmarzenia...

Orkiestra grała symfonię Szostakowicza. Jest tam małe largo wielkiej piękności. Grane najpierw na blachach, cztery puzony, przechodziło później w harmonijnym brzmieniu w stronę smyczków. Spośród owej całości, kolorowej i roześmianej od środka, pełnej dowcipu i humoru, nagle to largo grane bardzo dostojnie, wprost jakby olśnienie, nagły błysk, dziwny Szostakowicz, ten z siódmej symfonii, uroczysty, może trochę z zadęciem, lecz wspaniale poetycki, wzruszający.

I czułem, że zabieram się z panem Szostakowiczem i orkiestrą i razem idziemy na przechadzkę w ten wymiar liczony impulsami wzruszenia. Wziąłem ze sobą tego wieczoru – dziewczynę, znaczy się, jedyną niby-damę spośród młodego pokolenia...

...Trafiło mnie dość nagle, gdy wcale się tego nie spodziewałem – jakoś wypełnił się mój obraz bez kształtu, bez definicji, choćby najmniejszych określeń. Sformułowała się tego wieczoru postać od dawna we mnie żyjąca, lecz bezimienna. A teraz było wszystko, nawet luźno rzucone na plecy pasmo słonecznikowych włosów.

Po przerwie był Mozart.

To się może wydać trochę dziwne, ale muzyka i architektura są spokrewnione. Jedno i drugie z rodziny artystycznej, więc powinno wzruszać... Lecz balet również wzrusza, gdzie mu jednak do architektury... Architekturę chłoniemy wzrokiem, a muzykę uszami. Zdawałoby się, sztuki z dwóch różnych światów. Jednak nieprawda. Chociaż materiałem dla muzyki jest dźwięk, tylko dźwięk, dla architektury zaś – to, co się ogólnie zwykło nazywać pejzażem... Ale proszę, oto muzyka, nieobjawiona żadną kategorią realną, obrazem, sentencją, choćby słowem nie wzbudza określonych uczuć – ani gniewu, ani buntu, szczęścia lub radości. Ona tylko stwarza stany psychiczne, jakby przygotowuje człowieka do wybuchu uczuć. Które można określić radością lub gniewem, szczęściem czy tragedią. Ale dobra, wspaniała muzyka sprawia, że te różne uczucia będą na pewno wielkie. Wielki dramat, głęboka miłość, pełne szczęście, przesyt radości. Czy nie jest właśnie tak? Muzyka jest na przykład spowiedzią. Daje nam rozgrzeszenie z nieczucia, z szarości, z drętwoty, skostnienia. Po godzinie dobrej muzyki człowiek wstydzi się świństewek, jakie zrobił wczoraj, i tego dnia – choćby mu nawet były potrzebne do czegoś – nie odważy się ich powtórzyć. Stajemy się lepsi od siebie samych, odnajdujemy chwile i godziny, może więcej, całe dnie, gdy podobamy się sami sobie, imponujemy szlachetnością i pogodą. Właśnie tak samo jest z architekturą. Nie można wyrazić architekturą buntu, gniewu, tragedii ani szczęścia. Chociaż można zauważyć, że jakaś dzielnica jest buntem przeciwko sąsiedniej itd. Sama jednak czysta struktura sztuki rodzi tylko stany psychiczne. W dobrej, wspaniałej architekturze potęgują się nasze wrażenia. Proszę pomyśleć. Wyjeżdżamy z miast zadymionych i spracowanych – w słońce, zieleń, zapach ziemi, w jej zdumiewające formy i... natychmiast jesteśmy skłonni do uśmiechu, do miłości, zachłystujemy się dwoma, czterema dniami, które muszą wystarczyć przeciwko miesiącom w ciasnych uliczkach. To właśnie sprawa architektury. Przygotowała nas do tych wrażeń... Jak muzyka.

Dla mnie muzyka z architekturą ma jeszcze inne związki. Powiedziałbym – osobiste – gdyby to cokolwiek znaczyło. Poprzez muzykę widzę pejzaż. Tak jak ogląda go wzrok urbanisty. Pejzaż wzbogacony wysiłkiem człowieka. To właśnie tutaj, w Filharmonii, na Honnegerze, podczas wielkiego oratorium – „Joanna D’Arc“ – zdarzyła się moja największa, jak dotychczas, chwila w życiu. O tym kiedy indziej.

Uniosłem spojrzenie ponad fortepian i orkiestrę, tam gdzie panują rozpięte skrzydła organów. W sali było jasno, zbyt widno od tych jaskrawych ramp, które dawno by należało wymienić na światła bardziej zaciszne, miękkie, ukryte w rynnach.

Czułem, że jestem w dobrej formie.

Po Mozarcie były brawa. Zszedłem na dół i jak zwykle wypaliłem papierosa, czekając aż w szatniach opustoszeje. Nigdzie się nie spieszyłem. Najchętniej wstąpiłbym gdzieś na wieczorną herbatę. Ale wszystkie kawiarnie o tej porze zamknięte. Więc tylko spacer na przystanek.

Obok mnie przeszła dziewczyna w towarzystwie mamy i ciemnego chłopca. Patrzyłem na nią i spostrzegłem w pewnym momencie jej spojrzenie. Krótkie, lecz wydało mi się, że nie było przypadkowe. Postanowiłem, że w następny piątek zjawię się w najlepszym garniturze. Gapiłem się nadal, jak odchodziła w stronę szatni, wolno, z tym jej charakterystycznym jakby zamysłem, skupiona i milcząca.

Było mi po raz pierwszy naprawdę przykro, że odchodziła, i cieszyłem się, że ją zobaczę po tygodniu. Wychodząc na ulicę postanowiłem, że w przyszły piątek ukłonię się dziewczynie. To przecież będzie jakiś znak.

__________

List do Jacka był napisany, ale na firmowym papierze. Znalazłem numer faxu. Więc otworzyłem komputer i wydrukowałem: „Dziękuję za list i zaproszenie. Trochę za późno, nie buduję od kilku dobrych lat, osiadłem na profesurze i jest mi z tym dobrze, zostawmy hotele dla młodszego pokolenia, oni mają takie olśniewające pomysły. Twój dawny, przyszywany brat“.

Pchnąłem fax do Warszawy.

Trzecia lampka koniaku na tarasie. Słońce złuszczyło swą glazurę na budynkach Piątej Alei, półcień przedwieczorny osiadał nad miastem. Park zaciągał się niebieską mgiełką. Zapalały się pierwsze światła, zabłysła pierwsza gwiazda jak złota spinka w niebieskim szalu. „Czy bym ją rozpoznał po tylu latach? Musi mieć teraz farbowane włosy, bo na pewno już osiwiała, choć blondynki, zwłaszcza te słonecznikowe – długo trzymają naturalny kolor. Czy ma zmarszczki? Musi lub powinna mieć pierwsze zmarszczki, albo i nie pierwsze, tam gorzej z kosmetyczkami, życie ich nie poiło dobrociami Arden i Estee Lauder...“.

Chłód nocy wypędził mnie z tarasu prosto do łóżka.

Rano znalazłem fax w maszynie. Przeczytałem: „Mój drogi, przyszywany Braciszku, jak się nazywasz, gdy faksujesz, nie udawaj emeryta, bo to nie w Twoim stylu było. Nikt Ci nie każe podpisywać kontraktu, ale czy pogadać nie możesz? Zamówiłem Ci suitę w hotelu Europejskim, bo tam lubiłeś, Resort International zwraca koszty, do dwu tygodni. I jeszcze pamiętając, że latałeś ciągle do Filharmonii, kupiłem Ci na piątek za tydzień bilet na „Siedem Bram Jerozolimy“ króla Pendereckiego. Tobie zapewne coś to mówi, ale ja kojarzę tylko słowo Jerozolima, bo znam z gazet. Á propos, Stary Holoubek recytuje po hebrajsku, przyjeżdżaj zobaczyć naszego rabina. Jeśli nie będę miał czasu, hotelowy kierowca odbierze Cię z lotniska. Pchnij mi fax z datą przylotu. Do zobaczenia na kawie z koniakiem (czy ciągle to pijasz, jak za młodu) w Europejskim. Jacek“

Skurczybyk, pomyślałem, zna moje słabości.

Wsypałem płatki kukurydziane do ulubionej miseczki, kupionej przed paroma laty na aukcji, zalałem je mlekiem i jadłem śniadanie, od czasu do czasu spoglądając na fax. Gdzieś na półce w mojej płytotece drzemie CD z „Bramami Jerozolimy“. W Chicago była euforia i furora, w Nowym Jorku krytycy obgryźli to jak robaki – dojrzałe jabłko. Ale z Holoubkiem po hebrajsku na Sienkiewicza, to będzie inaczej smakowało. Czułem, że Jacek mnie zażył. Nie polecę i tak, ale będzie gryzło, a może i bolało. ... Holoubek po hebrajsku ... będę się tłukł przez osiem godzin między chmurami a niebem, żeby „starego rabina“ usłyszeć? ... Ostatnia okazja. Obaj robimy na emeryckich papierach, choć on chyba zawsze był emerytem, nie pamiętam młodego Holoubka, on to prawie jak Wawel, nikt nie pamięta początków. Obejrzałem kalendarz. Miałem wpisane dwa spotkania prywatne, jedno z kolegą, drugie z dawną sekretarką, która chce pisemnej rekomendacji. To łatwo przesunąć lub skreślić. Seminarium w naszej katedrze. Można również przesunąć o tydzień. W mieszkaniu powiało mi Warszawą, jaką zapamiętałem. Śmieszne moje mieszkanko na Białobrzeskiej, które mi Jacek załatwił. Chyba miałem to w moich prywatnych notatkach...

__________

Któregoś dnia, gdy popiliśmy sobie na Starówce, opowiedziałem Jackowi, dlaczego nie szczęści mi się w życiu z dziewczynami. Głównie przez tę Radość. Która pojedzie tam wieczorem? Jeśli proponuje się komuś takie osiedla, to już wiadomo na pewno, że nie herbata, nie płyty i nie pogaduszki. Wrócić można dopiero o świcie. Nic wyraźniej nie można zaproponować niż ten mój pokój na peryferiach. W połowie drogi między Wisłą a Bugiem, jak mówił Jacek. A później zaczynały się kłopoty z gospodynią. Wejście było wspólne i zawsze słyszała, czy wracam sam, czy nie. Jeszcze te poranne spotkania w łazience. Chodziłem z kilkoma dziewczynami w czasie studiów, ale z tych, co się spotkały w łazience z gospodynią, żadna więcej nie przyjechała. Bez kłótni, rzecz prosta; bez wymówek, milcząco, gospodyni patrzyła tylko swoimi oczami, oglądała dziewczynę, wchodziła pierwsza do łazienki. Wychodząc znowu gapiła się i dziewczyny nie wytrzymywały tego stania pod drzwiami. Miałem dosyć Radości, a przede wszystkim – wspólnoty domowej z obcymi ludźmi.

Nazajutrz po tej wyprawie na Starówkę Jacek zadzwonił do mnie późnym wieczorem. „Słuchaj, natychmiast wkładaj krawat, ciemny garnitur i przyjeżdżaj. Idziemy na bankiet, bierz taksówkę. Opłaci się“. Zapisałem adres niechętnie. Ciągnął mnie gdzieś do ludzi, których nie znałem, tuż przed północą. Wziąłem jednak taksówkę i przedtem zerwałem w ogródku gospodyni trzy piękne kwiaty. Rozmawialiśmy o moim mieszkaniu. Przyjaciółka Jacka była w zarządzie jakiejś spółdzielni mieszkaniowej. Następnego dnia spotkałem ją w Europejskiej, gdzie się umówiliśmy, i wręczyłem swoje podanie z odpowiednimi rekomendacjami.

W tydzień później, znaczy tego dnia, kiedy byłem na koncercie, miałem już klucze w kieszeni. Do swego mieszkania! Po dwóch latach jałowych starań, umizgów, proszenia i różnych propozycji niezręcznych, z sięganiem do portfela. Przypadek. Ktoś tam w ostatniej chwili zrezygnował.

Stałem na rogu Alej i Marszałkowskiej. Czekałem na autobus. Był późny wieczór. Może nie tak późny, coś koło jedenastej, lecz dla Warszawy to już noc, pustka. Miałem opodal Polonię, naprzeciwko której był właśnie przystanek pospiesznego autobusu. Tam kręciło się parę dziwek i pijani faceci. Jak to zwykle przed Polonią. Na Marszałkowskiej hałasowały tramwaje. I solidnie dmuchało. W tym miejscu zawsze wieje chłodny, wilgotny, złośliwy wiatr, nie wiadomo skąd. Jakby się człowiek nie ustawił, zawsze w twarz. Zresztą tam, gdzie stałem, nie było najgorzej. Myślę, że podobne miejsce w naszym mieście jest także na tym skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alej, tylko z drugiej strony, przed gmachem Universalu i nowej rotundy. Wystarczy przejść kawałek w jakąkolwiek stronę i wiatru nie ma. Tam zaś – dmucha jak na Kasprowym. Warszawski halny, może z placu Defilad, kto go tam wie, grunt, że jest, zawsze jest, należy do miasta i gdyby kiedyś ustał, stanąłbym zdziwiony jak na widok placu Zamkowego bez Kolumny.

Chyba miałem na sobie stary ortalion i było mi chłodno. Chciało mi się palić, ale tutaj prawie nie sposób, przyjemności żadnej, wiatr sypie popiołem w oczy. Miałem tu jednak swoje miejsce na papierosa. Budka telefoniczna. Wszedłem i stanąłem tak, by obserwować pobliski przystanek, żeby mi autobus nie uciekł. Zapaliłem.

Autobus ciągle nie przyjeżdżał. Znowu dmuchnął wiatr, chłodny, wilgotny, jesienny. Schowałem się do bramy koło Polonii.

Spostrzegłem, że ktoś tam stał i palił papierosa. Cofnąłem się, myślałem, że pijak. Wtedy usłyszałem:

– Pan Tadek? Dobry wieczór.

Mój dawny dziekan. Emerytowany profesor. Razem opuściliśmy uczelnię. Ja z dyplomem, on z emeryturą.

– Dobry wieczór. O tej porze pan dziekan w bramie pali papierosa? Zadziwiające, podejrzane.

– Zwyczajnie, wiatr, palić się chce. Póki jeszcze można, tyle naszego. Co słychać, panie Tadku?

– Święto.

– Popatrzcie, stało się coś? Ożenił się pan?

– Znacznie lepiej. Dostałem mieszkanie.

– Naprawdę?

Pokazałem klucze.

– Gratuluję. Cieszę się, mimo że stracę sąsiada.

Mieszkaliśmy opodal, a nie spotykałem go od paru tygodni.

– Dlaczego pan do mnie nie wstąpi jak dawniej?

– Strasznie dużo pracowałem. Pan dziekan wie, ja tylko nocami, przez to mam zupełnie wykolejony czas. Rysuję, gdy ludzie śpią, a jem śniadanie, gdy wszyscy siadają do obiadów.

Do bramy wszedł pijak. Stanął obok nas i załatwiał się, podlewając ścianę. Wyszliśmy, by mu nie przeszkadzać. Profesor rzucił niedopałek. Wiatr porwał go i turlał po chodniku, zaniósł aż na jezdnię.

– Co z tym autobusem? – zniecierpliwił się profesor.

Czułem, że mi coraz chłodniej. Wiatr buszował w drzewach na placu Defilad. Z drugiej strony Alej zamiotło papierzyskami. Obok nas przeszła jakaś wymalowana dziwka. Nie spodobałem się jej ani ja, ani profesor. Poszła dalej, merdając zadkiem w przyciasnej spódnicy. Na przystanku zgromadziło się sporo ludzi. Poznałem jeszcze dwie osoby z naszego osiedla. Kierownika sklepu i montera. Kiedyś nawet przychodził do mego domu, gospodyni go wzywała, gdy wysiadł bezpiecznik, ten, co zawsze znajduje się pod plombą.

– Chyba jedzie, myślę, że nasz – powiedziałem do profesora.

Podniósł jakąś paczkę, której przedtem nie zauważyłem, bo zostawił opodal słupka przystanku.

– Proszę mi dać, pomogę.

– To nie jest ciężkie. Wata.

– Wata? – zdziwiłem się.

– Tak. Dla ochrony krzewów na zimę. Przemysłowa. Jesień, panie Tadku, muszę opatulić moje drzewka, by nie wymarzły.

Zatrzymał się nasz pospieszny. Tłok był niemiłosierny, lecz sądziłem, że ci jadący z Ochoty wysiądą przy Marszałkowskiej. Zaatakowaliśmy tylne drzwi razem z grupą czekających. Przedostałem się do stopni, chwyciłem za poręcz i wciskałem się do wewnątrz. Odwróciłem się i podałem rękę profesorowi. Wciągnąłem go do środka. Dał mi paczkę. Sam chwycił się poręczy i w tej chwili autobus ruszył.

Widziałem, jak profesor dreptał obok schodków, puścił wreszcie poręcz, gdy autobus przyspieszył, ale ktoś z tłoczących się pasażerów musiał mu przycisnąć skrawek płaszcza. Zobaczyłem, że stary upadł.

Krzyknąłem. Pomogłem sobie łokciami i wyskoczyłem.

Profesor leżał na jezdni tuż przy chodniku. Nie ruszał się. Podbiegłem przestraszony. Mogły zdarzyć się różne rzeczy, bo profesor był sędziwy. Wcale nawet nie musiał się potłuc... Wystarczy, że upadł, i z tego już mogła być jakaś bieda. Wziąłem go za ramiona i wtedy spostrzegłem krew na policzku. Wzdrygnąłem się, pomyślałem, że oko. Szybko przesłoniłem chusteczką, jakby to mogło coś pomóc, i spojrzałem wściekle na autobus. Gotów byłem rzucić się na kierowcę, gdyby się zatrzymał. Autobus jednak odjechał. Zgromadziło się paru gapiów. Zatrzymałem taksówkę, przeprosiłem pasażera i razem z kierowcą pomogliśmy wsiąść profesorowi, a potem taksówkarz włączył klakson i pojechaliśmy szybko, nie zważając na światła, w stronę Ochoty. Na Joteyki był ostry dyżur.

Zapomniałem o paczce z watą, ale cóż tam pakunek. Bałem się, że oko... Byłem roztrzęsiony, wściekły i jeszcze bardziej rozgoryczony, że nie mogłem w niczym pomóc. Dopiero w poczekalni szpitala chwyciłem za rękę młodego lekarza i choć wyrywał się, zdążyłem powiedzieć:

– Ten stary człowiek to dziekan wydziału architektury. Niech pan się nim zajmie.

Młody lekarz przejął się naprawdę. Natychmiast zawołał pielęgniarzy, kazał wziąć profesora na nosze i zanieść do ambulatorium. Zdjął moją chustkę, przetarł policzek i nachylił się. Czekałem zdenerwowany.

– Co z okiem?

– Nic. Krwotok z łuku brwiowego.

Odsapnąłem. Wszedłem do ambulatorium razem z pielęgniarzami. Młody lekarz zniknął w bocznych drzwiach, po chwili wrócił z lekarzem starszym, już w sile wieku. Wydawał się tutaj przełożonym, sądząc po przesadnie serdecznych ukłonach personelu. Powiedziałem jeszcze raz:

– Panie doktorze, to jest profesor Kozłowski, były dziekan wydziału architektury. Wypadek przy autobusie.

– Pan architekt Kozłowski...? Aha, zaraz obejrzymy.

Nachylił się. Obaj z młodym lekarzem wzięli instrumenty, założyli klamrę na łuk. Pielęgniarka podała strzykawkę. Młody lekarz zrobił zastrzyk i profesor zaraz po nim poczuł się zupełnie dobrze. Minął szok i osłabienie. Starszy lekarz, mówiono do niego – panie adiunkcie – zakładał opatrunek, rozpytując o szczegóły wypadku. Razem pyskowaliśmy na komunikację, jak to zwykle w takich sytuacjach.

Później doktor wyszedł, profesora zabrali wózkiem do innej sali. Poszedłem także. Adiunkt wrócił po kwadransie. Wezwał pielęgniarkę i kazał przynieść aparat do mierzenia ciśnienia.

Kozłowski podziękował doktorowi, spojrzał także na mnie.

– Gdzie moja paczka?

Zrobiło mi się głupio i powiedziałem, że w tym zamieszaniu zapomniałem o niej, została na przystanku lub odjechała autobusem. Zmartwił się. Kupić tego nie sposób, dostał od znajomych. Zapewniłem go, że na pewno się znajdzie. Ludzie chyba odnieśli paczkę do recepcji Polonii. Jutro postaram się odszukać.

Adiunkt przyciągnął sobie krzesło. Pisał jakieś recepty i pouczał, jak zmieniać kompresy. Zastanawiał się nad czymś, w końcu spytał:

– Pan jest architektem? Profesor Kozłowski?

– Zgadza się. Ten zaś młody człowiek, który mnie przywiózł, jest także architektem. Jeden z najzdolniejszych moich uczniów w powojennym okresie.

Dwaj lekarze przywitali się ze mną, jakbym teraz dopiero zjawił się między nimi. Siostra podsunęła mi taboret. Usiadłem. Adiunkt mówił:

– Mam przyjemność mieszkać w pańskim domu, profesorze.

– Nie rozumiem. Znam swoich sąsiadów.

– Ja mieszkam w domu pańskiego projektu. W tej spółdzielni, którą pan zaprojektował przed wojną. Zgadza się?

– Myślę, że pan doktor nie będzie się teraz na mnie mścił...

Adiunkt roześmiał się i znowu nad czymś się zastanowił.

– Coś potem stało się z panem? Prawda? Słyszałem, głośno było, lecz nie potrafię sobie przypomnieć. Tyle lat. Pamiętam tylko, że cała Warszawa znała pańskie nazwisko. Jakaś sprawa profesora Kozłowskiego. Czy pana przypadkiem nie dotknąłem, już nie pamiętam...

– W niczym nie mógł mnie pan urazić, doktorze. Wyrzucili mnie z katedry za komunizm, ot i wszystko. Za propagandę wśród studentów dostał mi się wyrok.

– Ach, prawda. Rzeczywiście, teraz sobie przypominam. To pan, czerwony profesor. Tak pisali w gazetach.

Spostrzegliśmy wszyscy, że bandaż na czole zaróżowił się nagle. Adiunkt szybko rozwinął opatrunek i starał się zatamować ponowny krwotok.

– Co się dzieje z pańskim czołem? Czy nie odczuwa pan ostrego bólu? Nie stwierdziłem pęknięcia...

– Doktorze, na pewno uraziłem się w miejsce dawnego postrzału. Tam jest pewien ubytek okostnej. I zrosty. Stąd, być może, obficiej krwawię.

– Skoro tak, trzeba zbadać do końca.

I mimo protestów Kozłowskiego pielęgniarze zawieźli go do sali rentgenowskiej. Później w dyżurce lekarzy czekaliśmy na zdjęcie. Młody lekarz wyszedł, wezwano go do pilnego zabiegu. Adiunkt poprosił siostrę o herbatę. Dostaliśmy wszyscy.

– Proszę dzisiaj powstrzymać się od zażywania jakichkolwiek środków nasennych, uspokajających. Po niedawnym szoku to przeciwwskazane.

– Serce? – spytał profesor.

– Tak – odparł doktor.

– Nie miałem nigdy kłopotów.

Przynieśli zdjęcie. Doktor uważnie obejrzał. Wszystko było w porządku. Układ kostny nie uszkodzony.

– Rzeczywiście, obserwuję tutaj ubytek – mówił adiunkt. – To chyba dawno, co?

– Tak. W trzydziestym szóstym.

– Wypadek?

– To w Katalonii. Dostałem odłamkiem szrapnela.

– O ho, ho! Dawne czasy. W jakiej pan był brygadzie?

– Nie byłem w żadnej brygadzie. Byłem tłumaczem sztabu dywizji. Ocenili, że moja znajomość pięciu języków bardziej się przyda niż skromne możliwości frontowe.

– Ale potem, jak wiem, strzelał pan profesor – wtrąciłem.

– Potem, panie Tadku. Potem robiło się wszystko. Gdy front się cofał, kompanie liczyły po dwunastu żołnierzy. Wtedy robiliśmy wszystko.

Adiunkt zadzwonił z dyżurki. Rozmawiał przez chwilę i zwrócił się do profesora:

– Odwieziemy pana do domu karetką. Czy nie spotkał pan kiedyś mojego stryja? Był także w Katalonii. Paweł Wójcik.

Nie udało się jednak ustalić na pewno, czy Kozłowski spotkał Wójcika. Jeszcze rozmawiali przez dobry kwadrans. W końcu zabrałem profesora i wyszliśmy z dyżurki. Adiunkt odprowadził nas do bramy. Na podwórzu czekała karetka.

Pora była późna, gdy wysiedliśmy w naszej Radości. Dobrze po północy. Ukłoniłem się Kozłowskiemu i przypomniałem, że spróbuję za dnia odnaleźć jego paczkę. Wziął mnie pod ramię i wprowadził na ganek. Nie chciałem wchodzić. Wolałem przespać się i wypocząć, bo rano czekała mnie przeprowadzka i wszystkie wynikające z tego małe szczęścia i wielkie kłopoty.

Stary profesor zapraszał mnie co pewien czas. Zwykle, gdy wracaliśmy razem z pobliskiego przystanku, proponował herbatę, dobrą, angielską, parzoną specjalnie, nauczył się tego jeszcze w Indii, gdzie przed wojną wykładał swój przedmiot przez kilka semestrów. Od kiedy zajął się ogródkiem, a rosły tam jabłonki, wiśnie, krzaki porzeczek i stała piękna altana, chodziłem również na ową działkę. Przydawałem się niekiedy. Pomogłem oszklić altanę. Stłukłem szybę przy okazji, było mi przykro, bo nie chciał pieniędzy ani nowej szyby.

Na przystanku spotykałem także jego syna. Gdy ja wstępowałem na politechnikę, junior Kozłowski bronił właśnie pracy dyplomowej. Poznałem go w domu profesora. Nie zaprzyjaźniliśmy się. Brakowało ku temu okazji, lecz muszę przyznać, że bardzo go lubiłem i chyba nie bez wzajemności. Miał żonę, śliczną dziewczynę o śniadej cerze i czarnych, lśniących włosach. Najbardziej lubiłem spotykać ją w autobusie i potem odprowadzać do ganku. Zawsze mieliśmy wspólne tematy. Studiowała fizykę. Prawdopodobnie była zdolna, dość wygadana, i przeczytała sporo książek. Żegnałem ją przy ganku tradycyjnie: „Czy pani nie ma siostry?“

Młodzi dość szybko postarali się, żeby profesor został dziadkiem i w domu zaczęły się kłopoty. Żona starego profesora była nieuleczalnie chora i leżała w ich dawnej sypialni. Kozłowski wyprowadził się do biblioteki i pracowni. Młodzi zajęli dawny pokój jadalny, czasem wynosili się na noc do kuchni. A w przedpokoju sypiał kot syjamski profesora z pudlem synowej. Kot przyzwyczaił się do psa, podobnie jak starzy do synowej i wnuka. Nie wydaje mi się, aby kiedykolwiek pokłócili się naprawdę. Zresztą, to nie takie ważne. Istotny był ten wieczór, kiedy wszedłem jednak z Kozłowskim do mieszkania.

Za te liczne poniesione trudy i ofiary – jak powiedział – należy mi się specjalnie parzona herbata. I tak chodziło się u nich spać nie wcześniej, jak o pierwszej. Drzemała tylko profesorowa, zachowywaliśmy się więc jak najciszej. Pudel zaszczekał na mój widok, uciszony jednak pieszczotliwym klapsem, położył się grzecznie obok syjamskiego kota.

Usiedliśmy w bibliotece. Marek, znaczy – junior Kozłowski – bardzo zaniepokoił się opatrunkiem na głowie ojca. Wyjaśniłem szybko, że to nic groźnego. Przyszła żona Marka, już rozczesana i w szlafroku. Zaraz pobiegła do kuchni parzyć herbatę. Profesor umyślnie bagatelizował swój upadek, zaś długo rozwodził się nad stratą paczki z watą.

– Co pan teraz robi? – spytał Marek.

– Nic ciekawego. Rysujemy mieszkaniówki dla Służewca.

Do herbaty znalazła się także buteleczka likieru.

– Zaproteguj pana Tadka w firmach budujących za granicą – powiedział stary.

Roześmieliśmy się. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że ten wieczór będzie dla mnie ważny.

Wróciłem do swego pokoiku w domu przy tej samej ulicy, gdzie mieszkał Kozłowski z rodziną. Umyłem się byle jak i położyłem do łóżka. Nie mogłem zasnąć, choć bardzo chciałem. Rano trzeba było wstać o wiele wcześniej niż zwykle.

Zapaliłem papierosa i podniosłem się, by przewietrzyć mieszkanie. Piec był dobrze nagrzany. Może gospodyni chciała w ten sposób uczcić pożegnanie, a może spodziewała się, że ostatnie wrażenie poprawi moje o niej wspomnienia.

Patrzyłem na ciemną ulicę, jedyna lampa jarzeniowa drżała; gdy koło niej przechodziłem, słyszałem posykiwania i trzaski. Jutro powinna zgasnąć. Ale jutro mnie tu nie będzie.

__________

Mój przyjaciel Jacek. Obaj urodziliśmy się na Ziemi Świętokrzyskiej. Pierwsze obrazy, jakie utrwaliły się w naszej pamięci, to widok łagodnych pofalowań górskich, okrytych zielonkawym lasem. Właśnie las był naszym dzieciństwem. Piękny i rozpachniony. Była okupacja. Rodzice musieli uciekać z Kielc. Ojciec Jacka wynajął nam pięterko swojego domu. Nie wiem, kiedy zobaczyłem Jacka po raz pierwszy. Może w dniu, kiedy ojciec wynajmował mieszkanie, a może nazajutrz – przy płocie w ogródku lub w sadzie, którego tajemnice Jacek odkrywał mi codziennie.

A potem zostaliśmy we trójkę. Moja matka, Jacek i ja. Dom, wieś, mój ojciec i rodzina Jacka, wszystko spłonęło któregoś popołudnia, gdy przyjechał pluton pacyfikacyjny SS.

Po wojnie matka wróciła do Kielc. Jacek mieszkał razem z nami. Nauczył się czytać, pisać, zachowywać przy stole, chodził do teatru, wkładał czystą koszulę w sobotę wieczorem i mył się nawet raz dziennie. Biegaliśmy wspólnie na Karczochę i goniliśmy w berka, bawiliśmy się w partyzantów i SS-manów, potem w szkolne miłości. A jeszcze później – obaj rysowaliśmy. Jacek szkicował niebrzydko, zwłaszcza dobry był w różnych tuszach i czarnej kredce. On lubił portrety. Ja najczęściej przesiadywałem na zboczu Karczochy, rysując Kielce; tak i owak, bo z Karczochy to miasto wydaje się mieć przynajmniej cztery twarze jak Swarożyc, albo chodziłem z blokiem uliczkami, ciekawiła mnie tandeta i nędza pożydowska, biedachatki, stare, piękne, Staszicowskie śródmieście.

Po maturze przyjechaliśmy do Warszawy. Obaj zdaliśmy egzamin wstępny na wydział architektury i zaczęło się tak zwane dorosłe życie we wspólnym pokoju akademika na Jelonkach, chociaż Jacek szybko „poszedł w towarzysze“.

Już po kilku miesiącach telegram wezwał nas do Kielc. Wspólnie odprowadziliśmy na cmentarz moją mamę i od tej pory zawsze nazywaliśmy ją – naszą dobrą mamą.

__________

Dzwonek w przedpokoju. Otworzyłem drzwi. Jacek przywiózł łóżko. Uściskaliśmy się po ciemku. Złożył życzenia, by to mieszkanie dobrze mi służyło.

Rozłożyliśmy łóżko, zaścieliłem je kołdrą. Na podłogę rzuciłem koc, nakryłem czystym papierem pergaminowym. Otworzyłem butelkę, przyniosłem kieliszki. Zakąskę rozłożyłem na talerzach. Nalałem wódkę. Stuknęliśmy kieliszkami. Jacek wstał i wyszedł do przedpokoju. Słyszałem, że grzebie w szafie, gdzie powiesiłem jego płaszcz. Wrócił po chwili z jakąś kopertą.

– Będziesz załatwiał korespondencję służbową...?

Usiadł przy mnie i zdawało mi się, że usiłuje stroić tajemnicze miny.

– Nie... bo, mam prezent dla ciebie.

Położył mi na kolanach kopertę. Otworzyłem i nic nie mogłem zrozumieć. Jakieś cyfry, odnośniki, techniczne uwagi. Sięgnąłem do następnego papierka. To samo. Znalazłem wreszcie arkusz papieru firmowego. Rozłożyłem i czytałem.

Zaproszenie do udziału w zamkniętym konkursie na projekt hotelu w śródmieściu Warszawy.

Trudno mi powiedzieć, czy bardziej się ucieszyłem, czy zdziwiłem. Rzuciłem papiery na podłogę. Cmoknąłem Jacka w policzek i poklepałem serdecznie.

– Jak to załatwiłeś?

– Po polsku. Niech cię to nie obchodzi.

Znowu sięgnąłem po papiery. Czułem się zupełnie szczęśliwy. Pierwsza wielka robota. Genialny Jacek. Będę projektował hotel dla śródmieścia stolicy! Wierzę w swoje siły. Oszaleję z przepracowania, lecz ten hotel musi być mój. Pierwszy naprawdę mój budynek w stolicy. I to hotel śródmiejski w kategorii pełnego luksusu.

– Jaka będzie konkurencja?

Wymienił kilka nazwisk. Znani architekci.

Potem mówił:

– Nie wygłup się. Obaj narazimy się na śmiechy. Dałem słowo, że nadeślesz interesujący projekt. Liczę na twoją nagrodę.

Nalałem do kieliszków. Wypiłem z przyjemnością i znowu sięgnąłem do butelki. Czułem radosne podniecenie. Właściwie miałbym ochotę zaraz, już, natychmiast przeczytać wszystkie założenia i sięgnąć do katalogów i stanąć przy rysownicy. Okropnie chciałem wygrać ten konkurs i po cichu mówiłem sobie, rozmawiając z Jackiem, że muszę to zrobić, muszę to zrobić dobrze. Od jutra zamykam się w bibliotece i czytam literaturę fachową, poświęconą hotelarstwu. Nie mogę zaprzepaścić okazji byle projektem. Myślałem, że po wszystkich egzaminach, które się nareszcie skończyły, znalazłem się przed naprawdę wielkim i pierwszym egzaminem z dorosłego życia. Będę zdawał nie przed grupą belfrów i różnych urzędników, jak na szkolnym egzaminie, lecz wobec polskich architektów. Uczciwa walka – kto kogo. Spróbuję. Nawet jeśli przegram, to jedynie na punkty, nie dam się znokautować. W każdym razie muszę zaprezentować swoje umiejętności tak, aby został ślad mego nazwiska w opinii fachowców. Rozumiałem, że dzięki Jackowi znowu przeskoczę jakiś okres życiowy – prędzej, niż to się należy.

Potem sięgnęliśmy do talerzy. Jacek podszedł do okna. Zwrócił się do mnie i nagle spytał:

– Nie miałbyś na coś ochoty?

– Słucham?

– Gdyby tak jakieś dzierlatki?...