Majątek - Alfred Siatecki - E-Book

Majątek E-Book

Alfred Siatecki

0,0

Beschreibung

Poczucie krzywdy nie przemija - infekuje potajemnie kolejne pokolenia, by w końcu dojść do głosu gwałtownym wybuchem. Wolfgang Pohlhoffer - nietypowe personalia jak na współczesnego mieszkańca Dolnego Śląska. Młody mężczyzna, pod wpływem opowieści matki, wraca do nazwiska rodowego i postanawia odzyskać majątek w Jakobheide. Sentymentalne pobudki są podjudzane przez jego partnera. Nowe regulacje prawne mają umożliwić parom homoseksualnym zawieranie małżeństw. Dla Lukasa ważniejsze wydaje się kolejne prawo - do dziedziczenia. Do jakich posunięć gotów będzie Wolfgang w walce o rodzinną sprawiedliwość? I czy dziennikarz śledczy Daniel Jung rozezna się w skomplikowanych układach, gdzie przeszłość miesza się z teraźniejszością, a honorowe motywy z chęcią zysku?Gratka dla miłośników Dolnego Śląska i społeczno-obyczajowych kryminałów Zygmunta Miłoszewskiego. \"Jak każdy człowiek z wielkimi ambicjami jesteś pesymistą\" - usłyszy pewnego razu Daniel Jung. Wyrywność i skłonność do idealizmu już nieraz skomplikowały mu życie. Kręta ścieżka kariery i bogate doświadczenie życiowe sprawiają jednak, że były policjant, a aktualnie dziennikarz śledczy \"Gazety Zielonogórskiej\", jest niezwykle skuteczny w tropieniu złoczyńców. Tak się składa, że w pozornie spokojnych dolnośląskich miasteczkach działa ich całkiem sporo.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 386

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Alfred Siatecki

Majątek

 

Saga

Majątek

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2023 Alfred Siatecki i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727076034 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

PROLOG

Solingen, listopad 2001 

− Jakobheide... Teraz Jakubin. Zabrali majątek, który od dwóch wieków należało do Pohlhofferów. − Z szuflady szafki stojącej przy łóżku stara kobieta wyjęła zniszczony od częstego przeglądania numer „Crossener Quartalsschrift” Mitteilungsblatt für die früheren Bewohner der Stadt und Kreises Crossen an der Oder1 . − Otwórz na rozkładówce i zobacz, czyje jest tam nazwisko.

Czasopismo samo rozchyliło się od częstego zaglądania.

− Agnes Margret von Rotenhahn z domu Pohlhoffer.

− Wspomnienia twojej prababci i mojej matki, Wolfgang. Kwartalnik przestał się ukazywać, ponieważ większość spośród tych, którzy go założyli i zbolali tkwili w lekturze tekstów, już jest tam, skąd nie ma powrotu.

Czytał na głos:

Moje serce zostało w Jakobheide

Linia rodowa Pohlhofferów wydzieliła się w 1816 roku po ślubie Jakoba Ludwiga z Seliną z Żółtowskich. Za pieniądze ze sprzedaży ojcowizny w Ebersdorf na Oberschlesien2  mój praprzodek kupił majątek w powiecie Crossen an der Oder, niedaleko miasta Grünberg3  (Schlesien). Dwór był stary i zaniedbany, zabudowania gospodarskie w opłakanym stanie. Praprapradziadka Jakoba skusiła niska cena, pofałdowany krajobraz, łagodny klimat i wierzby wyznaczające brzegi rzeki przecinającej łąki pachnące ziołami. Prapraprababka Selina nie była zadowolona z wyboru tego miejsca. Zgodziła się tam zamieszkać tylko dlatego, że z Jakobheide do Alt Strunz w Grossherzogtum Posen4 , gdzie się urodziła i wychowała, było niedaleko. W 1837 roku praprzodek ukończył budowę pokaźnego domu, który został tak zaprojektowany, żeby można go było powiększyć o dwa skrzydła, co stało się dopiero krótko przed moim urodzeniem. Praprapradziadek Jakob Ludwig przede wszystkim dążył do rozkwitu majątku, systematycznie go powiększając o nowe zabudowania, kupując maszyny zastępujące ludzi i zatrudniając nowych fornali. Starał się tak zarządzać dobrami, żeby okoliczni mieszkańcy brali z niego wzór. Główny dochód rodziny pochodził ze sprzedaży siana zbieranego z łąk nad Bobrem, odbieranego przez pułk grenadierów konnych księcia Karola Pruskiego. Po śmierci prapraprababki Seliny, mając sześćdziesiąt osiem lat, praprapradziadek Jakob Ludwig przekazał majątek najstarszemu synowi Labrechtowi Jakobowi, a ten kontynuując starania swego ojca postawił gorzelnię, tartak i założył ogrodnictwo z sadem oraz wyznaczył miejsce na niewielką winnicę. Jego następca, Georg Otto, ożeniony z Renate Anne z domu von Linkeburg, nie umiał gospodarować, toteż szybko pozbył się majątku na rzecz swego syna, Friedricha Wilhelma. Ten poślubił młodziutką wdowę z pobliskiego Jähnsdorf, Marie Constanze von Scharf, po to, żeby powiększyć dobra. Mieli dwoje potomstwa, Johanna Gottfrieda i Ingrid Herthe, wydaną za Christiana von Bethego, oficera pułku piechoty stacjonującego w Crossen. Mój ojciec ożenił się z Erne Hildegard, siostrą swego szwagra. Z tego związku przyszło na świat pięcioro dzieci. Pierwszy chłopiec zmarł niedługo po urodzeniu. Drugą byłam ja, Agnes Margret. Miałam starszego brata Erwina, o rok od niego młodszego Wernera i siostrę Marie. Ojciec postanowił, że zgodnie z zwyczajem panującym w rodzie Pohlhofferów jego następcą w Jakobheide zostanie najstarszy syn. Kiedy Erwin skończył czternaście lat, został wysłany do Kaiserliche Ritterakademie zu Liegnitz5 . Po jej ukończeniu zapisał się na studia prawnicze w Breslau6 , obiecując ojcu, że jeśli uzna je za mało przydatne w prowadzeniu majątku Jakobheide, zapisze się na studium z zakresu rolnictwa i leśnictwa. Tak się stało pod koniec 1937 roku. Wtedy ojciec zdecydował, że majątek przepisze na Erwina po zbiorach jesienią 1939 roku. Młodszy brat Werner, który skończył studia lekarskie w Schesische Friedrich-Wilhelms-Universität zu Breslau7 , osiadł w Grünberg, gdzie prowadził praktykę jako medyk zakładowy w poradni należącej do Fabrik für Brückenbau und Eisenkonstrukcionen „Beuchelt & Co.”8 . Oznaczało to, że siostra Marie i ja zostaniemy wydane za mąż i tak jak nasza matka będziemy przy mężach w ich majątkach. Niestety, stało się inaczej, ale to nie wina rodziców.

Okolice Jakobheide były piękne. Łąki i pola wspinały się po pagórkach ku lasom sosnowym pachnącym żywicą, bogatym w borówki, grzyby i inne owoce. Lubiłam tam chodzić szczególnie na początku września, kiedy mogłam cieszyć oczy wrzosami, mieniącymi się kolorami bliskiej jesieni. Przypuszczalnie dlatego praprapradziadek Jakob Ludwig nazwał to miejsce Jakobheide. Pierwszymi mieszkańcami wsi w większości byli Wendowie, z nami rozmawiający po niemiecku, między sobą po łużycku. Nasze Jakobheide w ich języku to była Jakobowa Gola. Świąteczne ubiory mężczyzn niemieckich i łużyckich specjalnie się nie różniły. Inaczej to wyglądało wśród kobiet. W niedzielę, kiedy cała wieś zbierała się w kościele, lubiłam patrzeć na udrapowane na głowach Łużyczanek bogato zdobione duże chusty, nazywane lapami. Mniejsze chusty, także pięknie haftowane, latem przykrywały sukienki dziewczyn, przystrojone barwnymi wstążkami, zimą natomiast były narzucone na wełniane serdaki.

Po sprawunki rodzice jeździli do Grünberg, do Crossen, do Guben. Niekiedy mnie i Marie ze sobą zabierali. Lubiłyśmy te miasta, ale nie tak jak nasze Jakobheide, chociaż u nas nie było sklepów, kawiarni i tylko w środku wsi stał niewielki kościół. Po powrocie sprawdzałyśmy, czy coś się zmieniło w czasie naszej nieobecności. Dla nas, nastolatek, Jakobheide było najpiękniejszym miejscem na świecie.

W naszym domu niewiele się rozmawiało o polityce. Ojciec nie należał do przeciwników partii narodowo-socjalistycznej, ale i jej nie popierał tak, jak to robili inni w okolicy. Co innego starszy brat. Erwin w trakcie studiów zapisał się do NSDAP9 , nie tyle widząc w niej drogę do wyjścia z poniżenia i kryzysu gospodarczego, w jakim znalazły się Niemcy po pierwszej wojnie światowej, co za czyjąś namową. O ile dobrze zrozumiałam, wystąpił z niej zaraz po ukończeniu studium rolniczego. Werner nigdy nie przyznał się, czy należał do jakiejś organizacji o charakterze politycznym, pewnie jednak musiał być członkiem zrzeszenia studentów, ponieważ w czasie wakacji uczestniczył w hufcach pracy. Marie i mnie ominęła obowiązkowa przynależność do BDM10  dlatego, że nie było związku dziewcząt w Jakobheide.

Latem 1939 roku Erwin i Werner niemal równocześnie zostali zmobilizowani do Wehrmachtu11 . Erwin dostał przydział do batalionu zmotoryzowanego w Crossen. Wernera wezwano do Breslau na kurs dla lekarzy szpitali wojennych. Obaj wyruszyli na front wschodni. Erwin zginął w pierwszym tygodniu października, Werner pół roku później. W jakich okolicznościach to się stało i gdzie są ich groby, administracja wojskowa nie podała. W grudniu 1940 roku mój narzeczony, Ernst Carl von Schmetow, także został powołany na front. Z informacji przekazanej jego matce wynikało, że zginął śmiercią bohatera w czasie walk w centralnej Polsce. Niedługo po tych okropnych wydarzeniach zmarł mój ojciec. Z pewnością miało to wpływ na psychikę mojej matki, która popadła w głęboką depresję. Latem 1941 roku zmarła z powodu wykrwawienia się, uprzednio przeciąwszy sobie tętnice obu rąk przy pomocy starej brzytwy ojca. Jej ciało spoczęło w grobowcu rodzinnym na cmentarzu przy kościele. W majątku zostałam z siostrą Marie i nianią Franziską.

Ponieważ w Jakobheide brakowało mężczyzn do pracy w folwarku, władze przydzieliły polskich robotników. Wszyscy pochodzili z miasta, toteż na początku z trudem wykonywali to, co kazałyśmy im robić. Dopiero z upływem tygodni stawali się bardziej zręczni, a nawet podpowiadali takie rozwiązania, jakie mnie i mojej siostrze nie przyszły do głowy. Traktowałyśmy ich tak, jak na to zasługiwali, pamiętając nawet o tym, aby wspólnie z nami świętowali Boże Narodzenie i Wielkanoc. W pierwszej połowie 1944 roku bez jakiegokolwiek wyjaśnienia robotnicy zostali zabrani z naszego majątku i skierowani do pracy w DAG Alfred Nobel Christianstadt12 , oddalonym od Jakobheide o około piętnaście kilometrów. Słyszałam, że tam powstała fabryka zbrojeniowa. Miejsce polskich robotników w naszym majątku mieli zająć inni robotnicy, lecz władze zwlekały z dotrzymaniem obietnicy.

Pod koniec roku zaczęły do nas docierać wiadomości o nacierających Rosjanach i przegrywanych bitwach wojsk niemieckich w wielu miejscach frontu wschodniego. Wiadomości dostawały się do Jakobheide razem z uciekinierami, którym dawałyśmy schronienie. Zdaniem władz było to celowe pociągnięcie, żeby nasze armie mogły się przegrupować i z nową siłą uderzyć na wroga. Nie znając się na taktyce wojskowej i nie rozumiejąc kwestii politycznych, jak większość okolicznych mieszkańców, wierzyłyśmy w zwycięstwo naszych żołnierzy. Marie i ja miałyśmy jedno marzenie: żeby wojna szybko się skończyła i mężczyźni wrócili z frontu. Męskie ręce były bardzo potrzebne w Jakobheide. Nigdy nie ukrywałyśmy przed władzami, że z trudem sobie radzimy w majątku, a po zabraniu od nas polskich robotników stało się to widoczne nawet przez osoby nieznające się na rolnictwie.

Pierwsze dni stycznia 1945 roku były śnieżne, w połowie miesiąca opady śniegu zmalały, a pod koniec zanikły i zrobiło się zimno. Na początku lutego w dzień mróz sięgał dwunastu stopni, czego wcześniej nie doświadczyłyśmy w Jakobheide. Grusze i jabłonie w sadzie zaczęły pękać. Obawiałyśmy się, żeby winorośle, ciepłolubne krzewy nie wymarzły, co byłoby utratą pamiątki po Erwinie.

Od południa 30 stycznia i przez kolejne dni Jakobheide wypełniało się uchodźcami z terenów wschodnich. Byli to ci Niemcy, którzy od lat mieszkali w okolicy Wollstein, Bomst, Fraustadt, Schlesiersee13 . W obawie o swoje życie i życie swoich najbliższych postanowili przenieść się na tereny bardziej bezpieczne. Dawali wiarę uchodźcom z Generalnego Gubernatorstwa, że Rosjanie gwałcą kobiety, zabijają dzieci i starców, grabią i palą domy. Lokowałyśmy ich w największej sali pałacu na siennikach wypchanych słomą, gotowałyśmy zupę, na dalszą drogę dawałyśmy pożywienie. Wszyscy byli nam wdzięczni za opiekę. Część uważała, że powinnyśmy przygotować się do ucieczki, bo kiedy Rosjanie dotrą do Jakobheide, to nikomu nie okażą litości.

W sobotę, 3 lutego, Marie i ja usiadłyśmy przy stole w salonie, żeby rozważyć, co nas czeka, jeśli zostaniemy w Jakobheide. Pomimo bardzo cierpkich opinii o postępowaniu Rosjan nie miałyśmy zamiaru opuszczać pałacu, jednak wiadomości docierające ze wschodu zmuszały nas do podjęcia decyzji. Miałyśmy nadzieję, że niedługo wrócimy do Jakobheide, wyjdziemy za mąż, urodzimy dzieci i będziemy prowadziły udane, a przy tym szczęśliwe życie w otoczeniu naszych rodzin. Tego wieczoru Marie nastawiła gramofon. Najpierw słuchałyśmy wszystkiego, co znajdowało się na czarnym krążku Die weisse Taube14 , później na  Donau so blau, so blau15 i tańczyłyśmy. Byłyśmy tak rozbawione, że nie spostrzegłyśmy kapitana von Gorlsena, który przyjechał do pałacu z informacją, że władze nakazały obowiązkową ewakuację wszystkich mieszkańców narodowości niemieckiej na zachód.

Przez całą niedzielę pakowałyśmy żywność na drogę i umieszczałyśmy ją na wozie. Z rzeczy osobistych zabrałyśmy tylko te najniezbędniejsze, licząc na to, że armia niemiecka zatrzyma nacierających Rosjan i niezadługo wrócimy do Jakobheide. Ze ściany w salonie zdjęłyśmy jedynie portrety praprapradziadka Jakoba i prapraprababci Seliny i owinięte w miękkie płótno włożyłyśmy je między odzież. W poniedziałek z samego rana ruszyłyśmy na zachód. Od mostu w Christianstadt długa kolumna wozów poruszała się w dwóch, a gdzie droga była szersza, to i w trzech rzędach. Co chwila wozy przystawały, ponieważ nadlatywały nieprzyjacielskie samoloty i ostrzeliwały uciekinierów. Wtedy kryłyśmy się w rowach na poboczu drogi. Dopiero drugiego dnia o zmroku przeprawiłyśmy się przez most w Forst. Będąc na zachodnim brzegu Lauisitzer Neisse16 , kiedy zatrzymałyśmy się na odpoczynek, Marie powiedziała, że uciekamy nie tylko przed Rosjanami. Także przed Niemcami. Niemcy nas wypędzili, Agnes. Nigdy nie wrócimy do naszego Jakobheide. Wrócimy, musimy wrócić, zapewniłam ją. Jeśli nie ty i ja, to wrócą nasze dzieci, nasze wnuki, nasze prawnuki. Tam, Marie, zostało twoje i moje serce.

− I wróć do nazwiska rodowego.

− Mam być Pohlhofferem?

− Odzyskaj majątek, pałac i bądź Pohlhofferem, Wolfgang. I jeszcze coś. Za pałacem, tam gdzie winnica, zostały zakopane pamiątki rodzinne.

CZĘŚĆ 1 

Jakubin, ul. Główna, piątek, wczesne popołudnie

Od tego dnia, kiedy przyjechał do Polski, a właściwie wrócił, Lukas Bielok brał do ręki jedynie te czasopisma, w których były krótkie wiadomości sportowe. Wyjątek stanowiło poniedziałkowe wydanie „Gazety Zielonogórskiej”, ale tylko od wczesnej wiosny do późnej jesieni, z przerwą w lipcu i do połowy sierpnia. Interesowało go przede wszystkim to, co sprawozdawca sportowy napisał o piłkarzach Juvenii. Właściwie nie musiał czytać, bo przecież każdej niedzieli oglądał mecz i znał wynik, pamiętał, kto wbił gola czy komu się nie udało pokonać bramkarza rywali. Czytał dlatego, żeby jeszcze raz cieszyć się zwycięstwami. Juvenia rzadko przegrywała, częściej remisowała, mimo to Bielok liczył na awans drużyny do wyższej klasy rozgrywek. Nie chodziło mu o wyniki ani o to, że dziennikarz dawał Juvenię jako wzór do naśladowania. Zależało mu na tym, żeby mahoniowy napis HolzPohl na miętowych koszulkach zawodników rzucał się w oczy i każdy, kto weźmie gazetę do ręki wiedział, jak się zwie firma, która wspiera piłkarzy. Finansowanie musi się opłacać.

Nie miał ochoty, jednak bardziej z nudów niż z zainteresowania sięgnął po leżącą na biurku Pohlhoffera „Düsseldorfer Rundschau” z poprzedniego tygodnia. Na pierwszej stronie tuż pod główką kłuł w oczy tytuł Bundestag zdecydował: małżeństwa dla wszystkich. Bielok czytał, że podczas głosowania członkowie izby niższej niemieckiego parlamentu opowiedzieli się za ustawą, która ma zmienić zapisy w Kodeksie cywilnym. Jeśli Bundesrat nie sprzeciwi się, co zdaniem gazety jest wykluczone, to paragraf 1353 tego kodeksu będzie brzmiał: „Małżeństwo zawierają dożywotnio dwie osoby różnej lub tej samej płci”. Informację p rzeczytał jeszcze raz. I trzeci raz, powoli kontrolując każde słowo. Po czym się uśmiechnął i w tej samej chwili pomyślał o Wolfgangu Pohlhofferze. Wreszcie mężczyzna będzie mógł poślubić mężczyznę. „W małżeństwie decydująca nie jest płeć, lecz gotowość do odpowiedzialności za związek”, gazeta cytowała stwierdzenie Thomasa Oppermanna z SPD. Bielok też tak uważał, dlatego już zdecydował, że podczas najbliższych wyborów odda swój głos na polityka partii lewicowej, chociaż dotąd nie podobało mu się wszystko, co lewicowe. Chwilę później zezłościł się, gdy przeczytał oświadczenie Volkera Kaudera. Chadecki parlamentarzysta ogłosił, że w zgodzie z własnym sumieniem nigdy nie podpisze niczego, co będzie małżeństwem dla wszystkich. Jeśli on nie podpisze, to i również Angela Merkel, bo reprezentują tę samą partię, pomyślał Bielok. W następnym akapicie gazeta informowała, że pani kanclerz głosowała przeciw tej ustawie. Merkel wytłumaczyła swoją decyzję przeciwko zmianie w kodeksie tym, że według konstytucji małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny. Jednak Bundestag uchwalił ustawę. Czyli jej sprzeciw nie miał znaczenia.

Osoby tej samej płci, które mają ochotę zawiązać małżeństwo, przed pójściem do pałacu ślubów będą musiały stanąć przed notariuszem, ale to formalność. Ważniejsze jest, że taki związek podlega tym samym prawom, co związek mężczyzny i kobiety, jednak z kilkoma odstępstwami od zasady. Małżeństwa homoseksualne nie będą mogły adoptować dzieci ani wspólnie rozliczać się z fiskusem. Ale będą mogły dziedziczyć majątek i będą miały zapewnioną ochronę w razie śmierci jednego z partnerów. Nareszcie, uśmiechnął się zadowolony, po czym wydał tryumfujący kwik.

Bielok wetknął gazetę do szuflady. Po południu, kiedy Wolfgang wróci do Jakubina, rozłoży ją na biurku i pokaże ten tekst.

Krosno Odrzańskie i okolice, sobota, późne popołudnie

Kiedy wsiadał do arteona, to był przeświadczony, że plan jest perfekcyjny. Lepszego nikt by nie wymyślił. Lukas ma głowę. Liebchen17 .

O zmroku przemknie przez granicę w Świecku. Pół godziny później będzie w Fürstenwalde. Samochód zostawi nie przed hotelem Kaiserhof, gdzie wynajmie pokój na jedną noc, lecz na miejskim parkingu. Wejdzie do restauracji, zamówi zapiekankę ziemniaczaną z kapustą kiszoną i szklankę wody Rosbacher bez cytryny. Jeszcze wieczorem zapłaci kartą Debit MasterCard za pokój. Później wymknie się z hotelu przez drzwi ewakuacyjne. Wsiądzie do arteona, uruchomi GPS, który doprowadzi go drogami lokalnymi do Rogossen, skąd dostanie się na autostradę. Jeszcze pięć minut temu był przekonany, że ten precyzyjny rozkład jest na piątkę z plusem i nic go nie pokrzyżuje. Chodziło o to, żeby w Fürstenwalde zostały po nim ślady. Za Dąbiem zdecydował się na korektę pierwszej części planu. Dotąd nigdy nie zmienił tego, co raz postanowił, chociaż Lukas usiłował go przekonać, że to nie jest najlepsze wyjście. Identycznie zachowywał się jego ojciec, dziadek, pradziadek, prapradziadek, a przecież w jego żyłach płynie ta sama krew. Gdyby zapuścił wąsy i bokobrody, byłby podobny do protoplasty rodu Jakoba Ludwiga, którego portret przekazała mu matka, żeby pamiętał, od kogo wywodzą się Pohlhofferowie. Teraz pierwszy raz doszedł do wniosku, że jeżeli nie zmieni tego perfekcyjnego planu, może przegrać i stracić to, co już zdobył. Dotąd zawsze wygrywał. Nadal musi być nie do pokonania. Przecież jest z Pohlhofferów. Dał słowo babci, że odzyska majątek i pamiątki rodzinne.

Dlatego nie przekroczy granicy w Świecku i nie pojedzie do Fürstenwalde. Jak najszybciej musi się dostać za Nysę. Najkrótsza droga z Dąbia do Niemiec prowadzi przez most w Sękowicach. Zanim polska policja zacznie go szukać, powinien być po drugiej stronie rzeki. Zatrzyma się przy automacie na stacji paliw, gdzie kupi kawę i coś do zjedzenia. Potem przedostanie się na zachodni brzeg Nysy i przestrzegając przepisów, żeby nikt nie zwrócił na niego uwagi na arteona, pojedzie w stronę Rogossen. Nie będzie się zatrzymywał na żadnym parkingu. W planie miał dojazd do autostrady, ale teraz postanowił zmienić wszystko, co mu Lukas podpowiedział. Jeszcze nie zdecydował, którą drogą wróci do Polski. Powinien to zrobić w Podrosche, skąd najbliżej do Zielonej Góry, lecz doszedł do wniosku, że w tak małej miejscowości ktoś zwróci uwagę na białe auto. A i pewnie skrzyżowanie jest śledzone przez kamery monitoringu. To jechać do Bad Muskau i dopiero tam skręcić na most graniczny? Nie pamiętał, czy już się zakończył remont drogi z Łęknicy w stronę Żar, a nie chciał włączyć komórki. Nigdzie, dosłownie nigdzie, ma nie być najmniejszego śladu mojej obecności, przypomniał sobie to, co mu nakazał Lukas.

Gdy dojeżdżał do ronda przed Połupinem, było piętnaście po piątej, wtedy usłyszał dźwięk, którym mógł sobie torować drogę radiowóz policyjny, karetka ratownicza albo wóz pożarniczy. Zwolnił i zerknął w lusterko nad głową. Za nim nie jechało żadne auto. Z lewej strony ustawiała się kolejka samochodów osobowych. Przecież to się stało najwyżej pięć minut temu. Nie dowierzał, że już ktoś zadzwonił pod numer alarmowy. Co mi tam! Zanim przyjadą ratownicy z Krosna i po nich policja, upłynie niemało minut. Do tego czasu dojadę do Sękowic albo nawet będę za Nysą, a wtedy mogą mi nagwizdać. Szukaj wiatru w polu!

W czerwcu zapłacił mandat za przekroczenie prędkości na drodze w Dąbiu, dlatego pamiętał, że tam musi przyhamować. W innych miejscowościach także zdejmował nogę z pedału gazu, ale nigdy nie zwalniał do pięćdziesiątki. Każdego, kto w dzień przejeżdżał przez Dąbie szybciej niż nakazują przepisy, natychmiast wychwytywał fotoradar ustawiony po prawej stronie drogi między wsią i lasem. Kilka dni później listonosz przyniósł mu list polecony i kazał pokwitować odbiór przesyłki z pieczątką inspekcji transportu drogowego.

− Spieszyło się, co? Nie spodziewał się pan, że zostanie złapany na gorącym uczynku. A tu, panie Wolfgang, jest państwo prawa. Rzeczpospolita Polska. U nas przepisy są po to, aby każdy bez względu na to, czym się zajmuje, ich przestrzegał. W tej sprawie nie ma różnicy między wójtem, księdzem czy właścicielem firm. Będą punkciki karne i mandacik – uderzył w jego ambicje listonosz, który z wszystkimi starał się być za pan brat. – Nie trafiło na biednego, prawda?

W kopercie było czytelne zdjęcie tablicy rejestracyjnej i znaku „vw” na masce, niezbyt wyraźna twarz osoby za kierownicą, data, godzina i miejsce oraz prędkość, z jaką wtedy jechał przez Dąbie i formularz do wypełnienia. Przy pomocy Żółtowskiego Pohlhoffer odpowiedział na pytania, jakie zadała mu inspekcja. Nie rozumiał, do czego jest potrzebna nazwa urzędu, który wydał mu prawo jazdy albo kto siedział za kierownicą w chwili popełnienia wykroczenia. Żółtowski, który nigdy nie zapłacił mandatu, powiedział po łacinie: Ignorantia iuris nocet18 . Wtedy Wolfgang Pohlhoffer postanowił, że nigdy więcej nie złamie żadnego przepisu, choćby prawo mu się nie podobało.

A dziś złamał.

Nie chciał, lecz musiał złamać prawo, którego od tamtego spotkania z listonoszem starał się przestrzegać, mimo że wiele polskich nakazów i zakazów uważał za idiotyczne. Powinien był się zatrzymać i w pierwszej kolejności sprawdzić, czy żyje potrącony mężczyzna. Jeśli przytomny, to spytać, czy potrzebuje pomocy. Jak przytomny, to musiałby wezwać karetkę albo zadzwonić pod numer alarmowy lub powiadomić policję i czekać. Ale czy wtedy mógłby wykonać to, co sobie zaplanował? Pewnie otoczyliby go ci, którzy stali przed sklepem. Znaleźliby się świadkowie, że jechał za szybko i dlatego potrącił mężczyznę przechodzącego przez jezdnię. I co z tego, że przechodził nie po pasach? Że nagle wtargnął na drogę? Każdy powinien mieć oczy ze wszystkich stron głowy. Tym bardziej kierowca, który siedzi za kierownicą volkswagena arteona z wyposażeniem biznesowym. Ale taki gwiżdże na przepisy. Co mu można zrobić? Najwyżej ukarać. To zapłaci mandat. Przecież go stać. A tymi punktami karnymi mogą się wypchać ci, co je wymyślili. Nie przekonałby nikogo, gdyby powiedział, że nie przewidział, że chwiejący się mężczyzna bezmyślnie wejdzie na jezdnię. Należy mieć na uwadze wszystkie możliwe okoliczności. Tym bardziej w miejscowości, przez którą trzeba jechać wolniej. Nie ma znaczenia to, że do wypadku doszło tam, gdzie nie było wyraźnie oznaczonego przejścia dla pieszych. Ponadto siąpił deszczyk, do nawierzchni jezdni przykleiły się liście spadające z drzew stojących wzdłuż drogi, bo koniec października. Gdyby wtedy wcisnął równocześnie pedały hamulca i sprzęgła, pomimo systemu ABS aerton wpadłby w poślizg. Policja uznałaby go za winnego, ponieważ nie zachował należytej ostrożności, a przypadkowi świadkowie z pewnością by to potwierdzili. Straciłby prawo jazdy na wiele miesięcy albo nawet na zawsze. W Dąbiu, jak w każdej miejscowości, przed którą sterczy biała tablica z czarnymi konturami zabudowań, od wczesnego ranka do zmierzchu wszystkich kierowców obowiązuje ograniczenie prędkości do pięćdziesięciu kilometrów.

Zamiast natychmiast zatrzymać arteona i włączyć światła awaryjne, wdusił pedał gazu, samochód przyspieszył i gdy wjeżdżał w łuk drogi, przypomniał sobie o fotoradarze od lat tkwiącym w tym samym miejscu na poboczu i czyhającym na kierowców. Od dnia, kiedy zapłacił mandat za nieprzestrzeganie przepisów, przy wyjeździe z Dąbia zawsze zwalniał, żeby zaraz za łukiem drogi ruszyć z kopyta i nadrobić to, co stracił we wsi. Teraz było za późno na hamowanie. Gdy z żółtej skrzynki nagle wystrzelił błysk lampy, syknął przez zaciśnięte zęby: Du Arschloch19 . W tej samej chwili postanowił, że zmieni plan. Musi zmienić! Jego arteon został sfotografowany.

Przed Forst już się pochylił w lewo, żeby skręcić na most graniczny do Polski, gdy coś, czego nie widział, a co towarzyszyło mu od wyjazdu z Jakubina, mimo coraz bardziej deszczowego wieczoru nakazało zboczyć do centrum Chociebuża i wynająć pokój w hotelu Lausitz, gdzie wiele razy się zatrzymywał. To coś mu szepnęło, że zanim wynajmie pokój, powinien zapłacić kartą Debit MasterCard. Potem ma otworzyć drzwi, zapalić światło, zajrzeć do szafy, włączyć telewizor, położyć się na łóżku, wejść do łazienki, usiąść na sedesie i umyć ręce, co zajmie kwadrans i zwróci uwagę recepcjonistki.

Bez wątpienia takiego alibi nikt nie podważy, pomyślał.

Krosno Odrzańskie, ul. Henryka Sienkiewicza, sobota, wieczór

Czarny mercedes z zakładu pogrzebowego Cyprys przyjechał do Dąbia zanim lekarz z karetki orzekł, że mężczyzna zmarł niedługo po tym, jak został potrącony na jezdni. Mogło to się stać między czwartą a piątą albo nawet później. Facet był tak pijany, że nie czuł bólu, to i nie cierpiał. Lekarz wypełnił druczek zaświadczenia stwierdzającego zgon i wrócił do Krosna. Technicy policyjni niewiele mieli do roboty. Prokurator Wojtczak skwitował, że to czwarty wypadek w Dąbiu w tym roku i drugi w październiku, trzeba więc będzie od kogoś domagać się wyjaśnień, żeby nikt nie zarzucił mu bezczynności, po czym wsiadł do swego passata i odjechał zaraz za sprinterem techników. Ubrany po cywilnemu podkomisarz Tarniowy podszedł do grupki mężczyzn. Przedstawiwszy się, zapytał, od której godziny stoją przed sklepem, kto widział, jak doszło do wypadku i czy znają tego, który zginął. A ponieważ wyjął notes i długopis z kieszeni, gotów wszystko zapisać, przede wszystkim imię, nazwisko i adres świadka, żeby zastępca komendanta, prokurator i ewentualnie sąd nie mieli wątpliwości, nikt się nie odezwał. Jedni zadarli głowy i mimo zmroku patrzyli gdzieś daleko, drudzy wodzili wzrokiem po czubkach swoich butów. Nie pierwszy raz Tarniowy znalazł się w takiej sytuacji, toteż na nikogo nie naciskał, zresztą to by nic nie dało, dlatego bez słowa wsiadł do radiowozu i także pojechał do Krosna. Jednak miał nadzieję, że i tym razem wytypowanie winowajcy nie będzie aż takie trudne. Zawsze, gdy dochodziło do wypadku na którejś z dwóch „krajówek” mknących przez powiat krośnieński, dzwonił do lokalnej placówki inspekcji transportu drogowego.

− Czy już ktoś przeglądał dzisiejsze nagrania ze statywu w Dąbiu? – zwrócił się do dyżurnego, który jeszcze niedawno był jego kolegą w komendzie.

− Szefuńcio sprawdza każdego dnia między siódmą trzydzieści a dziesiątą. O jedenastej raport musi być wysłany do centrali. W poniedziałek ma roboty od cholery, bo musi przejrzeć nagrania z całego weekendu. A jutro Wszystkich Świętych, wolny dzień, to dopiero we wtorek będzie przeglądał. Tobie chodzi o coś konkretnego?

Ponieważ lekarz nie podał godziny śmierci mężczyzny i ci sprzed sklepu nie odpowiedzieli na żadne pytanie policjanta, Tarniowy powiedział, że interesują go nagrania z sobotniego popołudnia. Za dużo nie powinno ich być. Podkomisarz pamiętał, że w Dąbiu stoi fotoradar solarowy, dlatego w dzień deszczowy i po zachodzie słońca się wyłącza, czego nie domyśla się większość kierowców. Jeszcze niedawno przed wjazdem niemal do każdej wioski strażnicy gminni ustawiali radary przenośne i na poczekaniu wypełniali druczki mandatowe, z czego najbardziej cieszyli się wójtowie i burmistrzowie. Kierowcy mniej pewni siebie nie kłócili się i płacili od ręki. W ten sposób zapełniały się kasy gmin. Pieniędzy wystarczało na latanie dziurawych dróg, remonty szkół, malowanie świetlic i przede wszystkim na premie dla urzędników. Najmniej korzyści mieli strażnicy, ale i oni nie narzekali, bo zamiast użerać się z pijaczkami, wypełniali druczki w służbowych samochodach, gdzie zimą cieplej, jesienią nie leje się z nieba na głowę, a latem słońce nie przypieka. Gdzieniegdzie wisiały puste skrzynki na słupach, ale i one hamowały zapędy nadpobudliwych kierowców. Tak było do zeszłego roku, kiedy partia opozycyjna wygrała wybory i niedługo po zwycięstwie zaczęła zmieniać te przepisy, które wprowadziła jej poprzedniczka. Znowu tylko policjanci i inspektorzy transportu drogowego mają prawo do ustawiania rejestratorów prędkości, jak urzędowo nazywa się fotoradary.

− A czy dałoby się tak od ręki obejrzeć dzisiejsze nagrania z Dąbia?

− Da się zrobić, komisarzu – odpowiedział dyżurny i czekał, kiedy policjant odpowie, że na razie nie ma szansy na awans. Tarniowy będzie tak długo dwukropkiem, jak długo zastępca komendanta będzie nosił mundur komisarza. Wtedy on dostanie trzecią gwiazdkę i wskoczy na jego miejsce w siatce płac. Nie zanosiło się na to, aby w najbliższym czasie zastępca miał zająć gabinet komendanta w Krośnie lub w którejś z komend powiatowych. Teoretycznie istnieje jeszcze jedna ścieżka awansu, ale nie dotyczy ona Tarniowego, bo jest za młody, dociekliwy i nie należy do koła myśliwych, w którym kadrowiec gra pierwsze skrzypce.

− Pospiesz się – ponaglił go policjant.

− Sobotnie popołudnie, tak? – zapytał dyżurny, ale nie czekał na potwierdzenie. – Niewiele tego. Dwa tiry i jedna osobówka. Potem klapa. Są jakieś fotki, tyle że ledwie czytelne. Tiry pewnie cię nie interesują. Osobówka to biały albo srebrny wolwuk. Chociaż nie. Prędzej aluminiowy. Zachlapany przód, to dokładnie nie widać.

− Wolwuk?

− Może być passat tiguan albo jeszcze coś nowszego. Po mojemu blachy niemieckie. Poznaję po literach.

− Są jakieś ślady uderzenia? Z prawej strony na zderzaku? Może w okolicy drzwi?

− Niczegusieńko. Przekroczył prędkość o jedenaście kilometrów. Niewiele, ale zapłaci. A czy chodzi ci o tego, który potrącił gościa w Dąbiu?

− Skąd to wiesz?

− Na okrągło jest włączone radio. Jednym uchem słucham transmisji z koszykówki. Podali, że przed wieczorem doszło do wypadku w Dąbiu na drodze krajowej trzydzieści dwa. Ofiara, mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat, będący pod wpływem alkoholu, zmarł, zanim przyjechała karetka. Sprawcą był prawdopodobnie kierowca białego samochodu osobowego marki Volkswagen. Przypuszczalnie miał niemiecki numer rejestracyjny. Przypuszczalnie, ponieważ świadkowie wypadku nie byli jednomyślni. Tyle wiem z radia. Komisarz pyta o tego samego? Jeśli Niemiec, trudno będzie go namierzyć.

− Masz markę, model, numer, fotkę. To w czym trudność?

− Kiepska jakość fotki.

− Ale coś jest.

− Można zadzwonić na przejście w Sękowicach. Oni prowadzą monitoring. Co trzy godziny rejestrują każdy pojazd, który przejeżdża przez granicę. Tyle że ten wolwuk był w Dąbiu jakąś godzinę temu. Jeśli rzeczywiście za kierownicą siedział Helmut, to już dawno jest za Nysą. Nasze znajomości się wyczerpały. Teraz trzeba drogą służbową.

− Przez centralę – powiedział skwaszony Tarniowy.

− A Warszawa wyśle maila do swego odpowiednika w Berlinie. Ten do kogoś w Poczdamie. On do kogoś niżej w Chociebużu. Chociebuż do Gubenu. Guben na przejście graniczne. Minie tydzień albo i więcej zanim przyjdzie odpowiedź. Niech komisarz popróbuje przez centrum w Świecku. Po to oni tam siedzą. Siedzą – powtórzył i się roześmiał.

− Będzie identycznie jak u ciebie. Dziś sobota. Zaczął się długi weekend. Nawet drogówka pracuje na pół gwizdka.

− Czyli nie da się inaczej?

− Czyli zanosi się na zamrażarkę – rzucił Tarniowy z rezygnacją. – Chyba że opatrzność nade mną się zlituje.

Zielona Góra, ul. Głogowska, niedziela, południe

Pomimo tych wszystkich wynalazków, które sprawiły, że świat stał się globalną wioską, nowożeńcy w Polsce nadal stawiali nogi tak, żeby żadne nie potknęło się na schodach ani tym bardziej na chodniku rozciągniętym wzdłuż głównej nawy kościoła. Matka Anny Marii pamiętała i o tym, aby białe róże w bukiecie ślubnym córki były bez kolców. Matka Marcina kazała mu uśmiechać się przed ołtarzem, bo uśmiech na twarzy pana młodego zapewnia sielankę w małżeństwie. Kiedy blisko ćwierć wieku temu rodzice Anny Marii i Marcina ślubowali sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską, panowało przekonanie, że deszcz zapowiada łzy w nowym związku. Teraz chlapa, a jeszcze lepiej niespodziewana ulewa jest traktowana jako zwiastun szczęścia i dostatku w rodzinie.

− Dzięki Bogu, udało się – szepnęła Zahorska, matka Anny Marii, do swego męża, kiedy na parkingu przed hotelem Grempler zgasły silniki wszystkich samochodów. Dopiero teraz widziała, ilu gości weselnych kuliło się pod parasolami. – Zapraszamy do środka! – zawołała akurat w chwili, gdy otworzyły się drzwi hotelu i perkusista trzy razy łupnął w wielki bęben. Za nim stali akordeonista z klarnecistą, obok gitarzysta i blondyna w ciemnych okularach z czymś w dłoni, co z daleka wyglądało jak kropidło. Mógł to być mikrofon.

Grempler ma tylko trzy gwiazdki, co oznacza, że hotel nie zalicza się do luksusowych. Za najbardziej reprezentacyjny zielonogórzanie uważają czterogwiazdkowy Ruben, stojący niemal w samym centrum miasta tuż przy skrzyżowaniu reprezentacyjnych ulic. Miejscowi w nim nie śpią, toteż nie wiedzą, że jeszcze przed północą goście się budzą, zamykają okna w pokojach i kryją uszy pod kołdrami, a zaraz po śniadaniu szukają noclegu w mniej hałaśliwym miejscu. Takie położenie hotelu nie przeszkadza jedynie weselnikom, którzy zazwyczaj dopiero nad ranem kładą się do łóżek i śpią tak mocno, że nie słyszą warkotu samochodów wspinających się na Srebrną Górę ani pisku hamulców aut zatrzymujących się przed skrzyżowaniem Konstytucji 3 Maja z Długą, Moniuszki i Fabryczną.

Chociaż właściciel Gremplera nie wystarał się o więcej niż trzy gwiazdki, w hotelu nigdy nie brakuje gości. Nie dlatego, że stoi przy południowym wjeździe do miasta osłonięty ścianą wiązów, klonów i brzóz, a nie jak Viridomontania przy hałaśliwej głównej drodze, na oko ze sto metrów od Szosy Wrocławskiej, na zboczu wyniesienia, gdzie jeszcze dwa lata temu szumiał las. Czasem już w piątki, a zawsze w soboty i niedziele w miesiącach z „r” w nazwie, jest naprawdę trudno o miejsce w hotelu. Wcale nie chodzi o to, że za małe pieniądze Grempler oferuje dość wysoki standard usług. Bardziej o dobre samopoczucie gości stara się pobliski ForRest. Dzieje się tak z powodu weselników, a raczej zapewnienia wypisanego nad drzwiami, że wesele w Gremplerze oznacza dozgonną trwałość małżeństwa, na co brakuje dowodów, bo hotel jest czynny dopiero od sześciu lat. Rodzice par, które mają zamiar zaprosić gości do Gremplera i wynająć młodym apartament poślubny pod oszklonym dachem, muszą nie tylko zarezerwować miejsce, lecz i wpłacić zaliczkę co najmniej rok wcześniej. Dlatego zdarza się, że przy stole weselnym obok młodych małżonków stoi łóżeczko, a w nim dzieciątko przypomina o swoim istnieniu. Wtedy, kiedy rodzice Anny Marii i Marcina się pobierali, było to niedopuszczalne, mimo że wtedy tak jak i teraz panny młode traciły cnotę na długo przed ślubem. Wiele wybranek szło do ołtarza z lekko odstającym brzuchem, na co wtedy księża przymykali oko. Tak jest również i teraz. Rodzice kandydatów na młodych małżonków, szczególnie tych z rodzin katolickich, zaciskają usta, żeby nie wykrzyczeć swego wstydu. Dziadkowie zaś przypominają im powiedzonko: „Jaka marchew, taka nać. Taka córka, jaka mać. Jakie drzewo, taki klin. Jaki ojciec, taki syn”.

Kto nie przyjechał z daleka i komu nie spieszyło się do domu, ten przyszedł na poprawiny. Taki zwyczaj, aby to, co rodzice młodej pary zamówili i za co zapłacili, a czego goście nie zjedli i nie wypili w sobotę wieczorem i w nocy, kelnerki podały w niedzielę. Półmiski z tym, co się nie zmieściło na głównym stole, a było tego niemało, stały na ladach i dodatkowych stołach wzdłuż ścian. Do nich śmiało podchodzili ci mężczyźni, którzy przesadzili z piciem wina czy wódki i których od rana męczył kac. Stały tam dwa szeregi butelek z piwem, w jednym był trunek słabszy, w drugim wzmocniony spirytusem. Ten drugi większość łaknących traktowała jak aspirynę i dlatego zaraz po przekroczeniu progu restauracji z uśmiechem i nadzieją na poprawę humoru chwytała za butelki. Podczas wesela każdy powinien siedzieć tam, gdzie mu rodzice młodej pani wskazali miejsce. Na poprawinach ta zasada nie obowiązuje. Mimo to ojciec Marcina usadowił się na tym samym krześle, na którym usiadł w sobotę wieczorem i siedział w nocy, skąd miał najlepszy widok na wszystkich, jakby chciał obserwować gości także w niedzielę. Starszy Ogrodziński stuknął widelcem kilka razy o szklankę, co uciszyło jedynie część rozgadanych, i dopiero wtedy podniósł się ociężale. Pochylony, oparty rękami o brzeg stołu, nabrał powietrza do płuc, wypuścił je z sykiem, odchrząknął i dopiero wtedy poprosił o ciszę, ponieważ ma zamiar wygłosić przemowę.

− Co należało do rodzicielskich obowiązków mojej kochanej małżonki i do mnie... zrobiliśmy. O szczęście zawiązanej wczoraj rodziny niech się troszczy nasz syn. − Wziął kieliszek do ręki, znowu odchrząknął, spojrzał aluzyjnie na syna i synową, jakby znał jakąś ich tajemnicę, ale nie miał zamiaru jej ujawnić, i dopiero wtedy powiedział: − Najdroższy Marcinie, wznoszę ten toast z głębi serca za twoją pomyślność i pomyślność twojej małżonki, Anny Marii z Zahorskich, na nowej drodze życia. Już pragnę zostać dziadkiem. Jestem przekonany, że identyczne pragnienie ma twój ojciec, moja droga synowo. Nie czekajcie za długo. – Mrugnął do młodej pary, jakby wiedział więcej niż pozostali weselnicy. – Po to młodzi ludzie zakładają rodziny, żeby mieć dzieci, które będą pomnażały dorobek swoich rodziców. Dziadek bez wnuków to żaden dziadek. Tak samo babcia.

Wszyscy wstali, także podnieśli kieliszki i wypili do dna to, czym kelnerki je napełniły.

− I na drugą nóżkę! – zawołał rozochocony Ogrodziński, sięgając po butelkę z wódką Weselną.

− Brakuje pani Mirabelli – odkryła matka Anny Marii, po czym pytającym wzrokiem zmierzyła swego siostrzeńca. Zapamiętała, że wczoraj wieczorem, kiedy wszystkie pary wyszły na środek sali pierwszy raz, tylko Mirabella i Jakub pozostali na swoich miejscach. Po wypadku na lotnisku, w którym zginęła żona siostrzeńca, Jakub nie związał się z żadną kobietą. Od wydarzenia minęło więcej niż rok, a on nadal obwiniał siebie, mimo że komisja badania wypadków lotniczych nie stwierdziła winy nikogo spośród żywych. Wtedy szybowiec wpadł w korkociąg, do czego nie powinna dopuścić dwukrotna wicemistrzyni kraju, i uderzył w płytę lotniska. Jakub upierał się, że niezbyt stanowczo zabraniał Olenie uprawiać szybownictwo. Właściwie to ją zachęcał do latania. Lubił, gdy przytulona do niego opowiadała, co widać z góry. Czuł się wtedy tak, jakby i on był pilotem. Wczoraj wieczorem matka Anny Marii rozpromieniła się, gdy zauważyła, że Jakub pochylił się w stronę Mirabelli, coś długo do niej mówił, a ona uśmiechała się i kiwała głową. Kilka minut później wstał, ukłonił się staroświecko i wyprowadził ją na parkiet. Wreszcie koniec żałoby, ucieszyła się matka Anny Marii.

Jaki ten Kuba jest podobny do Olgierda, w tym samym czasie pomyślała Anna Maria. Gdyby nie czarna, krótko przystrzyżona broda, mógłby być jak bliźniak. Identycznie uczesany na gładko. Takie same smutne oczy. Kiedy się uśmiecha, a robi to rzadko, jeszcze bardziej przypomina Olgierda. Nawet jest tego samego wzrostu. Przez cały wieczór Jakub nie odstępował Mirabelli. Razem wracali do stołu i razem wychodzili na parkiet. Anna Maria nie miała nic przeciw temu, ponieważ Wolfgang mimo zaproszenia nie przyjechał na wesele. Gdy przed kościołem spytała Mirabellę dlaczego, usłyszała, że nagle został wezwany w sprawach biznesowych do Niemiec. W sobotę po południu? Tego nie powiedziała, tylko tak pomyślała. W oczach znajomych Mirabella i Wolfgang nie uchodzili ani za znudzone, ani za przykładne małżeństwo. Takich związków jest większość. Jakie ono było naprawdę, wiedzieli nieliczni mieszkańcy Jakubina oraz Anna Maria i jej matka. Toteż obu Zahorskich specjalnie nie zdziwiło, że Mirabella sama przyjechała do kościoła. Kiedyś Anna Maria powiedziała, że pomiędzy Bellą i jej mężem zaraz po ślubie wszystko układało się właściwie, ale z biegiem tygodni coś zaczęło się psuć i teraz nie jest tak, jak powinno być w małżeństwie. Pewnie dlatego, że to ich drugi związek, próbowała wyjaśnić Anna Maria, co jej matka przyjęła z powątpiewaniem. Ona także ma drugiego męża. Skoro Wolfgang nagle został wezwany w sprawach biznesowych i dlatego nie przyjechał na ślub Anny Marii i Marcina, to powinien był się usprawiedliwić i złożyć im życzenia przez telefon. W ostateczności wysłać esemesa.

− Kuba! – zawołała matka Anny Marii do siostrzeńca. Miała ochotę mu przypomnieć, że zaraz po oczepinach wyszedł z Mirabellą z restauracji, musi więc wiedzieć, w którym pokoju ona mieszka. Nie było ich blisko godzinę. Wrócili roześmiani i od razu wmieszali się między tańczących. Matka Anny Marii dostrzegła brak złotego łańcuszka z wisiorkiem w kształcie imienia na szyi Mirabelli. Zauważyła również ślady szminki w makowym odcieniu na skroni i lewym uchu Jakuba. – Kuba, ty pewnie wiesz, co się dzieje z panią Mirabellą?

− Mamo, dlaczego akurat Kuba ma to wiedzieć? – zapytała Anna Maria, chwytając za rękę swego męża.

Jakub nagle dostał rumieńców. Nie spodziewał się, że ciotka zauważy jego pociąg do Mirabelli. Zerknął w stronę matki, ale ta siedziała z rękoma splecionymi na piersiach i patrzyła przed siebie, jakby jej nie interesowało to, co się działo w restauracji. Przeniósł spojrzenie na ojca, który oparł się mocno plecami o krzesło i gapił się na żyrandol, co go nie zdziwiło. Ojciec nawet po wypadku Oleny nie spytał, czy i jak może mu pomóc. Póki Jakub studiował, miesiąc w miesiąc ojciec wysyłał mu pieniądze. Nigdy nie zapytał syna, co będzie robił jako magister filozofii. Tylko raz, zanim Jakub wybrał uniwersytet w Zielonejgórze, powiedział, że kobieta może być nauczycielką, pielęgniarką, dziennikarką, tłumaczką, sekretarką, urzędniczką, notariuszką. Mężczyzna musi być odpowiedzialny za rodzinę, dlatego powinien mieć porządny fach w ręku. Jaki, tego nie wyjaśnił. Dopiero kiedy Jakub był na ostatnim roku studiów, po śniadaniu wielkanocnym matka go zapytała, jakie ma plany i czy już wybrał kandydatkę na żonę. Nie przyznał się, że poznał Olenę, studentkę z Ukrainy, która chce pracować jako pilotka śmigłowca sanitarnego. Już zapisała się na kurs ratowników medycznych. Potem rodzice oznajmili, że skoro nie ma zamiaru wrócić do Świebodzina, to sam musi sobie radzić. Im nikt nie pomagał, a czasy były bardzo trudne i pomimo tego zgromadzili pokaźny majątek, który przejmie jego młodszy brat i będzie go powiększał.

Gdyby Mira nie odezwała się pierwsza, nie zwróciłbym na nią uwagi, pomyślał Jakub z postrzegalną radością. Posiedziałbym przy stole do oczepin, bo tak wypada, i zaraz po północy położyłbym się do łóżka.

− Było dokładnie piętnaście po drugiej, kiedy poszła do swego pokoju – odrzekł, po czym cicho dodał, że Mirabelli zrobiło się niedobrze. Przesadziła z piciem, a nie jest przyzwyczajona do mocniejszego alkoholu.

− Na jej miejscu zrobiłabym to samo – stwierdziła Anna Maria, ale nie powiedziała głośno tego, co wiedziała ona i jej matka. – Miała powód.

− Miała powód? – chciała wiedzieć matka Marcina, zerkając na syna, jakby go ostrzegała, czym kończą się małżeństwa, gdy mężczyzna chodzi własnymi ścieżkami. – A jakiż to powód? – Nie ustępowała. – Jej tylko ptasiego mleczka brakuje.

− Biedulka – orzekła matka Jakuba. Nie przyznała się, że wczoraj wieczorem i jeszcze w nocy przypatrywała się Mirabelli. Niewiele o niej wiedziała, a mimo to była zadowolona, że syn zainteresował się tą zgrabną, powabną i z pewnością zamożną kobietą. Taka mogłaby być synową.

− Młodzi panowie, który pójdzie po panią Mirabellę? – zapytała matka Anny Marii, rozglądając się po sali. – Może źle się czuje i...? Trzeba to koniecznie sprawdzić.

− Niech idzie Kuba – rzucił Marcin.

− Dlaczego ja?

− A kto z nią przez cały wieczór i pół nocy...?

Jakub się przygarbił. Znowu się zarumienił. Zawsze, nawet wtedy, gdy po zajęciach studentki podchodziły do niego i zadawały pytania, czerwienił się, pocił, uciekał wzrokiem na podłogę. Był dowodem na to, że nieśmiałość jest jak nieuleczalna choroba.

− Kuba, czy wiesz, w którym pokoju mieszka pani Mirabella?

− Ja pójdę. – Anna Maria się podniosła. – Bella jest moją serdeczną przyjaciółką. I kuzynką.

− Jak najbardziej – pochwaliła ją teściowa.

− Kuba, pamiętasz numer pokoju?

− Trzydzieści osiem.

− Najlepiej byłoby, gdyby Kuba osobiście... Ale jeżeli Kuba uważa... – urwała Zahorska, uśmiechając się do siostrzeńca pobłażliwie, jakby dawała mu do zrozumienia, że domyśla się, co zaszło między nim i Mirabellą w nocy. – Czarek – pokazała rozkazująco na młodszego brata swego zięcia – tobie jako drużbantowi najbardziej wypada. Idź do pokoju pani Mirabelli i dowiedz się, dlaczego jeszcze nie przyszła na poprawiny. Może rzeczywiście źle się czuje?

Chociebuż (Cottbus), Karl-Marx-Strasse, niedziela, południe

Wolfgang Pohlhoffer miał zamiar wstać o dziesiątej i zaraz po śniadaniu w hotelowej restauracji wyjechać z Łużyc gdzieś za dawną granicę niemiecko-niemiecką. Może tylko do Brunszwiku albo nawet aż do Düsseldorfu, gdzie dawno nie był. Sklepy ogrodnicze w zachodnich Niemczech sprzedają pergole, płotki, altanki, panele osłonowe, donice, sztachety i inne drobiazgi z drewna obrobionego w jego fabryce. Gdy tam zaglądał, a zdarzało się to jesienią każdego roku, pytał sprzedawców, czy klienci są zadowoleni i czego oczekują. Jeżeli usłyszał, że czegoś brakuje albo jest nie takie, jakiego kupujący się spodziewali, po powrocie do Jakubina natychmiast kazał inżynierowi Żółtowskiemu wypełnić lukę albo poprawić funkcjonalność wyrobu. Menedżer nigdy nie protestował, nie przekonywał go, nawet nie pytał, czy to będzie opłacalne na dłuższą metę, bo rozumiał, że na jego miejsce w fabryce czeka kilku posłusznych, pokornych, cichych technologów. W Jakubinie mieszka więcej niż dwa tysiące osób, ale tylko jeden człowiek decyduje o wszystkim, co się będzie działo we wsi. Nie sołtys, nie wójt ani nie przewodniczący rady gminy. Nie dyrektorka szkoły. Nie komendant straży gminnej i nie dzielnicowy. Nawet nie proboszcz. O wszystkim, co się dzieje w Jakubinie i okolicy, decyduje on, Wolfgang Pohlhoffer, ale i on czuje się odpowiedzialny za tych, którzy mu zaufali. Właściwie to których sobie podporządkował. Zawsze, zanim podjął decyzję, nawet tę najbłahszą, przypominało mu się zdanie, które usłyszał od babci: „Pamiętaj, że nie wolno o niczym decydować, nie biorąc na siebie odpowiedzialności za konsekwencje tego, co postanowiłeś”.

Obudził się przed dwunastą i jeszcze leżąc w łóżku zmienił plan. Drugi raz od wyjazdu z Jakubina. Teraz postanowił, że niedzielę spędzi w Chociebużu. Po południu pojedzie na stadion w Eliaspark. Dopiero poszedł do gimnazjum, ale pamięta, że zaraz po zjednoczeniu ci wessis, czyli zachodni Niemcy, którzy interesowali się piłką nożną, a kpili ze wszystkiego, co pochodziło z części wschodniej, gdzie mieszkali ossis, jedynie z szacunkiem i podziwem odnosili się do chociebuskiej Energie, która odnosiła sukcesy w Bundeslidze. Ostatnio jest ciszej o drużynie, pewnie więc spadła do niższej ligi, ponieważ jej właścicielowi gorzej się wiedzie albo doszedł do wniosku, że będzie bogatszy, jeśli za pieniądze, jakie zarobił na Energie zbuduje fabrykę soku z jabłek czy serownię. Inwestowanie w przemysł spożywczy i przetwórstwo na pograniczu nie tylko on uważa za najbardziej opłacalne.

Wyjeżdżając wczoraj po południu z Jakubina, wyłączył komórkę. Nie logował telefonu za Nysą. Jeszcze przed przekroczeniem granicy rozważał, czy zadzwonić do Anny Marii i Marcina i złożyć im życzenia. Powinien to zrobić, tym bardziej że zaprosili go na ślub i wesele. Nie chciał, aby pozostał jakikolwiek ślad jego obecności w eternecie. W dzisiejszych czasach nie jest łatwo uciec od nowoczesności naszpikowanej elektroniką, szczególnie w jego sytuacji. Jeśli śledczy zechcą, namierzą każdego.

Do Chociebuża wrócił o piątej z minutami. Szlaban parkingu hotelowego był podniesiony. Ochroniarz drzemał w stróżówce. Mógł zaparkować arteona na opłaconym miejscu, lecz w ostatniej chwili zmienił plan. Pojechał na August-Bebel-Strasse, gdzie był parking wielopoziomowy i gdy zbliżył się do barierki, zdał sobie sprawę z tego, że ten obiekt, jak i główne ulice, jest monitorowany. Nad drogami przed wjazdem do każdego większego miasta w Niemczech wiszą kamery. Które są atrapami, a które przekazują obraz do centrali monitoringu, tego nie wie żaden kierowca. Nawet gdyby człowiek się bronił, to nie uda mu się wymknąć z kleszczy cywilizacji, chyba że ucieknie do lasu i będzie żył jak pustelnik, ale i tam długo nie wytrzyma bez tego, co wymyślili ludzie. Współczesny człowiek coraz bardziej staje się uzależniony od nowych technologii. Wyjątek stanowią psychicznie chorzy, którym jest wszystko jedno.

Arteona zaparkował między samochodami mieszkańców bloku w pobliżu restauracji Zur Sonne, skąd przeszedł na Berliner Platz. Do hotelu dostał się bocznymi drzwiami przekonany, że gdzie jak gdzie, ale przy rampie dla dostawców nie będzie kamer. Zresztą poprzednim razem, gdy zameldował się w Lausitz, wieczorem spacerował wokół hotelu i sprawdzał jego otoczenie. Już wtedy miał w głowie ten plan. Udało się go doprowadzić do końca dzisiejszej nocy.

Udając socjologa z uniwersytetu w Düsseldorfie badającego zmiany w zachowaniu starszych mieszkańców Dolnych Łużyc po zjednoczeniu Niemiec, poczęstował ochroniarza papierosem, a potem zamienił z nim kilka zdań. Dowiedział się, że ochroniarz jest Serbołużyczaninem, ale nie ma nic przeciw temu, żeby uważać go za Niemca. Częściej rozmawia po niemiecku niż po dolnołużycku. Matka mieszkająca w Horno woła na niego Bjarnat. W języku żony i teściowej jest Bernhardem. Przez sześć lat był dzielnicowym na obrzeżach Chociebuża. Po zjednoczeniu Niemiec razem z wszystkimi starszymi policjantami został zwolniony ze służby. Nie ma żalu do tych, których rozkazy wykonywał, ani do tych, którzy go usunęli. Co innego gdyby wyrzucili z policji i nie wyznaczyli nowego miejsca pracy. Nie jest na utrzymaniu żony i nie wyciąga ręki do opieki społecznej, a to przede wszystkim się liczy u mężczyzny. Ochroniarz mu wyjaśnił, że Serbowie Łużyccy to Słowianie, którzy osiedli nad Sprewą jeszcze przed Germanami. Nigdy nie utworzyli odrębnego państwa i nie zostali stąd wypędzeni. Zachowali własne obyczaje, kulturę i język. Niemcy nazywają ich Wendami. Bjarnat/Bernhard pożegnał się kilkoma słowami po dolnołużycku. Dźwięczały, jakby były po polsku.

Ponieważ jeszcze nie zjadł śniadania, a zawsze w niedzielę o ósmej żywił się jajkiem na miękko, o dwunastej poczuł się bardzo głodny. Mieszkał w pokoju dwa piętra nad restauracją, postanowił więc, że nie wsiądzie do windy, a zejdzie po schodach. Tak jak poprzednim razem zajął miejsce przy oknie, skąd mógł obserwować to, co się dzieje na Stadtpromenade. Lubił przypatrywać się mężczyznom w swoim wieku. Interesowało go przede wszystkim to, dlaczego są pochyleni, jak stawiają nogi i ile jeszcze mają włosów na głowie. Wówczas zastanawiał się, co oni robią, że tak wyglądają. Nie wyobrażał siebie jako starszego pana, któremu młodsi ustępują miejsca.

Kelner bez pośpiechu podszedł do stolika i położył przed Pohlhofferem kartę dań. Zamówił szklankę wody Rosbacher bez cytryny. W menu szukał jakiejś potrawy kuchni łużyckiej. Gdy był w południowych Niemczech, rozglądał się za restauracją, gdzie podają szpecle z sosem mięsnym i słodką kapustą przyprawioną koperkiem. W Polsce często jadł gołąbki zapiekane w sosie pomidorowym. Lubił kaszę gryczaną z sosem grzybowym, a przepadał za smażonymi pierogami z kapustą i prawdziwkami. Tu nie natknął się na nic takiego, czego by jeszcze nie jadł, dlatego poprosił kelnera, aby mu zaproponował którąś z obiadowych specjalności restauracji.

− Najlepiej coś łużyckiego. Tylko, proszę, bez przesady z tłuszczem. Nie jestem mięsożerny. Może być więcej warzyw. Lubię kapustę, szczególnie prosto z wody, z odrobiną masła. Albo niech pan poda to, co najczęściej zamawiają wasi goście – dodał po krótkim namyśle.

− Naszą specjalnością jest czernina. W innych lokalach także podają czerninę, ale daleko jej do takiej jak nasza. My podajemy ją z kluseczkami ziemniaczanymi.

− Czyli słodko-kwaśna zupa z krwi? – zapytał zbędnie, bo wiedział, z czego gosposia proboszcza robi czerninę. Lukas wyjawił mu tajemnicę tej potrawy, często obecnej jesienią na niedzielnych stołach Ślązaków. – Coś z chudym mięsem. Nie za dużo.

− Roladki schabowe z szynką i grillowanymi warzywami. Również proponuję mieszankę surówek z kapusty półsłodkiej, marchewki i buraków ćwikłowych. To nowość w naszym jadłospisie. Goście zamawiają lekko alkoholowy napój z soku jabłkowego, zwany cydrem. Od niedawna łużycka specjalność. Nie wiele ma wspólnego z winem jabłkowym podawanym w Hesji.

Kiwnął głową. Kiedy kelner odszedł od stolika, znowu przeniósł spojrzenie na Stadtpromenade. Z alei rzeźb ciągnącej się wzdłuż starego muru wyłowił tę, która mogła przedstawiać kobietę odpoczywającą po kąpieli. Postanowił, że podobną figurę każe postawić w parku przylegającym do jeziora w Jakubinie. Będzie miała rysy twarzy Birgit albo Mirabelli. Na kamienne cokoły obok altany okolonej lipami wróci większość rzeźb ogrodowych. Konie odlane z brązu, przechowane na wiekowych fotografiach przedstawiających otoczenie domku myśliwskiego, a pierwszy raz zatrzymane tam na polecenie dziadka Johanna Gottfrieda, będą stały na swoim miejscu. Fontanna ozdobiona płaskorzeźbami tak jak dawniej będzie tryskała wodą na dziedzińcu przed pałacem. Po obu stronach bramy z żeliwa spiętej kompozycją heraldyczną z herbem Pohlhofferów lwy będą witały gości. Część zabytków już odzyskał, resztę każe Lukasowi zamówić u rzeźbiarza.

− Czy mnie wzrok nie myli? Osobiście pan Pohlhoffer, prawda? Doktor Wolfgang Pohlhoffer z Jakubina?

Oderwał wzrok od mokrej Stadtpromenade i przez chwilę zastanawiał się, skąd zna mężczyznę, który stoi przed stolikiem. Chuchro jak wójt Jakubina. Czyżby on? Niemożliwe. Co by wójt robił w niedzielne, deszczowe samo południe w Chociebużu? W restauracji czterogwiazdkowego hotelu Lausitz? Pewnie któryś spośród odbiorców pergoli, altanek, sztachet i innych drobiazgów z drewna obrobionego w mojej fabryce, pomyślał.

− Pohlhoffer – potwierdził. – A pan to kto? Znamy się? Skąd, jeśli można wiedzieć? Aha, robimy jakieś interesy.

− Pan mnie nie poznaje?

− Tak jakby... – Skupił wszystkie swoje myśli, a mimo tego nadal nie wiedział, kim jest ten uśmiechający się chudzielec.

− Adam Ficnerski. Wójt gminy Jakubin w powiecie krośnieńskim na Ziemi Lubuskiej.

− Wójt Jakubina?

− Żywy. Może pan mnie uszczypnąć. – Ficnerski wyciągnął dłoń i się roześmiał. Nagle przypomniał mu się ten fragment z Nowego Testamentu, gdy Jezus mówi do Tomasza: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym!”

− Nie spodziewałem się spotkać wójta za granicą.

− Jaki ten świat jest mały, prawda?

− Przyjemniej spotkać wójta w hotelowej restauracji niż na cmentarzu.

− Kiedy tu wszedłem i zobaczyłem pana... przypomniało mi się, że wczoraj po południu zaczęło się wesele u Zahorskich. Pan powinien tam być. Czyżby tatuś panny młodej zapomniał zaprosić pana doktora?

− Nie zapomniał. Oczywiście że Zahorski zaprosił, ale... – Pohlhoffer rozciągnął ręce – niespodziewane sprawy natury biznesowej uniemożliwiły mi wzięcie udziału w tej uroczystości. Szczerze żałuję. Rodzinę reprezentuje moja małżonka. Jestem przekonany, że przekazała młodej parze najlepsze życzenia od nas obojga i dołączyła prezent ślubny – dodał, cedząc słowa. – A wójt dlaczego nie na weselu?

− A ja przyjechałem na konferencję gospodarzy gmin i miasteczek partnerskich z centralnej Europy. Oprócz dziesięciu Niemców i Polaków jest po trzech Słoweńców, Austriaków, Węgrów, Czechów, Słowaków i jeden gość z Liechtensteinu na okrasę. Jeszcze miał być burmistrz ze Szwajcarii, ale coś mu wypadło i dlatego nie dojechał, a szkoda. Miałem wystąpienie po angielsku na temat tożsamości kulturowej Jakubina, poczynając od Serbów Łużyckich aż do współczesnych czasów. Naturalnie wspomniałem o Pohlhofferach. Moja wypowiedź została przyjęta lepiej niż ciepło. Oczywiście nie zapomniałem powiedzieć, że gdyby nie pan, nasza przecież niewielka gmina nie byłaby w stanie odbudować tego, z czego słynęła przed wielu laty. Więcej opowiem po powrocie do Jakubina, naturalnie jeśli to będzie interesowało szanownego pana. W poniedziałek w Brandenburgii dzień roboczy, a u nas urząd zamknięty, bo święto kościelne. Wszystkich Świętych. Nie ma powodu się spieszyć. Wrócę dopiero po południu. Jedenastego listopada znowu wolny dzień. Święto Niepodległości. Przepraszam, teraz powinienem dołączyć do pozostałych uczestników konferencji. – Wójt ukłonił się niemal uniżenie, po czym spytał, czy może odejść.

− Nie zatrzymuję, Ficnerski.

Beznadziejny jako wójt, a przy tym coraz bardziej pewny siebie, ocenił go Pohlhoffer. Znowu był to nietrafny wybór. Jeszcze za słabo znam ludzi, stwierdził.

Wójtowie Jakubina zmieniali się co cztery lata nie tyle dlatego, że podczas wyborów mieszkańcy tego chcieli. Właściwie to ich niewiele obchodziło, kto będzie rządził gminą. Wójtowie zmieniali się, ponieważ Wolfgang Pohlhoffer tak chciał, a jemu nikt nie miał odwagi odmówić. Tylko od niego zależało, czyje nazwisko znajdzie się na karcie do głosowania i kto zostanie wójtem gminy. Poprzednik Ficnerskiego nie najgorzej znał się na finansach i administracji, nie kadził Pohlhofferowi i byle czym nie zawracał mu głowy, ale i próbował stawać okoniem wtedy, kiedy on rozporządził, jak musi być. Gdyby to zdarzyło się raz, najwyżej dwa, góra trzy, może Pohlhoffer nie przywiązywałby wagi do nieposłuszeństwa, a to pod koniec kadencji powtarzało się za często. Dlatego dwa lata temu Wolfgang Pohlhoffer zdecydował, że wójtem zostanie magister Adam Ficnerski. Dlaczego akurat nauczyciel angielskiego, a nie sekretarz gminy, który od dawna polował na to stanowisko, czy dyrektorka szkoły, jego żona, tego nikomu nie wyjaśnił. Prawdę mówiąc, to Pohlhoffer nie wiedział, czym się kierował przy wyborze kandydata na wójta. Od Żółtowskiego usłyszał, że młody Ficnerski jest godny zaufania, bo po studiach anglistycznych wrócił do Jakubina, a przecież mógł zostać w Zielonej Górze, gdzie łatwiej o pracę dla nauczyciela. Najpierw uczył geografii i przyrody, potem był świetlicowym i dopiero kiedy anglistka dostała pracę w Krośnie, gdzie mieszkała, zajął jej miejsce. Pohlhoffer kazał Żółtowskiemu, a ten polecił sekretarce natychmiast wezwać Ficnerskiego do biura i nie pytając go o zdanie, oznajmił, że zostanie wójtem. Wtedy nie wiedział, że jedynie komitet wyborczy może zgłosić kandydata i musi go poprzeć co najmniej stu pięćdziesięciu dorosłych mieszkańców gminy. Załatwienie wszystkich formalności zlecił Żółtowskiemu. Byli tacy, którzy znali Adama Ficnerskiego od dziecka, a właściwie jego dziadka milicjanta i ojca naczelnika gminy, dlatego nie chcieli podpisać się na liście poparcia albo pytali, dlaczego ten, który jest wójtem od czterech lat, nie może nim być nadal. Nauczył się administrować. Nie udaje kogoś, kim nie jest. Z każdym porozmawia. Nie pije więcej niż jego poprzednik. Proboszcz też go chwali. I przecież gołym okiem widać, ile dobrego zrobił. Wtedy sekretarka zbierająca podpisy pytała oponenta, czy nie zapomniał, w czyjej firmie pracuje i czy chce dalej pracować. Chętnych w okolicznych wioskach i miasteczkach nie brakuje.

Pomimo tego że ludowcy mieli swego kandydata, zastępcę nadleśniczego, który był szwagrem poprzedniego wójta, Ficnerski wygrał wybory z miażdżącą przewagą. Już z rana w poniedziałek powyborczy elekt ubrał się w garnitur, białą koszulę, krawat i świętował sukces w szkole. Wieczorem bez zapowiedzi przyszedł do pałacu i powiedział do Pohlhoffera, że skoro aż tylu mieszkańców na niego głosowało, to musi zrobić coś takiego, co spowoduje, że za cztery lata, kiedy będzie następne głosowanie, ludzie znowu go wybiorą. Co, tego na razie nie wie, ale przy wsparciu pana na Jakubinie, jak powtórzył po ludziach, coś wymyśli. Pohlhofferowi spodobało się to określenie.

− Od niedzieli wyborczej w Jakubinie najważniejsi są: ja, wójt magister Adam Ficnerski, i pan, właściciel wszystkich firm – powiedział elekt, a widząc grymas na twarzy Pohlhoffera, zaraz się poprawił: − Rzecz jasna kolejność powinna być odwrotna. Od nas obu będzie zależało wszystko. Nawet to, kto zostanie pochowany w pobliżu krzyża na parafialnym cmentarzu, a kto przy śmietniku. Cała władza jest w naszych rękach, panie Wolfgang.

Już wtedy Pohlhoffer zdał sobie sprawę z tego, że to nie był najlepszy wybór. Ktoś inny powinien zostać wójtem. Może nawet kandydat ludowców, którego znał i od pierwszego dnia pobytu w Jakubinie na swój sposób cenił. Teraz tym bardziej był przekonany, że wtedy źle zarządził, ale nie miał zamiaru przyznać się do pomyłki. Nie lubił, a właściwie nie umiał przegrywać. Za dwa lata odbędą się kolejne wybory wójta. Ficnerski wróci do szkoły i znowu będzie uczył dzieci angielskiego. Za dwa lata, a Pohlhoffer już o tym zdecydował. Wójtem zostanie Żółtowski albo Dominiak.

A jeśli po powrocie do Jakubina Ficnerski się wygada, kogo spotkał w niedzielę w samo południe w Chociebużu?

Jakubin, ul. Główna, niedziela, południe

Na pewno w Zielonej Górze, a może i w Krośnie nikt nie nazwałby Urszuli Wojtczak starą panną. Może ktoś by tak pomyślał, gdyby się dowiedział, ile ona już ma lat, ale tego by nie powiedział. W Jakubinie jest tak, że każda dziewczyna, która w czerwcu skończy szkołę, najpóźniej od Bożego Narodzenia powinna być mężatką spodziewającą się dziecka. Urszula słyszała to nawet od proboszcza. Podczas ostatniej kolędy ksiądz powiedział bardziej do jej ojca niż do niej, że najwyższy czas, aby córka wyszła za mąż. Kobieta powinna mieć męża i przed trzydziestką urodzić co najmniej troje dzieci. A im więcej, tym lepiej. Miejsce starej panny jest u elżbietanek, a jeszcze bardziej odpowiednie są karmelitanki bose. Dawniej chodziło o majątek. Teraz rzadko który kawaler pyta, ile hektarów mają rodzice panny i jaki posag ona wniesie do małżeństwa. Liczy się przede wszystkim to, czy dziewczyna ubiera się tak, jak prezenterki telewizyjne, gdzie ma tatuaż i czy nosi kolczyk w pępku, czy zagląda do restauracji Pod Złotym Jeleniem, która teraz nazywa się Winestone, i pije importowane piwo, co pali, jaką ma komórkę i w której sieci ją loguje. Ważne jest, żeby nie była mrukliwa, nie dąsała się bez powodu, rechotała i nie jeżyła się wtedy, kiedy kawaler ma ochotę zaciągnąć ją do łóżka. Nie musi być ładna ani zgrabna, ale powinna być wesoła, a jeszcze lepiej beztroska i mówić takim językiem, żeby nie było trzeba zaglądać do słownika w internecie. Powinna znać nazwiska najbardziej popularnych piosenkarzy anglojęzycznych i nucić ich najnowsze hity. Może jarać, rzucać jobami, bez powodu wtrącać przekleństwa. Im bardziej wulgarna, tym większe ma powodzenie. Nie musi wiedzieć, dlaczego jednego roku Wielkanoc jest pod koniec marca, a drugiego na początku kwietnia albo jeszcze później, a Boże Narodzenie zawsze wypada dwudziestego piątego grudnia. Jest jeszcze coś, czego żaden jakubiński zalotnik nie potrafi nazwać, ale co większość czuje, chociaż nie wie, dlaczego nie przy wszystkich pannach, lecz jedynie w obecności niektórych. U jednych to wywołuje drgawki na czubku głowy, wyciska pot pod pachami, powoduje wiotczenie nóg i zmusza do milczenia. U drugich wzmaga wciąganie brzucha, prostowanie grzbietu, prężenie szyi, zadzieranie głowy i błysk w oczach. Są też tacy zalotnicy, którzy dopiero wtedy paplają bez składu i ładu albo pokrzykują tylko dlatego, żeby zwrócić na siebie uwagę.

Dlaczego Urszulą nie zainteresował ani jeden miejscowy kandydat na zięcia, to najbardziej martwi jej matkę. Od ostatniej rozmowy z proboszczem ojciec jeszcze nie spytał, kiedy wesele. Matka wiele razy zadawała to pytanie.

− Ja, jak miałam twoje lata, to tyś już była na świecie. Andrzejek skończył rok i zaczął chodzić. Co jest warta kobieta bez mężczyzny? Tak samo i bez dziecka.

Urszula nie odmówiła racji matce. Ale czy to tylko jej wina, że jest panną? Pani Mirabella pochowała jednego męża, ma drugiego, majętnego, a jeszcze nie doczekała się dziecka. Nie zawsze i nie wszystko, czego pragnie kobieta, jedynie od niej zależy.

− Jakby miała to coś, co powinna mieć, to by chłopaki spokoju jej nie dali – powiedziała żona sekretarza gminy do skarbniczki, a ta słowo w słowo powtórzyła matce Urszuli, z którą kiedyś pracowała w gminnej spółdzielni, i poradziła ostrzec córkę przed Dominiakiem, bo to babiarz. Ficnerski też ma swoje za paznokciami, ale to wójt, zna angielski i pierwszy postawił dom na osiedlu, gdzie był pegeerowski sad.

Wtedy matka Urszuli stwierdziła, że takie czasy. Zapytała, czy jej córce czegoś brakuje. I przypomniała, że Urszula skończyła studia administracyjne na uniwersytecie w Zielonejgórze, pracuje w urzędzie gminy, ma prawo jazdy i składa na auto, umie się ubrać modnie, potrafi się podmalować, nie jest kusiajdą, nosi tatuaż na lewym ramieniu, jest ochrzczona i bierzmowana. Kto potrzebuje pomocy, temu nie odmówi. Brat Andrzej zajmuje wysokie stanowisko w Krośnie. Bratowa zarządza wojskowym przedszkolem. Wiele lat ojciec był sołtysem i radnym powiatowym. A pomimo tego Uleńka jeszcze nie wyszła za mąż. Inne, co to są tylko po maturze albo kształcenie się zakończyły na podstawówce, mają mężów i rodzą dzieci. Niektóre nawet dwa razy w roku. Trzy lata temu matka Urszuli dałaby sobie rękę uciąć, że córka zostanie synową sekretarza gminy. Została sekretarką i to tylko dzięki synowi Dominiaka, który tę funkcję wybłagał u swego ojca.

Jeszcze przed ukończeniem studiów Urszula postanowiła, że zatrzyma się w Zielonej Górze, gdzie ma sporo znajomych, albo poszuka sobie jakiegoś zajęcia w Krośnie, lecz brat prokurator wybił to jej z głowy. Któreś z ich dwojga musi zostać z matką i ojcem, a on ma odpowiedzialne stanowisko, żonę i dzieci, kredyt na mieszkanie w nowym bloku. Ojciec wyremontował dom w Jakubinie tak, żeby na parterze było miejsce dla co najmniej dwóch rodzin. Wprawdzie rodzice jeszcze nie narzekają na za długie kolejki do lekarzy i na razie nie potrzebują opiekunki, ale przecież żadne nie jest z żelaza. Nie pytając siostrę o zdanie, brat, a właściwie jego żona wyznaczyła Urszuli miejsce na piętrze domu przy ulicy Głównej w Jakubinie. Bratowa zapewniła ją, że do jesieni przyszłego roku wyjdzie za mąż, potem urodzi dwoje dzieci. W międzyczasie może nawet zostanie wójtem, o załatwienie czego będzie się starał Andrzej. Prokurator wiele może. Jeśli nie zostanie wójtem, to na pewno będzie sekretarzem gminy, a to też dobrze płatna funkcja. I mniej odpowiedzialna. W sam raz dla kobiety.

A Urszula Wojtczak na razie nie chciała być ani wójtem, ani sekretarzem, nawet radną. Jak większość zdrowych kobiet chciała wyjść za mąż. W lipcu skończyła dwadzieścia sześć lat. Łatwo powiedzieć: wyjść za mąż. W Jakubinie nie ma za kogo. Nie to, że żaden kawaler tego by jej nie zaproponował, lecz że żaden jej się nie podoba. Chociaż to nie jest bezsprzeczna prawda. Jest jeden taki, który podoba się Urszuli. Gdyby tylko dał jej najmniejszy znak, nie zastanawiałaby się nawet przez minutę. To ten, który siedzi po lewej stronie w czwartej ławce. Wie o nim tyle, że przyjechał do Jakubina razem z panem Pohlhofferem i jest jego pomocnikiem. Ludzie powtarzają, że nie tylko pomocnikiem, ale Urszula im nie wierzy. Ludzie, jeśli ktoś im się nie podoba, są niesprawiedliwi i tendencyjni. A jej podoba się Lukas Bielok. Mieszka w nowym domku obok siedziby firm należących do pana Pohlhoffera. Gdy sekretarz gminy pierwszy raz usłyszał jego nazwisko, powiedział, że to na pewno Ślązak. Polak z Mazowsza nazywałby się Bielak. Imię ma jeszcze rzadsze. Urszula nie spotkała mężczyzny, który miał w dowodzie Lukas. Jak do takiego się zwracać? Sekretarz powiedział, że Lukas to pewnie Łukasz, ale tego nie był pewien. Urszula zerknęła na mężczyznę w czwartej ławce po lewej stronie. Gdyby tylko zwrócił na nią uwagę, byłaby w siódmym niebie, pomimo tego że Lukas jest niemową. Lepszy mąż niemowa niż żaden. Urszula nikomu nie przyznała się, że każdej niedzieli przychodzi do kościoła na sumę właśnie dlatego, żeby zobaczyć Lukasa. Dawniej przychodziła na dziewiątą, wtedy prawie całą niedzielę miała wolną. Teraz przychodzi na dwunastą i zawsze siada po prawej stronie w przedostatnim rzędzie ławek, skąd może obserwować Lukasa. Niekiedy tak się zapatrzy i zamyśli, że nie słyszy tego, co mówi ksiądz. Urszula klęka na oba kolana i modli się naprawdę żarliwie. Tylko Pan Bóg wie, o co ona prosi.