Między bukami echa mają gęstość krwi - Tomasz Demm - E-Book

Między bukami echa mają gęstość krwi E-Book

Tomasz Demm

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

Doskonały karpacki kryminał w sam raz na wczasy!Co zrobić z dławiącym oddech przeczuciem zbliżającej się śmierci o zapachu mokrego błota? Gdzie znajduje się zdziadziały emeryt, który zaginął tuż po wizycie swego marnotrawnego syna?W zapadłej wsi na Pogórzu Przemyskim mają miejsce przedziwne zdarzenia: policja od lat poszukuje dziewczyny z tatuażem na kostce, podejrzany o morderstwo Kudłaty Rafałek wymaga natychmiastowej amputacji zarobaczonej ręki, zaś w pobliżu chałupy z karłowatą gruszą u boku gromadzi się sto dwadzieścia osób pragnących pomóc w wyjaśnieniu okoliczności zniknięcia zamieszkałego w niej zdziwaczałego Lecha Chołymskiego...To przewrotnie mroczna opowieść o przegranym życiu ludzi z zapomnianej wsi na Podkarpaciu. Jeśli lubisz klimatyczne powieści, w których nostalgia za latami 80-tymi miesza się z wątkami kryminalnymi i psychologicznymi, oto lektura w sam raz dla ciebie.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 364

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Tomasz Demm

Między bukami echa mają gęstość krwi

 

Saga

Między bukami echa mają gęstość krwi

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2022, 2022 Tomasz Demm i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728472330 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

I KOLOROWYCH SNÓW

To była noc jego śmierci. Czuł to w wątrobie, czuł pod paznokciami, na każdym płatku skóry. Dreszcze skakały po niej, szczypały ją i gryzły. Wszystko zaczęło się z chwilą, gdy wieczór stał się faktem. Wówczas to słońce dotknęło wierzchołków drzew, a do Lechowej chałupy – przez strupieszałe już, spękane gdzieniegdzie okna – zaczął wkradać się cień, który szybko pokrył meblościankę ze sklejki, brudne naczynia w zlewie oraz samego Lecha, ma się rozumieć.

– Wtedym poczuł coś jeszcze – chrypnął. – Jej zapach, kurde balans.

– Czyj znowu? – zapytał mężczyzna pod ścianą.

– No, tej mojej śmierci. Mówię przecież... Zapachniała cierpko. Nieprzyjemnie. Zupełnie obco, a jednak tak jakby całkiem znajomo. Trochę błotem zapachniała. Takim mokrym, jak po deszczu.

Wyłonił się z sieni. Krok jego był powolny, a filcowe człapaki szurały po nagich deskach podłogi. W rękach drżała mu tacka z blachy, na której stały dwie szklanki z zimną, zaparzoną wcześniej herbatą. Była tam też puszka po konserwie, do której nasypał nieco świeżego cukru, cukierniczki bowiem nie posiadał. Stłukł ją kilka miesięcy temu, gdy zamyślił się nad czymś niegodnym ani czasu, ani tym bardziej cukierniczki. Z ludźmi w jego wieku często tak bywa. Szukają bagateli, których znaleźć się już nie da. Patrzą po kątach za czymś, co było, co działo się gdzieś tam między kiedyś a jakimś innym dawno temu. A może wcale nie było? Może nigdy się nie działo i to tylko zwarcie w przewodach pamięci? W każdym razie stary Chołymski się zamyślił i jego cukierniczkę diabli wzięli, a żeby kupić nową – o tym akurat nie pomyślał, tak więc puszka po konserwie musiała mu teraz wystarczyć.

W końcu się zatrzymał. Ostrożnie, dygoczącymi rękami położył tackę na stoliku, obok którego z wolna kwitła wersalka, a gdy na niej zasiadł, w powietrze uniósł się blady pyłek, coś jakby sztruksowy paproch istnienia. Wtedy stary sięgnął za jedną ze szklanek i cały w nerwach pociągnął łyk herbaty. Potem pociągnął drugi, pociągnął też i trzeci. Dopiero po czwartym znalazł w sobie wystarczająco śmiałości, aby wrócić do tematu własnej śmierci, o której tyle tylko wiedział, że pachnie mokrym błotem i że weźmie go tej nocy. Dokładnie tak, jak to zrobiła z jego ojcem przed laty: we śnie.

– Dlategom postanowił nie spać. Do samego świtu oka nie zmrużę i sucz obejdzie się smakiem. Tak zrobię. Tak mi dopomóż Najświętsza Panienka i sam Pan Bóg Wszechmogący!

– No i co ty będziesz robił całą noc? Masz jakiś plan?

– Ano mam – uśmiechnął się Lech Chołymski.

Ten eksrobotnik, niegdysiejszy muł na usługach przemysłu drzewnego, spojrzał na towarzysza pod ścianą i mu wyjaśnił, że ta ponura sytuacja stała się dla niego okazją, aby sobie przypomnieć, za co tak bardzo lubił kiedyś serial „07 zgłoś się”. Trzymał w piwnicy pudełko, w którym leżała cała kolekcja kaset wideo z przygodami stołecznych milicjantów i teraz, po dekadach spędzonych w tekturze, mieli oni ponownie sięgnąć za pistolety i swemu wielbicielowi dostarczyć całonocnej rozrywki, by tym samym ocalić go przed śmiercią.

Solidny to plan, tak. Jednego tylko drobiazgu stary Lech nie przewidział: tego akurat dnia we wsi urwał się prąd. Był to bezpośredni rezultat wiatrów, które od rana tłukły się po nieboskłonie, ciągnąc za sobą przenikliwy chłód oraz dewastację. Również i w tej chwili, mimo chrapliwego głosu Lecha (wciąż mówił o śmierci i kasetach wideo), w jego domu dało się usłyszeć huk lasu za oknami oraz jęk lichej konstrukcji dachu, któremu już zaczynało brakować chęci, aby dalej trzymać się kupy. Upadek był tylko kwestią czasu.

Tak właśnie pomyślał średniej wielkości mężczyzna, który skończył zapalać ostatnią ze świeczek. Zostały przezeń rozstawione równo, w najbardziej strategicznych punktach pokoju, mimo to ich kruche światełko było w stanie pokryć ledwie kontur jego sylwetki. Reszta skryła się w czerni doskonale dobranej do barwy uniformu, no bo Szczepan Derda był przecież księdzem i to wcale nie byle jakim, bo przewielebnym proboszczem dziekanem.

– Czyli po to mnie tutaj wezwałeś, Chołymski? – zapytał ponuro. – Żebym ja ci milicję w walce ze śmiercią miał zastąpić?

– No wie ksiądz, kiedyśmy grywali w warcaby, im uznał...

– To trzeba było uznać coś innego – napiął się, waląc w starego naostrzonym spojrzeniem. – Ostatnie namaszczenie miało być, spowiedź ostatnia, umierający miałeś być, do ciężkiej cholery, tak na bank, jak dwa plus dwa, ale zamiast twojego umierania, Chołymski, ja tu wariactwo widzę. Wariactwo i bezbożne machanie jęzorem!

– Nie no, spowiedź też miała być. Tak przy okazji, tak na wszelki wypadek, jakby mnie sucz miała wziąć dzisiaj, rozumie ksiądz?

– Ja rozumiem wszystko, już ty się o to nie martw. To tobie się coś w tym skretyniałym łbie poprzewracało i nie licząc tego szczegółu, jesteś zdrów jak śledź. Jeszcze sobie dobrych parę lat w tym occie popływasz, a ja specjalnie dla ciebie kpiny ze świętych sakramentów robić nie zamierzam, oj nie, co to to nie!

Tutaj zdecydował się postawić pauzę, w przekonaniu będąc, że nic tak nie podkreśli stanu jego dominacji jak mała pauza właśnie. Aby rzecz jeszcze bardziej uwypuklić, wziął do ręki jedną ze świeczek i podszedł bliżej okna. Było czarne za sprawą chłodnej i bezgranicznej nocy, która działa się na zewnątrz. Na jej tle odbicie pasterskiego autorytetu wypadło nawet lepiej niż w lustrze. Proboszcz był kontent.

– Po odpuszczenie grzechów – jął mówić po chwili, – masz się zgłosić normalnie, do kościoła, jak każdy porządny obywatel. A póki co zalecam ci więcej pokory, Chołymski, bo nazbiera ci się tych grzechów, oj nazbiera. Właściwie to i teraz grzeszysz, bo marnujesz ty mój czas.

– Ano tak – chrypnął Lech, pocierając palcami o zimną powierzchnię szklanki. – Bym zapomniał, że dzisiaj skoki.

– Moje gratulacje, kolejny grzech – odbił ksiądz, po czym zerknął na swój telefon: do rozpoczęcia zawodów została jeszcze godzina.

W sam raz, aby dojechać, przebrać się w coś wygodniejszego i uruchomić agregat prądotwórczy. Wprawdzie plebania leżała w bardziej cywilizowanej okolicy i problemy z elektrycznością zostały tam już zażegnane, niemniej w życiu trzeba być przezornym, myślał proboszcz dziekan, warto się zabezpieczyć. Byłoby w końcu nie lada wydarzeniem, gdyby biało-czerwoni mieli dokopać Niemcom na ich własnym podwórku. Na miłość boską, przecież nie można czegoś takiego przegapić! Tym bardziej skoro jednym z zawodników ma być sam metropolita przemyski.

Chodziło oczywiście o grę internetową. Proboszcz Derda został w nią wciągnięty jeszcze na studiach i był jednym z kilkuset duchownych z całej Europy, którzy prowadzili między sobą rywalizację w postaci regularnych turniejów. Większość uczestników korzystała z własnego nazwiska, w tym on sam, ale byli i tacy, którzy posługiwali się pseudonimami. Szczepan swego czasu posiadł wiedzę (sporo się przy tym napocił), że pod nazwą Małysz66 kryje się jego szef, metropolita przemyski właśnie, który cieszy się przyjaźnią samego papieża. Dlatego udział w zawodach był dla miejscowego proboszcza tak istotny. Miał wymiar nie tyle rozrywkowy, ile przede wszystkim – polityczny.

– A może zabrałby mnie ksiądz ze sobą, co? – zapytał po chwili Chołymski, który wyraźnie zgrzeczniał, wtuliwszy się w sztruksowe ramiona wersalki. – Nie będę przeszkadzał. Po prostu obejrzę z boku te skoki i pokibicuję, komu będzie trzeba, a potem sobie te milicyjne seriale pooglądam. Rano wrócę jakoś okazją czy co, nawet ksiądz nie zauważy. No bo ja... no, nie chciałbym tutaj... psiakrew, nie umiem tego lepiej wyjaśnić, proszę księdza. Ja naprawdę mam przeczucie, że... nie chciałbym, żeby...

– Żeby co? Żeby śmierć cię wzięła ot tak, bez powodu? Wbrew logice bożej? Czy ty w ogóle sam siebie słyszysz, idioto jeden?!

Brak odpowiedzi.

– Wyśpij się porządnie, a wcześniej pomódl się uczciwie, to może ci Pan Bóg tę głupotę wybaczy. To jedyne rozwiązanie, jakie tutaj widzę. Liczę, że przez to spoważniejesz i zobaczymy się w niedzielę na mszy.

– Wątpię...

– Kolorowych snów, Chołymski – zakończył ksiądz w tonie precyzyjnie wyważonym, stosownie do okoliczności. I znów spauzował na chwilę.

Gdzieś między szczelinami przemknął wiatr. Świeczkowe płomyki uległy zachwianiu. Jakiś badyl uderzył o dach, bo grzmotnęło, po czym stoczyło się i upadło na ziemię. Zaraz znowu coś jęknęło, w ścianach kuchni tym razem. To był moment, w którym proboszcz sięgnął za płaszcz. Po drodze, w celu umocnienia kontroli, zerknął jeszcze w stronę starego.

Ten siedział zgarbiony, a spod jego swetra wystawał kołnierz koszuli. Była tak jakby zielona, ozdobiona w prążki sprzed dwudziestu paru lat, których odcień dobrze korespondował z siwizną mężczyzny, z jej rozstrzępioną szadzią. Twarz natomiast, pokrytą migoczącym blaskiem najtańszych ze świeczek, przejął wyraz, jaki można niekiedy dostrzec pośród figur w suterenach zgrzybiałego archiwum urzędu do spraw bez reszty straconych i w całej rozciągłości nieważnych.

Wtem, jakby palcami pstryknąć, proboszcz pojął, o co temu człeczynie tak naprawdę chodzi. Zrozumiał, że to groteskowe show, które postanowił stary Chołymski urządzić, ten spektakl głupoty był niczym innym jak smutnym do granic wysiłkiem, aby przez chwilę, choćby najkrótszą, móc jeszcze w czyimś życiu zaistnieć. Czy coś w tym dziwnego? Każdy dziad potrzebuje, by go czasami pogłaskać, a co dopiero taki Lech Chołymski zezłomowany gdzieś na szarym końcu rzeczywistości. Życie wbudowane w rutynę codziennej robocizny, po emeryturze zredukowane do egzystencji poniżej dna w chałupsku tak zapuszczonym, że nawet nie opłacało się go remontować. Być może w ogóle nie zdawał sobie sprawy, że jest już rok trzynasty. Chociaż jemu to w sumie wszystko jedno, równie dobrze mógł być i dwa tysiące szósty lub czterdziesty czwarty. Każdy kolejny dzień, tak czy siak, był w jego przypadku identyczny, tak samo bezcelowy jak poprzedni. Rodzina – szkoda słów. Perspektywy na przyszłość – jeszcze gorzej! Samotność i tylko samotność miał do dyspozycji, i to jej się tak bał tej nocy. Tej dziadowskiej samotności się bał, niczego innego. Dalibóg, musiał być w nie lada desperacji, skoro wymyślił sobie śmierć i potrzebę ostatniej spowiedzi, z drugiej zaś strony, zastanawiał się ksiądz, czy w innym przypadku ktoś by w ogóle do tego durnia przyjechał?

Szczepan Derda ponownie zerknął na Chołymskiego i tym razem poczuł, jak po jego wnętrzu rozlewa się to gorzkie, to jakże nieznośne poczucie litości, które z kolei wywołało jeszcze bardziej gorzkie, jeszcze bardziej nieznośne poczucie odpowiedzialności. Kurwa, pomyślał więc, po czym rzekł:

– No już dobrze Leszku drogi, już dobrze. Nie ma potrzeby tak zaraz dramatyzować. Przecież wiesz, oj wiesz ty dobrze, że ja sobie tak tylko żartuję. Ewidentnie jest tu jakiś kryzys i nie myśl tylko, że kiepski ze mnie pasterz. Dbam ja o swoich obywateli i nie zostawię cię tutaj samego – chrząknął. – Chyba nie będzie z tym problemu, prawda kuzynko?

Postać nieduża, ćma jakby, ruszyła się za drzwiami. Nie pojawiła się jednak w pokoju. Wolała zacisnąć usta i wycofać się w głąb ciemnej sieni, zostawiwszy za sobą tylko stęk wysłużonej podłogi. Na więcej zabrakło jej odwagi.

Stary Lech za to zdziwił się jak nigdy. Bladego pojęcia nie miał, że w jego domu jest ktoś trzeci. Skądinąd proboszcz znany był z tego, że jeździł po ludziach sam i nic nie wskazywało na to, aby tej nocy miało być inaczej. Derda go tymczasem poinformował, że jego kuzynka wkrótce zostanie zakonnicą. Przyjechała do niego z Przemyśla, w odwiedziny (nie do końca tak było, ksiądz potrzebował pomocy na plebanii, w związku z czym zadzwonił do klasztoru i poprosił matkę przeoryszę, żeby oddelegowała do niego kuzynkę; zrobiła to niezwłocznie) i teraz miała mu pomóc przy sakramencie ostatniego namaszczenia, ale skoro się okoliczności nieco zmieniły, delikatnie mówiąc, dziewczyna zostanie we wsi do rana i się biednym emerytem zaopiekuje.

– Zgodnie ze swoją świętą posługą – dodał ksiądz na koniec, odpowiednio to akcentując.

Kalkulacja sytuacji zajęła Chołymskiemu chwilę, lecz zanim zdążył cokolwiek skomentować, zanim w ogóle o czymś takim pomyślał, przewielebny proboszcz dziekan włożył czapkę na głowę, włożył płaszcz długi, po czym wyszedł z domu, wsiadł do samochodu i najzwyczajniej w świecie odjechał.

– Toż to jakaś apokalipsa – wymamrotał, gdy w jego skodzie strzelił bezpiecznik i przestały działać wycieraczki.

Był to problem. Wiatr trząsł drzewami na wszystkie strony. Wszędzie wokół latały pourywane gałęzie oraz chmary liści, klejąc swe nieszczęsne ciała do szyby i tym samym blokując księdzu widoczność, która i bez tego była ograniczona. Latarni we wsi nie było, świateł przy okolicznych domach również. Wszędzie tylko ciemność gęstsza od smoły. W gruncie rzeczy, gdyby spojrzeć na to z góry, lampy samochodu proboszcza stanowiły jedyne świadectwo cywilizacji w promieniu kilkunastu kilometrów. Jeden jedyny Szczepan Derda pchał się przez żywioł, podczas gdy reszta okolicy skupiona była na tym, aby go po prostu przeczekać.

W Husnem żyło razem kilkadziesiąt osób. Mieszkali w dwudziestu siedmiu domach. Podobnie jak w przypadku rezydencji Chołymskiego, nie były to budowle ani duże, ani szczególnie wytworne. Dlatego niektórym zdarzało się mówić, że droga we wsi – rozpadający się powoli ciąg asfaltu – wije się jak sznurówka po cygańskim bucie, zgubionym dawno temu na dnie doliny w samym środku lasu. I tak leżał, ten cygański but. Leżał na dnie doliny u brzegów potoku bez nazwy, gdzie pilnował miejsca w kolejce do gnicia.

Nie zawsze tak było. Na całej długości droga miała tylko jedną odnogę: prowadziła w szczelinę między dwoma porośniętymi buczyną wzgórzami, aby się w końcu zatrzymać przy kanciastej konstrukcji z betonu i żelaza. Kiedyś było tam więzienie. Kiedyś świadczyło o tym, że Husne miało w historii znaczenie.

Zjawisko to niechcący rozpoczął pewien kartograf z Wiednia, niejaki Augustin Timmerbaun, który należał do tej grupy mężczyzn, co to zawsze nosili przy sobie słoiczek z pomadą, żeby ich kocie wąsiska mogły być należycie czarne i podkręcone zgodnie z dyktatem mody. Do Husnego ów Timmerbaun przybył wraz z początkiem dwudziestego stulecia, aby w szczegółach skreślić mapę regionu na zlecenie cesarskiej generalicji i nader szybko się przekonał, że miejscowi za nic mają sztukę kartografii ani tym bardziej dyktat mody. Podniósł się za to szept. Tu i tam zrobiły się prześmieszki. Znalazło to swoje odzwierciedlenie w dziennikach, gdzie Timmerbaun stwierdził z elokwentnym oburzeniem, iż w Galicję musiał zostać wysłany za karę. Tereny te, według niego, były cokolwiek prymitywne, ludzie tymczasem (w większości Rusini) żyli poza skalą ubóstwa z kołtunami tak na głowie, jak i w niej; otoczeni gnojem po same kostki i równie lepkim, cuchnącym pleśnią zabobonem, którym Timmerbaun całym sobą gardził. „Czy istnieje jakieś miejsce – pisał – gdzie wykształcony wiedeńczyk, docent Uniwersytetu, mógłby czuć się bardziej obcy, bardziej nieswój niż w Husnem na wschodzie? Zaiste powiadam, że są to piekielne czeluści. Zgrozy pełna wyrwa w Europie!”

Tym wykrzyknikiem wiedeński kartograf zakończył swoje dzienniki. Na więcej nie miał już sił – dopadła go cholera. Bynajmniej w tamtym czasie nie było to czymś nadzwyczajnym, epidemie cholery przecież nawiedzały Europę często, a Pogórze Przemyskie doświadczało jej z uporczywą regularnością. Augustin Timmerbaun, tak się akurat złożyło, znalazł się w samym centrum nowego ogniska i został jedną z pierwszych ofiar zarazy. Jego mapa zaś – cóż, i tak w życiu bywa – posłużyła do wyznaczenia miejsca stosownego dla zbiorowej mogiły, gdzie i wiedeńczyka wrzucono, a następnie przysypano wapnem po wsze czasy. Amen.

O kocich wąsiskach szybko zapomniano, lecz praca Augustina po raz kolejny wdarła się na salony, gdy czternaście lat później wybuchła pierwsza wojna światowa. Wtedy to zarówno jego mapy, jak i dzienniki okazały się przydatne ponad miarę. Otóż generalicja uznała, że w Galicji można się było spodziewać epidemii nie tyle cholery, ile przede wszystkim dezercji. Dlatego potrzebne było odpowiednie miejsce, gdzie by można parszywców gromadzić i za nieposłuszeństwo względem cesarza ukarać. Wyrwa w Europie zdawała się pasować do tego jak ulał. Do czasu.

Po pierwsze dezerterów było więcej (dziesięciokrotnie więcej), niż to zakładał projekt. Po drugie na wschodzie linie frontu zmieniały się nieregularnie, a wraz z nimi zmieniała się lista priorytetów, aż wreszcie nie było już żadnej listy, oto bowiem wojna dobiegła końca, Habsburgowie runęli z hukiem, a koncepcję więzienia w Husnem porzucono na pastwę dziejów. Innymi słowy: została sierotą. Aby ktoś sobie o niej przypomniał, trzeba było prawie trzydziestu lat, kilku wojen oraz całej Akcji Wisła, która w czterdziestym siódmym przeczyściła polskie Karpaty znacznie lepiej, aniżeli zrobiłaby to epidemia cholery, tyfusu czy nawet damy pośród chorób – dżumy. A gdy temat został już załatwiony, zadowoleni z siebie komuniści (nowi państwo na Pogórzu) z radością zaadoptowali pomysł Austriaków, zdecydowali się jednak przeorganizować więzienie w taki sposób, żeby mogło służyć standardom świeżo upieczonej, wyśmienicie stalinowskiej rzeczywistości. Z oryginalnego projektu został więc sam tylko fundament. Resztę zastąpiono szarym, zimnym, podwójnie wzmacnianym betonem, gdzie niemal całkiem zabrakło okien. Brama wjazdowa natomiast została tak pomyślana, żeby nie przepuścić z wewnątrz ani krzyków, ani choćby jednej, nawet najlżejszej myśli o wolności. Ktokolwiek trafiał do środka, miał czuć w kościach lęk.

I tak było, a jakże.

Odwilż czy nie, lokatorów werbowali fachowcy z esbecji. Sprowadzali ich z całego kraju, zazwyczaj pojedynczo lub we dwóch; dla wygody, ale i dyskrecji. Wszystko musiało dziać się po cichu, zwykłym samochodem, fiatem z drugiej ręki lub wołgą z trzeciej. Im bardziej niepozorny pojazd, tym lepiej. Na dobrą sprawę proces miał być na tyle cichociemny, aby nikt z zewnątrz nie mógł wiedzieć, czy w tej akurat wołdze siedzą na przykład kolejni skazani albo nowy pielęgniarz, który miał zacząć pracę w kostnicy. A jeśli nie pielęgniarz, to może jeden z tych nomadycznych handlarzy, który pojawił się w Husnem z nadzieją, że w tutejszym więzieniu akurat będą potrzebowali żarówek. Wiele możliwości dawała ta esbecka cichociemność, mydlenie oczu było z jej pomocą łatwe.

Podobną subtelnością cechowały się również dokumenty. Według nich w Husnem było stu sześćdziesięciu osadzonych. Nieoficjalnie zaś było ich ponad dwustu, głównie wyłapanych tu i tam konspirantów, niebezpiecznych wrogów ojczyzny (nauczycieli, drobnych artystów, wywrotowców-dziennikarzy). Lecz byli wśród nich i zawodowi gwałciciele. Byli i mordercy. Wszyscy razem, jeden obok drugiego, spleceni ze sobą we wspólnocie bunkra otoczonego zewsząd niepozornością leśnej głuszy.

To sanatorium – tak je nazywali niektórzy – przez całe dziesięciolecia było jedynym elementem, który w jakiś sposób wyróżniał Husne i gdy placówkę wreszcie zamknięto (połowa roku dziewięćdziesiątego), wraz z osadzonymi zniknęli ich strażniczy, zniknęli inżynierowie tortur, pułkownik dyrektor, jego zastępcy i niemal cały personel poniżej. W związku z tym w niebyt popadł tutejszy hotel robotniczy, a skoro padł hotel, to padła też i knajpa Café Bar Kalifornia, gdzie w baranie dudy dmuchał często milicjant, a Delikatesową sprzedawano ćwiartkami w towarzystwie ogórków na kwasie i parówek z wędzonego odyńca. Oczywiście z horyzontu zniknęli również nomadyczni sprzedawcy żarówek, niedzielny striptiz z przemytu (do granicy z Ukrainą było z Husnego pi razy drzwi dwadzieścia kilometrów), jak i wiele innych na wpół lewych biznesów krążących wokół więzienia niby głodne świecidełek sroki. Nie powinno więc dziwić nikogo, że pewnego dnia zlikwidowano też przystanek autobusowy. Można by rzec zatem, że globus świata nawet nie zdążył się porządnie obrócić, a Husne na powrót stało się jednym z tych punktów, jakich na żadnej mapie nie brakuje: zredukowanym, od wszystkiego odległym, z powietrzem cierpkim od rozkładu w cieniu dziejowej klęski.

Doskonałe miejsce na weekend, pomyślał proboszcz dziekan coraz bardziej podirytowany nieustającą nawałnicą liści skutecznie spowalniających jego ucieczkę. Co chwilę musiał się zatrzymywać, aby oczyścić szybę. Nie bez wysiłku otwierał wtedy drzwi i sam, mimo że był mężczyzną nawet krzepkim i ważył solidne osiemdziesiąt kilogramów, czuł na sobie furię wietrzyska. Musiał też wypatrywać lecących z góry konarów, aby czasem nie stać się pożywką dla mediów. „Ksiądz zabity przez drzewo!” – już widział te nagłówki. Podobnych na Pogórzu było dotąd wiele, zbyt wiele, myślał, podczas gdy wysokie buki skrzypiały nad nim zuchwale; ich korony, półnagie i żylaste, wyły niczym hordy wygłodniałych potępieńców. Co gorsza, ten żywioł z każdą minutą zdawał się coraz silniejszy i tylko głupiec nie czułby wobec niego respektu. Szczepan Derda nie był głupcem, ale nie był też skłonny do uległości, toteż metodycznie, z dobrze wyliczonym uporem posuwał się do przodu.

– Nie ze mną takie numery, nie ze mną – zapewnił sam siebie.

Wtedy ponownie zerknął na telefon: do skoków z metropolitą została mniej niż połowa godziny. No i precz z metodycznością! Skląwszy pod nosem Husne i jego hordy potępieńców, proboszcz dziekan wyższy bieg wrzucił, gazu nie od parady wdepnął i czerwona skoda ryknęła ku ciemności.

Aż się zakurzyło od sadzy. Kuzynka proboszcza otworzyła drzwiczki ewidentnie zaniedbanej kozy, jaką odkryła pośród rupieci w kącie pod oknem. W pobliżu był również i kominek, lecz został w przeszłości zamurowany. Dlaczego, dziewczyna nie pytała. Szkoda jej było czasu. Wolała go poświęcić na uporządkowanie sytuacji z kozą, aby mogła spełnić swoje zadanie w nocy, która nie zapowiadała się zbyt optymistycznie.

Stary Chołymski kozą przejmował się dopiero w ostateczności, gdy nie można już było ogrzać ciała kocem i kilkoma warstwami odzieży chodzonej przez tydzień albo i dwa, póki nie zaczęło się na niej coś rozmnażać. Tego rodzaju rozwiązania testował latami i zdążył się już nauczyć, że w jego przypadku sprawdzały się mniej więcej do chwili, gdy temperatura spadała w okolice dziesięciu stopni na plusie. Był jednakże listopad. Stosunkowo ciepły jak na razie, co już zresztą zaczynało się powoli zmieniać. Niemniej stary rozumiał, mimo całego asortymentu osobistych przyzwyczajeń, że nie wszyscy muszą mieć takie same jak on standardy, a trzymanie gości poza ich własną strefą komfortu – trzymanie ich dla zasady, bo ktoś tak sobie akurat wymyślił – nie było w jego pojęciu wyrazem ani grzeczności, ani chrześcijaństwa w ogóle. Tak naprawdę sam powinien był zająć się kozą, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, dziewczyna miała już sprawy we własnych rękach i to miała je dosłownie.

Nawet na starego nie patrząc (było dla niej czymś nadzwyczaj oczywistym, że w kozie trzeba rozpalić), postawiła przed sobą jedną ze świeczek, żeby móc skorzystać z jej światła. Następnie podwinęła rękawy i włożyła dłonie w żeliwną gardziel kozy, skąd zaczął wydobywać się pył. Niewielkie, acz liczne cząsteczki momentalnie osiadły na jej długiej sukni oraz granatowym polarze, jaki miała na wierzchu. Część pyłu dotarła też dalej, na twarz z owalnymi szkłami okularów, które przypominały teraz dwa małe lusterka. Niestety źle dobrano im oprawki. Z łatwością zsuwały jej się z nosa. Ciągle musiała je przez to poprawiać, brudząc ich powierzchnię czarnymi od sadzy palcami.

Po chwili grzebania w smolistym pyle i paru kichnięciach koza była już wystarczająco uporządkowana, aby można było sprawdzić jej funkcjonowanie. W tym celu dziewczyna udała się do kuchni, świecąc przed sobą woskowym płomykiem, który z trudem rozganiał z sieni zachłanność mroku. To nic, pomyślała. Byle tylko się nie potknąć. A gdy znalazła tych kilka drewienek do spalenia, okazały się z wierzchu dość mocno wyszczerbione, co oznaczało, że ryzyko drzazgi było przy nich wysokie, ale właśnie dzięki temu nadawały się na pozyskanie rozpałki. Wystarczyło tylko odpowiednio chwycić za potencjalną drzazgę i ją ku sobie pociągnąć. Najwidoczniej dziewczyna z klasztoru robiła to już nie raz, bo w ciągu niespełna dwóch minut u kolan wyrósł jej zestaw cienkich warstewek drewna, skrupulatnie uskubanych z tego, co udało jej się znaleźć w kuchni. Teraz wystarczy tylko umieścić rozpałkę na palenisku wewnątrz kozy i zbudować stos.

Zawalił się.

Musiała operować tylko prawą ręką, w lewej trzymała świeczkę. Dlatego drugi stos rozpałki również się zawalił, lecz ona nie dała za wygraną i za trzecim... piątym razem udało jej się wykonać zadanie. Wtedy nastał prawdziwy czas próby. Niepewna niczego uniosła do góry świeczkę i przyłożyła ją do kawałka gazety, podmuchując lekko, jakby prosząc duszę ognia o przysługę. Papier zajął się, a lichy płomyk powędrował wzdłuż jego powierzchni. Dotarłszy do drewna, zgasł. Na jego miejscu pojawił się za to dym, dziewczyna dmuchnęła więc ponownie, mocniej tym razem, bardziej stanowczo, w rezultacie czego spopielony papier rozpierzchł się na boki, a w jej brudnych okularach zalśnił ciepły, wielce wyczekiwany pomarańcz. Pilnowała go rzetelnie, bez choćby mrugnięcia, jak gdyby płomień ów miał być jej jedyną pociechą tej nocy, jej jedynym kompanem.

Nie dysponowała zbyt górnolotnym pięknem. Nie była kwiatem orchidei. Jej urodzie bliżej było do gałązek szczawiu, które pospolicie rosną przy wygonach. Cechowała się tym również jako dziecko, choć jego surową delikatność wciąż dało się rozpoznać po jej dłoniach, niewiele większych od dłoni dziecka właśnie, i skórze, której naiwność z zacięciem przebijała się spod warstewki sadzy. Weronika, bo tak miała na imię, znajdywała się mniej więcej w jednej szóstej drogi do złożenia ślubów zakonnych. Jej przełożeni mieli jednak obawy, że w ogóle może takich ślubów nie złożyć. To dlatego, że nie dało jej się skatalogować jak większości dziewczyn z nowicjatu. Nie pasowała do żadnej szuflady z wyjątkiem tej, do której wkłada się przedmioty z nadzieją, że kiedyś, być może – daj miłościwy Panie – do czegoś się przydadzą. W przypadku Weroniki objawem tego zaburzenia okazała się tendencja do samowoli zmieszanej pół na pół z rogatą niesfornością i było to czymś, czego każda zakonnica, początkująca czy doświadczona, winna się wystrzegać bardziej niż wszawicy we włosach. Stąd zaistniała potrzeba czegoś w rodzaju terapii. Pomoc ze strony proboszcza przyjęła więc status czynu nader pochwalnego. Na tyle, aby w obowiązujących zasadach formacji przeorysza klasztoru mogła wydłubać wyjątek i przekazać mu pod opiekę młodziutką, niegotową jeszcze nowicjuszkę. Wszyscy liczyli, że dzięki uczynności kuzyna uda się problem Weroniki wypoziomować. Tak zresztą proboszcz obiecał jej przełożonej w Przemyślu, tak obiecał jej prostodusznym rodzicom w Wyszatycach nad Sanem, a i Umierającemu na krzyżu tak obiecać nie omieszkał. Dziś był gotów zrobić wszystko, aby tych obietnic dotrzymać.

Chołymski przyglądał się dziewczynie w milczeniu. Próbował znaleźć dla siebie jakiś punkt, z którego mógłby rozpocząć z nią rozmowę. Gdyby mu na to pozwolić, zapewne zdziwiłby się, że inni chcą ją jeszcze bardziej poziomować. Sam by lepiej kozy nie wyrychtował, podziwiał więc rezolutność, jaką Weronika dysponowała i z jednej strony cieszył się z jej towarzystwa. Z drugiej – czuł się z nim nieswojo. Po raz pierwszy od dawna zaczął wstydzić się tego, jak wygląda jego dom. Wstydził się też za to, jak zaniedbał kozę, jak zostawił brudne gary w zlewie. Wstydził się za nieogoloną twarz i dziurę w skarpecie, którą starał się teraz zamaskować pod kocem (również dziurawym). W obecności księdza to dziadostwo mu jakoś nie przeszkadzało, lecz teraz uwierało go od środka mocno i pojęcia nie miał, jak ma sobie z tym całym uwieraniem poradzić.

W kozie tymczasem skrzypiał ogień. Ledwo co, ale skrzypiał. Ciepły dym szedł chudym kominem. Ledwo co, ale szedł. W nocy za oknem wciąż dudnił las. Dudnił ciężko jakby zły, niepocieszony, a ona siedziała ze skrzyżowanymi nogami i bez przerwy patrzyła na płomień, który tańczył w jej okularach ni to diabeł jakiś, ni rodzaj anioła z pieprzykiem.

Chołymski podskoczył nagle. Z namysłu wyrwał go przenikliwy pisk i dopiero po sekundzie zrozumiał, że to nic innego jak ten durnowaty alarm (Wolfgang Amadeusz Mozart, „Marsz turecki”), który uciekł mu z kieszeni, ogłaszając w ten sposób przybycie godziny dwudziestej. Takie było ustawienie małego zegarka z elektroniką za dychę, a on nie umiał tego zmienić, bo gdyby umiał, wybrałby coś krótszego, jakiś bardziej neutralny sygnał, takie zwykłe pii-pii na przykład, które by go nie irytowało tak bardzo, a w tej akurat chwili oszczędziłoby mu ośmieszenia. Nie pomyślał jednak, że dla małej nowicjuszki więcej niż piskliwa melodyjka, ośmieszające było to, jak gospodarz próbował ją uciszyć: przyciskał wszystkie guziki naraz, a potem uderzał w zegarek palcami coraz to mocniej i mocniej, mamrocząc pod nosem (nie całkiem świadomie), i jeszcze raz, i głośniej, i znowu, psiakrew, aż w końcu „Marsz turecki” umilkł na własny rachunek. Zostało po nim już tylko wspomnienie, ale i kłujący posmak dyskomfortu.

– Zasrana chińszczyzna – rzucił Chołymski, byleby tylko czymś rzucić, i w lot do niego dotarło, że mógł lepiej dobrać słowa. Dlatego zmieszał się, ostentacyjnie odkaszlnął i zaczął tłumaczyć:

– Dali mnie to, kiedym szedł na emeryturę. Barany jedne, szlag by ich... Zapomnieli o instrukcji i tak jakoś... – wzruszył ramionami.

No i to by było na tyle. Temat został wyczerpany. Rozmowa się skończyła. Aby zastąpić czymś zażenowanie, stary Lech jeszcze raz niezbyt zgrabnie odchrząknął i sięgnął za herbatę, którą pił (doił) powoli łyk za łykiem i tyle tylko udało mu się osiągnąć, że oblał sobie sweter. Dziewczyna nie skomentowała sceny. Poprawiła tylko okulary, po czym wróciła do płomyka, żeby go nakarmić kolejną porcją drewna. Było jeszcze za wcześnie, aby móc jednoznacznie stwierdzić, że akcja z kozą okazała się sukcesem.

Ale później wcale nie było lepiej. Wiatr cały czas tłukł się na zewnątrz, a po godzinie przybrał na sile. Miał teraz realny wpływ na ciśnienie powietrza w kominie kozy, przez co z trudem dało się utrzymać stabilność cugu. Ogień trwał co prawda, temperatura w pokoju delikatnie wzrosła, jednakże wciąż dalekie to było od zamierzonych efektów. Z pewnością nie pomagał tutaj fakt, że suche z wierzchu drewno okazało się wewnątrz zawilgocone i napęczniałe od jakiegoś tajemnego grzyba, który śmierdział w palenisku i syczał, jak wąż.

Nic więcej zrobić nie mogąc, Weronika wstała z podłogi i rozsiadła się na fotelu obitym sztruksem. Był tak beznadziejnie miękki, że ta drobna istota niemal całkiem w nim utonęła. Wtedy kwaśny okruch sadzy połączył siły z fotelowym pyłem, aby wspólnie wtargnąć jej do nozdrzy. Kichnęła więc. Okulary praktycznie z niej spadły.

Stary Lech w tym czasie penetrował szuflady kuchni. Z ust co rusz wypuszczał jakieś szlagi w towarzystwie psichkrwi i temu podobnych jasnych gwintów. Chciał znaleźć coś, czym mógłby poczęstować gościa. Był tym przejęty, bardzo. Tak bardzo, że nawet nie poczuł, jak świeczkowy wosk parzy go w rękę. Rozumiał, że ta dziewczyna została w Husnem wbrew woli. Proboszcz nie powinien był jej tutaj zostawiać, tyle Chołymski wiedział na pewno. Zależało mu więc, aby pobyt w jego domu stał się dla niej czymś więcej niż nakazem służbowym. Chciał, całym sobą pragnął, by ten jakże dziadowski wieczór zostawił u niej jak najmilsze wspomnienia (wedle możliwości, ma się rozumieć), ale cukier w puszcze po konserwie był jedyną słodkością, jaką miał w tej chwili do zaoferowania. Herbata zaś, jaką przygotował wcześniej, skończyła się, a nowej zaparzyć nie miał jak. Czajnik był przecież elektryczny, a piec w kuchni mógł teraz służyć co najwyżej za lodówkę. Trzeba by co najmniej godziny, żeby go rozgrzać, nawet jeśli mowa o czymś tak kuriozalnym, jak zagotowanie garnuszka wody. Chołymski nie czuł się z tym dobrze. Psiekrwie, jasne gwinty – przybrały na sile.

I wtedy przypomniał sobie o schowku za drzwiami. Przypomniał sobie o tym, co w nim było ukryte. Bez ceregieli zatem padł na kolana, otworzył schowek i wyciągnął zeń to, czego tak bardzo teraz potrzebował: baniaczek z płynem koloru długo rafinowanej benzyny. Zwłaszcza teraz, w woskowym półmroku, nawet mimo warstewki pajęczyn na wierzchu, naczynie mieniło się niby skarb, niby starożytny artefakt z głębi jakiegoś grobowca.

– Mam jeszcze trochę gorzały – oznajmił podniecony, gdy wrócił do pokoju, – to jest przepalanki, yghm, znaczy wina. Może siostra będzie miała ochotę na kropelkę albo ze dwie?

Dziewczyna spojrzała na niego, a jej usta zrobiły się ciut lżejsze, jak gdyby odpadł z nich kawałek cementu. Widząc to, stary Lech uśmiechnął się i dodał:

– Z moich gruszek to cudo, a ta moja grusza to i sto lat rośnie, może nawet więcej i to jest ukraińska grusza, proszę siostry, znaczy rusińska, bo tu kiedyś Rusiny mieszkały, a one umiały dbać o swoje. Może właśnie dlatego ta moja grusza owoce rodzi tak zacne, któż to wie... – tu podszedł do jednej ze świeczek i przyłożył do niej baniaczek, żeby go w odpowiedni sposób podświetlić. – No proszę tylko spojrzeć na ten kolor... No złoto. Miód! Nie dziwota, że nasz ksiądz proboszcz tak sobie ceni moje przetwory, bo to specjalnie dla niego, na zamówieniem tę flaszeczkę zmajstrował. Pewnie myślał, bym mu ją dał dzisiaj, ale tak jakoś – wzruszył ramionami – nic nam z tego nie wyszło.

To prawda, co mówią: wspólna złośliwość potrafi łączyć nawet najodleglejsze bieguny. Nie inaczej było i tym razem, gdy pomostem między zezłomowanym proletariuszem a przyszłą zakonnicą stał się brak sympatii do księdza Szczepana Derdy. Drań pewnie siedzi teraz w komputerze, pomyślał Chołymski, gdy wypłukał szklanki z resztek herbaty, po czym napełnił je swoją gruszką. Pachniała, o jak bezwstydnie pachniała letnim popołudniem z nutą ekscytacji schwytanej wczas burzy.

– No to siup, za zdrowie pasterza – powiedział, wznosząc szklankę do góry. Tak delikatnie, na wysokość brody. W mniemaniu dziewczyny, jak mu się wydawało, zaprezentował już wystarczająco niskich standardów, tak więc postanowił zrobić wszystko, aby te standardy podnieść nieco i polepszyć swój wizerunek. W związku z tym, gdy przyszło co do czego, z iście dworską gracją przyłożył szklankę do ust i ledwo łyczek pociągnął, ledwo usta zmoczył, ino ino, aby tylko.

Ale Weronika zamknęła sprawę za jednym zamachem. Niczym spragniony wędrowiec wlała w siebie płyn... i ręce jej zadrżały, w oczach trzasnął piorun. Z miejsca poczuła, jak pod stopami rozgrzewa się podłoga. Najwyraźniej nie przyszło jej do głowy, że napitek starego wcale nie musi przypominać innych wyrobów, znanych jej – nie zaszkodzi wspomnieć – z jarmarku na Świętego Jana chociażby, kiedy siostrom nowicjuszkom nadarza się okazja na degustację co doskonalszych nalewek. U Chołymskiego jednak nie było miejsca na kurtuazję czy wyszukany balans między smakiem a kolorem, tutaj nie te walory miały mieć pierwszeństwo. Dziewczyna pojęła to natychmiast i odłożywszy szklankę na stoliku, dała stanowczo do zrozumienia, jednoznacznie i bez żadnych skrupułów, że ma ochotę na więcej.

W Lechowej głowinie rozkwitł cały gąszcz niepewności. Czyżby właśnie popełnił błąd taktyczny? Doskonale wiedział, ile to czystej krwi spirolu zawierało jego spécialité. Szybko wykalkulował, że po dwóch szklankach, wypitych duszkiem, nawet najtwardszy z twardzieli – a co dopiero ta dziewczyna z klasztoru, dziecko prawie, takie drobne w dodatku – ugnie się pod ich ciężarem. Kierując się tą myślą, wyobraźnia wyświetliła przed nim scenę z pełnym rozgoryczenia dziewczęciem żałującym o poranku każdej w grzechu wypitej kropli, każdej co do sekundy odliczonej minuty, jaką musiała spędzić z tym dziadem, z tym starym pędrakiem, z tym nic niewart, pożałowania godzien degeneratem, który w tak perfidny sposób pozwolił jej się upić.

Co jak co, pomyślał ów degenerat, ale tak to się na pewno nie skończy.

– Ja widzę, że siostra wie, co dobre w życiu – odkaszlnął. – Szanować za to, szanować, ten tego, ale powinniśmy chyba...

Nagle dziewczyna parsknęła śmiechem. Sama poczuła się z tego powodu dziwnie i zatkała usta dłonią, niemniej spomiędzy palców wciąż wychylał się ten na wpół dziki uśmieszek, a jej policzki nabrały ciepła, aż w końcu zatlił się na nich rumieniec.

A więc zaczęło się, zauważył Chołymski, lecz oto zauważył coś jeszcze: Weronika straciła cierpliwość i sięgnęła za baniaczek, ażeby samą siebie obsłużyć. Nie widząc innego wyjścia, dla dobra sprawy stary Lech postanowił resztę bimbru zmarnować. W tym celu wstał z wersalki, a raczej z niej wystrzelił jakby z pomocą niewidocznej sprężyny, i niby niechcący, wcale niezamierzonym przypadkiem szturchnął dziewczynę, by tym samym wytrącić jej z ręki baniaczek, który runął z hukiem na podłogę.

– LOL! – krzyknęła i było to jej pierwsze słowo w tym domu.

Nie wiadomo dokładnie, ile byłoby trzeba kociąt na YouTubie przemielić, aby zapełnić nimi czas, który minął. Wiadomo za to, że na Pogórzu do wiatru dołączył w końcu deszcz. Jego zimne krople rozbijały się teraz o blachę na dachach, o powyginane parapety, okna. Wody było na tyle, by z dziurawych rynien mogły lać się strumienie, formując wokół domów grząskie bajora.

U Chołymskiego nie mogło być inaczej. Jego chałupa praktycznie tonęła w błocie, za to wewnątrz poziom aktywności uległ pokusom wyciszenia. O tej porze nawet psiekrwie i jasne gwinty pochowały się w szparach, żeby ustąpić miejsca nocnej flaucie, a wraz z nią na dobre zadomowiła się i ciemnica. Co prawda w środku kozy jarzyły się jeszcze karłowate węgielki, lecz to już tylko odłamek ich możliwości, ostatnie westchnienie. Tanie zaś, brudnożółte świeczki przybrały postać nieregularnych plam, będących wyspami z wosku, na których pasły się sny. A gdy unosiły te swoje kudłate łepetyny, wraz z ich spojrzeniem po okolicy roztaczał się ocean gładki i w rzeczy samej bez granic.

Weronika zanurzyła się w nim z chwilą, gdy wyparował z niej wysokoprocentowy rumieniec, dając w rezultacie niepodarte poczucie senności. Sprawę dodatkowo pogłębił koc, który dostała od gospodarza. Śmierdział kurzem – oby tylko – i był dziurawy od robactwa, lecz nie umniejszyło to jego podstawowych właściwości. Dziewczyna spała pod nim spokojnie, bez protestu oddając się nocy powoli, powolutku razem ze wszystkim wokół.

Prawie.

Lech Chołymski inaczej sobie tę noc wyobrażał. Jego plan całkowicie się rozsypał i postawił swego mocodawcę z powrotem w punkcie wyjścia z tą tylko różnicą, że nie był już sam. I nie chodziło tu bynajmniej o tę dziewczynę pod kocem – stary Lech, okraszony trwogą, nie potrafił się wyzbyć wrażenia, że ktoś stoi w mroku i się mu przygląda.

– Kto tam jest? To ty, ksiądz? Sumienie cię ruszyło, draniu jeden? A może samochód ci nawalił i żeś się zreflektował, po pomoc przyszedł?

Cisza. Cień nie drgnął wcale.

Wtedy Chołymski zrozumiał. A jakże, to nie proboszcz Derda stał u niego w sieni. Mimo ciemności dało się rozpoznać, że postać jest od niego wyższa, bardziej barczysta. Emanuje z niej jakaś dzikość. Coś zwierzęcego. Instynkt. Stary nie był w stanie powiedzieć, w którym momencie ten cień wszedł mu do chałupy. Wiedział tylko, że z głębi sieni ziało nocą i teraz czuł na sobie woń mokrego błota, jego wilgotną stęchliznę, która siadła na nim jak mgła. Mógł ją dotknąć palcami.

Lęk, inauguracja realnej grozy napęczniała w jego umyśle i tam szarpnęła za końcówki nerwów. Siwe włosy na karku zjeżyły się przez to, po plecach spłynął lodowaty pot. Już wolał samotność. O tak, zdecydowanie wolał tę swoją dziadowską samotność.

Nie widząc alternatywy, stary Lech sięgnął za kawałek drewna, który jakiś czas temu umieścił pod poduszką wersalki (dla usztywnienia) i teraz na szybko wyliczył, że w tak słabym świetle łatwiej mu będzie skonstruować blef. Przyłożył więc deskę do policzka i wysyczał:

– Mam strzelbę. Zbliżysz się, to ci strzelę w łeb. Gadaj no, pókim dobry. Coś ty za jeden?

I znów, brak reakcji. Całkowity. Totalny.

– Strzelę ci w łeb, mówię!

– Nie. Ty nie wiesz, co mówisz – odezwał się wreszcie głos ponury i zmęczony, a jego pan podszedł bliżej i usiadł przy starym. – Dobry wieczór, tato.

Paweł, jedyny syn Lecha, uruchomił latarkę w telefonie i tym samym ujawnił swoją twarz. Była przystojna, ale na swój sposób; nie każdemu mogła się podobać, jakkolwiek by na nią nie spojrzeć. Przywodziła na myśl bryłę z grafitu, w którym pospiesznie, po partyzancku, wykuto czoło, płytkie oczodoły i nos, dość masywny. Jak u psa. Pod spodem można było znaleźć usta, które były nieproporcjonalnie wąskie, acz szerokie zarazem – jedyny element, jaki Paweł odziedziczył po matce. Co ciekawsze jednak, ktoś je niedawno poturbował. Świadczył o tym strup, wijący się na dolnej wardze, zaraz przy lewym policzku. Stary Lech przyjrzał się mu bliżej i wtedy zauważył, że rozbity został również łuk brwiowy. Tu już uderzenie musiało być mocniejsze, pomyślał. Brwi w tym miejscu nigdy więcej nie urosną. Zaniepokoił się tym, chociaż bardziej zdumiało go to, iż wcale a wcale nie zaskoczył go fakt, że jego rodzony syn dostał od kogoś po gębie.

Chołymski dopiero po chwili zdecydował się wyciągnąć żylastą dłoń, żeby dotknąć twarzy syna. On mu na to nie pozwolił.

– Próbowałem dzwonić – powiedział, odchyliwszy się do tyłu, – ale zapomniałem, że tu takie średniowiecze. Telefon ci się pewnie rozładował.

To nie była prawda. Choć telefon Chołymskiego do najnowszych nie należał, delikatnie to ujmując, był praktycznie nieużywany, w związku z czym nie potrzebował częstych kontaktów z ładowarką. Chwilowy brak elektryczności mu zatem nie zaszkodził, Paweł śmiało mógł zapowiedzieć swoją wizytę. Wystarczyło tylko wybrać numer. Wystarczyło tylko chcieć.

– Na długo przyjechałeś?

– Nie – odparł Paweł w tonie definitywnym, ale i niespokojnym zarazem. To Lechowi wystarczyło, aby się domyślić, że jego syn nie był pewny ani jutra, ani najbliższej przyszłości w ogóle.

– Musisz być zmęczony – zauważył.

– Z Krakowa kawał drogi.

– Z Amsterdamu.

– Z Amst...

– To w Niderlandach.

– W Niderlandach... – powtórzył Chołymski, nie mając większego pojęcia o tym, gdzie się te Niderlandy znajdują. Coś kojarzył, gdzieś już słyszał tę nazwę (w telewizji zapewne), że to Europa, że Zachód, a może i nie Zachód, w każdym razie daleko, na pewno dalej niż Kraków i to musiało mu na tę chwilę wystarczyć. Nie chciał pytać o więcej. Jeszcze wyjdzie, że w ogóle nic nie wie o świecie i dopiero będzie mu wstyd. Zawsze doskwierał mu brak wykształcenia. Zresztą teraz to i tak było bez znaczenia. Ważniejsze tematy chodziły mu po głowie. W końcu nie rozmawiał z synem od lat, nie pamiętał już ilu, i ten nie zjawiłby się tak nagle, bez powodu. Musiało go coś zmusić do tego. Musiał czegoś chcieć. Albo po prostu przed kimś uciekał.

– Powiedz no, Paweł... – zawahał się – chociaż nie, nic nie mów. Tak będzie chyba najlepiej. Prawda?

– Zgadza się. Tak będzie teraz najlepiej.

Ucichli. Paweł wyłączył swoją latarkę. Pomieszczenie na powrót wypełniło się resztką tego, co mogły dać z siebie dogorywające węgielki w kozie. Mężczyzna spojrzał w ich stronę, jak gdyby czekając na moment, w którym i one zgasną, aby razem z nimi mógł na dobre rozpuścić się w ciemnościach.

Rzeczywiście czuł się zmęczony. Okrutnie zmęczony, bezlitośnie. Spędził ponad czternaście godzin za kółkiem. Przebył półtora tysiąca kilometrów. Przez cały ten czas rozbrajał, analizował, mielił w sobie doświadczenie porażki, którym zatruł własną przyszłość. Życie, jakie Paweł Chołymski próbował dla siebie zbudować – rozpadło się. Skrupulatnie nakreślony projekt padł pod naporem błędnych, okazale tragicznych decyzji. Potem szarpanina, przemoc i wiele gorzkich słów, trzasnął więc drzwiami. Miał wyjść tylko na chwilę, twierdził, przejechać się, odświeżyć, lecz ani się ktokolwiek obejrzał, on był już poza granicami miasta. Potem przekroczył granicę Holandii, jadąc dalej i dalej.

Na wschód.

Uznał, wbrew wszystkim i wszystkiemu, że w domu rodzinnym się zaszyje, przeczeka sytuację. Że przemyśli to i owo, zresetuje się, odrodzi. Że zacznie coś od nowa, tak. I z tą właśnie nadzieją minął w końcu Odrę, minął Wisłę i San. Wrócił do tej pożal się Boże mieściny, przekroczył próg niszczejącej rudery, i teraz, gdy mógł wreszcie odetchnąć, tylko jedno przychodziło mu do głowy: to był kolejny błąd.

– Łajza – wymknęło się z ust ojca.

– Że kto łajza? Że niby ja łajza?! – napiął się syn.

Stary momentalnie spotulniał, jak wyliniały terier w obliczu większego psa. Nie chciał go drażnić. Już bez tego Paweł zdawał się balansować na krawędzi. Wystarczy tylko dmuchnąć i kataklizm gotowy.

– Nie ty, synku, nie ty. Przepraszam, źle żeś mnie zrozumiał. To mucha łajza, mucha. Nie słyszysz, jak lata? Bym dał sobie palca uciąć, że już pochowały się przed zimą, ale ciepełko z kozy musiało jedną zbudzić. Pewnie myśli, głupia, że to już wiosna.

– Ja tam żadnej muchy nie słyszę. Pomyliło ci się coś. To ta parszywa pogoda szumi za oknem.

– Nieee... Musiała usiąść gdzieś i teraz gapi się na nas. One widzą po ciemku, proszę ja ciebie. Dlatego mają tak duże oczy, łajzy.

– Ty chyba jesteś bardziej zmęczony ode mnie, bo pierdolisz trzy po trzy, odkąd tylko wszedłem do domu.

Stary nie powiedział na to nic. Uznał, że nie powinien.

– Idę spać – mruknął za to Paweł, któremu do tej rozmowy ewidentnie brakowało już paliwa. – Jutro spróbujemy od nowa.

Wstał na równe nogi. Wtedy mokrymi, brudnymi od błota butami nadepnął na szkło. Mały, acz wymowny odłamek chrząknął tak głośno, że nie dało się go zignorować. Paweł ponownie uruchomił światło w telefonie i skierował je na podłogę, gdzie dostrzegł kolejny odłamek, zaraz potem następny i jeszcze jeden. Zniżył się, żeby zbadać sprawę; niemal natychmiast poczuł, jak spirytusowy eter wbija mu się do nosa. Cały w zniesmaczeniu pomyślał, że ten pozbawiony nadzoru staruch rozpijaczył się po same uszy. To by wiele wyjaśniało. Ten syf wokół. Te brednie o muchach.

– Żałosne – wyszeptał, jak gdyby nagle zapomniał, że ojciec jest tuż obok i wszystko słyszy. A może właśnie miał słyszeć?

Chołymski nie reagował. Posłusznie, w milczeniu przyglądał się, jak syn ostrożnie nagimi rękami zbiera szkło z podłogi, kiwając głową ciężką od dezaprobaty. Musiał jednak działać ze spokojem. Najpierw większe kawałki, ostrożnie, jeden po drugim. Później te mniejsze. Pierwszą partię miał już wyzbieraną, a gdy położył ją na stoliku, odkrył, że stała tam nie jedna szklanka, lecz dwie.

Zdziwił się. Widać trudno mu było zrozumieć, że jego zdziadziały ojciec może mieć jakieś towarzystwo. A jakby tego było mało, Pawłowi w oko wpadło coś jeszcze. Coś, co wystawało spod koca na fotelu: buty, w dodatku damskie. Nie czekając na wyjaśnienia, podszedł bliżej i odchylił lekko koc, a gdy przybliżył swoją latarkę...

Awantura toczyła się szeptem. Stary Lech nalegał, żeby dziewczyny nie budzić. Wyjaśnił, że wkrótce zostanie zakonnicą i że bimber z gruszek jej zaszkodził i teraz musi biedactwo odespać. Mówiąc to, uśmiechnął się w nadziei, że Paweł machnie na to ręką i sam pójdzie spać.

Nie machnął. Nie poszedł.

– Będą o czym mieli śpiewać na wiosce – stwierdził z krzywą powagą. – Śmierdzący dziad chleje po nocach z młodymi dziewicami. To ci dopiero ciekawostka przyrodnicza, co tatuś?

– Ciszej, proszę cię.

– Niby czemu ciszej? Po tych twoich gruszkach to jej nawet trzęsienie ziemi nie obudzi.

Aby to udowodnić, Paweł szybkim ruchem chwycił za ojcowską „strzelbę”, podszedł do śpiącej nowicjuszki, po czym szturchnął ją w ramię raz, szturchnął i drugi.

– Mówiłem? Śpi jak zaklęta. Wóda to jednak wóda. Mały pingwinek pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy, że idzie w tango z lisem.

– Bój ty się Boga, Paweł!

– Ja mam się go bać? – zapytał, a strup na jego wardze pękł. Wyciekła z niego stróżka krwi, lecz nie zwrócił na to uwagi. Był zbyt zajęty palcem, którym wskazał własną pierś. – Mówisz, że to JA mam się bać Boga? To ty zrobiłeś w naszym domu gorzelnię, tatuś. Do tego się łajdaczysz, aż miło. Łobuziak z ciebie. Pełna profeska, jestem pod wrażeniem. Serio mówię. Kurewka jak się patrzy. Śmiało ujdzie za nieletnią. W Amsterdamie tylko w najczerwieńszych zaułkach De Wallen taką lalę da się znaleźć. Normalnie żal dupę ściska, że matka nie może tego... nas, że nie może NAS teraz zobaczyć. Udaliśmy się obaj tatuś, nie ma to tamto. Byłaby dumna.

Słowa niekiedy pieką bardziej niż dym w oczach. Krnąbrność ze strony księdza stary Lech znieść jeszcze potrafił, lecz zachowanie syna przekraczało granice krnąbrności, rozsiewając wokół dramat i agresję. Chołymski z trudem już nad sobą panował, a jednocześnie pojąć nie mógł, czemu ten gówniarz zrobił się tak bardzo, tak okrutnie sarkastyczny. Próbował pytać, zastanawiał się głośno, jakim prawem obraża go i – co gorsza! – jakim prawem obraża tę dziewczynę na fotelu. Po co to? Komu to miało służyć? W odpowiedzi spodziewał się, że Paweł zaostrzy ton, że huknie, że krzyknie, że się rozpali na całego, lecz ten niespodziewanie przygasł i tylko wzruszył ramionami, po czym otarłszy krew przy ustach, z pełną beznamiętnością powiedział:

– Chyba do mnie wreszcie dotarło, że nie ma co udawać... Cokolwiek nie zrobię, zawsze będę twoim synem. Skończę tak samo podle w tej pierdolonej ruderze; taki sam jak ty dziad, kaleka życia. Myślę teraz, że to nieuniknione. Tak musiało się stać. I wiesz, co jeszcze sobie myślę, tatuś? – wyprostował się. – Myślę, że chyba zrobimy wszystkim przysługę, jeśli po prostu zdechniemy tu razem.

Stary zbladł. Paweł ruszył w jego stronę.

Ruszył pewnie. Stanowczo.

Drobina szkła znów zgrzytnęła mu pod butem.

– Słowo daję – rzekł, – całym sercem cię nienawidzę – i pocałował ojca w czoło.

II 

PANIE CHOŁYMSKI?

Czwartki w Husnem właściwie niczym się nie różniły od reszty wtorków, piątków czy nawet niedziel lub całych długich weekendów. Ludzie tutaj byli w większości emerytami, w pewnym sensie podobnymi do Chołymskiego. Tak samo odstawieni na bok, zezłomowani; zdawali się trzymać kalendarza tylko z przyzwyczajenia albo czegoś bardziej na wzór obowiązku, łudząc się przy tym, że ma to w ich życiu jakieś szczególne znaczenie. Nie inaczej było i tamtego ranka, o godzinie ósmej trzydzieści siedem dokładnie, gdy jeszcze nic nie zapowiadało, że ten akurat czwartek zostanie zapamiętany na dłużej.

Fotel w pokoju Chołymskiego chyba nie powstał po to, aby służyć wygodą. Był raczej z rodzaju tych zbyt miękkich, zbyt gąbczastych, żeby móc na nim siedzieć, o spaniu już nie wspominając. Mimo to jednak przyszłej zakonnicy udało się spędzić na nim ponad dziesięć godzin. Był to swego rodzaju wyczyn, lecz ciało Weroniki miało chyba coś innego do powiedzenia, ponieważ zdecydowało się przerwać proceder, wysyłając w tym celu pojedynczy, acz pociągły i złośliwie drapieżny skurcz, który szarpnął dziewczynę w okolicach lędźwi. Grymas bólu wykrzywił spokojną dotąd twarz. Jej właścicielka machinalnie odwróciła się na drugi bok tylko po to, jak się okazało, aby swoją sytuację pogorszyć.

– Rany boskie – westchnęła i tym oto sposobem pobudka stała się faktem. Nie było od niej ucieczki.

Zdając sobie z tego sprawę, dziewczyna wyprężyła się, zmusiła do ruchu skute ze sobą kręgi – o, jak zagruchotały – i usiadła na skraju fotela, gdzie ziewnęła szeroko, po czym zadrżała, gdy dotarł do niej chłód nowego, jakże wspaniałego dnia. Poza tym w głowie zakłuł ją kac, a na języku poczuła wspomnienie bimbru z gruszek, który podziałał na nią lepiej niż pierwszej klasy melatonina.

Nie spodziewała się, że tak zareaguje na owocowe przetwory Chołymskiego, ale nie było co ukrywać, fakty mówiły same za siebie: wypiła całą szklankę na raz. Rumieniec znów pojawił się na jej pospolitym obliczu i nie był to wcale rumieniec wstydu czy politowania względem własnej lekkoduszności, przeciwnie – był to rumieniec pochwały. Najwidoczniej w środku małej nowicjuszki od jakiegoś czasu kwitła wcale niemała potrzeba, żeby popełnić jakieś głupstwo. Może chciała sobie przypomnieć, że to jeszcze potrafi?

Zadowolona z siebie sięgnęła za okulary, które ktoś z niej zdjął, ostrożnie wyczyścił z sadzy, poskładał i z ewidentną rozwagą położył na parapecie, żeby były w jej bezpośrednim zasięgu. Musiał to być ten stary piernik, pomyślała z sympatią, a gdy założyła na oczy szkła, spostrzegła, że wersalka Chołymskiego stoi pusta. Jego człapaki z filcu – nieruszone. Niewiele to znaczyło. Na początku. Dziewczyna poszła więc skorzystać z łazienki, którą znalazła bez trudu (jedyne pomieszczenie na parterze, nie licząc kuchni oraz dużego pokoju z widokiem na las i zamurowanym lata temu kominkiem).

W łazience zapach panował cierpki. Po wejściu do środka ślina w ustach niemal natychmiast mieszała się z molekułami żelaza. To przez zacieki, które powypływały z rur, plamiąc kafelki barwy więdnącej leniwie mięty. Stojąca przy ścianie wanna również pozostawiała wiele do życzenia i przydałoby jej się porządne szczotkowanie. To jednak wymagałoby determinacji fińskich pograniczników, ponieważ woda u Chołymskiego była lodowata i szorstka od nadmiaru kamienia. Skóra tężała przez to, jak guma. Weronika przekonała się o tym dosłownie, kiedy umyła ręce, a po nich umyła też i twarz. Jej powieki na kilka sekund zrobiły się sztywne.

Po załatwieniu wszystkich spraw natury sanitarno-fizjologicznej (nie bez problemów), weszła do kuchni, gdzie po aktywności gospodarza wciąż nie było śladu. Dziewczyna doszła do wniosku, że musiał wyjść na zewnątrz, aby przynieść nieco świeżego drwa. Byłoby to z jego strony rozsądne, zważywszy na to, że termometr za oknem wskazywał ledwo kilka stopni na plusie, a w koszyku pod kuchennym piecem nie było już nic, czym by można było palić. Postanowiła zaczekać. Usiadła na krześle. Zaskrzypiało.

Skrzypiał również i czas, którego trybiki obracały się z trudem, zupełnie od niechcenia. Mogłaby przysiąc, że to słyszy, a już na pewno słyszała każdy swój wdech, każdy ruch powietrza szumiący wewnątrz jej ciała. Za oknem natomiast wiatr musnął powierzchnię lasu, to i drzewa zaszumiały. Zaraz potem jakiś jęk przemknął przez zwichrowane drzwi. Coś stęknęło u krokwi na dachu. Słuchała tego wszystkiego, siedząc na krześle w kuchni, i mimo towarzystwa dźwięków poczuła się sama, ta dziewczyna z klasztoru, tak strasznie sama w cudzym domu pod lasem na końcu wsi, gdzie powoli zaczynało już pachnieć śniegiem.

Minęło dobre pół godziny, zanim Weronika, otuliwszy się kocem dokładnie (wyglądała teraz jak jedna z bab w „Chłopach”), postanowiła wyjść z domu, żeby się za starym Lechem rozejrzeć. Wówczas po raz pierwszy zobaczyła, jak okazale prezentują się jego włości. Nie licząc pobliskiego boru oraz powyginanej, pokrytej szarym mchem gruszy, teren wokół porośnięty był młodnikiem wierzby i buka, gdzieniegdzie pchał się świerk. Bliżej chałupy rosło wysokie po kolana zielsko z kępami łopianu i samosiejki czeremchy. Latem byłoby to wszystko szumiało wonią upałów, buczeniem gzów i trzmieli, szelestem świerszczy. Dziś został z tego wielki marazm. Hibernacyjny postój w każdym odcieniu siana. Tylko listopadowy wiatr snuł się po swojemu, nie zważając na nic. Wszędzie wokół leżały gałęzie oraz martwe liście porozrzucane wedle jego wietrznego rozporządzenia. Spomiędzy krzaków tu i tam wystawały jeszcze wzgórki zrytej, wilgotnej gleby.

Na Weronice nie zrobiły wrażenia. I w jej rodzinnych Wyszatycach nie brakowało buchtowisk, z tym że nigdy nie widziała żadnego, które powstałoby tak blisko czyjegoś domu. Przyszło jej na myśl, że tutejsze dziki musiały czuć się wyjątkowo pewnie, a staremu Lechowi to najwidoczniej nie przeszkadzało. Inaczej naprawiłby drewniany płot, którego widoczne miejscami strzępy kruszyły się zgodnie z prawami rozkładu.

Gdy zawiało chłodem, dziewczyna zacisnęła wokół ramion koc i poczuła, jak bardzo niepokojąca stała się dla niej ta Lechowa nieobecność. A im dłużej ona trwała, tym głębszą czuła w sobie potrzebę, żeby go zobaczyć. Nie wiedziała, skąd się to wzięło dokładnie, ale miała przy sobie przeczucie dobrze znane wszystkim tym nieszczęśnikom, którym nagle zgubiło się dziecko.

Nie mogąc wyzbyć się tego przeczucia, udała się na drugą stronę domu. Liczyła, że będzie tam jakaś długowieczna obora czy coś w tym rodzaju, gdzie wreszcie znajdzie emeryta i będzie mogła odetchnąć z ulgą. Lecz zamiast długowiecznej obory w jej okularach odbił się fakt, że z budynków gospodarczych w pobliżu nie było nic oprócz szopy. Stała krzywo, chyląc się ku podłożu. Zbito ją z przypadkowych elementów, których ktoś z przyjemnością się pozbył. Dach na przykład sprawiał wrażenie, jakby został zrobiony ze ściany garażu typu blaszak na pół gwizdka. Drzwi z kolei były drzwiami z płyty pilśniowej. Kogoś niedawno musiały ponieść przy nich grzmoty agresji oraz pośpiech zarazem, bo płyta pękła pośrodku, jak gdyby za sprawą mocnego kopnięcia. Teraz uchylona delikatnie kiwała się na zawiasach.

– Panie Chołymski? – zapytała niepewnie.

Nikt jej nie odpowiedział. Nikt oprócz zawiasów, które cierpko zgrzytnęły. Co za upiorne miejsce. Idealna pożywka dla wyobraźni, która w przypadku Weroniki jak na złość odznaczała się szczególnie zuchwałą pracowitością. W gruncie rzeczy szopa mogła posłużyć za scenografię jednego z tych filmów, gdzie na każdym kroku – obowiązkowo gdzieś na zabitym dechami zapadlisku, obowiązkowo wśród obcych – można się było spodziewać socjopaty z siekierą. To wrażenie pogłębiło się tym bardziej, gdy w szopie coś się tak jakby ruszyło, subtelnie i cicho. Może to właśnie Chołymski, pomyślała. Czyżby potrzebował pomocy?

Podeszła więc bliżej.

Powoli.

No i stało się, to koniec – z szopy wyleciał kot! Wielki, żbik niemal. Miał do tego postrzępione uszy i sierść koloru kaszy. Musiał szukać czegoś do jedzenia albo schował się przed jakimś odyńcem, diabli go wiedzą. Jakkolwiek by nie było, pełen trwogi zasyczał, grzbiet wygiął i nastroszył. Weronika otrzepała się z szoku i tupnęła na niego, żeby czmychnął sobie precz. No więc czmychnął i było po wszystkim. Wtedy się okazało, że z tej szopy żadna jest szopa, tylko drewutnia. Poza tym złachanym kociskiem w środku niczego ciekawego nie było. Ot, asortyment badyli i bukowych klocków leżących jeden na drugim w bezładzie. Wewnątrz Weronika znalazła też siekierę, która rdzewiała sobie pod ścianą. Nie wyglądała, aby z niej ktoś ostatnio korzystał. Ani do rąbania drwa, ani czegokolwiek w ogóle. Po prostu leżała oparta o ścianę, jak gdyby prosząc, pełnią swego milczenia błagając wręcz, aby znów móc się komuś przydać. Wniosek: starego Lecha dawno tutaj nie było. Drzwi musiał otworzyć nocą wiatr. Wskazywał na to mosiężny skobel, który był już tak zdezelowany, że się bez trudu wyłamał.

Weronika poprawiła okulary. W głowie znów zakłuł ją kac. Co robić dalej, nie miała pojęcia. Zaczęła się rozglądać bez sensu, aż wreszcie w oko wpadł jej samochód, który stał nieopodal. No, do Lecha Chołymskiego z pewnością nie należał. To jasne. Auto w ogóle prezentowało się jak coś z innej planety. Miało gładką powierzchnię, podobną do polerowanej kości słoniowej. Wyglądało na porządne, względnie nowoczesne, a przede wszystkim kosztowne. Ogólny kształt samochodu był ergonomiczny, acz zarozumiały; specjalnie tak zaprojektowany, żeby biedni mogli się za nim oglądać. Typowy SUV, mówiąc najkrócej. Jego rejestracja: holenderska.

Kiedy uchyliła drzwi pokoju na poddaszu, zobaczyła tam Pawła. Leżał w kurtce i butach rozsznurowanych tylko po lewej stronie. Trup, zda się, rzucony na łóżko zaraz po egzekucji. Niewiele się różnił od tych starganych wiatrem liści, które zaplątały się w trawie. Był przy tym dziwacznie podobny do ojca, przez co dziewczyna od razu pomyślała, że albo stary Lech zgubił w nocy ponad trzydzieści lat, albo przed jej oczami leżał jego syn. Nie mogło być inaczej, mimo to postanowiła mężczyzny nie budzić. Wróciła na dół, aby dalej na własną rękę rozglądać się za gospodarzem. Nie wiedziała, że Paweł nie śpi już od dobrych kilkunastu minut.

Nie chciał tego zdradzać. Tak zdecydował, gdy tylko usłyszał, że ktoś idzie do niego na górę. Daleko mu było do rozmów, nie miał też ochoty na nikogo patrzeć. Zerknął tylko na telefon, żeby sprawdzić godzinę. Był wyciszony, a na bladym wyświetlaczu migała informacja o dziewiętnastu nieodebranych połączeniach. Nie sprawdził, kto do niego dzwonił tyle razy. Wiedział, że to musiał być ten zasrany Amsterdam, no bo co innego? Szukali go pewnie, nie wiedzieli, dokąd wyparował tak nagle, bez pożegnania.

– A niech sobie szukają – wyszeptał sam do siebie, – dobrze im to zrobi – po czym całkiem wyłączył telefon i ciężkim, zamaszystym ruchem odłożył go w kąt, gdzie stał drewniany taboret.

Nagle coś się od niego odczepiło, coś zabzyczało donośnie i przeniosło się na sufit: mucha, tłusta i czarna. Czyli ojciec nie bredził, pomyślał Paweł. Jakieś łajzy faktycznie musiały wybudzić się z hibernacji i teraz latały po całym domu. Nie trzeba było długo czekać, aby mucha przypomniała mu więcej szczegółów z ostatniej nocy. Przypomniał sobie więc, jak wszedł do ciemnego wnętrza, jak wściekł się na ojca za byle gówno i powiedział mu, że go nienawidzi. Potem poszedł spać, a raczej walnął się na łóżko jakby nigdy nic i po sprawie, można żyć dalej.

Ach, syn do domu wrócił. Cieszmy się!

No, ale z drugiej strony był po stokroć zmęczony, ów syn. Ledwo stał na nogach, a do tego skumulowały się w nim niebezpieczne emocje. Wystarczył pewien irracjonalny pretekst, spokojnie śpiąca dziewczyna, dzięki której z łańcucha zerwał się nerw, prowadząc do skoku napięcia. Wewnętrzna izolacja nie wytrzymała. Po systemie rozeszła się iskra. No i afera gotowa. Jak zwykle. A gdy Paweł z wolna zdawał sobie z tego sprawę, leżąc tak w ubraniu z oczami namaszczającymi muchę na suficie, cały świat – jego posępna ruina – wydał mu się mglisty, piekąco mglisty. Mniej więcej tak mglisty, jak to zazwyczaj bywa pośród zgliszczy spowitych dymem świeżego jeszcze pożaru.

– Łajza... – wymamrotał z żalem i obrócił się na bok.