Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Pan Wrenn to obiecujący pracownik innowacyjnej firmy. Gdy dostaje spadek po ojcu, rezygnuje z dalszego pięcia się po szczeblach kariery biznesowej i wyrusza w podróż. Książka zawiera nowatorskie jak na swoje czasy krytyczne spojrzenie na rozkwitający amerykański kapitalizm. Rzetelne odmalowanie realiów oraz mocne uwikłanie bohaterów w problemy społeczno-ekonomiczne sprawiły, że w recenzjach książki pojawiło się porównanie autora do Charlesa Dickensa.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 278
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Sinclair Lewis
Tłumaczenie Marceli Tarnowski
Saga
Nasz Mr. Wrenn
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Tłumaczenie Marceli Tarnowski
Tytuł oryginału Our Mr. Wrenn
Język oryginału angielski
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Copyright © 2023 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728367834
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
MR. WRENN JEST SAMOTNY
Bileter kina Nickelorion jest osobistością powszechnie znaną na Czternastej Ulicy w New Yorku. Niezliczone guziki mosiężne jego połyskującej, jasnoniebieskiej liberji zdaleka już witają stałych gości, a kiwnięcie głowy samego biletera jest najuprzejmiejsze w całej dzielnicy.
Mr. Wrenn miał zwyczaj przebiegać całą Czternastą Ulicę, mijając wszystkie inne kina, tylko poto, aby się nie wyrzekać tego serdecznego kiwnięcia głową, gdyż wieczorem czekał go samotny pokój umeblowany, przez cały zaś dzień oddawał się nudnej pracy, od której mu się zupełnie kołowało w głowie
W korespondencji firmy Souvenir and Art Novelty Company figurował on jako „Nasz Mr. Wrenn“, który napisze obszernie i wyjaśni wszystko ku zupełnemu zadowoleniu. Mr. Wrenn liczył teraz trzydzieści cztery lata i był urzędnikiem biura sprzedaży Souvenir Company. Całemi dniami siedział przy swojem biurku za magazynem, pochylony nad rachunkami i długiemi kolumnami cyfr. Był on skromnym kawalerem—człowiekiem w niepozornem, gotowem ubraniu granatowem, ze skąpym, niezbyt wspaniałym wąsikiem.
Tego dnia — historycy stwierdzili, że działo się to 9 kwietnia 1910 roku — nadeszły dość zawikłane zlecenia od detalistów z Wisconsin, i Mr. Wrenn został „zmyty“ przez dyrektora, Mr. Mortimera R. Guilfogle‘a. Tem bardziej więc potrzebne mu było uprzejmie kiwnięcie głową ze strony biletera Nickelorionu.
Po Czternastej Ulicy wiał teraz, po godzinach biurowych, silny wicher, który wznosił olbrzymie chmury pyłu i swawolił z sukienkami niezliczonych pulchnych panienek żydowskich, których ciepła, brunatnawa skóra lśniła w ostrych wykrojach bluzek. Pod stacją napowietrzną Mr. Wrenn wyobraził sobie, że znajduje się w Paryżu, gdyż piękni chłopcy włoscy sprzedawali tutaj bukieciki fiołków, sprzedawca uliczny prowadził na srebrnych sznurkach czerwone mechaniczne króliki, które umiały piszczeć, a na półkach gazeciarza piętrzyły się stosy pomarańczowych, zielonych i złotych okładek czasopism.
„Huh!“ pomyślał Mr. Wrenn. „Tyle kolorów. Mam nadzieję, że w kinie zobaczę znowu obce kraje“.
Zadowolony wszedł do Nickelorionu, sięgnął do kieszonki kamizelki po monetę, i stojąc już przy kasie, starał się złowić spojrzenie uprzejmego biletera. Ale bileter musiał myśleć o tem, gdzie kupić spodnie dla małego Johnny. Czy w Sklepie Czternastej Ulicy, czy u Siegel-Cooper‘a, albo może u Aronsona, w sąsiedztwie jego mieszkania? Zatopiony w tych myślach, obojętnie odebrał bilet od Mr. Wrenna i przepuścił go, nie spostrzegając wcale, że gość uśmiechnął się do niego i skinął mu głową.
Mr. Wrenn wszedł na widownię kina Nickelorion. Najchętniej byłby odrazu zawrócił i zagadnął tego człowieka, ale wrodzona lękliwość powstrzymała go od tego. Naprawdę sprawiało mu przyjemność owo stereotypowe „Piękny wieczór, sir“ — w deszcz czy pogodę — a na taką nieuprzejmość nie powinien właściwie pozwolić. Czyż on nie zarabiał dziewiętnastu dolarów tygodniowo, a bileter tylko dziesięć lub dwanaście? Potrząsnął głową z rozgoryczeniem myszy, zapędzonej w kąt, potem skubnął wąsik i z niechęcią spojrzał na film.
To mu pomogło. Po krótkim dramacie obyczajowym nastąpił podniecający obraz z Dzikiego Zachodu „Koza w rancho“, w którym z wielkim humorem i jeszcze większą wrzawą pokazano, jak kucharz chiński wywołał bunt na folwarku. W rzeczywistości Mr. Wrenn nie widział ani cowboy‘ów, ani preryj, tylko siebie, jak się zbuntował przeciwko mrukliwemu dyrektorowi i jak należycie ukarał nieuprzejmość biletera. Teraz doszedł wreszcie do tego, że mógł się zachwycać przejmującemi rozkoszami filmu podróżniczego. Ledwo mógł usiedzieć z zachwytu, gdy na płótnie ukazał się napis, zapowiadający film Gaumonta z widokami Jawy.
Jeśli szło o filmy podróżnicze, był Mr. Wrenn znawcą, przez całe bowiem życie planował wielką podróż. Znał wprawdzie Staten Island, a przy pewnej wycieczce był nawet przewodnikiem do Bound Brook, ale jego podróż nakoło śwíata czekała jeszcze na urzeczywistnienie. W Mr. Wrennie, który wyglądał tak, jakby miał nigdy nie opuścić New Yorku, drzemały wszystkie talenty bohaterskiego podróżnika. Wiedział o tem. I on, jak ów człowiek, który zdejmował ten film Gaumonta, pragnął wałęsać się pośród tubylców jawajskich, w tych „wsiach o łupkowych dachach i z świątyniami i... i... ach, tak!... po tych okolicach!“ Zdawało mu się, że czuje w nozdrzach woń korzeni wschodnich, kiedy opuszczał Nickelorion i nie zaszczyciwszy nawet biletera spojrzeniem, dumnie wyszedł na ulicę, kierując się „do domu“ — do swego pokoju w olbrzymim bloku mieszkalnym na Szesnastej Ulicy Zachodniej.
Postanowił w swoim zbiorze ilustrowanych prospektów najrozmaityszych linij okrętowych odszukać opis Jawy. Ale gdy się jest obarczonym gospodynią, która cierpi na ischjas i chroniczną minę męczennicy, trzeba oczywiście zajrzeć jeszcze szybko do jadalni, aby się dowiedzieć o jej zdrowie.
Pani Zapp była tęgą gospodynią. Kiedy siedziała, od podbródka do kolan przebiegała prosta linja. Zazwyczaj też siedziała. Gdy się natomiast poruszyła, wówczas stękała, a wszystko, co należało do jej ubioru, trzeszczało. Stękała i trzeszczała, idąc z łóżka na śniadanie, potem zjadała powoli i z rozgoryczeniem pięć placuszków, jajko, rumsztyk i wypijała trzy filiżanki kawy. Po śniadaniu trzeszczała i stękała do fotelu na biegunach, w którym zasiadała teraz i zastanawiała się, dlaczego Opatrzność ukarała ją złem trawieniem. Mr. Wrenn współczująco pomagał jej w tych rozmyślaniach, ale Mrs. Zapp zbyt świadomie przeżywała swoje cierpienia, aby się dać pocieszyć przez współczucie Jankesa, który był przyjacielem murzynów i nie posiadał zdolności należytego zrozumienia wytwornych cierpień kobiety ze szlachetnego rodu Zappów, spokrewnionej z najlepszemi rodzinami Wirginji.
W tym nieprzewietrzonym pokoju, pachnącym ustałem jedzeniem i jeszcze bardziej ustałą dumą z rodu, który nigdy nie istniał, Mr. Wrenn nie śmiał zachowywać się inaczej, jak siedzieć cichutko. Cichutko przedewszystkiem dlatego, że krzesło, na którem siedział, było złamane. Było złamane już od pełnych czterech lat.
Po raz sto dwudziesty dziewiąty w ciągu tych czterech lat Mrs. Zapp oświadczyła:
— Muszę kazać zreperować to krzesło, Mr. Wrenn.
Sublokator przybrał wdzięczna minę i przyglądał się powiększonym fotografjom Lei Teresy, starszej córki (kierowniczki oddziału w jakiejś fabryce) oraz Godivy. Godíva Zapp zwana była zazwyczaj „Goaty“, i Mrs. Zapp wołała ją często, jeśli dzień był długi. Goaty była należycie wytresowaną małą niewolnicą, która stale cierpiała na zapalenie migdałów. Mrs. Zapp zamierzała je już oddawna kazać operować, ale na tym zamiarze kończyło się zawsze.
— Tak, Mr. Wrenn, powiedziałam Goaty, żeby się postarała o doprowadzenie tego krzesła do porządku, ale ona przecież nigdy nie robi tego, co jej mówię.
Z kuchni dochodził brzęk, jaki sprawiała ośmioletnia teraz Goaty, nieposłuszna Goaty, która płacząc i szlochając zmywała nieprawdopodobne wprost ilości naczyń, jeśli nawet nie doczysta, to w każdym razie zmywała. Wszelkich dalszych uwag o dolegliwościach ischjasu i o wietrznych wieczorach Mr. Wrenn uniknął w ten sposób, że porzucił dostojne towarzystwo pani Zapp i schronił się do raju — do swego umeblowanego pokoju.
Był to obmierźle przyzwoity pokój. Na łóżku cerowana kapa, żaden mebel nie pasował do innych, a na ścianach przybite były kolorowe obrazki z gazet. Ale na gzymsie kominka przebywali jego przyjaciele, książki o obcych krajach. Innych przyjaciół pokój ten rzadko widywał. Mr. Wrenn naogół z trudem zawierał znajomości, nadomiar zaś Mrs. Zapp nie była zadowolona, gdy jej „panowie sublokatorzy“ przyjmowali gości. Dlatego też Mr. Wrenn zrezygnował nawet z zapraszania do siebie Charley‘a Carpentera, młodszego buchaltera z Souvenir Company. Pozostawały mu więc tylko książki, które teraz gorliwie głaskał czułemi koniuszkami palców. Wybrał jeden z prospektów i wyruszył natychmiast w krainę baśni.
Niebo kwietniowe promieniało w sobotę rano szczególną wesołością. Wieża Metropolitan Tower była rozśpiewana, biała kość słoniowa przesycona złotem, w podniosłym nastroju i niezmiernie rada z poranku. Mury gmachów na Madison Square promieniały radością; fasady z czerwonej cegły połyskiwały; nowy marmur śmiał się. Wróble na środku Piątej Alei gwarzyły ze sobą wesoło, plotkując dowcipnie. Polerowany mosiądz limuzyn tryskał uśmiechami. Mr. Wrenn zaś pędził z rozwianemi połami swego granatowego ubrania przez Piątą Aleję. Rozmyślnie nałożył bardzo drogi; był dzisiaj zdecydowany stawić czoła czasowi i wieczności, ba, nawet dyrektorowi. Z tą przekorą zbudził się dzisiaj, a kiedy jadł śniadanie w mleczarni, słońce nieustannie igrało na mozaikowej podłodze.
Dumnie zbliżył się do ceglanego budynku Souvenir Company na Dwudziestej Ósmej Ulicy, niedaleko Szóstej Alei. W biurze uśmiechnął się do swego kałamarza i niepokalanych arkusików bibuły na biurku. Z płomiennym zapałem zabrał się do pracy, w tak dobrym nastroju, że wypowiedziane z wyższością „Dzieńdobry“ kierowniczki działu zakupów nie podziałało na niego wcale. Jeszcze o pół do jedenastej siedział pochylony nad papierami i linjałami przy swojem biurku. Niechby mu kto spróbował przeszkodzić w przygotowaniach do Pracy; niechby kto tylko spróbował, a przekonałby się zaraz!
Nagle zerwał się z miejsca i wybiegł na korytarz: na biurku jego rozległo się uporczywe „Br-r-r-r-r!“ brzęczącego dzwonka. Mr. Mortimer R. Guilfogle, dyrektor biura, pragnął z nim mówić. Pośpieszył przez korytarz i skromnie przekroczył próg zalanego słońcem, ozdobionego dywanami i nowościami firmowemi gabinetu dyrektora. Samo biurko upiększone było siedmioma nowościami, między innemi wielkim, szklanym, rokokowym kałamarzem w stylu szekspirowskim, który zawierał goździki korzenne, i drugim mniejszym, żelaznym, w stylu pittsburskim, w którym istotnie był atrament.
Mr. Wrenn zmrużył oczy pod wpływem jasności, jak wypłoszona w jasny dzień sowa.
Dyrektor uderzył pięścią w biurko, przybrał surową minę, wygładził kamizelkę, kwiecistą jak łąka, i z drżącemi z oburzenia policzkami mruknął:
— Słuchajno pan, Wrenn, co się z panem dzieje? Hurtownia Emporium pisze mi, że jej zamówienie na nowości majowe zostało dwukrotnie wykonane.
— Wpłynęły dwa zamówienia, panie dyrektorze. Telefonicznie, — uśmiechnął się Mr. Wrenn z bezradną uprzejmością.
— Djabła tam z pańskiemi zamówieniami! Dwa… jednakowe zamówienia?
— Tak, panie dyrektorze. Zamawiający był prawdop...
— Oni powiadają, że dokładnie sprawdzili. W każdym razie drugi raz nie zapłacą. Znam ich. Będziemy musieli oczywiście ustąpić i przeprosić ich, a wszystko dlatego, że pan... Ciekaw jestem tylko, dlaczego pan lepiej nie uważa!
Fakt, że Mr. Wrenn dwa razy wykręcił szyję i raz potrząsnął głową, nawet w przybliżeniu nie ilustruje jego rozgoryczenia. Nareszcie! Teraz nadeszła ta chwila — chwila buntu, chwila walki. Uważał przecież dobrze; ten stary Goglefogle zrzędził tylko; ale dlaczego właśnie na niego miał zrzędzić? Z sercem bijącem tak silnie, że aż pobladł, oświadczył drżącym głosem:
— Jestem pewien tych zamówień. Sprawdziłem dokładnie. Ich zakupujący był pijany!
Stało się. Czy teraz zostanie zwolniony? Dyrektor odpowiedział:
— Prawdopodobnie. Sprawdził pan, co? Hm! Niech mi pan przyśle obydwa telefonogramy zamówień. W każdym jednak razie pragnę, aby pan bardziej uważał, Wrenn. Jest pan dość niedbały. Może pan już iść. Czy pan myśli, że każę tej firmie płacić dwa razy za towar, dlatego tylko, że pan nie uważa?
Mr. Wrenn stał na korytarzu. Dyrektor nie przejął się widocznie buntem.
I tak było istotnie. Zawołał stenotypistkę i podyktował jej:
„Hurtownia Bronx:
Wielmożni Panowie!
Nasz Mr. Wrenn ponownie (niech pani podkreśli to „ponownie“, panno Blaustein) ponownie sprawdził zamówienie W.Panów na nowości majowe. Jak już W. Panom donosiliśmy, zamówienie to zostało powtórnie nadane telefonicznie. Nasz Mr. Wrenn jest urzędnikiem, na którym w zupełności możemy polegać, ponadto zaś posiadamy wypełnione formularze zamówieniowe obydwóch zleceń. Musimy więc obydwie kolekcje...“
Ostatecznie, myślał sobie Mr. Wrenn, może ten sprytny dyrektor ukrywa tylko swoje prawdziwe myśli. Nie jest wykluczone, że zrozumiał bunt. To pocieszało Mr. Wrenna aż do lunchu. Ale o godzinie trzeciej, gdy głowa jego znowu dymiła od pracy i gdy już dawno zapomniał o tem, że na dworze była wiosna, ogarnął go nagle lęk przed okropnemi rzeczami, jakie dyrektor mógłby mu zrobić. Gdyby stracił posadę... Posadę! Pracował niepotrzebnie długo, spodziewając się, że dyrektor dowie się o jego pilności. Gdy wreszcie pijany ze zmęczenia zmierzał ku domowi, lęk przed utratą posady nie był w nim niemal większy, niż pragnienie porzucenia jej.
Liczył tak długo, że kiedy się obudził w niedzielę, ciągle jeszcze cyfry wirowały mu w głowie. Gdy szedł do mleczarni na śniadanie, składające się z kawy i placków pszenicznych, cementowe płyty chodnika, połyskujące w białym żarze słonecznym, w nader przykry sposób przypominały mu rubryki blankietów zamówieniowych, zaś wąskie obramowania brzegowe były niewypełnionemi nagłówkami rubryk. Nawet linje na suficie mleczarni, przebiegające równolegle, szydziły z niego, jako z istoty prozaicznej, której życiem jest linjał.
Natychmiast po śniadaniu pośpieszył do oddziału pocztowego, aby odebrać swoją korespondencję niedzielną, ale doznał gorzkiego rozczarowania. Oczekiwał wspaniałego, bogato ilustrowanego przewodnika po krainie północnego słońca, a otrzymał tylko list od swego najstarszego znajomego, kuzyna Johna z Parthenonu w stanie New York, towarzysza zabaw dziecięcych. Nie otwierając listu, schował go do kieszeni. Potem wyrzucił wykałaczkę i rozpoczął wędrówkę niedzielną.
Pieszo skierował się przez Dwudziestą Trzecią Ulicę w stronę promu na North River; tramwaj kosztuje pieniądze, a trzeba oczywiście oszczędzać na wielką podróż. Chmurki kwietniowe ponad nim były wolnemi włóczęgami, których wesołość tak go podnieciła, że śmiałym skokiem przesadził występ jezdni, niby jagniątko z Parku Centralnego. Chmury przynajmniej nie przypominały mu blankietów zamówieniowych. Dusza Mr. Wrenna żeglowała z niemi przez przestworza, podczas gdy jego niedzielne buty o podwójnych podeszwach mijały domy towarowe. Raz tylko zniżył się do tego, że był naprawdę na Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Kiedy pod stacją kolejki napowietrznej mijał Dziewiątą Aleję, ujrzał wdali gotycki gmach Powszechnego Seminarjum Teologicznego i w ostrołuku jednego z portali odkrył niezwykłą piękność.
Celem jego wycieczki była skromna przejażdżka Kolejką Zachodnio-Południową po potężnej podróży morskiej wśród fal i szumu wody na North River. Znalazłszy się na promie, nie zatrzymał się w przedziale dla palących. Nie palił, gdyż pochłonęłoby to przecież część pieniędzy, ciułanych na podróż. Ulokowawszy się na górnym pokładzie, uświadomił sobie natychmiast, że znajduje się na pełnem morzu na parowcu oceanicznym. Jazda nie była wprawdzie szybka, ale jeśli szło o takie szczegóły podróży, Mr. Wrenn skłonny był zrezygnować zupełnie z realizmu. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że ponad nim wisiały koła ratunkowe; widział też doskonale, że wszyscy dokoła niego wyruszali na wielkich statkach w nieznane kraje, jakgdyby powrócił znowu ów promienny ranek, kiedy żądza przygód uskrzydliła Argonautów.
Nie przejął się zbytnio widokiem wielkiego parowca, który minął jego stateczek. Ponieważ poza samem podróżowaniem wiedział o podróżowaniu wszystko, odznaczał się spokojnemi, fachowemi wiadomościami. Poznał Campagnię o trzy doki dalej i wyjaśnił jakiemuś handlarzowi warzyw z Harlemu, na czem polegała jej piękność, przyczem z największą powagą mówił o kominach, osprzęcie, tonażu i węzłach.
Nie był podniecony, ale — dokądżeby on mógł dotrzeć, gdyby wyruszył na Campagnii do Arkadji! Huh! Czemże były nawet potężne wieżyce Metropolitanu i gmachu Singera i budynek Times’a w porównaniu z pięknym, starym ołtarzem w starej, czcigodnej katedrze, liczącej setki lat!
Marzył o tem wszystkiem i nucił to sobie, chociaż nie w słowach. Nigdy nie słyszał nic o Arkadji, chociaż już od wielu lat był obywatelem tego państwa.
Oczywiście, tak sobie opowiadał, siedział teraz na pokładzie spacerowym olbrzyma oceanicznego; płynął po brudnym Mersey‘u (porównaj przewodnik White Star Travel Notes jako źródło jego wizji); szedł na St. George‘s Square, aby posłuchać koncertu organów (patrz Baedeker angielski); potem znowu mknął pociągiem pośpiesznym do Londynu i... huh!
Statek podjechał do przystani. Mr. Wrenn pomknął na przód statku, aby się nasycić widokiem owej chwili, gdy dziób uderzy o chwiejące się zlekka słupy, a małe, brunatne fale wyskoczą z pod niego. Potok wycieczkowiczów uniósł go z sobą do stacji kolejowej.
W zachwyceniu, słysząc potężną pieśń kolei żelaznej, nie widział dokoła siebie ludzi. Szeroki, sklepiony dach huczał, kiedy żelazne rumaki, zniecierpliwione krótkim postojem, tupały tytanicznemi kopytami.
Jest to słabe tylko echo słów, jakiemi poeta opisałby może wrażenia Mr. Wrenna. On sam powiedział tylko:
— Huh!
Minął tablice ze stacjami krańcowemi, wiszące obok wyjścia na peron. Chicago (równiny! Góry Skaliste! zachód słońca nad obozowiskami pasterzy!), Washington, magiczne Południe — tam galopują żelazne rumaki o czarnych, powiewających na wietrze grzywach dymu, odbijając mocnemi kopytami dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. I dla niego nadejdzie kiedyś chwila, gdy pomknie do Chicago i na Południe.
Teraz jechał na Cortland Street; do Long Island City; a wreszcie do Navy Yard. Minął stocznie parowców towarowych; w obiecującej wszystko przyszłości mógłby może na jednym z nich zgodzić się na stewarda. Tak daleko, aby się rzeczywiście zapytać szypra o możliwości, nie zaszedł jeszcze, raz jednak wstąpił do biura werbunkowego jakiegoś towarzystwa misyjnego na West Street i otrzymał odpowiedź:
— Czy pan jest marynarzem? Nie? W takim razie nie mogę dla pana nic uczynić, przyjacielu. Czy pan jest zbawiony?
Na podobną grozę nie chciał się po raz drugi narażać, ale kiedy zaświta złocisty ranek przyszłości, na pewno wyruszy w podróż do obramionych palmami lagun.
Przechadzając się po Long Island City, wymyślał sobie najrozmaitsze rozmowy ze spotykanymi marynarzami. Ten młody, jasnowłosy bosman norweski byłby niewątpliwie bardzo zdziwiony, gdyby się dowiedział, że jest ogniomistrzem okrętu wojennego i zastawia obecnie sieci na korsarza, człowieka, który z całą skromnością przeszedł właśnie obok niego.
Mr. Wrenn zazdrościł marynarzom na okręcie ćwiczebnym, obojętnie wypłynął jako gość prezydenta szalupą admiralską na morze, przeraził się pod spojrzeniem jakiejś panienki sklepowej i — ku zadowoleniu Mrs. Zapp — powrócił jeszcze przed zapadnięciem zmroku do domu.
Zmierzch zaczarował jego umeblowany pokój. Mr. Wrenn uczuł w swoich nieszczególnie silnych nóżkach miłe znużenie po spacerze, usiadł w fotelu na biegunach przy oknie, pogładził blond wąsik i zastanowił się nad swemi niedzielnemi wędrówkami. Gdy zapalono lampę gazową, spędził szczęśliwą godzinkę nad rycinami jakiegoś czasopisma geograficznego, potem ziewnął do siebie:
— Ta-a-ak, Williamku, czas już będzie pójść do łózia.
Rozebrał się i starannie złożył ubranie na poręczy fotelu. Siedząc na krawędzi łóżka (w wełnianej koszuli nocnej wyglądał, jak mały ptaszek o bezbarwnem pierzu), potarł sennie oczy. M-m-m-m-m! Jak mu się chciało spać! Podszedł do okna i otworzył je. Potem łagodne jego serce poczęło tańczyć walca, zapomniał o swoim umeblowanym pokoju i o senności.
Przez okno wdzierał się chór syren na North River. „Bum-m-m!“ To pewnie jakiś olbrzymi okręt przedziera się przez mgłę. (Był to prom). „Tut! Tut!“ To hył holownik. „Huaun-n-n!“ Drugi olbrzym morski. W hałaśliwym chórze przeżył po raz drugi wszystkie przygody dnia.
Usiadł znowu na łóżku, spoglądając nieprzytomnym wzrokiem na swoje ubranie. Z kieszeni marynarki sterczał nieotwarty list od kuzyna Johna. Przeczytał pierwszy ustęp, potem zerwał się i zatańczył tarantelę, skacząc dokoła w koszuli nocnej, jak pijany Indjanin ze szczepu Yaqui. List przynosił mu wiadomość, że kamienisty folwarczek w Parthenonie, który Mr. Wrenn odziedziczył po ojcu, został sprzedany. Położenie jego w skalistych obszarach nad brzegiem rzeki uczyniło go cennym dla Parthenon Chautauqua Association. W Banku Narodowym w Parthenonie leżało teraz dla niego dziewięćset czterdzieści dolarów!
Był więc zamożny. Posiadał dość, aby przez wiele obfitujących w przygody (ale oszczędnych) miesięcy wędrować po ziemi, aż się nauczy tajemnicy podróżowania i życia bez posady i bez pensji.
Zatopił głowę w poduszkach i zaszlochał z podniecenia; dreszcz wstrząsnął nim, a w żołądku czuł dziwny ucisk. Potem roześmiał się i przez chwilę myślał o tem, aby pobiec do sąsiedniego pokoju i opowiedzieć o tej wstrząsającej nowinie obcemu człowiekowi, który tam mieszkał. Wyszedł na korytarz, nasłuchując, czy panie Zapp jeszcze nie spały, ale nie usłyszał ani dźwięku; powrócił więc do swego pokoju i bez wytchnienia biegał po nim, spoglądając raz poraz z zachwytem na mapę świata.
„Huh! Stało się! Mogę teraz podróżować dowoli. Nie będę chyba... czuł zbyt wielkiego lęku... przed rozbiciem okrętu i tak dalej... Wogóle... Huh! Jeżeli nie pójdę teraz spać, spóźnię się jutro do biura!“
Do trzeciej Mr. Wrenn leżał bezsennie. W poniedziałek wstydził się tego przed sobą samym. Ale przyszedł do biura w porę. Trapiły go troski bogactwa. Musiał się przecież zdecydować, kiedy rozpocznie wielką podróż. Jednocześnie jednak uświadamiał sobie, że dyrektorzy bywają bardzo niemili, kiedy się człowiek spóźnia.
Przez całe przedpołudnie zajęty był sumowaniem swego nowego majątku i dawnych oszczędności oraz wyliczaniem na półarkusiku papieru, ile podróży morskich można będzie za tę sumę odbyć.
Pora obiadowa nie należała do biura, lecz do niego, a tem samem do rozmyślań o romantycznych krainach, graniczących bliziutko z Dwudziestą Ósmą Ulicą i Szóstą Aleją. Przedewszystkiem jednak musiał iść z młodszym buchalterem Charley‘em Carpenterem na obiad, gdyż musiał mu opowiedzieć o cudownej nowinie; Charley zaś potrzebował często zaufanego, który z własnego doświadczenia znał tyrańskie metody dyrektora.
Mr. Wrenn i Charley wybrali (to znaczy Charley wybrał) stolik w jadłodajni Drübla. Mr. Wrenn zaczął nieśmiało:
— Muszę ci opowiedzieć ważną nowinę.
Ale Charley nie pozwolił mu dokończyć:
— Czy słyszałeś już, jak ten stary Goglefogle wsiadł na mnie dzisiaj rano? Ja sobie na to nie pozwolę! Czy słyszałeś go... tego starego...
— Cóż się takiego stało, Charley?
— Stało? Nic się nie stało. Z tym starym Goglefogle coś się stało. Zrobiłem małą omyłkę w rachunkach. Mogę ci tylko powiedzieć, że gdyby ten stary Gogle musiał mieć w głowie siedemdziesiąt siedem kont i patrzeć przytem na palce głupiej dziewczynie, która nie umie się nawet obchodzić z maszyną do liczenia, powiadam ci, pozieleniałby dawno! Robiłby wogóle same tylko błędy! Za dużo pewnie dzisiaj jadł na śniadanie. Potrzeba mu było ruchu, żeby to wszystko strawić, a ja, ja byłem tym ruchem... ja byłem kozłem ofiarnym. Kazał mię zawołać i zrobił mi awanturę, a ja... no, powiadam ci, ja sobie na to nie pozwoliłem!
Charley Carpenter przerwał i wsadził papierosa w usta. Natychmiast jednak owładnęło nim na nowo wspomnienie wyrządzonej mu krzywdy. Uderzył pięścią w stół, uniósł głowę, zatrzepotał rękoma w powietrzu i warknął:
— Oczywiście! Możesz się założyć o swego ostatniego dolara, że ze sposobu, w jaki na niego spojrzałem, poznał odrazu, iż nie pozwolę sobie wygadywać żadnych głupstw! To jasne!... Już ja mu pokażę. Uważaj tylko. Jeszcze go kiedyś tak nauczę rozumu, że... Tak, powiadam ci, że to zrobię. Zobaczysz. Gdybym nie miał żony... I tak powinienem ją właściwie puścić kantem i zrobię to kiedyś...
— Hm. — Mr. Wrenn przeczekał chwilę. — Wiem, wiem, Charley. Ale jakoś się to już ułoży. Na pewno. Ale słuchaj, muszę ci coś opowiedzieć. Ten kawałek ziemi, który odziedziczyłem po ojcu, został sprzedany za tysiące dolarów. Nawiasem mówiąc, lunch jest na mój koszt. Pozwól mi zapłacić, Charley.
Na to Charley zgodził się bez sprzeciwu. Potem zawołał z zachwytem:
— Cudownie, Wrenn! Cudownie! Najserdeczniejsze życzenia! Niema człowieka, ktremubym tego tak z całego serca życzył. Z ciebie jest porządne cielątko, ale coś w tobie siedzi, stary Wrennski. Ale powiedzno, możesz mi pożyczyć pięćdziesiąt centów do soboty? Dziękuję. Dostaniesz na pewno zpowrotem. Dalibóg! Jesteś jedynym człowiekiem w biurze, który wie, jakiem ohydnem ścierwem jest ten stary Goglefogle, ten stary...
— Ach, zostaw, Charley, nie powinieneś tak wygadywać na Guilfogle‘a. Mnie on zawsze przyzwoicie traktował.
— Gogle... przyzwoicie? Ładna mi przyzwoitość! Ale ty się przecież na tem znasz. Teraz, kiedy masz dosyć forsy i możesz się nie martwić o posadę, zrozumiesz dopiero należycie wszystko i nagadasz mu, co się należy. Tak jak ja. Słuchajno! — Pod wpływem swego cudownego pomysłu, począł wymachiwać pięścią w powietrzu. — Posłuchajno! Dlaczego ty mu właściwie nie powiesz prawdy w oczy? Jesteś im w biurze potrzebny. Nie masz wcale pojęcia, jak im jesteś potrzebny. Przecież prócz własnej pracy spełniasz jeszcze połowę roboty magazyniera. Ja ci powiem, co masz zrobić. Pójdziesz do starego Goglefogle‘a i powiesz mu, że żądasz podwyżki na dwadzieścia pięć, ale to natychmiast. Co ja mówię, na trzydzieści! I jesteś wart tyle, przynajmniej w przybliżeniu, ale tyle ci oczywiście ten stary Goglefogle nie da. Zagrozi ci, że cię wyleje, jeżeli jeszcze słówko o tem piśniesz. Niech i tak będzie, ale co poczną wtedy bez ciebie? Wtedy dopiero zrozumie, co się święci!
— Tak, ale widzisz, Charley, jeżeli Guilfogle uważa, że nie może mi tyle płacić... przecież on jest odpowiedzialny przed zarządem; nie może poprostu robić wszystkiego, co mu się podoba... tak, więc jeżeli mu to powiem, nie będzie miał innego wyjścia, jak wylać mnie, czy chce, czy nie chce. A wtedy zostalibyśmy... wtedy zostałaby firma bez urzędnika działu sprzedaży, w najgorętszym sezonie.
— Tak, naturalnie, Wrenn, tego właśnie chcemy. Jeżeli ty odejdziesz, firma straci właściwie dwóch ludzi. A to im sprawi sporo kłopotu. Największe zaś nieprzyjemności będzie miał Mr. Mortimer X. Y. Guglefugle. Musiałby wtedy wśród sezonu wrabiać nowego pracownika. To jest dla ciebie okazja. Nie przepuszczaj jej!
— Nie, Charley, tak nie mogę postąpić. Nie żądasz chyba ode mnie, żebym narobił firmie tyle kłopotu, gdy przecież pracuję tam już... czekajno... siedem lat!
— No, jeżeli ci miło być wyzyskiwanym! Widzę, że najchętniej siedziałbyś przez całe życie na swoich dziewiętnastu dolarach.
— Ach, Charley, nie denerwuj się, proszę! Sambym się przecież chciał wyzwolić, chciałbym podróżować i tak dalej... Ale nie mogę przecież w samym sezonie...
— Głowo barania, czyż ty nie rozumiesz, że ty ich wcale nie porzucasz! Albo ci zapłacą, ile żądasz, albo cię stracą.
— Ach, nic już nie wiem, Charley.
— No, niech tam, — mruknął Charley, — jeżeli sam chcesz... Hm, masz pewnie rację, Wrennski. Będziesz chyba musiał zostać, jeżeli sądzisz, że inaczej być nie może... Więc dowidzenia. Muszę jeszcze skoczyć do sklepu i kupić sobie parę skarpetek, zanim wrócę do biura.
Mr. Wrenn wyszedł za nim na ulicę, niezmiernie przygnębiony. Więc nawet Charley przyznał, że „będzie musiał zostać“. Więc jakie miał widoki wyperswadowania straszliwemu Mr. Mortimerowi R. Guilfogle‘owi, że pragnie porzucić posadę? Będzie musiał chyba chwilowo zrezygnować ze swojej podróży i przez szereg miesięcy jeszcze dreptać w kieracie. A dzisiaj rano spodziewał się... Jeden zły kwadransik z Mr. Guilfogle‘m — i mógłby być wolny! Musiał się sam uśmiechnąć, gdy sobie uświadomił, że było to mniejwięcej coś takiego, jakby się, chcąc jechać do Europy, musiało wśród zimy przepłynąć Atlantyk.
Tak, sprawdził na swoim dwudolarowym zegarku, że miał jeszcze dziewięć minut czasu, dziewięć minut, które należały do niego! Przyglądał się greckim literom na szyldzie jakiejś greckiej restauracji. Na widok tych liter marzył o ruinach Aten. Po raz setny, odkąd szedł tą drogą, widział jadłodajnię chińską z drewnianemi smokami, pomalowanemi na żółto i na czerwono, a wewnątrz grubego Chińczyka, który miał może w zanadrzu krys, „czy jak się tam nazywały te chińskie sztylety“. Dalej zobaczył rôtisserie, w której oknie całe kaczki łagodnie rumieniły się nad płonącemi węglami. W oknie kuśnierza widać było syberyjskie lisy (Syberja! „Okropnie dzielni zesłańcy w drewnianych barakach“; stalowoszare morze Północne; wartownicy w niebieskich bluzach, jakich widział niedawno w teatrze) i niedźwiedzia polarnego (przypomniała mu się zorza północna, długie noce zimowe). I kwiaciarnie! Były tam orchidee (chociaż niezupełnie był tego pewien), które opowiadały mu o dżungli, gdzie w spiekocie słonecznej drzemały olbrzymie węże pytony i... Przypomniał mu się jakiś wiersz o tem.
Musiał szybko wracać do biura. Raz tylko zatrzymał się jeszcze, aby poklepać po szyi konia, który spojrzał na niego tęsknym wzrokiem.
— Biedny staruszku. O czem myślisz? Chcesz zostać koniem cyrkowym i wędrować? Ruszajmy razem! Nie możesz, co? Biedny staruszku!
O pół do czwartej, więc w porze, kiedy urzędnikom biurowym zdaje się, że praca dzienna nigdy się nie skończy, Mr. Wrenn nie był już tak zupełnie pewien swoich obowiązków wobec firmy. Jeszcze bardziej niepewny stał się po gniewnej rozmowie z dyrektorem, który spędził kilka wolnych chwil na pomrukiwaniu do Mr. Wrenna „ciekaw jestem“. Nie miał na myśli nic szczególnego, czego był ciekaw, szło mu jedynie o to, aby pobudzać wydajność pracowników — frazes ten zaczerpnął Mr. Guilfogle z czasopisma zawodowego, które karmi niewydajnych dyrektorów teorjami o wydajności pracowników.
Dwadzieścia minut po piątej dyrektor zawezwał go do siebie, i wygłosiwszy bez uzasadnienia kilka komplementów, zaproponował mu, aby wraz z Charley‘em Carpenterem i magazynierem pozostał po godzinach biurowych i skontrolował stan partji zegarów biurkowych, przeznaczonych na wyprzedaż.
Powracając do swego biurka, Mr. Wrenn zatrzymał się przy oknie w korytarzu, podziwiając piękne popołudnie. Marzył, aby być z tymi wszystkimi ludźmi, co szli teraz po ulicach i robili zakupy. Stary Goglefogle nie liczył się z nim wcale; dlaczego więc on miał się liczyć z firmą?
SPACERUJE Z PANNĄ TERESĄ
Gdy Mr. Wrenn po nieskończenie długiej pracy opuścił wreszcie gmach Souvenir Company i wyszedł na Czternastą Ulicę, wydał się sobie zupełnie osamotnionym, bez celu. Najgorsze było, że nie mógł pójść do Nickelorionu; po nieuprzejmości biletera było to zupełnie niemożliwe. Wtem rozbłysły promienne światła Nickelorionu, wabiąc go do siebie. Na widok plakatu, zapowiadającego „gigantyczny film na tle napadu kolejowego“, serce jego zabiło mocniej, jakgdyby wszedł na szóste piętro — i z wydobytą szybko monetą niklową w ręku pośpieszył do kasy. Doznał śmiesznego uczucia. Dlaczego kasjerka przyglądała mu się tak starannie?
Kiedy się zbliżył do człowieka z mosiężnemi guzikami, chciał go zignorować. Przez ułamek sekundy udawało mu się to, potem, jakby pod przymusem, spojrzał bileterowi w twarz, wykonał pół ukłonu — udziałem jego stało się serdeczne, roztargnione kiwnięcie głową i ulubione „Piękny wieczór, sir“. Dusza jego triumfowała. Potknąwszy się o długie nogi jakiegoś Niemca, którego musiał wyminąć, przeprosił go z niezwykłą uprzejmością, jakby był wielkim światowcem.
Film na tle napadu kolejowego był... tak, Mr. Wrenn musiał raz poraz wykrzykiwać swoje „Huh!“ i niemal tracił oddech z podniecenia. Jak się ci ludzie w czarnych maskach skradali za krzakami! Mr. Wrenn wzdrygnął się z przerażenia, gdy jeden z bandytów spojrzał na niego z ekranu. Jak odważnie ruszył pociąg wprost na złoczyńców, na dźwięk zachęcającej trąbki! Potem nastąpił napad z zasadzki i walka z ukrytymi w wagonie pocztowym detektywami. Mr. Wrenn, strzelając nieustannie, stał odważnie u boku chudego detektywa z jastrzębim nosem; skoczył z nim razem na konia i ścigał złoczyńców w lesie.
Został na następnem przedstawieniu, aby się jeszcze raz rozkoszować napadem.
Kiedy wychodził, bileter zmieniał właśnie swoją długą, jasnoniebieską galową liberję na zwykłe ubranie bez mosiężnych guzików. Na widok tego niezwykłego zjawiska (dostojna postać zamieniła się w codziennego człowieka) Mr. Wrenn stanął jak wryty. Po chwili odważył się przemówić:
— Hm... to jednak... hm... świetny film z tymi bandytami... prawda?
— Tak, myślę... do licha, gdzie się podział mój kapelusz? Co wieczór muszę go szukać! Film? Tak, niedużo go jeszcze... No, i czy człowieka nie ma pasja brać? Któryś z tych smarkaczów znowu mi schował kapelusz do kasy! Film? Rzadko się zdarza, żebym widział jakiś obraz. To śmieszne, co? Zachwalam go, jakbym był babcią tego, co go zrobił, a nie wiem nawet, czy ten napad kolejowy... A gdzież mi się teraz podziały niesłużbowe buty?... Nie wiem nawet, czy ten napad się udaje, czy nie!
Poklepał po ramieniu Mr. Wrenna, którego serce zabiło żywiej w uczuciu przyjaźni. Ze zdumieniem usłyszał własny głos:
— Wie pan... hm... ukłoniłem się panu wczoraj wieczór... a pan... zachowywał się tak, jakby mnie pan jeszcze nigdy w życiu nie widział.
— Tak, tak, widzi pan, to mi się czasami zdarza, gdyż jestem ojcem pięciu chłopców, jednej dziewczyny i jednego kota. Rzeczywiście nie zauważyłem pana. Miałem pewnie troski rodzinne... prawdopodobnie zastanawiałem się nad tem, kto mi zjadł placek... czy to był Pete czy Johnny, czy też mam ich poprostu obu stłuc, czy wreszcie zabrać się do swojej starej.
Mr. Wrenn wiedział doskonale, że bileter nie miał wcale zamiaru „zabrać się do swojej starej“. Rozumiał go świetnie. To przecież był żart tylko.
— O, tak, jestem pewien, że nie chciał mnie pan obrazić. Wie pan, mam pragnienie. Może pan pójdzie ze mną do Moje‘go, postawię kolejkę.
Przeraził się na myśl o rozrzutności, na jaką się chciał zdobyć, a człowiek z mosiężnemi guzikami nie wiedział, czego Mr. Wrenn chce od niego. Poszli jednak razem do piwiarni, nowojorskiej piwiarni narożnej, w której było oczywiście wielkie lustro, niezliczona ilość kieliszków i długi, połyskujący pręt do oparcia nóg przy barze.
— Proszę? — rzekł gospodarz.
— Żytniówki, Jimmy! — zamówił człowiek z mosiężnemi guzikami.
— Uh-h-h-h-h, — wybełkotał Mr. Wrenn przerażony, gdyż teraz — w swoim nowym charakterze zasobnego mieszczanina — wystawiony był na niebezpieczeństwo, iż możnaby go przyjąć za żółtodzióbka, który nie potrafi wybrać sobie napoju. — Mam trochę zepsuty żołądek, napiję się lepiej lemonjady.
— Musiał pan mieć mądrego szwagra, — rzekł człowiek z mosiężnemi guzikami. — Co do mnie, nigdy się nie potrafię pohamować, jeżeli jest coś do golnięcia. Moja stara mówi mi zawsze: „Mory“, powiada, „gdybyś był w niebie i po jednej stronie stałby kufel piwa, a po drugiej złota harfa“, powiada, „i miałbyś wybierać, cobyś wybrał?“ I jak pan myśli, co jej odpowiadam?
— Piwo, — wtrącił gospodarz. — Już ona cię zna!
— Ani się zaczyna! — oznajmił bileter. — „Ja“, powiadam jej, „ja uczepiłbym się złotej harfy i spławiłbym ją za dziesięć kufli niemieckiego piwa i przyzwoity łyk rumu!“
— Hi, hi, hi! — zachichotał Mr. Wrenn.
— Ha, ha, ha! — zawtórował mu gospodarz.
— Tak-a-ak, — ziewnął bileter. — Jeżeli moja stara nie będzie miała czego trzepać, wytrzepie mi niedzielne spodnie. Najlepiej będzie, jeżeli się teraz ulotnię. Dziękuję bardzo Mr. Hm. Bywaj zdrów, Jimmy!
Mr. Wrenn udał się w podniosłym nastroju do domu i z zadowoleniem wszedł po schodach do drzwi wejściowych. Był znacznie bliżej nieba, niż pozwalała przypuszczać Szesnasta Ulica. Był przecież badaczem Arktydy, człowiekiem cenionym w swoim zawodzie i kutym na wszystkie cztery nogi hulaką nocnym. Był porucznikiem armji, który wraz ze swoim przyjacielem, detektywem o jastrzębim nosie, odpierał napady bandytów na pociągi. Śmiało otworzył i zamknął drzwi. Był...
Był niezmiernie pokornym i maluczkim Mr. Wrennem. Gospodyni jego, w czepku nocnym na głowie, stała na najniższym stopniu schodów wewnętrznych i skrzeczała:
— Mr Wrenn, jeżeli pan wraca tak późno do domu, nie potrzebuje pan robić takiego hałasu. Nie rozumiem, dlaczego mam być przez całą noc budzona. Ale taka jest widocznie wola Boża, że ilekroć skoczę na chwileczkę do Mrs. Muzzy i wypiję filiżankę kawy, muszę potem spędzić noc bezsennie. Nie rozumiem jednak, dlaczego człowiek, który chce uchodzić za lepszego pana, musi trzaskać drzwiami i szarpać mi nerwy.
Jak wychłostany wbiegł Mr. Wrenn po schodach, ścigany ponurym wzrokiem Mrs. Zapp.
— Muszę pani coś powiedzieć, Mrs. Zapp... coś zupełnie nowego. Dlatego też wczoraj wieczorem wróciłem tak późno do domu...
Mr. Wrenn siedział lękliwie w saloniku.
— Tak, — odpowiedziała gospodyni sucho. — Zauważyłam, że pan wrócił późno do domu.
— Wie pani, Mrs. Zapp, ja... hm... mój ojciec pozostawił mi w spadku mały folwarczek, który został teraz sprzedany za blisko tysiąc dolarów.
— To mnie niezmiernie cieszy, Mr. Wrenn, — rzekła Mrs. Zapp pogrzebowym tonem. — Może chce pan teraz dobrać pokój, sąsiadujący z pańskim? Będą one stanowiły razem piękny apartament.
— Hm, o tem jeszcze właściwie zupełnie nie pomyślałem...
Mr. Wrenn miał nieczyste sumienie i dlatego ze szczególną uprzejmością powitał Leę Teresę Zapp, kierowniczkę oddziału w fabryce, która właśnie w tej chwili weszła do pokoju.
Miss Teresa była przystojną panną z wydatnym biustem, bujnemi, czarnemi włosami i ładną, zawsze niezadowoloną twarzą, na której wypisana była pogarda dla wszystkich. Zaczekała, aż Mr. Wrenn skończył swoje powitanie, potem szybko wciągnęła wszystko, co miała w nosie, i zaczęła opowiadać matce z niezadowoleniem:
— Mamo, dzisiaj znowu zatrzymali nas dłużej. Mam już tego dosyć! Pozwalać ciągle, żeby mną pomiatała banda Żydów i Jankesów, którzy traktują mię, jakbym była murzynką! Uff! Co za ohydni ludzie!
— Tereso, Mr. Wrenn odziedziczył dwa tysiące dolarów i wynajmuje drugi pokój.
Mrs. Zapp spojrzała na zalęknionego lokatora z macierzyńską czułością.
Ale wytworny przyjaciel Pinkertonów1 ) po raz pierwszy w życiu zajął wobec niej pozycję obronną. „Trwonić pieniądze, przeznaczone na podróż?“ pomyślał, mówiąc głośno:
— Myślałem przecież, że pani ma kogoś w tym pokoju... Sam przecież kog...
— Ach, ten człowiek! To przecież nie stały sublokator! Zresztą przyrzekł mi... Może pan więc...
— Jest mi niezmiernie przykro, Mrs. Zapp, ale niestety nie mogę wziąć tego pokoju, zamierzam bowiem wyjechać na dłuższy czas w podróż.
— Ale zatrzyma pan oczywiście swój pokój aż do powrotu, Mr. Wrenn?
— Hm, obawiam się, że będę z niego musiał zrezygnować, ale... Zresztą, chwilowo nie pozostanę długo i oczywiście chętnie... pragnąłbym bardzo powrócić tutaj, gdy znowu przyjadę do New Yorku. Wyjadę nie na dłużej, hm, prawdopodobnie nie na dłużej, jak na rok, i...
— Tak? A mnie pan powiedział, że jest pan stałym sublokatorem! — zaczęła Mrs. Zapp z całym spokojem, aby zwolna przejść do ataku histerycznego. — A ja się wykosztowałam i specjalnie dla pana odremontowałam pański pokój, kazałam go świeżo tapetować, a pan mi zawsze tyle mówił o tem, jak pan sobie życzy mieć ustawione meble, a ja kazałam je ustawić...
Od czterech lat Mr. Wrenn był lękliwie płacącym gościem w domu Mrs. Zapp. Obiecywaną zdawna nową tapetę otrzymał przed dwoma laty, wybełkotał więc:
— Ach, jest mi niezmiernie przykro. Chciałbym... hm... naprawdę...
— Będę panu wdzię czna, Mr. Wrenn, jeżeli pan będzie tak łaskaw i zechce mię na czas powiadomić, kiedy się pan ma zamiar wyprowadzić i zostawić mię z pustemi pokojami, gdy gospodarz ciągle domaga się komornego, a ja odprawiam stale ludzi, którzy mi chcą płacić za pokój, jedynie dlatego, że rezerwuję go dla pana. A ci ludzie, którzy ciągle przychodzą do pana z wizytą i którym ciągle muszę otwierać drzwi i...
Teraz sprawa posunęła się tak daleko, że nawet skromny robak sublokator wydał cichy dźwięk robaka, świadczący o tem, że się gotuje do walki.
Lea Teresa wstrąciła się we właściwej chwili.
— Ależ, mamo, Mr. Wrenn liczy się z nami tak bardzo, że więcej od niego wymagać nie możemy. Poza tem powiedział przecież, że prawdopodobnie nie wyjedzie na długo.
— O! — jęknęła Mrs. Zapp. — Więc nawet własna moja krew jest przeciwko mnie!
Wstała. Majestat jej postaci ucierpiał trochę od skrzypienia gorsetu, ale Mrs. Zapp, nie przejmując się tem, wyszła bez słowa, z licznemi tylko westchnieniami, z pokoju.
Mr. Wrenn wyglądał, jakby nagle ciężko zachorował. Teresa zaś roześmiała się i rzekła:
— Nie chce pan chyba, żeby mama dosiadła znowu swojego konika, Mr. Wrenn. To przecież tylko pozory.
Zaszeleściła mocno dolną, mniej sztywną częścią swojej sukni i poszybowała ku mętnemu lustru nad półką z książkami i czasopismami, gdzie szerokim gestem uniosła połyskujące od szklanych diamentów, szorstkie ręce do sztucznych loków. Mr. Wrenn słyszał już wprawdzie coś o „wkładkach“, ale nie śniło mu się nawet, że połowa włosów na jej głowie nie należała do niej, patrzał więc oszołomiony. Jeśli nawet znajdował się w niełasce u gospodyni, potrafił tem niemniej ocenić zaszczyt zaliczania się do grona znajomych tak wspaniałej i szeleszczącej sukniami damy, jak Miss Lea Teresa.
— Wie pani, Miss Zapp, powinienem był rzeczywiście wcześniej powiedzieć o tem, że się wyprowadzam. Ale właściwie sam o tem nie wiedziałem. Mimo to nie wydaje mi się to zupełnie przyzwoite. Będę chyba musiał zapłacić jakieś odszkodowanie.
— Ależ, dziecko, nic podobnego! Mama nie może wogóle nic żądać. O ile mnie wiadomo, był pan zawsze bardzo miły. — Uśmiechnęła się wieloznacznie.— Zrobiłam sobie dzisiaj maleńki spacerek po pracy... Gdybyż tylko mężczyźni tak się na człowieka nie gapili! Nie wiem naprawdę, dlaczego się na mnie gapią.
Mr. Wrenn kiwnął głową, ale że nie wydało mu się to ruchem właściwym, potrząsnął głową i miał przytem minę niezmiernie zakłopotaną.
— Przechodziłam obok restauracji ormiańskiej, o której mi pan opowiadał. Myślę, że pójdę tam kiedyś na kolację.
Znowu czekała.
— Tak, to bardzo miły lokal... — rzekł tylko Mr. Wrenn.
Stwierdziwszy, że Mr. Wrenn jest naprawdę wielkim głuptasem, Teresa ciągnęła swoje oblężenie:
— Czy pan tam często jada?
— O, tak, to bardzo miły lokal.
— Czy panie mogą tam także chodzić?
— Owszem, tak, ja...
— Tak!
— Ja przynajmniej przypuszczam, — zakończył Mr. Wrenn.
— Ach... Już mi obrzydło to wszystko, co mama i Goaty dają mi do jedzenia. Myślą one, że duża porcja czegoś, co tam spitrasiły, a co ma smak pomyj, jest naprawdę jedzeniem, a jeżeli już trafią na coś, co mi smakuje, to dają to codziennie, aż zacznę to wyrzucać do zlewu. Gdybym przynajmniej czasami mogła dla odmiany iść do restauracji... Ale to jest oczywiście... Nie wiem, czy wypada damie chodzić do takiego lokalu. Jak pan sądzi? Ach, miły panie!
Usiadła w smutnej zadumie.
Mr. Wrenn wpadł na natchniony pomysł. Może panna Terasa da się namówić i zechce pójść z nim kiedyś na kolację! Powiedział więc:
— Huh! Musi się pani zgodzić, żebym tam panią któregoś wieczora zaprowadził, Miss Zapp.
— Czy nie powiedziałam panu, że ma pan do mnie mówić Miss Tereso? Tak, widzę, że nie chce pan być moim przyjacielem. Nikt nie chce być moim przyjacielem.
Twarz jej sposępniała znowu.
— Naprawdę, nie chciałem pani urazić. Myślałem zawsze, że wyda się to pani zuchwałem, gdybym mówił do pani Miss Tereso, i dlatego...
— Tak, myślę, że moglibyśmy kiedyś pójść do ormiańskiej restauracji. Kiedy miałby pan ochotę? Wie pan, mam zawsze tak strasznie dużo wyznaczonych spotkań, ale... hm... myślę, że jutro wieczorem będę wolna.
— To cudownie! Czy mam po panią wstąpić, Miss... hm... Tereso?
— Tak, może pan, jeżeli chce pan być miłym chłopcem. A teraz dobranoc!
Mrugnęła do niego przyjacielsko i wyszła.
Mr. Wrenn pobiegł do Nickelorionu, gdzie zwierzył się człowiekowi z mosiężnemi guzikami, że jest dzisiaj „w cudownym humorze“.
Nigdyby nie przypuszczał, że tak piękna istota, jak Miss Teresa, będzie chciała kiedykolwiek obcować z takim „nędznym człowiekiem“, jak on. Przez minutę zastanawiał się z przerażeniem, czy to nie dzięki jego nowemu bogactwu była dla niego tak uprzejma, ale odpędził zaraz od siebie djabła, który mu podsunął tę myśl: czyż nie słyszał, jak wyrażała się kiedyś z wielką pogardą o swojej kuzynce, która poślubiła pewnego Jankesa dla pieniędzy? Powiedział więc sobie, że ta sprawa jest załatwiona. Rzucił ponure spojrzenie posłańcowi, który właśnie przeszedł obok niego, ale przybrał zaraz uprzejmą minę, gdy spostrzegł, że chłopak chce głośno wyrazić swoje niezadowolenie.
Restauracja ormiańska jest czemś osobliwem, gdyż można tam otrzymać po niskich cenach egzotyczne jedzenie, a chociaż lokal ten znajduje się poniżej Trzydziestej Ulicy, nie stał się jednak punktem zbornym cyganerji. Dlatego nie słyszy się tam złej muzyki i nie widzi cudzoziemców ze stanu Missouri, których żony ryzykują zbawienie duszy dla jednego wieczoru spędzonego w dymie papierosów. Zamożni kupcy wschodni o twarzach zbrodniarzy i miękkich duchach piją tutaj gęstą kawę turecką i rozprawiają o dywanach i rewolucjach.
Tak, lokal ten wydał się Teresie tak nieartystycznym, kiedy zasiadła szczęśliwa przy małym stoliku naprzeciwko Mr. Wrenna, że począł ją bardzo nudzić. Na karcie potraw zaś wypisane były cudzoziemskie nazwy, z których nie można było wnosić o wytworności dań. Miała wrażenie, że oznacza to coś w rodzaju szczurzych ogonów i gniazd ptasich. Spróbowałaby chętnie pâté de foie gras albo gruszek aligator, ale jakąż furorę mogłaby zrobić w fabryce, opowiadając, że „do szaleństwa lubi pahklava“?
Mr. Wrenn nie widział wcale, że rzucała dokoła niezadowolone spojrzenia, gdyż z zachwytem przysłuchiwał się wysokiemu i chudemu człowiekowi, który przy sąsiednim stoliku przemawiał do swojej towarzyszki, bladej damy o kształtach łodzi torpedowej:
— Niechże pani spróbuje nadziewanych liści winnych, o córo aniołów, i trochę pilafu pszenicznego i trochę bourmy. Pilaf pszeniczny jest świetną potrawą i zdrowy jest dla żołądka ludzkiego. Poprostu cudowny. A bourma to coś wspaniałego; brunatna róża z piekarni, między płatkami zmyślnie ukryty miód... Hallo! Kelner! Nadziewane liście winne, pilaf pszeniczny, bourma — dwa razy, ale szybko!
— Jeżeli skończył pan z podsłuchiwaniem — ten człowiek mówi jak kawał mydła — to niech mi pan powie, co z tej karty potraw jest możliwe do jedzenia bez narażania się na niebezpieczeństwo, — rzekła Teresa, bardzo rozdrażniona.
— Wydawał mi się rzeczywiście komiczny, — bronił Mr. Wrenn przedmiotu swego podziwu... — To pani na pewno będzie smakowało, shish kebab i...
—