Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Rok 1940. Europa stoi w ogniu. Ameryka waha się, czy przystąpić do wojny. James Zennor, błyskotliwy młody naukowiec z Oksfordu, który z powodu dawnej kontuzji nie zostaje przyjęty do wojska, po powrocie do domu odkrywa, że jego żona zniknęła z ich synkiem. W pozostawionym liście zapewnia Jamesa, że nadal go kocha. Po gorączkowym pościgu przez wojenną Anglię, James ląduje po drugiej stronie Atlantyku, na Uniwersytecie Yale, siedzibie elitarnych klubów i tajnych stowarzyszeń. Tam właśnie wpada na trop zbrodniczej intrygi w łonie amerykańskiego establishmentu, która grozi zepchnięciem świata w przepaść. Uznany za niezdolnego do walki inwalidę James Zennor musi teraz ratować nie tylko swoją rodzinę, ale również swój kraj...
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 500
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
PANTEON
Panteon
© Jonathan Freedland 2012
© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2023
Tytuł oryginału: Pantheon
ISBN: 978-9979-64-594-8
Tego autora
TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ DUSZ
OSTATNI TESTAMENT
RACHUNEK ZEMSTY
PANTEON
—
Dla mojej matki —
nie znam nikogo,
kto by był tak łagodny,
a przy tym tak siłny, jak Ona
Rozdział 1
Oksford, 8 lipca 1940
Dzień w dzień, nie bacząc na piekielny ból, dawał sobie ostro w kość na tej trasie. Czy niebo było zasnute chmurami i padał deszcz, czy też, jak dziś, słońce lśniło oślepiająco, James Zennor wczesnym rankiem zasiadał do wioseł, by samotnie pokonywać Isis, czyli oksfordzką odnogę Tamizy.
Uwielbiał tę porę dnia. Powietrze było świeże, niebo czyste, panowała głęboka cisza. Przy brzegu bezszelestnie kręciło się stado kurek wodnych, które sprawiały wrażenie pogrążonych, jak James, w zadumie.
Łódka nabrała rozpędu; James, usztywniwszy nadgarstki, jak automat ciął wodę piórami wioseł, które wracały potem poziomo nad taflą. Patrzył na skrzącą się od słońca wodę. W tych chwilach, gdy dopiero zaczynał wyciskać z siebie siódme poty, gdy niebo było błękitne, a rześki wietrzyk łagodnie muskał jego skórę, udawało mu się nieomal zapomnieć o tym, że jest wrakiem. Czuł się prawie tak samo jak dawniej. Jeśli nie liczyć pamiętnego roku, który spędził za granicą, bywał tutaj codziennie od dziesięciu lat, odkąd jeszcze jako student zakwalifikował się do drużyny wioślarskiej kolegium. Załapał się nawet jako wioślarz na pamiętne regaty, w których Oksford o włos zaledwie pokonał Cambridge. To była jednak przeszłość. Teraz pozostał mu już tylko wyścig z samym sobą.
Rozejrzał się wokół, ale nikogo jeszcze nie było. Kiedy zacznie się rok akademicki, o tej porze dnia co ambitniejsze osady będą pomykać po rzece, szykując się do tradycyjnych regat wioślarskich Torpids albo Eights i przypominając mu o tym, że i on kiedyś był młody. James Zennor nie miał jeszcze trzydziestki, ale przeszedł tak wiele, że czuł się jak pięćdziesięciolatek.
Mrużąc oczy, spojrzał w górę, napawając się chwilowym oślepieniem. Kiedy odzyskał wzrok, rysowały się przed nim drzewa przy ścieżce, którą lubili przechadzać się z Florence, gdy nie było jeszcze na świecie Harry’ego, później zresztą też. James starał się przyprowadzać tutaj chłopca z nadzieją, że mały również zakocha się w rzece. Niestety, w ostatnich miesiącach Harry zrobił się niespokojny — gdy tylko zbliżali się do wody, kurczowo czepiał się ręki Florence. Jednak James wierzył, że to minie. W taki dzień jak dziś człowiek oczekiwał samych podarków losu.
Jego myśli pobiegły ku synkowi. Harry, który za dwa miesiące kończył trzy latka, pewnie spał jeszcze mocno, w jednej rączce ściskając Śnieżka, białego misia, którego zawsze brał ze sobą do łóżka. W takiej pozycji zostawił go James o poranku, kiedy wymykał się z domu na poranny trening. Wiele przeszli z Florence, nie da się jednak zaprzeczyć, że synek im się udał.
To, co zawsze spadlo na niego zaraz po tym, gdy dotarł do śluzy w Iffley i zawrócił. Lewe ramię zaczęło mu dawać do wiwatu. To, że objawy były dobrze znane, nie znaczyło bynajmniej, że James się na nie uodpornił: ból wwiercał się w ciało jak pęk rozżarzonych do czerwoności szpil. Codziennie budził się z nadzieją, że tym razem będzie inaczej — ból odezwie się później, a może nawet wcale. Tego ranka, przy tak cudownej pogodzie, łudził się bardziej niż zwykle. Płynąc jednak w stronę mostu Folly Bridge, wiedział już, że wszystko potoczy się bez zmian.
Próbował koncentrować się na krótkich upojnych chwilach, kiedy pióra jego wioseł wynurzały się z opornej wody, a on spinał się do kolejnego ataku. Próbował sobie wyobrazić chłód rzeki, kojący dotyk wody na rozpalonej skórze.
Każde pociągnięcie wioseł rozsadzało mu płuca, własny zdyszany oddech dobiegał go jakby z oddali, za to serce hałasowało niczym silnik na zbyt wysokich obrotach.
Łódź pruła po wodzie, która bezgłośnie rozstępowala się przed długim, smukłym dziobem. Wiedział, że z brzegu wydaj e się, iż łódź porusza się bez wysiłku. Dobra osada wioślarska zawsze sprawiała wrażenie, jakby istoty ludzkie, inwestując całą energię w osiągnięcie wspólnego celu, zespoliły się w jeden sprawny mechanizm, przed którym woda musi się ugiąć.
Jedynki rzadko wyglądały tak atrakcyjnie; samotny wioślarz nie osiąga równie imponującego tempa ani koordynacji. James podejrzewał, że jego wiosłowanie nie wygląda zbyt elegancko, czemu winny był uszkodzony lewy obojczyk. Lewa ręka Jamesa zawsze już będzie słabsza od prawej, wskutek czego pracują nierównomiernie. Stale miał wrażenie, że jego łódź porusza się po wodzie zygzakiem, choć wielokrotnie zapewniano go, że tylko mu się wydaje.
Westchnął głęboko, żeby zaczerpnąć tlenu, i spojrzał za siebie. Folly Bridge majaczył już w oddali. Kiedy dotrze do mostu, powiosłuje wodami Isis do śluzy w Iffley i z powrotem i tak trzykrotnie, pokonując w sumie siedem kilometrów. Jego ciało domagało się wypoczynku; pokonał już swój codzienny, rutynowy dystans. Ale nie potrafił zapomnieć o mężczyznach — rówieśnikach i młodszych — którzy walczyli w Europie, ani o pilotach sposobiących się do obrony nieba nad Anglią, gotowych oddać życie w zapowiadanej w przemówieniu nowego premiera „bitwie o Wielką Brytanię”. Każdy ruch wioseł uświadamiał mu, jak nędzne są jego wysiłki w porównaniu z ich bohaterstwem i że w obliczu ich najwyższej ofiary powinien przynajmniej...
Ból zaostrzył się nagle i stał się nieznośny; Jamesa kłuło teraz, jakby mu się odłupał kawałek kości. Cierpiał straszliwe katusze.
Zacisnął szczęki. Żeby odwrócić uwagę od bólu, zmusił się do odtworzenia w pamięci wiadomości wysłuchanych wieczorem w radiu, na których czoło wysuwała się informacja o zatopieniu przez Brytyjczyków francuskiej floty u wybrzeży Algierii. Taki właśnie był Churchill — szedł na całość. W odróżnieniu od przeklętego durnia Chamberlaina rozumiał, że czas nagli i nie ma się co patyczkować. Teraz, gdy Paryż padł, Niemcy za chwilę przejmą francuskie okręty, więc należało je posłać na dno. Naturalnie Francuzi mieli na to inny punkt widzenia: wpadli we wściekłość, wzajemnym oskarżeniom nie było końca.
Ramię Jamesa wysyłało rozpaczliwe sygnały, ale starał się nie zwracać na nie uwagi. Co tam jeszcze mówili? BBC zwykle zaczynało od jakiejś dobrej wiadomości, wykorzystując ją jako przeciwwagę dla gorszych. Zaraz, zaraz: jakąż to gorzką pigułkę miała wczoraj osłodzić informacja o zatopieniu francuskiej floty? Wściekły ból targnął włóknami nerwowymi Jamesa, on jednak postanowił się nie poddawać. A, już sobie przypomniał: Wyspy Normandzkie. Sark poddała się dwa dni po Alderney: Wyspy Normandzkie znalazły się pod okupacją niemiecką. Przeżył wstrząs na wiadomość o tym. Nigdy nie był na wyspach, ale dorastał na południowym wybrzeżu Anglii ze świadomością, że wystarczy wskoczyć na prom, by znaleźć się na Jersey. Mieszkańcy wysp mówili po angielsku. W ciągu zaledwie kilku ostatnich tygodni swastyka załopotała nad Norwegią, Francją, Belgią i Holandią; teraz dołączył do nich fragment należący do Korony brytyjskiej. Hitler był coraz bliżej.
James wyjął wiosła z wody, pozwalając łodzi dryfować po gładkiej tafli Isis. Westchnął z ulgą; dopiero kiedy stado łysek rozpierzchło się w popłochu, zorientował się, że westchnienie było jękiem bólu. Mężczyzna idący ścieżką z naprzeciwka zerknął na niego nerwowo, po czym przyspieszył kroku, wyraźnie przestraszony.
James dobił do brzegu, jak najbliżej szopy na łodzie, po czym wygramolił się na suchy ląd, zbierając siły do najtrudniejszego etapu porannego treningu. Schyliwszy się, złapał za pętlę na końcu sznura przywiązanego do dzioba i zdrową ręką zaczął wyciągać łódź z wody. Raz, dwa, trzy... chciało mu się wyć z wysiłku... i już, udało się. Zataczając się, zaciągnął łódź do szopy i wciągnął na stojak.
Potem przez chwilę stał w miejscu. Patrząc w niebo, próbował złapać oddech. Chabrowy błękit nieba nagle wydał mu się niecnym oszustwem. Niebo nad Wielką Brytanią zmieniło się w pole bitwy, noc w noc w miastach wyły syreny, ostrzegając przed nalotem. Raptem parę dni temu niemieckie samoloty zbombardowały w nocy Cardiff. Niebo nad Anglią nie miało prawa wyglądać jak z obrazka.
Szybkim krokiem wyminął szopy z łodziami, należące do poszczególnych kolegiów: St John’s, Balliol, New i tak dalej; były pozamykane i puste. Uprzytomniwszy sobie swój los, kolejny raz zaklął pod nosem — te przedłużające się wakacje doskwierały mu bardziej niż wojna.
Dotarłszy do słupa, przy którym zostawił rower, przerzucił nogę nad siodełkiem i zaczął zawzięcie pedałować, rozkoszując się dynamicznym ruchem, tak różnym od monotonnych pociągnięć wioseł. Wjechał pod górę na spadzisty, półokrągły mostek, przemknął przez łąki Christ Church, mijając jedynie pasące się krowy, które od czasu wprowadzenia racji żywnościowych budziły skojarzenia nie tylko estetyczne, ale i kulinarne. Zauważył też poletka zaorane pod sadzenie kartofli. Tak wyglądał wojenny Oksford: każda piędź ogródków przydomowych i trawników została przerobiona na warzywnik, żeby uzupełnić niedobory żywności w kraju.
Popedałował między Merton a Corpus, potem podjechał pod górę koło Oriel i znalazł się na High Street. O tej porze budynki uniwersyteckie świeciły pustką, choć wiele z nich miało lada chwila zaludnić się wraz z nastaniem kolejnego dnia obowiązkowej służby wojskowej. Skręcając w prawo, w stronę St Giles, starał się ominąć wzrokiem pomnik Poległych. Ruszył na północ w stronę domu.
Dochodziła dopiero siódma i ruch był jeszcze umiarkowany. Ale nawet w godzinach szczytu, z powodu racjonowania benzyny, ruch nigdy nie osiągał poziomu sprzed roku. James słyszał o pewnym łebskim gościu, który radził sobie, lejąc do baku mieszankę whisky i parafiny — narzekał ponoć, że jego auto cuchnie teraz, jakby się w nim odlał zapalacz latarń ulicznych — sytuacja wskazywała jednak na to, że niewielu automobilistów oksfordzkich zdecydowało się na równie ryzykowny krok. Tych, którzy poważyli się na to, czekały kontrole u wylotu dróg na południe, północ, wschód i zachód od miasta — blokady dróg dostarczały władzom informacji na temat wjeżdżających i wyjeżdżających, jakby Oksford był bazą wojskową, a nie miastem uniwersyteckim. Blokadę ustawiono nawet między Pembroke a Christ Church. Na szczęście rowerzyści nie wzbudzali większego zainteresowania.
Naturalnie nie wolno było zapominać o tym, że jest wojna. Opatulone w mnisie kaptury światła sygnalizacyjne na skrzyżowaniach były tylko jedną z wielu zmian podyktowanych zaciemnieniem. Jeszcze bardziej rzucał się w oczy zupełny brak znaków drogowych i tablic z nazwami ulic, które pousuwano gwoli dezorientacji ewentualnych najeźdźców. Niech szkopy łamią sobie głowę, co jest gdzie w Oksfordzie.
Ramię znowu zaczęło się dawać Jamesowi we znaki. Spojrzał na zegarek i pogrążył się w obliczeniach, które miały na celu odwrócić jego uwagę od bólu. Jeśli da ostro w pedał, powinien dotrzeć do domu w cztery i pół minuty.
Kiedy mknął po Banbury Road, aż wiatr świstał mu w uszach, poczuł wilczy głód. Żałosne dziesięć dekagramów: to był cały jego przydział bekonu na ten tydzień. Tyle potrafił bez trudu spałaszować na jedno śniadanie! Jedno jajko na trzy i pół doby to też tyle co nic.
Wreszcie zobaczył przed sobą wylot Parks Road. Na rogu stał wielki czarny samochód z włączonym silnikiem.
• • •
Florence spojrzała na synka, który siedział przy kuchennym stole na krześle wyłożonym stertą poduszek, żeby mógł dosięgnąć talerza. Ale grzanka z margaryną leżała prawie nietknięta. Z ogryzkiem czerwonej kredki w dłoni, Harry nachylał się nad blokiem rysunkowym.
— To nie potrwa już długo, przysięgam, Harry.
Kolejny raz wyciągała jedną po drugiej szuflady kuchenne, przeglądając pospiesznie ich zawartość, po czym zatrzaskiwała je z powrotem. Gdzie się podział, u diabła?
Wszystko było gotowe: starannie zapakowana walizka, palta podróżne, solidne buty. Zachowała najwyższą ostrożność, wciskając paszport w głąb szuflady swojej komody, między bieliznę, a więc w rewiry, w które James raczej się nie zapuszczał. Jednak kiedy już prawie godzinę temu sięgnęła do szuflady, paszportu nie było. Przekonała się o tym, gdy już wyleżała się z zamkniętymi oczami, udając, że śpi, podczas gdy James mył się, ubierał, a w końcu wyszedł pływać. Leżała bez ruchu, przysłuchując się toalecie porannej męża. Czekała, aż zamkną się za nim drzwi wejściowe. Potem, patrząc na budzik na stoliku nocnym, odczekała jeszcze dwie minuty, na wypadek gdyby James po coś wrócił. Uznawszy, że niebezpieczeństwo minęło, wstała z łóżka i przeszła do następnego punktu programu. Jednak w szufladzie nie było śladu paszportu. Czyżby James jakimś cudem ją przejrzał i zabrał dokument? Ale skoro się domyślił, czemu nie dał nic po sobie znać? Czyżby zastawił na nią jakąś pułapkę?
Zerknęła na Harry’ego. Pochylony nad blokiem rysował z przejęciem. Przystanęła za nim, patrząc ponad jego główką na kartkę, i nagle ścisnęło ją w gardle.
— Co to jest, kochanie?
Harry podniósł na nią wzrok, a jego oczy wyglądały jak dwa błękitne jeziorka. Florence wyczytała w nich głęboki żal, ale zaraz zreflektowała się, że widzi w oczach synka odbicie własnej postaci.
— To nasz dom — powiedział Harry niskim, schrypniętym głosem, niespotykanym u dzieci w jego wieku, za to bardzo podobnym do głosu Jamesa. — Ja jestem w środku — wyjaśnił, pokazując kontur, w którym z trudem mogła dopatrzyć się okna. — A tu jesteś ty z tatusiem. — Pulchny paluszek wskazał kolejny niewyraźny kształt.
Florence poczuła, że oczy ją szczypią.
— Śliczny obrazek — pochwaliła, siląc się na entuzjastyczny ton. — Piękny. — To był już trzeci dom, jaki synek narysował w ciągu ostatnich dwudziestu minut.
Podjęła poszukiwania, starając się nie myśleć o Harrym i jego rysunku. Bała się, że może się rozmyślić. Gdzie, na Boga, położyła ten paszport?
Może w nerwach go przeoczyła? Musi postępować bardziej metodycznie. Po raz trzeci zaczęła przeglądać szuflady kuchenne. Tym razem wyjęła z najwyższej koszyk na sztućce i dopiero kiedy się przekonała, że paszportu tam nie ma, przeszła do kolejnej. Ocieplacze na imbryk, serwetki, drewniana łyżka, zapasowa latarka i paczka nowych baterii. W najniższej szufladzie spoczywały męskie akcesoria Jamesa: śrubokręty, obcęgi, klucz francuski, puszka smaru do rowerów i kolejny zapas baterii do latarki. Od wybuchu wojny w domu, gdziekolwiek spojrzał, leżały baterie. Ale paszportu jak nie było, tak nie było.
Zerknęła na zegarek. Szósta czterdzieści pięć. Muszą wyjść najpóźniej o siódmej. James wracał zwykle kwadrans po siódmej. Nie wolno jej tracić głowy.
Wbiegła do gabinetu Jamesa, gdzie panował straszliwy bałagan. Wszędzie piętrzyły się niechlujnie książki i papiery. Do tego komplet numerów „Journal of Experimental Psychology”. Dźwignęła największą stertę i ostrożnie przełożyła na krzesło. Podniosła lutowy numer pisma „New Statesman” z okładką upstrzoną obficie odciskami po kubku z kawą. Pod spodem leżała „Tribune”, a obok paczka listów, mocno sfatygowany egzemplarz W hołdzie dla Katalonii George’a Orwella — James, który poznał pisarza w Hiszpanii, zwykł go nazywać Erikiem — oprawione roczniki almanachu krykietowego, ale nigdzie ani śladu paszportu. Wycinek z „Daily Sketch” sprzed tygodnia: Wiek poborowy podniesiony do trzydziestego szóstego roku życia, głosił nagłówek. Była za pięć siódma.
— Mamusiu — dobiegł ją głosik z kuchni.
— Później, Harry.
— Mamusiu! — Ton był naglący.
— Mamusia jest zajęta. — Myszkowała teraz w szufladzie biurka między rolkami taśmy maszynowej, spinaczami i zapasową bibułą. — Może byś sprawdził, czy Śnieżek ma wygodnie w plecaku?
— Jakiś pan stoi pod drzwiami.
Zamarła. Czy to możliwe, by James wrócił już, o tyle wcześniej niż zwykle? Raczej nie, przecież wszedłby do środka. Po co miałby sterczeć pod drzwiami? Chyba że zapomniał kluczy. Nie zadzwonił, żeby nie zbudzić Harry’ego. Boże, co robić?
Na palcach wemknęła się do holu. Natychmiast przez kolorowe szkło u góry drzwi poznała wysoką, sprężystą postać Leonarda. Westchnęła z ulgą. Otworzyła drzwi.
Wybrylantynowana fryzura gościa układała się nienagannie, ale twarz miał czerwoną z wysiłku.
— Skończył wcześniej niż zwykle. Widziałem go przed chwilą.
— Co?
— Biegłem tu na złamanie karku. James skończył trening, musiał dzisiaj wiosłować szybciej niż zazwyczaj. Albo pomyliłem się w obliczeniach. Tak czy owak, już skończył. Dotrze tutaj za dziesięć, góra piętnaście minut.
Przez twarz Florence przemknął nerwowy grymas.
— Nie możesz tak narażać innych — skarcił ją, mylnie interpretując wyraz jej twarzy. — To zbyt poważna sprawa.
— Poczekaj chwilę.
Zdesperowana wyszarpnęła kolejne szuflady biurka, szperając między bibułkami do papierosów, pustymi pudełkami po zapałkach i zagranicznymi monetami, głównie z Hiszpanii. Ruszyła w stronę półek, wyciągając pojedyncze książki, a potem całe naręcza, w tym pomarańczowy komplet wydawnictw Left Book Clubu, i rzucając je na podłogę. Paszportu jak nie było, tak nie było.
Harry zaczął płakać, być może na widok Leonarda — nieznajomego mężczyzny na progu ich domu. A może i jemu udzieliła się jej z trudem hamowana panika. Nie miała jednak czasu zawracać sobie głowy dzieckiem. Pognała do sypialni. Naruszając niepisane małżeńskie tabu, już wcześniej zajrzała do szafy Jamesa, teraz jednak postanowiła przeszukać ją dokładniej. Przesunęła na drążku wieszaki z marynarkami i kurtkami z ciemnego sukna, potem uklękła, wodząc dłońmi po drewnianej podłodze szafy. Nagle coś potrąciła.
Pudełko po butach. Z nadzieją zdarła pokrywkę, ale w środku leżała tylko para skórzanych półbutów, starannie owiniętych z powrotem w bibułkę, tych samych, uświadomiła sobie z wyrzutem, które miał na sobie na ich ślubie, czy raczej przyjęciu weselnym, które wydali w Anglii pół roku po zawarciu małżeństwa.
Jakiś cień padł na nią. Odwróciła się i zobaczyła Harry’ego, który zsunął się z krzesła i stał teraz, dygocząc, w progu.
— Mamusiu? — Po policzkach ciekły mu łzy.
Poczuła, że ją także pieką oczy. Całe tygodnie przygotowań za chwilę wezmą w łeb.
— Nie płacz, kochanie. Zaraz wszystko będzie dobrze.
Szybko, szybko! Porwała taboret stojący przy drzwiach łazienki i wspięła się, żeby zajrzeć na górną półkę szafy z ubraniami męża. Leżały tam dwa grube, nienoszone swetry. Rozsunęła je, ale nic nie znalazła. Już miała dać za wygraną, kiedy jej wzrok przykuł majaczący brunatny zarys na tle brązowego drewna. Wielkie rozczarowanie: znów jakaś cholerna książka w marmurkowej okładce bez napisu, wydzielająca woń zetlałego papieru. Spomiędzy stronic wypadła fotografia. Harry porwał ją, wpatrując się w przystojnego, młodego mężczyznę w mundurze, otoczonego wianuszkiem towarzyszy, z których każdy dzierżył karabin.
— Tatuś! — wykrzyknął radośnie.
Florence poczuła w ustach gorycz klęski. James musiał znaleźć paszport i wziąć go ze sobą nad rzekę, żeby z niej okrutnie zadrwić.
W ostatnim odruchu desperacji zawróciła do punktu wyjścia: szuflady ze swoją bielizną. Wyjmowała z niej wszystko, sztuka po sztuce, jakby w pedanterii kryła się ostatnia deska ratunku. Wzięła do ręki parę czarnych pończoch i nagle serce zabiło jej mocniej. Potrząsnęła nimi i spomiędzy warstw bawełny wypadła zaplątana w nie, nie wiedzieć jak, książeczka w sztywnej, granatowej oprawie. Jak mogła to przeoczyć? Paszport Florence tkwił dokładnie tam, gdzie go ukryła.
— Widzisz? Mówiłam, że wszystko będzie dobrze! — zwróciła się do Harry’ego, głos jej się lekko łamał. Jednym ruchem podniosła synka i posadziła okrakiem na prawym biodrze. Lewą ręką dźwignęła walizkę, która od godziny czekała w sieni. Wyszła za próg do Leonarda. Nie było czasu na oglądanie się za siebie. Piąstka Harry’ego wciąż zaciskała się kurczowo na zdjęciu ojca.
Rozdział 2
Barcelona, cztery lata wcześniej
Do dnia ślubu James nie widział Florence obnażonej bardziej niż w chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Nie była to całkiem prawda, ale lubił powtarzać tę historię — naturalnie w męskim towarzystwie.
Poznali się w Barcelonie, w upalnym lipcu 1936 roku. Nigdy wcześniej nie był w Hiszpanii. Po prawdzie nigdzie wcześniej nie był. Spacerował po mieście, po jego wspaniałych ulicach, chłonąc widoki szeroko otwartymi oczami; czuł, jak pierś mu pęka z dumy i podniecenia. Na fasadach budynków, o dziwnych oknach przypominających oko ze spływającą łzą, wywieszono flagi i transparenty na powitanie Jamesa i sześciu tysięcy cudzoziemców przybyłych z okazji Olimpiada Popular. Olimpiady Ludowej. Oficjalna flaga wydarzenia przedstawiała trzy heroiczne, muskularne postaci — czerwoną, żółtą i czarną — dzierżące pospołu sztandar. James nie od razu zauważył, że przynajmniej jedna z sylwetek domniemanych sportowców w godle należy do kobiety; druga postać przedstawiała Indianina, trzecia, niewątpliwie, Murzyna.
Nikogo to nie dziwiło, jako że były to alternatywne igrzyska, a ich zadaniem było odwrócenie uwagi od tych oficjalnych, które rozpoczynały się tydzień później, ponad tysiąc pięćset kilometrów na północny wschód od Barcelony, w Berlinie. O ile olimpiada berlińska miała być demonstracją wyższości rasy aryjskiej, o tyle Olimpiada Ludowa zapowiadała się jako święto socjalistów, idealistów i radykałów, którym przekonania nie pozwalały uczestniczyć w faszystowskim cyrku Hitlera.
— Wiem jedno, na pewno nie wygramy — powiedział James do Harry’ego, wysiadając z pociągu po osiemnastu godzinach podróży rozpoczętej na Victoria Station. — Nie mamy szans w tym upale. Przywykliśmy do porannych przymrozków i nadrzecznych mgieł, a tutaj lądujemy w jakichś przeklętych tropikach.
— Dobra, Zennor, posłuchaj. Gdybym potrzebował czarnowidzów, wziąłbym ze sobą Simkinsa albo tego drugiego pacana, Lightfoota. Zabrałem cię z powodu twoich zdolności retorycznych. Jesteś tu, żeby dodawać nam ducha, popychać naszą drużynę do zwycięstwa!
— A ja sądziłem, że znalazłem się tutaj, bo jestem cholernie dobrym wioślarzem.
— Jesteś, jesteś. Skończ więc z tą swoją malkontencką gadką. Chyba rozumiesz, że naszym brytyjskim splinem nie rozbudzimy rewolucyjnego ducha w masach.
Harry Knox, absolwent Winchester i Balliol, dziedziczny baronet i swego czasu założyciel... zaraz, co to było? Chyba ILP, Niezależnej Partii Pracy, ale równie dobrze mogła to być inna socjalistyczna organizacja o innym akronimie, trudno to wszystko spamiętać. Wyjazd do Barcelony był pomysłem Knoxa: miał im zrekompensować fakt, że nie zakwalifikowali się na prawdziwe igrzyska — Knox zabraniał wszelkich porównań między imprezami — i dawał szansę przeciwstawienia się faszyzmowi. James, który spodziewał się, że zostanie wybrany do osady wioślarskiej reprezentującej Wielką Brytanię w Berlinie, na pociechę przyjechał do Barcelony.
Jako sportowcy zagraniczni zostali skierowani do hotelu Olimpico przy Plaza de Espańa, w którego holu kłębiły się nowo przybyłe ekipy ze Stanów Zjednoczonych, Holandii, Belgii i francuskiej Algierii. Większość, podobnie jak Harry i James, została wydelegowana nie przez swój rząd, lecz przez związek zawodowy lub partię socjalistyczną. James raczej powątpiewał w to, by procedura selekcji była równie rygorystyczna, jak w przypadku oficjalnych igrzysk.
— Tu przecież chodzi przede wszystkim o coś innego — podsumował Harry.
Przez cały tydzień nie słabły nastroje rozrywkowe. Drzwi ich pokoju się nie zamykały: nieustannie wlewał się przez nie strumień plotkarzy marksistów z Danii i sprinterów anarchistów z Francji. W całym budynku odbywała się jedna wielka, niekończąca się balanga. Ledwie James odstawił swoją walizkę, gdy potężny kulomiot, jak się później okazało wydalony z ojczystych Włoch za poglądy komunistyczne, wetknął mu flaszkę w rękę, zachęcając, by nie sączył, tylko wypił duszkiem. James zerknął na nalepkę — Sangre de Toro, „bycza krew” — i zastosował się do rady. Wino miało przydymiony smak i wyczuwalną nutę owocową. Wtedy nie przypadło mu szczególnie do gustu, ale później smak katalońskiego wina miał mu się już zawsze kojarzyć z wolnością.
Na koniec prywatka wylała się na ulicę, gdzie przenosili się do kolejnych tapas barów. James nie przypominał sobie, by płacił za jedzenie lub picie, jakby wszyscy właściciele barcelońskich knajp byli wdzięczni przyjezdnym za gest solidarności pod adresem ich raczkującej republiki, gest, na który nie zdobył się pięć lat wcześniej Międzynarodowy Komitet Olimpijski, odrzucając kandydaturę Barcelony na rzecz Berlina.
Podjadał właśnie z talerza calcots, szalotkę grillowaną na węglu drzewnym, coś, czego nie tknąłby w Anglii z powodu różnic kulturowych, kiedy zjawił się Harry, już ostro spieczony słońcem, z kołami potu pod pachami.
— Chodzą słuchy, że damska drużyna pływacka trenuje po nocy — rzucił z lubieżnym uśmieszkiem.
— Czyżby cię aż tak przypiliło, stary? — burknął James, siląc się na nonszalancję. Miał już za sobą trochę doświadczeń męsko-damskich, podczas gdy z Harrym na dwoje babka wróżyła. James większość drugiego roku w Oksfordzie spędził, prowadzając się z Daisy, blondynką o smukłej szyi, studiującą filologię klasyczną w St Hugh’s: udało mu się niewprawnie zapoznać z jej ciałem, głównie przez ubranie, ale cnotę stracił za sprawą Eileen, która kształciła się w szkole dla sekretarek przy Woodstock Road. Nie miała delikatnych rysów jak Daisy, za to krąglejsze kształty, i jak James pochodziła z prowincji — z Nottingham. Umawiali się w każdy środowy wieczór, czasem też w soboty chodzili na nocne seanse filmowe. Nigdy jej nie pokazał kolegom uniwersyteckim, traktując bardziej jak kochankę niż dziewczynę. Było mu teraz trochę wstyd, kiedy myślał o tym, jak bardzo ukrywał się z tą znajomością, ale Eileen nigdy nie zgłaszała obiekcji. Za to w środy, około wpół do siódmej wieczorem, kiedy jej współlokatorka wychodziła na próby chóru, ochoczo wciągała go do swojego pokoju — i do łóżka.
— Możesz zostać, musu nie ma — powiedział Harry lekko urażony rezerwą Jamesa. — Posiedź sobie z nosem w jakiejś naukowej lekturze.
— Skoro tak ci na tym zależy, pójdę, ale tylko dla towarzystwa.
Choć raz sensacja Knoxa potwierdziła się. Kiedy dotarli na odkrytą pływalnię, zdążył się tam już zgromadzić spory tłum. W większości składał się z mężczyzn, choć były również rodziny, które po kolacji wyszły przespacerować się w parną noc, małe dzieci z lodami w rączkach, często niesione na barana przez swoich ojców — wszyscy gapili się na pływaczki w księżycowej poświacie.
Knox łokciami torował sobie drogę do brzegu basenu przez gęstą ciżbę. James miał metr dziewięćdziesiąt i widział ponad głowami słupki startowe po prawej stronie basenu.
Od razu zwrócił na nią uwagę.
Włosy miała schowane pod czepkiem pływackim, odgadł jednak, że jest brunetką, a w każdym razie ma włosy ciemniejsze niż pozostałe dziewczęta. Dwie delikatne, czarne kreski zbiegły się nad jej oczami — oczami, które skrzyły się nawet z daleka; później okazało się, że są szmaragdowozielone i emanują światłem od wewnątrz. Jej nos o nieskazitelnej linii był wydatny, a nie drobny, zadarty, jak u innych dziewcząt. Była wśród nich najwyższa, miała długie nogi, smukłe i opalone katalońskim słońcem na brąz. Przede wszystkim jednak rzucała się w oczy jej żywa mimika, jej śmiech i to, jak na nią patrzyły koleżanki: była urodzoną przywódczynią. Nie mógł oderwać od niej wzroku.
Przyglądał się, jak organizuje drużynę, przydzielając tor każdej z sześciu pływaczek. Chichotały, wyraźnie świadome swojej widowni. Białe kostiumy kąpielowe zdawały się fosforyzować w strugach księżycowego światła, sylwetki dziewcząt miały ostre kontury, jak wycinanki. Kiedy zwrócona do niego profilem weszła na słupek, szykując się do skoku na główkę, patrzył na nią jak zahipnotyzowany. A gdy ugięła nogi w kolanach i zrobiła strzałę ze złożonych rąk, poczuł, że starożytni rozpoznaliby w niej Dianę, boginię łowów, wcielenie piękna i siły. Z włosami ukrytymi pod białym czepkiem wyglądała w świetle księżyca niczym posąg z marmuru.
Przez jakiś czas pływaczki ścigały się na oczach wykruszającej się powoli publiczności. Harry jednak zwlekał z odejściem, a James nie burzył jego przeświadczenia, że to od niego wyszedł pomysł, by zostać jeszcze trochę. Kiedy pływaczki wyszły wreszcie na brzeg i zaczęły wkładać płaszcze kąpielowe, podeszli do nich z wystudiowaną nonszalancją.
— Trzeba przyznać, że idzie wam znakomicie — zagaił Harry głosem nienaturalnie niskim z powodu zdenerwowania, jakie przeżywał, ilekroć przyszło mu stanąć twarzą w twarz z przedstawicielką, jak to mawiał, „płci pięknej”. James czuł, jak serce bije mu coraz mocniej: milczał z obawy, że palnie jakiś słaby żart albo wyrwie się z czymś niestosownym.
Dwie dziewczyny śmiały się, zasłaniając usta dłonią, trzecia wbiła wzrok w ziemię, od czasu do czasu nieśmiało zerkając w górę. James zauważył, że pięć z sześciu pływaczek przygląda mu się bardziej intensywnie niż Harry’emu, te proporcje nie były niczym nowym. Urok chwili zakłócał tylko fakt, że bogini nie zaszczyciła go ani jednym spojrzeniem, zbierając sprzęt i stoper zawieszony na oparciu jednego z siedzeń na widowni. W końcu dołączyła do wszystkich i zorientowawszy się w sytuacji, natychmiast wyciągnęła dłoń do Harry’ego, obdarzając go olśniewającym uśmiechem.
— Miss Florence Walsingham — przedstawiła się. W jej głosie, melodyjnym i pewnym siebie, była jakaś nieoczekiwana łagodność. Kiedy Harry zaczął coś bąkać w odpowiedzi, potakiwała z zapałem, nie odrywając od niego wzroku, jakby James w ogóle nie istniał. O dziwo, nie miał jej tego za złe, bo mógł bez przeszkód gapić się na nią, delektować jej uśmiechem, słuchać głosu, który budził w nim rojenia o wieczorach na West Endzie, kolacjach na Strandzie, koktajlach na Pall Mall i setkach innych rozkoszy, które zaledwie przeczuwał.
Wreszcie odwróciła się w jego stronę, podniosła rękę, ściągając czepek, i długie, lśniące, ciemne kędziory rozsypały się po jej ramionach. Końce włosów były lekko zmoczone i przyklejały się do policzków. Bezwiednie zaczął sobie wyobrażać, jak lśniłaby od potu jej twarz, gdyby się kochali. Przez chwilę sterczał z wyciągniętą ręką, gdy jednak wreszcie podała mu dłoń, przeszywając go tym swoim olśniewającym spojrzeniem, nogi się pod nim ugięły, nie tylko z pożądania, ale również z nieznanego dotąd pragnienia: by zatracić się w niej, zatonąć po uszy.
• • •
Przez cztery następne dni James nie rozstawał się z Florence. Ona przyglądała mu się, jak wiosłuje, on jej — jak pływa. Wysocy, ciemnowłosi, przystojni stali się jedną z najbardziej rozpoznawalnych par w rejonie Plaza de Espańa. Uczestniczyli w niekończących się imprezach hotelowych, na jej i na jego piętrze, najlepiej jednak czuli się w swoim własnym towarzystwie.
Po porannym treningu Florence spacerowali godzinami. Kompleks basenów znajdował się w Montjüic, w miejscu dawnego fortu i więzienia, na wzgórzu, które przebudowano przed siedmiu laty z okazji wystawy światowej. Przechadzkę zaczynali, podziwiając założone niedawno ogrody, potem schodzili ze wzgórza, mijając wzniesione w 1929 roku pawilony wystawowe, zatrzymywali się przy Poble Espanyol, replice wioski hiszpańskiej, a później wpatrywali się jak zahipnotyzowani w słynną magiczną fontannę. Rozgrzani słońcem, on w białej koszuli z podwiniętymi rękawami, ona w kretonowej sukience, która zdawała się unosić wokół niej, opowiadali sobie, jak doszło do tego, że zostali członkami bratnich drużyn uczestniczących w Olimpiadzie Ludowej.
— To wszystko przez Harry’ego i jego towarzyszy z ILP — stwierdził podczas ich pierwszej prawdziwej rozmowy.
— Niezależnej Partii Pracy?
— Tak. Niezależnej Partii Pracy.
— Jesteś członkiem?
— Nie. Raczej, jak mówi Harry, towarzyszem podróży. A ty?
— Cóż, niewątpliwie jestem socjalistką, jeśli to miałeś na myśli. — Mówiła z akcentem, którego nigdy nie słyszał, dopóki nie zaczął studiować w Oksfordzie, a już na pewno nie w swoim rodzinnym miasteczku. To nie była wyuczona wymowa spikerów BBC, to był ton, jakim Harry zaczynał się posługiwać, gdy widać już było dno butelki wina, gdy rozmawiał ze swoją matką i, naturalnie, gdy zwracał się do młodych dam. James podejrzewał, że jest to mowa warstw wyższych czy coś w tym stylu. — To nieuchronne przy mojej specjalności.
— Twojej specjalności? — Zdumiała go arogancja dwudzies — tojednolatki, cztery lata młodszej od niego, która wyraźnie uważała się za eksperta w jakiejś dziedzinie. — A co jest pani specjalnością, panno Walsingham?
Ustawiła twarz do słońca.
— Jestem przyrodniczką, panie Zennor.
— Przyrodniczką. Rozumiem.
— Właśnie uzyskałam stopień magistra nauk przyrodniczych w Somerville1* — ciągnęła niezrażona jego pobłażliwym tonem. — Wracam tam po wakacjach.
— Po co?
— Jak to: po co? Doktoryzować się. Specjalizuję się w biologii.
Już miał ochotę rzucić żart — coś na temat eksperymentalnej weryfikacji praw natury — ale w porę ugryzł się w język.
— Co to ma wspólnego z byciem socjalistką?
— Jesteś naukowcem, prawda?
— Cóż, nie wszyscy są tego zdania. Niektórzy uważają psychologię za „filozofię umysłu”. Według innych jest najnowszą gałęzią medycyny.
— Nie interesuje mnie, co sądzą „niektórzy”. — Przytuliła się do jego ramienia. — Chcę wiedzieć, co ty sądzisz.
Miał ochotę pocałować ją tak, jak stali, na oczach obcych. Wystarczyło, że obdarzyła go tym swoim olśniewającym uśmiechem, a już był ugotowany.
— Dobrze, niech ci będzie — ustąpił. — Zgadzam się z tobą, że to nauka. Nauka o umyśle.
— Świetnie. Wobec tego oboje jesteśmy naukowcami. — Ścisnęła jego dłoń, a przez niego jakby przepłynął prąd.
Z trudem zebrał myśli.
— Nadal nie wyjaśniłaś, co to wszystko ma wspólnego z socjalizmem.
— To chyba jasne. Nauka opiera się na rozumie. Dąży do tego, co racjonalne, i eliminuje całą resztę. Socjalizm stawia sobie podobny cel: racjonalną organizację społeczeństwa.
— Ale przecież człowiek nie jest istotą racjonalną.
— Co masz na myśli?
— Przyjrzyj się tylko nam. — Wskazał wzrokiem swoje przedramię, na którym delikatnie wspierały się szczupłe palce Florence. — Czy to jest według ciebie racjonalne?
Przez jej twarz przemknął niepokój, jak pasemko chmury przepływającej przed słońcem — chwila i po wszystkim. Nie umiał powiedzieć, czy spochmumiała dlatego, że zbił jej argumenty, czy dlatego, że dotarło do niej, iż w obcym kraju chodzi pod rękę z mężczyzną, którego ledwie zna.
— Moim zdaniem to jest jak najbardziej racjonalne — zaszczebiotała, odzyskując humor. — Ale żeby ci wyjaśnić moje stanowisko, musiałabym cię zbombardować gradem naukowych argumentów.
• • •
Ich romans rozwijał się przez pozostałe dni tego upalnego tygodnia przygotowań do igrzysk, które miały się rozpocząć dziewiętnastego lipca. Wysiadywali do późna w bistrze na rogu, przysłuchując się, jak Harry gra na ukulele ze swoim zaimprowizowanym bandem złożonym z dwóch Amerykanów, trębacza i kontrabasisty — jeden okazał się Edwardem Harrisonem, cenionym korespondentem zagranicznym — i gimnastyczki z Antwerpii jako wokalistki, ale rozmawiali tylko ze sobą. James chciał się dowiedzieć wszystkiego na temat Florence i gotów był powiedzieć jej o sobie więcej niż komukolwiek.
— Zennor? Skąd to nazwisko? Cudzoziemskie?
Roześmiał się.
— Kornwalijskie.
— Ale nie mieszkacie już w Kornwalii? — spytała z nutą rozczarowania w głosie.
— Moi przodkowie przenieśli się bardziej na wschód. Do Bournemouth.
— A, do Bournemouth. Myślałam, że z nazwiskiem Zennor masz choćby domieszkę krwi, dajmy na to, piratów. Z Zanzibaru...
— Może z Xanadu.
— Bujasz. — Dała mu klapsa w rękę, wykorzystując pretekst do ponownego dotyku.
— Bournemouth nie brzmi szczególnie egzotycznie?
— Obawiam się, że nie, kochanie. Nie masz ani kropli krwi cudzoziemskiej?
— Moi rodzice są kwakrami, ale nie wiem, czy to się liczy. Oboje są nauczycielami i oboje kwakrami. Ojciec uczy matematyki, matka gry na pianinie. Typowa para poczciwych prowincjuszy, raczej nie w twoim typie. Nie bardzo wiedzą, co ze mną robić.
— Zawsze sądziłam, że kwakrzy są pacyfistami.
— I słusznie. — Przyglądał się, jak Florence dodaje w myślach dwa do dwóch.
— Czy to znaczy, że twój ojciec, no wiesz...
— Odmawiał służby wojskowej? Kolejne trafienie.
— Jezu. Czy poszedł za to za kraty?
— Prawie, ale jakoś się wykręcił. Został oddelegowany do „zadań istotnych dla narodu”. W jego przypadku była to akurat uprawa roli.
— Rozumiem — odparła, przygryzając dolną wargę i robiąc minę, którą zaczynał uwielbiać. — Więc dlatego wyprowadzili się z Kornwalii. Postanowili nie wracać po wojnie w swoje strony, bo nie mogliby spojrzeć ludziom w oczy.
Popatrzył na nią, zastanawiając się, czy aby nie padł ofiarą jakiegoś podstępu? Nigdy nikomu o tym nie opowiadał, nawet Harry’emu. Ale Florence rozpracowała go instynktownie.
Tak było przez ten krótki, upojny tydzień, kiedy nawzajem obdzierali się z kolejnych łusek. Czasem wymagało to udziału osób trzecich, jak tamtej nocy, gdy zasiedzieli się w barze tapas, chociaż huczna balanga olimpijczyków dawno przeniosła się już gdzie indziej.
— Mam nadzieję, że nie zatrzymujemy pana — zwróciła się Florence do kierownika lokalu, tęgiego jegomościa ze dwa razy starszego od nich, gdy koło drugiej nad ranem zaczął zmywać sąsiednie stoliki.
Zaprzeczył stanowczo i podziękował im za przyjazd do Barcelony. W trakcie nieporadnej rozmowy — po części w łamanej angielszczyźnie, a po części w kulawym hiszpańskim — wyjaśnił im, że Hiszpania, wcielając w życie utopijne wizje komunistów, będzie wkrótce wzorem dla reszty świata.
— Skoro naród głosuje za, powinniście zostać republiką — zauważyła Florence.
— Właśnie — poparł ją James. — Armia i Kościół powinny to sobie uświadomić: rząd został wybrany przez lud Hiszpanii. Jeśli komunizm się nie spodoba, można go będzie odrzucić w następnych wyborach.
— Nie, nie — zaprotestował kierownik, nadal dzierżąc ścierkę w dłoni. — Żadnego odrzucania w głosowaniu. Kiedy raz zapanuje komunizm, powinien zostać na zawsze.
— Nawet gdyby naród głosował przeciwko? — spytała Florence, marszcząc brwi.
— Nie będą głosować przeciwko.
— No tak, ale gdyby?
— Nie będą. To powinno być zakazane. Wybory mogą powrócić dopiero wtedy, kiedy rewolucja będzie bezpieczna.
— Jak długo to potrwa? — indagował James, podejmując wątek Florence. — Kiedy rewolucja stanie się „bezpieczna”? To może zająć dziesiątki lat, jak w Rosji.
— Związek Radziecki to najbardziej demokratyczny kraj na świecie!
Florence i James porozumieli się wzrokiem.
— Nie wydaje mi się, by mister Stalin zbyt często spowiadał się przed wyborcami — zauważyła Florence.
Kierownik wydawał się zaskoczony.
— Komunizm to bardzo dobra rzecz, ale pod warunkiem przestrzegania demokracji — podsumował James. — W przeciwnym wypadku jest, moim zdaniem, równie wadliwy jak zgniłe reżimy totalitarne.
Mężczyzna wrócił do sprzątania. Obruszył się, gdy James chciał uregulować rachunek.
— Jesteście tutaj gośćmi, w dodatku opowiadacie się po stronie republiki! — Kiedy James wyjął banknot, wypchnął ich za drzwi.
— To jak z bojkotem Berlina — powiedział James, gdy, ociągając się, ruszyli w stronę swojego hotelu. — Nie trzeba być komunistą, żeby nienawidzić nazistów i Hitlera. Wystarczy być w miarę przyzwoitą istotą ludzką. Hitler to uosobienie zła.
Dyskutowali o polityce i o świecie, ale w rzeczywistości poznawali się nawzajem, odkrywając w trakcie każdej rozmowy i każdego spotkania, że ich umysły pasują do siebie jak fragmenty jednej układanki. A później, podczas kradzionych chwil popołudniowej sjesty albo w nocy, ich ciała dowodziły, że są równie dobrze dopasowane — najpierw nieśmiało, gdy Florence kusiła go, doprowadzając do szaleństwa, potem, gdy zaskoczyła go nagłą namiętnością. Najbardziej wryła mu się w pamięć jej twarz w ciemnościach tuż przy jego twarzy, ich wargi wymieniające pocałunki albo szepcące do siebie w tajnym języku zakochanych.
Zaczął ich trawić gorączkowy głód smaku, dotyku i zapachu kochanka, głód, który zaskoczył ich oboje. Wystarczyło, że szedł obok Florence na tyle blisko, by jej zapach dotarł do niego, a już ogarniało go szaleńcze pożądanie. Co więcej, a nie zdarzyło mu się to nigdy dotąd — nawet ze słodką, napaloną na seks Eileen — Florence wydawała się przeżywać to samo: pragnęła go równie namiętnie jak on ją.
Tak więc, kiedy nad Barceloną zaczęły się gromadzić ciemne chmury polityki, a na twarzach ich hiszpańskich gospodarzy gościnność ustąpiła miejsca nerwowemu zaniepokojeniu, James i Florence byli zaabsorbowani śmiertelnie poważnym zadaniem, jakim było zakochiwanie się w sobie.
Dopiero gdy powiedziano im o zaszyfrowanej wiadomości wyemitowanej w radiu — „Niebo bezchmurne nad całą Hiszpanią” — dotarło do nich, że szykuje się zamach stanu: faszyści i nacjonaliści przygotowują się do obalenia republikańskiego rządu, który zaprosił do Barcelony kwiat światowej młodzieży o radykalnych poglądach, żeby zagrać na nosie faszystowskiej pompie w Berlinie.
Nagle słowa takie jak biegi, eliminacje czy półfinał zaczęły brzmieć wyjątkowo niestosownie. Nawet ci, którzy wierzyli, że pucz zostanie zdławiony w zarodku, i którym się nie mieściło w głowie, że Hiszpania stoi na progu wyniszczającej wojny domowej, zdawali sobie sprawę, że chwila nie sprzyja pseudoolimpiadom. Kiedy w hotelu Olímpico zaczęły się szerzyć pogłoski o odwołaniu igrzysk, mało kto czekał na ich potwierdzenie.
James właśnie się pakował, gdy dopadł go Harry, którego twarz miała odcień dojrzałego pomidora. Musiał błyskawicznie wytrzeźwieć, domyślił się James.
— Dokąd to się wybierasz, Zennor?
— Nie mów, że nie słyszałeś. Igrzyska zostały właśnie...
— Odwołane, wiem. Ale powiedz mi, dokąd jedziesz?
— Cóż, myślałem, że skoro nie ma igrzysk... To znaczy, chciałem prosić Flo...
— Chyba nie zamierzasz wyjechać. W chwili gdy republika jest w potrzebie.
James przyjrzał się badawczo twarzy Harry’ego. Kumpel raczej nie żartował.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Niektórzy z nas zostają. Bronić republiki.
— Ale... ale przecież nie jesteś żołnierzem.
— Mogę się doszkolić. Rzecz w tym, Zennor, że zostaliśmy powołani, czy ci się to podoba, czy nie.
— Powołani?
— Przez historię.
James zamarł z podniesioną klapą walizki. Od pierwszego dnia pobytu w Barcelonie czuł wyraźnie, że za tą sportową rywalizacją kryje się coś więcej. Zdawał sobie sprawę, jak łatwo idealizować zgromadzenie zdrowych, pięknych, młodych ludzi, którzy zjechali się, by w blasku słońca zademonstrować solidarność ze słuszną sprawą — ale idealizm był tylko dodatkiem. Barcelona i jej Olimpiada Ludowa były bastionem międzynarodowej opozycji wobec Adolfa Hitlera i jego złowrogiej Trzeciej Rzeszy. Właśnie w tym mieście świat mówił „nie” nie tylko igrzyskom berlińskim, ale także całemu nazizmowi. Tak więc atak na republikę dokonany przez skrajnie nacjonalistyczny odłam wojskowych wspieranych przez faszystowskich zbirów był czymś więcej niż sprawą polityki wewnętrznej Hiszpanii. Był ofensywą faszyzmu per se. Powstała linia frontu, która biegnąc przez Hiszpanię, dzieliła jednocześnie całą Europę. Hitler z Mussolinim zajęli miejsce w jednych okopach, a wyznawcy demokracji, swobody wypowiedzi i nadziei XX wieku, w drugich. James Zennor zorientował się, że nurtuje go pytanie: po czyjej jest stronie?
Zatrzasnął walizkę i poszedł szukać Florence.
• • •
James musiał torować sobie łokciami drogę w tłumie sportowców wylewającym się z foyer hotelu Olímpico w stronę dworca. Z zaskoczeniem wypatrzył Florence przed hotelem już z walizkami w rękach.
— Właśnie zamierzałam cię szukać — oświadczyła. Zagryzła wargę, a on pojął, że nie powie jej tego, co zamierzał.
— Dokąd się wybierasz?
— Do Berlina.
— Do Berlina? Masz tam jakiś interes?
— To nie jest tak, jak myślisz, James. Zaufaj mi.
— A co z tym wszystkim? — Powiódł ręką po kłębiącym się tłumie sportowców, po flagach i transparentach.
— Wiem, ale ja muszę...
— To całe gadanie o „nikczemnych nazistach” i o tym, jakoby olimpiada miała być „uwieńczeniem norymberskich zjazdów NSDAP”. To wszystko były kpiny, tak? Ani przez chwilę nie wierzyłaś w to, co mówisz!
— To nie fair!
Ta sama chmura, która przemknęła tam, w parku, przez jej twarz, teraz zawisła wprost nad jej głową i oczy Florence pociemniały. Jej blask wewnętrzny zaczął przygasać. James jednak nie mógł się już zatrzymać.
— Mówiłaś, że nie chcesz mieć z tym nic wspólnego. Ale to były tylko słowa. A słowa nie kosztują wiele.
— Jak śmiesz tak do mnie mówić! — krzyknęła poirytowana. — To upokarzające dla ciebie, James. A już na pewno dla mnie.
— Posłuchaj...
— Nie, to ty posłuchaj. Nie wiem, z jakim typem kobiet miałeś do czynienia przede mną, ale ta kobieta — postukała palcem w pierś — sama decyduje o sobie, rozumiesz? Żaden facet nie będzie mi mówił, co mam robić. Nawet ojciec, a już na pewno nie ty. Możesz postąpić, jak zechcesz. Ale ja decyduję o sobie. Doszłam do wniosku, że chcę wyrazić moje stanowisko na swój własny sposób. — Urwała. — Poza tym szkoda, żeby trening poszedł na marne.
— A więc o to ci chodzi? Szkoda, żeby twój cenny wysiłek poszedł na marne? Jakiś cholerny medal doda ci prestiżu?
— Wcale nie o to mi chodzi — odparła cicho, nie patrząc mu w oczy. Zachwiała się, potrącona przez grupę dziewcząt pędzących przez jezdnię do autobusu. — Muszę jechać. Wybacz.
Złapał ją za ramię, odwracając twarzą do siebie.
— A my? Co z nami? — Słowo „my” zabrzmiało nagle sztucznie; natychmiast pożałował, że je wypowiedział. — Z tobą i ze mną. To wszystko już nie ma dla ciebie żadnego znaczenia?
Przekrzywiła głowę z wyrazem twarzy, którego nie potrafił rozszyfrować. Czyżby litość? Żal? Zastanawiał się, czy jest zdolna do łez.
— Nic nie rozumiesz. Co ci po tej twojej „psychologii eksperymentalnej”, skoro nic nie rozumiesz?
Po tych słowach wyrwała się i zatonęła w rozwrzeszczanej hurmie uciekinierów.
James stał przez chwilę nieruchomo, a tłum rozdzielał się wokół niego jak strumień wokół głazu. Wciąż nie mógł jeszcze uwierzyć w to, co się stało: że tak łatwo pozwolił jej odejść. A raczej, tak łatwo ją odtrącił. Tylko skończony idiota odzywa się w taki sposób do dziewczyny, którą zna od, zaraz, ile też dni upłynęło... od tygodnia? A to nie była zwykła dziewczyna. Takie jak Eileen czy nawet Daisy pozwalały, by im mówić, co mają robić — niektóre kobiety lubią, żeby nimi rządzić. Ale nie Florence. Tyle powinien już o niej wiedzieć. Była niezależna, uparta i miała własny rozum: między innymi z tego powodu się w niej zakochał. Tylko skończony dureń mógł się porywać na sterowanie taką kobietą — piękną i błyskotliwą, która mogła mieć na skinienie każdego faceta.
Ośmieszył się jedynie i tyle. Żebrał, jak jakiś żałosny palant. Całe to gadanie o „tobie i mnie” i o „nas” nie miało sensu. Dla niej to był wakacyjny romans, nic więcej — przelotna miłostka. Wyszedł na głupca, doszukując się w tym głębszych znaczeń. Zachował się jak naiwna dziewczyna, gotowa wierzyć miłosnym zapewnieniom marynarza. Florence była młoda i niesamowicie atrakcyjna i to wszystko znaczyło dla niej zapewne nie więcej niż pocałunek skradziony podczas uniwersyteckiej potańcówki.
Powinien okręcić się na pięcie i ruszyć w wielogodzinną podróż, która zakończy się na Victoria Station. Jednak sama myśl o tym go zmroziła. Anglia bez Florence wydała mu się pustynią. Powrót do rutyny seminariów, artykułów i godzin spędzanych w grobowej ciszy i kurzu Biblioteki Bodlejańskiej... Nie, nie był w nastroju do tego, nie po takim tygodniu.
Może powinien ją dogonić. Przeprosić, powiedzieć, że się mylił. Że jej decyzja z pewnością jest słuszna. Może powinien jechać z nią do Berlina. Opłaciłoby się, nawet gdyby miał spędzić tylko jeszcze jedną noc, dotykając jej ciała, wdychając zapach jej włosów, słuchając jej śmiechu.
Ale wyszedłby na jeszcze większego desperata. Czepiałby się jej jak rzep. Wkrótce zechciałaby się go pozbyć. Jakże zresztą mogłaby szanować kogoś, kto gotów był tak łatwo zrezygnować ze swych zasad, kto jeszcze przed chwilą potępiał Hitlera i „faszystowski cyrk” w Berlinie, by zaraz potem pędzić do Niemiec? Co innego Florence; jechała, gdyż miała jakieś własne, tajemnicze powody. Musiała wyrazić swoje stanowisko „na swój własny sposób”. On nie miał takiej wymówki.
Tak czy owak, nie poprosiła go, by jej towarzyszył. Gdyby chciała, żeby z nią jechał, poprosiłaby go, a jednak tego nie zrobiła. Ścigając ją do Berlina, zachowałby się jak pies, który biegnie na każde gwizdnięcie właścicielki.
Podniósł głowę, przyglądając się, jak żółto-czerwona flaga Olimpiady Ludowej spływa w dół, a na jej miejsce wykwita amarant, i pozwolił, by na powrót wypełniły go poprzednie uczucia: zew wolności, pragnienie sprawiedliwości, wiara w to, że każdy, kto nie jest starcem lub kaleką, powinien włączyć się do słusznej walki w obronie republiki przed jej wrogami, którzy chcą ją zniszczyć, a przy okazji cofnąć postęp dziejów. Wyrwę po straconej miłości miała w jego sercu wypełnić historia.
1 Somerville College — jedno z kolegiów Uniwersytetu Oksfordzkiego, założone w 1879 r., do początku lat 90. XX wieku funkcjonowało jako kolegium żeńskie.
Rozdział 3
Oksford, 8 lipca 1940
James bezszelestnie wsunął klucz do zamka. Zawsze starał się nie hałasować, wracając z porannego treningu, żeby nie zbudzić małego. Ale w holu wyczuł zapach ludzkiego ciepła, co znaczyło, że Florence i Harry są już na nogach.
— Dzień dobry! — zawołał. Odpowiedziała mu cisza.
Zajrzał do kuchni. Zauważył dwie wysunięte szuflady. Czyżby musieli wybiec z jakiegoś powodu? Może synek zachorował, kiedy on sobie wiosłował po rzece?
— Harry? Tatuś już jest! — zawołał znowu.
Wszedł do sypialni i ogarnął go jeszcze większy niepokój. Ubrania walały się po podłodze, taboret z łazienki przewędrował przed jego szafę, która była otwarta na oścież. Album Jamesa poniewierał się na łóżku, wypadło z niego kilka fotografii. Rzucił się do gabinetu, gdzie potwierdziły się jego najgorsze obawy. Szuflady były powyciągane z biurka, a ich zawartość słała się po podłodze wśród stosów książek. Pod jego nieobecność, przed chwilą, dokonano włamania.
A jednak najcenniejsze przedmioty w domu, dwa masywne, srebrne lichtarze, warte tyle, co jego kilkuletnie stypendium naukowe — prezent ślubny od rodziców Florence — stały nieruszone na gzymsie kominka. Jeśli doszło do włamania, a Florence, ciągnąc ze sobą zapłakanego Harry’ego, udała się niezwłocznie na policję, żeby o tym donieść, należałoby uznać, że włamywacz był wyjątkowym safandułą.
James wrócił do sypialni i nagle targnęło nim inne podejrzenie. Otworzył szafę żony. Nie umiał wprawdzie określić, co z niej zniknęło, ale półki wydały mu się nienaturalnie puste. Jedno spojrzenie pod łóżko potwierdziło jego obawy — walizki nie było.
Czuł, że głowa mu pęka. Wbiegł do pokoiku Harry’ego, szukając jednej tylko rzeczy. Udał się prosto do łóżeczka chłopca, odrzucił poduszkę na bok i ściągnął kołderkę. Ani śladu Śnieżka. Biały miś nieodmiennie rezydował w łóżeczku Harry’ego. Jeśli jechali gdzieś, gdzie mieli nocować, czy to do londyńskiej rezydencji Walsinghamów w Chelsea, gdzie byli parokrotnie, czy do wiejskiego dworku w Norfolk, Śnieżek zawsze im towarzyszył. Harry nie umiał zasnąć bez misia. Zniknięcie zabawki, bardziej nawet niż brak walizki, świadczyło o jednym.
Bez namysłu wybiegł przez hol i drzwi frontowe na ścieżkę ogrodową wychodzącą na szeroką, wysadzaną drzewami ulicę — Norham Gardens. Rozejrzał się na wszystkie strony: ulica była pusta, jeśli nie liczyć wielkiego, masywnego, czarnego samochodu, który stał u wylotu Norham na Banbury Road. Poza tym jak zwykle o tej porze panowała cisza. Większe domy po drugiej stronie — ongiś najokazalsze budynki w Oksfordzie, przejęte z czasem jako filie różnych wydziałów uniwersyteckich — wciąż były puste i zamknięte, a na żwirowych podjazdach nic się nie działo.
Bez zastanowienia rzucił się w przeciwnym kierunku, zatrzymując się na ślepym końcu ulicy przy kolegium Lady Margaret Hall. Woźny, który zamiatał przed głównym wejściem, podniósł rękę na powitanie, ale James zignorował go, skręcając gwałtownie w wąski chodnik prowadzący do Ogrodów Uniwersyteckich. Czyżby Florence o świcie wzięła Harry’ego na przechadzkę? Może mały dostał jakiegoś ataku, na przykład dopadła go dziecięca odmiana klaustrofobii, na którą jedynym remedium było wyjście na zewnątrz? Czemu jednak przy tej okazji dom został wywrócony do góry nogami i znikła walizka?
Przeskoczył przez furtkę — teoretycznie wejście przysługiwało tylko studentom i pracownikom Lady Margaret Hall — na rozległe, płaskie tereny, zazwyczaj zielone, teraz jednak spalone słońcem na brąz: w oddali, nieco w prawo, rozciągał się trawnik koloru herbatników z pełnego ziarna. Był to uniwersytecki klub krykietowy, o tej porze pogrążony w sennym marazmie.
Coś mignęło po lewej stronie: tęga jejmość w chustce na głowie wyprowadzała pieska. Kolejny raz omiótł wzrokiem horyzont w każdym kierunku. Wyglądało na to, że w polu widzenia nie ma nikogo, a już na pewno Harry’ego i Florence.
Droga powrotna nie była długa, miał jednak wrażenie, że ciągnie się w nieskończoność. Nadeszła chwila, by stawić czoło faktom: Florence nie wyszła z domu na poranną przechadzkę ani zgłosić włamanie, tylko go porzuciła.
Kiedy stanął przed domem, pozorna sielskość tego miejsca wydała mu się szyderstwem: białe róże pnące się wokół drzwi, otoczony niskim murem uroczy ogródek z wypielęgnowanym trawnikiem, na którym stało samotne krzesło. Wyobraził sobie Florence siedzącą na nim z Harrym na kolanach, jak przewraca stronice ilustrowanego wydania Baśni braci Grimm. Jednym ruchem prawej ręki James posłał krzesło z trzaskiem na ziemię.
Wszedłszy do środka, powędrował prosto do garderoby żony, tym razem podchodząc bliżej, by czuć jej zapach wydzielany przez nieliczne ubrania, które zostały. Wyciągnął szufladę, teraz pustą, jeśli nie liczyć paru poniewierających się drobiazgów: starego grzebienia, pękniętej broszki. Szkatułkę na kosztowności też zostawiła. Otworzył wieczko i zorientował się, że znikła cała biżuteria, którą Florence dostała od niego, w tym bransoletka, którą dał jej z okazji ponownego spotkania. Wyjął szkatułkę z japońskiej laki i bez namysłu cisnął nią o ścianę. Głośny trzask, z jakim się rozbiła, przyniósł mu wyraźną ulgę.
Florence porzuciła go, tak jak zawsze się tego obawiał. Kto to jest, zachodził w głowę. Mógł to być wyłącznie ktoś dużo starszy. Wszyscy jego rówieśnicy i młodsi mężczyźni poszli na wojnę. McGregor z laboratorium, z którym wspólnie prowadziła „badania”? Przystojniaczek z Towarzystwa Fabiańskiego, ten, jak mu tam, Leonard Jakiś-tam?
Przebiegł w myślach wszystkie możliwości, za każdym razem torturując się obrazem żony w objęciach innego mężczyzny, ich stykających się warg, jej włosów rozsypanych na jego ramieniu...
Zaczął krążyć nerwowo po domu. Kiedy się to zaczęło? Odkąd planowała tę chwilę, nie dając niczego po sobie poznać? Uśmiechając się, gawędząc jakby nigdy nic, gdy tymczasem przez cały czas knuła i szykowała się do wyjazdu...
W dodatku wzięła ze sobą małego Harry’ego, traktując ich synka jak osobistą własność...
Czuł, że budzi się w nim uczucie, które na przestrzeni ostatnich trzech lat towarzyszyło mu niczym stary, wiemy druh. Niemal je słyszał, tak jak pierwszy pomruk grzmotu w oddali czy łoskot nadciągającego metra. Narastało w nim, przybierając na sile z każdym uderzeniem serca, aż w jego żyłach popłynęła biała furia. Łatwo mógł ją sobie wyobrazić w postaci rozżarzonej do białości, złowrogiej lawy, płynnej substancji, która ocknąwszy się z uśpienia, kipiała w jego wnętrzu, szukając ujścia. Dostał się we władzę wściekłości gotowej wybuchnąć, jeśli tylko coś stanie jej na drodze. On sam był zaledwie retortą, w której zachodziła ta reakcja.
Najgorsze w tym wszystkim było coś, do czego przyznał się tylko raz w życiu, i to nie Florence, że uczucie to bynajmniej nie jest mu przykre ani wcale nie budzi w nim pogardy dla samego siebie. Przeciwnie, witał ten stan z czymś na kształt ulgi. Tygodniami musiał tłumić w sobie wściekłość, żeby móc spokojnie rozmawiać, uśmiechać się do znajomych, pozorować zainteresowanie studentami, dyskutować o krykiecie czy Herodocie z jakimś zwapniałym dziewięćdziesięciolatkiem przy stole dla wykładowców. Tymczasem furia obdarzała go jakąś pierwotną siłą, ślepą na wszystko, poza jego zachciankami, lękami i gniewem. Kiedy James dostawał się w jej szpony, nie dbał o konsekwencje swoich czynów ani o to, co pomyślą o nim sąsiedzi. W ogóle przestawał myśleć i to go wyzwalało.
Ujął jeden z tych przeklętych świeczników i zważywszy go w dłoni, cisnął nim prosto w okno wychodzące na ogródek na tyłach. Świecznik wypadł na zewnątrz, rozbijając szybę, a w ostatniej chwili zahaczył jeszcze o białą framugę, odłupując kawałek drewna. Słychać było, jak ląduje z łoskotem na kamieniach. Do diabła z przeklętymi Walsinghamami i ich cholerną, puszczalską córunią.
Potem odwrócił się w stronę kredensu, gdzie stała najlepsza porcelana. Otworzył oszklone drzwiczki, wyjął największy talerz i posłał go, jak dysk, w ślad za świecznikiem. Talerz zboczył jednak z toru, tłukąc się o ścianę na prawo od okna. Dźwięk był zbyt anemiczny, by go zaspokoić. James wziął więc kolejny talerz i grzmotnął nim o podłogę. Dywan zamortyzował uderzenie i talerz pękł na pół z suchym trzaskiem. Trzeci talerz James roztłukł o stół kuchenny, przy okazji doznając szarpanej rany nadgarstka. Widok tryskającej krwi zahamował wybuch i nagle poczuł, że cała para z niego uszła.
Przyszedł czas obrachunku i obrzydzenia, jakie pojawiało się po takich atakach. Rozejrzał się po kuchni zasypanej potłuczoną porcelaną. Tyle szkód. Znowu.
Pokuśtykał do pokoiku Harry’ego i opadł na jego łóżeczko, wyobrażając sobie, że wciąż jeszcze czuje ciepło dziecinnego ciałka. W tej chwili Harry zapewne maszerował między Florence a mężczyzną, który mu jąukradł. Każde z nich trzymało chłopca za jedną rączkę. Co parę kroków wołali „hop-siup!” i podrywali go z ziemi, huśtając nim w powietrzu. Mężczyzna uśmiechał się do Florence, która wyglądała piękniej niż kiedykolwiek. Ile czasu upłynie, nim Harry zacznie mówić „tato” do tamtego?
Po to chyba, żeby uciec od podobnych myśli, James udał się do swojego gabinetu, w którym unosiła się grobowa cisza, jak w całym domu. Nagle straszliwie zachciało mu się palić. Gdy się pierwszy raz zaciągnął, nikotyna dostała się do najdalszych włókien nerwowych, o co właśnie chodziło. Kiedy wypuszczał dym, przyszła mu do głowy nowa myśl, zainspirowana pulsującym ze zdwojoną siłą bólem ramienia. Florence miała go dość i trudno ją za to winić.
Zmęczyło ją życie z kaleką. Nie miał trzydziestki, a już był inwalidą wojennym. Ułomnym. Co prawda mógł jeszcze wiosłować, ale tylko na pół gwizdka, za cenę morderczego wysiłku. Niemniej wciąż był kaleką, trzykrotnie odrzucanym przez komisję poborową, mimo niezliczonych odwołań i prób znalezienia dojścia do Whitehall. Efekt? Został nad podziw wysilającym się kaleką, kuriozum, jakie w czasach wiktoriańskich wystawiano w gablotach objazdowych gabinetów osobliwości. Stary dobry James: strzaskał ramię na drzazgi, ale nie sposób mu odmówić, że się stara.
Tymczasem Florence miała dwadzieścia cztery lata i była w wiośnie swojego życia. Dlaczego tak doskonała istota miałaby chcieć pędzić życie u boku osobnika upośledzonego fizycznie, dlaczego miałaby tolerować takie nic? Potrzebowała czegoś więcej, niż był jej w stanie dać.
Przypomniał sobie, jak dotarło to do niego po raz pierwszy. Wrócili już do Anglii, byli małżeństwem od niespełna roku. Zbudził się dręczony wściekłym pragnieniem.
— Florence! — wychrypiał. — Florence?
Nagle dotarło do niego, że jej połowa łóżka jest pusta.
Wstał i ruszył do kuchni. Już miał wejść do środka, gdy zamarł, słysząc szloch. Miał wrażenie, że przygląda się Florence godzinami, choć trwało to pewnie nie więcej niż parę sekund. Siedziała plecami do niego, a jej ramiona podnosiły się i opadały w krótkich, gwałtownych spazmach. Była w ciąży, więc uznał, że dopadły ją jakieś bóle czy inne komplikacje, zatem musi jej ruszyć na pomoc. Zrobił krok do przodu, stając w progu, gdy nagle poraziło go, że Florence płacze z jego powodu — z powodu tego, że już nigdy nie będzie tym, kim był kiedyś. Otworzył usta, żeby wymówić jej imię, lecz wydobył się z nich jedynie suchy, pergaminowy szelest. Florence nie odwróciła się.
Wycofał się do sypialni, a ona nigdy się nie dowiedziała o tym incydencie. To chyba był ostatni raz, gdy widział, jak żona płacze.
Wspomnienie roznieciło w nim gorycz: uznał, że pora coś łyknąć. Nalał sobie szklankę szkockiej, wypił ją do dna i ponownie napełnił. Florence odeszła od niego już wcześniej, skonstatował. Porzuciła go po pierwszym tygodniu, który spędzili razem. Tak w każdym razie odebrał to wtedy.
Powiedziała mu, że jedzie do Berlina, dołączyć do brytyjskiej drużyny olimpijskiej — nigdy oficjalnie nie zrezygnowała z udziału w igrzyskach. Oskarżył ją o próżność, o zdradę ich wspólnych ideałów. Ośmieszał się, mówiąc „my”, jakby byli związani Bóg wie jakimi ślubami, gdy w rzeczywistości ich znajomość liczyła sobie niewiele ponad tydzień. We Florence Walsingham wyczuwał bratnią duszę. Była najdalsza od ideologicznych oracji Harry’ego naszpikowanych akronimami partii politycznych. Czuł, że tak jak on sam, postrzega otaczającą ich rzeczywistość w kategoriach dobra i zła, a nie przez pryzmat polityki. Nie trzeba legitymacji partyjnej, by wyczuwać granicę i wiedzieć, po której stronie powinien się opowiedzieć przyzwoity człowiek. Jadąc do Berlina, przeszła na drugą stronę.
Choć był starszy z nich dwojga, okazał się tak cholernie dziecinny. Prosiła, żeby jej zaufał, że chce pokazać, co o tym wszystkim myśli, ale on jej nie słuchał, niemądry.
Obaj z Harrym Knoxem zostali w Hiszpanii, żeby dać z siebie wszystko w obronie zagrożonej republiki. Byli świadkami, jak fala francuskich komunistów, którzy podjęli podobną decyzję, wlewa się do krainy Basków i Katalonii. Kiedy ochotnicy z Francji, z Europy i z całego świata zaczęli formować się w Brygady Międzynarodowe, on i Harry ochoczo do nich dołączyli.
Była spora grupa osób o podobnej historii, szacowanych na mniej więcej dwieście osób: sportowców, którzy szykowali się do Olimpiady Ludowej, skończyło się jednak na tym, że musieli posiąść umiejętność kopania rowów i strzelania z karabinu. (Jamesa wprowadził w tajniki odbezpieczania broni Czech, na którego stawiano, że zdobędzie złoto w kategorii pistoletu szybkostrzelnego na dwadzieścia pięć metrów).
Większość z nich stanowili poważni ludzie, którzy, jak Harry, działali z pobudek ideologicznych — zwykle marksistowskich. Niektórzy widzieli w republice hiszpańskiej swoisty eksperyment, test napędu i hamulców socjalizmu, który zasługiwał na szczególną ochronę. Jednak wielu myślało podobnie jak James, który uparł się, że nie zostanie użyty w charakterze statysty w reżyserowanym przez Hitlera karnawale nadludzi w Berlinie, i obstawał przy tym, że Francisco Franco i jego faszystowscy sojusznicy z Falangi nie mają prawa deptać woli ludu hiszpańskiego, obalając rząd wybrany przez naród. To, co się działo, było ordynarnym atakiem brutalnej przemocy na demokrację.
James zdawał sobie sprawę, choć nigdy by się do tego nie przyznał, nawet samemu sobie, że do odwiecznej konfrontacji dobra ze złem doszło w bardzo stosownej chwili — akurat kiedy potrzebował jakiejś sprawy, w której mógłby się zatracić bez reszty.
Ochoczo przystąpił więc do Brygad Międzynarodowych, które najpierw udały się do Walencji, gdzie maszerowały ulicami, witane sztandarami, afiszami, wystrzępionymi flagami, hasłami wypisywanymi kredą na murach i niecichnącym śpiewem. Słowo viva niosło się w tłumie, na co kroczący na czele francuscy komuniści odpowiadali gromko: Vive le Front Populaire! lub Vive la Republiąue! Najczęściej jednak słyszało się No Pasaran! — hasło, które James przez najbliższy rok miał czytać na murach i słyszeć na wiecach. Kiedy maszerowali z Harrym w szeregach Brygad Międzynarodowych, zaskoczeni i onieśmieleni tak entuzjastycznym przyjęciem, mieszkańcy miasta dołączali do nich, odprowadzając parę przecznic, by potem wmieszać się z powrotem w stojący na chodnikach tłum. Witano ich jak wojowników, jak jakichś mitycznych bohaterów starożytności? A przecież nie padł jeszcze ani jeden strzał. Gdy opuszczali Walencję, skąd ich pociąg wyruszył z dużym opóźnieniem, miejscowe kobiety w nagrodę całowały każdego, kto tylko wychylił głowę przez okno.
James pamiętał nastrój zuchwałego idealizmu, który tamtego lata 1936 roku owładnął nim i jego nowymi towarzyszami: młodymi mężczyznami z całego świata, zjednoczonymi słuszną, szlachetną sprawą. W jego sercu to wszystko splatało się nierozdzielnie z miłością do Florence, z iskrą, która zapłonęła podczas krótkiego, radosnego tygodnia w Barcelonie i tliła się przez następne miesiące. Płonęła nawet w chwili, gdy tamten pociąg ruszył do Albacete, miasta w zapadłej La Manchy, gdzie miał się mieścić sztab główny i obóz szkoleniowy Brygad Międzynarodowych. Określenie „obóz szkoleniowy” było mocno na wyrost: nie przechodzili żadnego formalnego szkolenia, jeśli nie liczyć gimnastyki porannej. Każdy oddział miał opracować własny program ćwiczeń, nie otrzymując w tym zakresie żadnych rozkazów od dowództwa, co, być może, stanowiło ukłon w stronę anarchistów, którzy bardzo liczyli się w republice. I tak James ze swoim oddziałem przygotowywali się do wojny, ćwicząc żabki.
A teraz, siedząc zgarbiony w fotelu, w swoim domu przy Norham Gardens, dobrze już rozmiękczony przez whisky, podniósł wzrok na gzyms kominka, na ramkę, w której zamiast fotografii stał oprawiony wycinek prasowy. James uhonorował tak ów skrawek papieru, bo dzięki niemu odzyskał Florence.
Stał na warcie w obozie w Albacete. Jego oddział pełnił ją od drugiej nad ranem. Wojna trwała już ósmy tydzień, kończył się wrzesień i noce zaczęły się robić chłodne. Jugosłowiański kolega podał mu strzęp gazety, żeby podłożył pod dogasający ogień. Przytykając papier do ogniska, zauważył angielski tekst; jak się okazało, była to stronica „Timesa”. Spragniony informacji ze świata, zdmuchnął płomień i przebiegł wzrokiem wiadomości: na Atlantyku zaginął statek, rząd Baldwina przeżywa trudne chwile. A potem w oczy rzuciło mu się znajome nazwisko:
Wycofanie się Miss Walsingham z olimpiady sprawiło zawód brytyjskim organizatorom, którzy widzieli w niej złotą medalistkę, po tym jak z najlepszym czasem zakwalifikowała się do finału. Jednak wybitna pływaczka oświadczyła, że nigdy nie planowała wziąć udziału w finałe igrzysk. „Chciałam tylko pokazać Herr Hitlerowi, że jego agresywni nazistowcy zwolennicy wcale nie są tak dobrzy, jak im się wydaje. Niedzielna zwyciężczyni będzie doskonale wiedzieć, że w rzeczywistości dopłynęła na drugim miejscu
James sięgnął po wycinek i ponownie go przeczytał. Od tamtych wydarzeń minęły już prawie cztery lata; trzecia szklanka whisky paliła go w gardle. Miesiącami trzymał ten wycinek w portfelu jako substytut fotografii Florence. Przechowywał go, dopóki nie udało im się nawiązać ze sobą kontaktu, prawdę mówiąc, nosił go przy sobie do chwili, gdy sprowadzili się po ślubie do tego domu (nie bez pomocy papy Walsinghama).
Kiedy wycinek wylądował w ramce, bywał częstym pretekstem do rozmów: Florence lubiła wspominać tamtą historię. Ale dla Jamesa był czymś więcej niż tylko pamiątką ich romansu. Przypominał mu o tym, jaki był niemądry. Trzymał go jako przypomnienie, że czasami — że często — to ona ma rację, a nie on.