Potęga giełdy - Frank Norris - E-Book

Potęga giełdy E-Book

Frank Norris

0,0

Beschreibung

Namiętność niejedno ma imię. Dla niektórych małżeńskie uniesienia to nic w porównaniu z emocjami, jakie dają spekulacje giełdowe. Laura jest panną tyleż urokliwą, co wyrachowaną. Bezwzględnie odrzuca awanse trzech zalotników, by ostatecznie poślubić tego, który jest bogaty i gotów zapewnić jej wszelkie materialne dobra. Gdy świeżo upieczona pani Curtis roztrząsa naturę swojego uczucia względem męża, ten odkrywa coraz większy pociąg do spekulacji giełdowych na rynku pszenicy. Choć przyjaciel ostrzega go przed niebezpieczeństwem, bohater coraz mocniej osuwa się w giełdową obsesję. Książka stanowi drugą część tzw. epopei pszenicy. Lektura obowiązkowa dla miłośników Johna Steinbecka czy Ernesta Hemingwaya.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 385

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Frank Norris

Potęga giełdy

POWIEŚĆ

Saga

Potęga giełdy

 

Tytuł oryginału The Pit

 

Język oryginału angielski

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

 

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2024 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727151205 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Frank Norris zapowiadał się jako jeden z najwybitniejszych powieściopisarzy amerykańskich, śmierć przedwczesna wszakże przerwała rozwój i działałność tego niepospolitego talentu. Zmarł w 32-gim zaledwie roku życia (ur. 1870 zm. 1902) i pozostawił w swoim dorobku literackim tylko dwie książki; treści do nich zaczerpnął z amerykańskiego świata spekulantów i stworzył niezaprzeczone arcydzieła, które zapewniły mu trwałe miejsce w szeregach wielkich powieściopisarzy.

Powziąwszy zamiar napisania trylogji, która byłaby niejako epopeją pszenicy — Norris zdążył wykończyć tylko dwie jej części. W pierwszej, p. t. „OCTOPUS“, skreśla walkę rolników kalifornijskich z trustem kolejowym; w drugiej p. t. „THE PIT“, odsłania machinacje na giełdzie zbożowej w Chicago. Część trzecia zawierać miała los pszenicy amerykańskiej w Europie.

Książka niniejsza jest przekładem drugiej części niedokończonej, niestety, trylogji.

TŁÓMACZKA.

ROZDZIAŁ I.

O godzinie ósmej, w przedsionku wewnętrznym teatru „Auditorium“, przy oknie kasy biletów do lóż, Laura Dearborn, młodsza jej siostra, Page, wraz z ciotką Wessels, czekały jeszcze na resztę towarzystwa. Wielki, poruszający się zwolna, tłum mężczyzn i kobiet w strojach wieczorowych zapełniał przedsionek od ściany do ściany. Ze wszystkich stron unosił się szmer rozmów i odgłos tupotu niezliczonych nóg, od czasu do czasu zaś, gdy zewnętrzne i wewnętrzne drzwi wejściowe otwierane były jednocześnie, wpadała nagła fala wilgotnego, lodowatego powietrza; powietrza przenikającego do szpiku kości, które jest właściwością wieczorów w Chicago przy końcu lutego.

Włoskie towarzystwo Wielkiej Opery wystawiało dzisiaj jeden z najpopularniejszych utworów swego repertuaru, a Cresslerowie zaprosili obie siostry oraz ich ciotkę do swej loży. Umówiono się, że towarzystwo spotka się w przedsionku teatralnym o trzy kwadranse na ósmą; ale kwadrans już minął, a Cresslerów jeszcze nie było.

— Nie pojmuję — szepnęła Laura zaniepokojona — co może ich zatrzymywać. Czy jesteś pewna, Page, że pani Cressler wyznaczyła spotkanie tu, w przedsionku?

Laura Dearborn miała lat, mniej więcej, dwadzieścia dwa lub trzy, postawę wytworną, pełną godności. Nawet pod osłoną płaszcza operowego można było odgadnąć, że ma piękne ramiona i szyję. W niesłychanie szczupłej kibici nie można było się dopatrzeć wyraźniejszej wypukłości, a jednak nie było też w niej nic kańciastego. Smukła była jak gałęź wierzbiny — i równie giętka, równie prosta.

Obok tej, pełnej uroku, smukłości, najwybitniejszym rysem charakterystycznym młodej dziewczyny była bladość jej twarzy. Nie była to jednak bladość, spowodowana brakiem koloru. Bladość Laury Dearborn stanowiła sama w sobie kolor. Była raczej odcieniem niż barwą, jak kość słoniowa; gorąca jej bladość, przechodziła ku szyi w ton przedziwny, jakby ciemnego złota. Śród tej bladości czoła i lic, piwne oczy, o głębokiem spojrzeniu, płonęły roziskrzonym blaskiem. Nie były duże, ale, w jakiś nieokreślony sposób, wybitne. Nie można było o tych oczach nie mówić, nie zwrócić na nie uwagi, a znajomi Laury twierdzili, że rozmawiając z nią, muszą patrzeć prosto w jej źrenice. A ta przedziwna bladość i te niezwykłe piwne oczy stanowiły ostry kontrast z kruczą barwą włosów, niesłychanie gęstych, bujnych, mieniących się jakimiś ponuremi, tragicznemi blaskami — ciężkie ich zwoje układały się jak fryzura bohaterki romansu, skazanej na smutne przejścia.

Dzisiaj na szczycie tych kruczych pukli lśniła biała egretka i drgała za każdym ruchem młodej dziewczyny. Laura była niezaprzeczenie piękna. Usta miała trochę zaduże, wargi energicznie zaciśnięte, a nikt nie przypuszczał, że młoda dziewczyna uśmiecha się łatwo, bo też wyraz jej twarzy na ogół był raczej poważny.

— Może — odezwała się znów Laura — będą nas szukali przed teatrem.

Ale Page potrząsnęła głową. Była o pięć lat młodsza od siostry, skończyła właśnie rok siedemnasty. Uroda jej nie mniej zwracała uwagę, niż piękność siostry. Ale na młodzieńczej twarzyczce malował się wyraz większej znacznie powagi. Ciemna szatynka z odcieniem bronzowym, prosta była jak trzcina, a kibić, nierozwinięta jeszcze należycie, miała niewiele łagodniejsze kształty, niż postać chłopca.

— Nie, nie — odparła na pytanie Laury. — Przyszliby tutaj, nie czekaliby na dworze w taki zimny wieczór. Czy nie sądzisz, ciociu?

Ale pani Wessels, chuda, mała osoba w średnim wieku, z płaskim, śpiczasto zakończonym nosem, nie miała żadnego w tym względzie zdania. Uwolniła się od wszelkiej odpowiedzialności co do danego położenia i, czekając, znalazła rozrywkę w liczeniu osób, które przechodziły gęsiego przez kołowrotek, gdzie sprawdzano bilety. Wysoki, otyły mężczyzna we fraku, spocony, w przekrzywionym krawacie, stał tutaj i oddzierał kupony od biletów, nie przerywając głośnego wołania, które górowało nad szmerem tłumu:

— Proszę mieć bilety w pogotowiu! Proszę mieć bilety w pogotowiu!

— Co za tłum! — szepnęła Page. — Widziałaś już kiedy taki tłok... wszyscy znajomi... i tacy, których się zna z widzenia i ze słyszenia... A jakie tualety!...

Ilość osób wzrastała z każdą chwilą; niepodobna było posunąć się naraz dalej, niż na cal. Kobiety były, prawie bez wyjątku, w jasnych sukniach, białych, blado - niebieskich, zielonych i różowych, a osłaniały je niezwykle bogate płaszcze i peleryny zdumiewających fasonów. Prawie wszystkie były z gołą głową i prawie wszystkie miały we włosach egretki, których dziesiątki i setki chwiały się i drgały i migotały w tłoku. Oko zatrzymywały wszędzie przepych materjału, bogactwo przybrania, koronki, białe i powiewne, jak piana, szeleszczące, błyszczące jedwabie, miękkie atłasy, ciężkie aksamity, brokatele i plusze — niemal wszystkie białe białością wspaniałą, olśniewającą w blasku lamp elektrycznych.

Mężczyźni w długich czarnych płaszczach i atłasowych szalikach, z rękoma wsuniętemi pod łokcie towarzyszących im kobiet, prowadzili je lub łagodnie popychali naprzód, usiłując nie oddalać się od swego towarzystwa. W rękach, obciśniętych w białe rękawiczki, trzymali w pogotowiu bilety.

Pomimo lodowatego powiewu, który od czasu do czasu wpadał przez drzwi wejściowe, w przedsionku było nieznośnie gorąco — w upalnej atmosferze unosiły się ciężkie fale przeróżnych woni — zapach więdnących kwiatów, perfum, a nawet ostra woń futer.

Na dworze panowało dokuczliwe zimno. Przez cały dzień mroźny wiatr dął od jeziora, a od godziny piątej popołudniu padał sypki śnieg. Stangreci na kozłach karet, zajeżdżających szeregiem przed teatr, otuleni byli po uszy w futra. Piana zamarzała na munsztukach koni, a koła pojazdów, tocząc się po suchym, zmarzniętym śniegu, skrzypiały żałośnie. Pomimo to po bokach głównego dojazdu, a nawet po przeciwległej stronie ulicy, zgromadził się tłum i wychylał się ciekawie z po za barczystych policjantów — tłum obdartych nędzarzy, drżących w łachmanach, którzy znajdowali niewytłómaczoną przyjemność w przyglądaniu się temu nieskończonemu pochodowi miljonerów.

Liczba pojazdów była taka wielka, że już w znacznej odległości od teatru musiały jechać w jednym szeregu i posuwać się tylko od czasu do czasu, a od okna do okna karet, w taki sposób unieruchomionych, biegała gromada wyrostków z rękoma pełnemi zeszytów i broszur, wołając:

— Partycje, partycje i libretta! partycje z fotografjami wszystkich artystów!

W przedsionku tłok zmniejszał się stopniowo, aż wreszcie ustał — najwidoczniej zaczęła się uwertura. Inni ludzie, czekający podobnie jak Laura i jej siostra, spotykali się ze znajomymi i wchodzili do wnętrza. Laura, dla której ten wieczór operowy był doniosłym wypadkiem, rzeczą upragnioną i oczekiwaną z gorączkową niecierpliwością młodej dziewczyny, przez dwadzieścia dwa lata mieszkającej w małem mieście w Massachusetts, była wprost zrozpaczona. Nie widziała nigdy wielkiej opery, nie chciałaby utracić, ani jednej nuty, a tymczasem mogła stracić całą uwerturę.

— Ach, Boże! — zawołała. — Czy to nie okropne? Nie mogę pojąć dlaczego nie przychodzą.

Page, która przez dwa lata przebywała w stolicy, gdzie odebrała wielko - światowe wychowanie i utraciła nieco z siły wrażliwości, próbowała uspokoić siostrę.

— Niewiele stracisz — rzekła. — Melodja uwertury powtarza się w pierwszym akcie... Słyszałam już raz tę operę.

— Kto wie, czy wogóle zobaczymy pierwszy akt — odparła Laura ze smutkiem.

Z niepokojem przypatrywała się twarzom opóźniających się przybyszów. Nikt nie troszczył się o to, że się spóźnia. Niektórzy przystawali jeszcze i gawędzili. Tuż za młodemi dziewczętami i ich ciotką dwaj mężczyźni pogrążeni byli w rozmowie, z której dobiegały je, od czasu do czasu, pojedyńcze frazesy.

— ...Przypuszczam, że podniesie trzydzieści centów na dolarze... Mówię ci, mój drogi, że to była zupełna klapa!

— ...Nie powinien był nigdy próbować tworzyć syndykatu. Zysk na krótki termin był za mały, a zapasy są duże.

Page trąciła siostrę łokciem i szepnęła:

— Ci panowie rozmawiają o bankructwie Helmicka. Landry Court mówił mi o tem. Pan Helmick miał syndykat zbożowy i zbankrutował dzisiaj, czy też wkrótce ma zbankrutować.

Ale Laura, zajęta rozglądaniem się i szukaniem Cresslerów, prawie nie słuchała. Ciotka Wessels, która myliła się ciągle w liczeniu, zaczynała coraz od początku, a jej usta w milczeniu tworzyły wyrazy: „sześćdziesiąt jeden, sześćdziesiąt dwa a dwa sześćdziesiąt cztery“. Za niemi zaś głosy ciągnęły dalej:

— Mówią, że Porteous zamierza podtrzymywać rynek po cenie dwadzieścia sześć.

— Bo powinien. Zboże warte tego.

— ...W życiu swojem nie widziałem takiego żądania dopłat do zadatków. Niektóre firmy żądały osiem cerze tów.

Page zwróciła się do pani Wessels.

— Ciociu, spojrzyj no na tego pana, tam, przy okiem ku kasowem... odwrócony jest do nas plecami, ręce trzy ma w kieszeniach paltota... Czy to nie pan Jadwin, która go mamy poznać dzisiaj? Wiesz, o kim mówię?

— Kto? Pan Jadwin? Nie wiem. Nie wiem, moż dziecko. Ja go nigdy nie widziałam.

— Zdaje mi się jednak, że to on, — ciągnęła dalej Page. — Miał być razem z nami dzisiaj. Słyszałam jak pani Cressler mówiła, że go zaprosi. Jestem pewna, że to pan Jadwin. On także na nich czeka.

— To zapytaj go Page, dlaczego nie przychodzą — zawołała Laura. — My już przecież nic nie usłyszymy!

Ale Page potrząsnęła głową.

— Widziałam go w towarzystwie raz jeden tylko i to już wieki temu u Cresslerów... Powiedzieliśmy sobie „dzień dobry“ i tyle... nie poznałby mnie napewno. A zresztą to może wcale nie pan Jadwin.

— Dziewczęta, nie nudźcie. Cresslerowie będą tu za minutę. Jestem prawie pewna, że kurtyna jeszcze spuszczona.

Mężczyzna, o którym mówiły, odwrócił się w tej chwili i rozejrzał się w przedsionku. Ujrzały człowieka nieokreślonego wieku — sądząc z twarzy, mógł mieć zarówno lat czterdzieści jak trzydzieści pięć. Gęsty wąs, przyprószony siwizną, zasłaniał mu usta. Oczy miał przymrużone i łagodne. W zębach trzymał niezapalone cygaro.

— To pan Jadwin, napewno — szepnęła Page, odwracając wzrok. — Ale mnie nie poznaje.

Laura również spojrzała w inną stronę.

— Dlaczego nie pójdziesz prosto do niego i nie przedstawisz mu się, albo mu się nie przypomnisz? — zauważyła.

— Ależ, Lauro, nie wypada — odparła Page. — Nie mogłabym odezwać się do niego za żadne skarby świata.

— Ciociu — zwróciła się Laura do pani Wessels — czy naprawdę nie wypada? Czy Page naprawdę nie mogłaby zapytać pana Jadwina?

Ale pani Wessels, nieświadoma form i obyczajów towarzyskich, była bezradna. I znów zrzuciła z siebie wszelką odpowiedzialność.

— Nie wiem, nie wiem — odparła. — Ale Page nie powinna być zbyt śmiała.

— Kiedy nie o to chodzi — protestowała Page. — Ale poprostu dlatego... nie wiem, no, nie chcę... Lauro. Umarłabym chyba! — wybuchnęła nagle — a zresztą, coby to pomogło? — dodała.

— Jak chcesz... Ale teraz to już nie usłyszymy pierwszego aktu — oświadczyła Laura stanowczo ze łzami w oczach. — A ja tak się cieszyłam!...

— Moje dzieci — odezwała się pani Wessels — róbcie, jak chcecie. Tylko ja nie pozwoliłabym sobie na taką śmiałość.

— Ale, czyż to byłaby wielka śmiałość, gdyby Page albo... ja przemówiła do niego. Przecież i tak poznamy go za kilka minut.

— Lepiej poczekać Lauro — zauważyła ciotka. — Może sam podejdzie i przemówi do nas.

— Jakim sposobem? — zawołała Laura. — Przecież nas nie zna... A gdyby nas znał nawet, nie uczyniłby tego, bo byłoby to niegrzecznie.

— W takim razie, myślę, że byłoby to niegrzecznie i z twojej strony, moje dziecko.

— Nie sądzę — odpowiedziała. — To rola kobiety. Jeżeli pan Jadwin jest dżentlmenem, wie, że nie może przemówić pierwszy. Więc pójdę i zapytam go — oświadczyła nagle.

— Jak chcesz, Lauro — rzekła ciotka.

Niemniej jednak Laura nie ruszyła się z miejsca i minęło znów pięć minut.

Page skorzystała z tego, żeby objaśnić siostrę, kto jest pan Jadwin. Laura dowiedziała się zatem, że jest kawalerem i ma wielki majątek, którego się dorobił na placach w Chicago. Niektóre z nich w dzielnicy handlowej — już zabudowanej — są olbrzymie; powiedział jej to Landry Court. Jadwin, w przeciwieństwie do pana Cresslera, nie przeciwstawiał się spekulacji. Jakkolwiek nie jest członkiem Izby Handlowej, niemniej, od czasu do czasu bierze udział w zakupach pszenicy, albo innego zboża, czy też artykułów żywności. Jest zdania, że jednakże wszystkie syndykaty są skazane na bankructwo i przepowiedział upadek Helmicka przed półrokiem. Ma duże wpływy, znany jest dobrze wszystkim, którzy, jak mówi, „znaczą“ w Chicago, finansiści zasięgają jego rady, nazwisko jego na liście dyrektorów danego towarzystwa jest wystarczającą rękojmią, ludzie początkujący szukają jego poparcia; słowem „mocny“ człowiek.

— Nie mogę zrozumieć,— odezwała się Laura z roztargnieniem, zajęta jedynie opóźnianiem się Cresslerów. —Przecież umawialiśmy się napewno dzisiaj i w tem miejscu. Wiecie, — zawołała, uderzona nagłą myśla — mogłybyśmy zatelefonować do nich i dowiedzieć się, czy już wyjechali, albo czy się co nie stało.

— Nie wiem... nie wiem... — szepnęła ciotka.

Żadna wszakże nie okazywała gotowości wprowadzenia w czyn propozycji Laury, a minuty mijały.

— Idę — oświadczyła Laura, spoglądając na siostrę i ciotkę, jakgdyby chciała zapytać, co też mają przeciw temu postanowieniu.

— Jabym nie mogła — oświadczyła Page.

— Poczekam jeszcze trzy minuty — mówiła dalej Laura — a jeżeli Cresslerów nie będzie, zapytam pana Jadwina. Wydaje mi się to zupełnie naturalne i nie uważam tego wcale za śmiałość.

Czekała przez trzy minuty, a gdy Cresslerowie się nie zjawili, powtórzyła po raz dwudziesty:

— Nie mogę pojąć... nie rozumiem.

Poczem, nagle, otulając się w płaszcz, przeszła przez przedsionek i zbliżyła się do Jadwina.

Zanim przystanęła widziała, że spojrzał na nią. Przyczem, gdy widocznie zrozumiał, że, idąca ku niemu młoda kobieta, chce doń przemówić, Laura dostrzegła na jego twarzy wyraz podejrzenia niemal nieufności. Niewątpliwie nie wiedział nic o tem towarzystwie, mającem się przyłączyć do Cresslerów w przedsionku. Dlaczego ta dziewczyna chce z nim mówić? Coś jej się stało, a instynkt mężczyzny, już niezbyt młodego, nakazujący trzymać się zdala od kłopotów młodych kobiet, ujawnił się w zaniepokojonem spojrzeniu, jakie wysłał do Laury z pod gęstych brwi.

Ale spojrzenie to zgasło równie szybko, jak zapłonęło. Laura odgadła, że rozważył, iż w takiem miejscu — w przedsionku teatralnym — niema chyba powodu do podejrzeń. Wyjął cygaro z ust, a Laura, która ze drżeniem szła ku niemu, odzyskała w zupełności równowagę, z chwilą, gdy miała doń przemówić i, głosem pewnym, bez śladu zakłopotania, rzekła:

— Przepraszam pana.. pan Jadwin, jeśli się nie mylę...

Zdjął kapelusz, widocznie zaskoczony tem, że nieznajoma zna jego nazwisko, a ona była już teraz gotowa traktować go pogardliwie, gdyby zaszła tego potrzeba.

— Tak jest, — odparł, teraz daleko więcej zmieszany, niż ona. — Nazywam się Jadwin.

— Zdaje mi się — mówiła Laura dalej, — że mieliśmy wszyscy być dzisiaj razem z Cresslerami. Ale jakoś nie przychodzą, a my... moja siostra, moja ciotka i ja... nie wiemy, co począć.

Widziała, że jest zakłopotany, ale świadomość, że opanowała sytuację, że mogłaby jemu swoją wolę narzucić, przywróciła młodej dziewczynie całą pewność siebie.

— Nazywam się Dearborn — rzekła. — Zdaje mi się, że pan zna moją siostrę, Page.

Czemś nieuchwytnem w obejściu narzuciła mu wrażenie, że, jeżeli nie znałby jej siostry Page, jeżeli przez chwilę posądzałby ją o zbytnią śmiałość, wyrządziłby jej śmiertelną obelgę. Nie przebaczyła mu jeszcze tego podejrzliwego spojrzenia, jakie wysłał na pierwsze spotkanie jej wzroku; jeszcze jej za to zapłaci.

— Pannę Page... siostrę pani... pannę Page Dearborn? Naturalnie, że ją znam — odparł. — I pani też czekała? Jaka szkoda! — I pozwolił sobie na niezręczną uwagę: — Nie wiedziałem, że pani będzie w naszem gronie.

— Ja też nie wiedziałam, że pan będzie z nami dzisiaj wieczór... dopiero Page powiedziała mi to przed chwilą — odpowiedziała z miejsca.

Położyła lekki nacisk na pierwszych wyrazach, ale to wystarczyło, żeby Jadwin doznał uczucia, że go strofowano. Dlaczego ogarnęło go takie uczucie — nie umiałby powiedzieć; za co to strofowanie — nie mógłby w danej chwili określić; Laura zaś odczuła, że on jakby się cofał, ustępując jej miejsca.

Kto jest ta wysoka, urodziwa młoda kobieta, o poważnej twarzy, bez uśmiechu, taka pewna siebie, która zwróciła się do niego w taki sposób, jakby jego czyniła odpowiedzialnym za nieobecność Cresslerów, jakgdyby z jego winy musiała czekać w przewiewnym przedsionku? Jest bardzo wyniosła — czemże ją obraził? Gdyby sam był jej się przedstawił, gdyby jej się był narzucił, nie mogłaby być dumniejsza i powściągliwsza w obejściu.

— Myślałam, że możeby pan zatelefonował — zauważyła.

— Nie mają telefonu, na nieszczęście — odparł.

— O!...

To już był ostatni cios — Cresslerowie nie mają telefonu! Zdawało się, że i za to powinien być odpowiedzialny. Nie wiedząc, co począć, przez chwilę miał ochotę popędzić na ulicę w poszukiwaniu posłańca, któryby zaniósł bilecik do Cresslerów; podraźnienie Jadwina nie ustąpiło bynajmniej, gdy Laura oświadczyła lodowatym tonem:

— Sądzę, że trzebaby jednak w jakiś sposób się dowiedzieć.

— Nie wiem — odparła bezradnie. — Przypuszczam, że nie można nic innego zrobić, tylko czekać. Przyjdą z pewnością niebawem.

Page i pani Wessels przyglądały się zdaleka rozmawiającym i odgadły, że Laura nie była zbyt uprzejma. Pragnąc zawsze, żeby siostra wywarła jaknajlepsze wrażenie, Page była wprost zrozpaczona.

— Laura przybiera swoje „wielkie tony“ biadała. — Wiem dobrze, jak ona mówi.—Poczem odrazu krzyknęła radośnie: — Nareszcie, nareszcie! są, i jeszcze w porę!

Weszli Cresslerowie i reszta towarzystwa — dwaj młodzi ludzie, a Page z ciotką zbliżyły się i usłyszały, jak pani Cressler — wytworna, starsza osoba, z pudrowanemi włosami, w przepysznym, gronostajami przybranym, płaszczu—zawołała donośnym głosem, jakgdyby samo oznajmienie tego faktu było ostatecznem nieodwołalnem słowem, w tej sprawie:

— Most był podniesiony!

Cresslerowie mieszkali po stronie północnej. Oznajmienie pani Cressler położyło koniec całemu zajściu, jak nagłe zatrzaśnięcie drzwi.

Jadwin został przedstawiony pani Wessels i Page i skwapliwie zapewnił, że pamięta bardzo dobrze młodą dziewczynę. Dwaj panowie, którzy towarzyszyli Cresslerom, znali już siostry Dearborn i ich ciotkę, a jeden z nich był nawet takim bliskim znajomym młedych panien, że mówiły mu poufale po imieniu.

Był nim Landry Court, młodzieniec dwudziestotrzyletni, który miał łączność ze sztabem wielkiej firmy pośredników Gretry, Converse et Co. Wybitnie przystojny, niskiego wzrostu, ruchliwy, zwinny, pogodny, blondyn, oczy miał ciemne i bystre, jak ślepie jamnika. Zdobywał sympatję niemal od pierwszego wejrzenia i należał do tych niewielu szczęśliwców, którzy cieszą się względami zarówno mężczyzn jak i kobiet. Otwarte spojrzenie i zdrowa cera kazały przypuszczać, że jest zdrowy na duchu. I w istocie Landry był równie czysty nazewnątrz jak i na wewnątrz. Szczery, serdeczny, uczucia miał subtelne, a przytem pełen był uniesień i entuzjazmów. Do osiemnastego roku życia marzył o tem, żeby zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych.

— Tak, tak — rzekł Landry — nie mogliśmy się przedostać przez most, bo był podniesiony. Musieliśmy czekać, aż zaholują trzy statki. Myślę, że legalnie wolno holować, dwa naraz, a my musieliśmy przeczekać trzy. Tak, panie; trzy, niech pan tylko pomyśli! Ja się tem zajmę jutro. Tak, panie; niech się pan tem nie przeraża. Ja się tem zajmę.

Kiwnął głową z głęboką powagą.

— I cóż, wejdziemy? — spytał pan Cressler.—Obawiam się, Lauro, że straciliśmy uwerturę.

Cressler, wysoki, chudy, brodaty i przygarbiony, z tego samego typu, co Lincoln — typu pochodzącego ze środkowego Zachodu — był niemal drugim ojcem dla panien Dearborn, które utraciły rodziców. W Massachusetts, przed laty trzydziestu, Cressler był farmerem, a młyn pana Dearborn zabierał stale jego zboże do mielenia. Znali się oddawna i pozostali szczerymi przyjaciółmi, niemal braćmi. Gdy w latach, poprzedzających wojnę, nastąpił wielk: ruch na Zachód, Cressler był jednym z pierwszych, który opuścił swoją farmę i wyemigrował z rodziną w kierunku Mississippi. Narazie osiedlił się w Sangamon County w Illinois. Przez pewien czas uprawiał pszenicę i, dzięki wojnie, która spowodowała zwyżkę cen wszystkich artykułów żywności, stał się bogatym — na owe czasy — człowiekiem.

Niebawem zaniechał uprawy roli, przeniósł się do Chicago — wszedł do Izby Handlowej i w ciągu kilku lat został miljonerem. Podczas wojny turecko-rosyjskiej zakupił, wespół z dwoma handlarzami zbożowymi z Milwaukee, cały zapas pszenicy. W końcu trzydziestego dnia tego syndykatu, spólnicy obliczali zysk na blisko miljon; w tydzień później zdawało się, że mają już półtora miljona, poczem wszyscy trzej stracili głowy; przetrzymali zapasy kilka dni za długo, a gdy nadszedł czas rozrachunku przekonali się, że nie mogą zbyć olbrzymich ilości pszenicy bez obniżki ceny. W ciągu trzech dni pszenica, którą utrzymywali w cenie dolara i 10 cent., spadła na sześćdziesiąt centów. Dwaj spekulanci z Milwaukee, byli zrujnowani, a dwie trzecie olbrzymiej fortuny Cresslera znikły, jak obłok dymu.

Ale skorzystał z nauki. Odtąd już nigdy nie spekulował. Jakkolwiek pozostał w Izbie Handlowej, poświęcił się handlowi komisowemu, nie ulegającemu wpływom wahań rynkowych. Bał się spekulacji, jak ospy, protestował wytrwale przeciw tworzeniu syndykatów zbożowych, uważając, iż nie należy do tego dopuszczać w żadnych okolicznościach.

Towarzystwo poszło gęsiego przez kołowrotek, a wtedy drugi młodzieniec, który przybył z Landrym Court‘em, zdołał zbliżyć się do Laury i, utonąwszy spojrzeniem w jej oczach, szepnął:

— Jednak pogardziła pani niemi... Moje biedne kwiatki.

Ale ona pokazała mu pojedyńczy storczyk, przypięty na ramieniu do sukni pod płaszczem.

— Starałam się wybrać najpiękniejszy i sądzę, że mi się to udało... nieprawda, panie Corthell? A wybór był trudny.

— Już tem samem, że znajduje się na sukni pani, jest najpiękniejszy.

Corthell mógł mieć lat dwadzieścia osiem albo trzydzieści; brunet, niezbyt kształtnie zbudowany, nosił niewielką, śpiczastą brodę i wąsy, zaczesane w górę, jak Francuz. Z zawodu był artystą i poświęcił się malowaniu witraży, wykazując w tej specjalności prawdziwy talent. Ale nie zależał bynajmniej od zarobków swoich, gdyż rodzice — dawno zmarli — pozostawili mu bardzo znaczny majątek. Miał wspaniałą pracownię w gmachu Sztuk Pięknych, gdzie odbywały się przyjęcia raz na dwa miesiące, albo też gdy wykończył specjalnie piękny witraż. Podróżował, czytał, studjował, pisywał niekiedy, a w sprawach, dotyczących malowania i topienia szkła uważono go za powagę. Był też jednym z dyrektorów nowej galerji sztuki, umieszczonej w dawnym budynku wystawowym na Lake Front.

Laura znała go od dość dawna. Podczas jej dwukrotnego pobytu u Page, Corthell widywał ją kilka razy na tydzień. Pewnego dnia nawet oświadczył się o jej rękę; ale ona, pochłonięta wówczas przez studja, trawiona ambitnem pragnieniem zostania wielką aktorką do ról szekspirowskich, odpowiedziała mu, że nie mogłaby kochać nic oprócz swej sztuki. Corthell uśmiechnął się i powiedział, że może poczekać; stosunki ich, rzecz dziwna, nic na tem nie ucierpiały. Gdy odjechała, korespondowali stale, a on przesłał jej maleńki witraż — prawdziwy klejnot — na którym namalował scenę z „Dwunastej nocy“.

W foyer, gdzie panowie zdejmowali płaszcze i zostawiali kapelusze, Laura słyszała, jak Jadwin spytał pana Cresslera:

— Co się dzieje z Helmick‘iem?

Cressler wzruszył niecierpliwie ramionami.

— Warjat! co on ma za pojęcie o syndykacie!..

Dwaj inni panowie, składający również płaszcze i kapelusze w foyer, spojrzeli bystro na rozmawiających — widocznie upadek Helmick‘a budził zajęcie w całem mieście.

Z poza ciężkiej kotary, którą zasłaniała wejście na salę widzów, dobiegał stłumiony odgłos muzyki, a następnie długa salwa oklasków. Na lica Laury wystąpił rumieniec zniecierpliwienia, pośpieszyła za panią Cressler; Corthell odsunął kotarę, gdy wchodziła.

W sali było ciemno; fala gorącego powietrza, przesycona pomieszaną wonią kwiatów, perfum, mebli i gazu, owionęła Laurę, przyśpieszając bicie jej serca. Był to bowiem niezapomniany, upajający zapach teatru, z którym tak rzadko się spotykała, a który miał dla niej niepokonany urok.

Sala zapełniona była szczelnie. Nigdzie miejsca wolnego. Mężczyźni, a nawet kobiety, stali stłoczeni; w danej chwili wszyscy klaskali z entujazmem. Laura słyszała ze wszystkich stron:

— Brawo!

— Świetnie, doskonale!

— Znakomicie!

— Encore! Encore!

Pomiędzy głowami ludzi i poniżej balkonu, który odcinał się jasnym blaskiem w otaczających ciemnościach—Laura dostrzegła część sceny. Wyobrażała ogród: w głębi widniał zamek, na lewo klomb, a na prawo pawilon. Przed rampą sławna śpiewaczka — kontralt — przebrana za chłopca, dziękowała ukłonami słuchaczom, mając ręce pełne kwiatów.

— Jaka szkoda — szepnął Corthell do Laury, gdy szli wraz z innymi wzdłuż bocznego skrzydła do loży. — Jaka szkoda, to już drugi akt, straciła pani cały akt pierwszy i tę słynną arję. Powtórzy ją jednak i to specjalnie dla pani, pokieruję tak oklaskami, że ją z pewnością jeszcze raz zaśpiewa. Chciałem tak bardzo, żeby pani właśnie to usłyszała.

Gdy weszli do loży, okazało się, że towarzystwo było nieco za liczne, tak, że Jadwin i Cressler musieli stać, żeby widzieć scenę. Jakkolwiek mówili szeptem, niemniej przybycie ich powitano przyciszonemi: „Psst! Psst“.

Pani Cressler wskazała Laurze miejsce na przedzie loży. Jadwin zdjął z niej płaszcz, a ona usiadła wygodnie na krześle i powiodła wzrokiem dokoła. Niewiele mogła zobaczyć. Wszystkie światła były przyćmione; dostrzegła tylko poprzez mrok mnóstwo falujących wachlarzy, które kołysały się, jak ćmy nocne w zmierzchu.

Wnet jednak zwróciła wzrok na scenę. Oklaski ucichły a śpiewaczka rozpoczęła na nowo arję. Melodja była prosta, tempo łatwe; nie był to bardzo wysoki poziom muzyczny, ale dla Laury arja stała się wprost objawieniem.

Siedziała, jak pod urokiem — splotła dłonie, uwagę wytężyła największym wysiłkiem. Cudna jest taka muzyka, cudny taki głos, cudna taka orkiestra, cudne takie uniesienie, wywołane prostem pięknem dźwięku. Nigdy, nigdy nie zapomni tego wieczoru, tego pierwszego wieczoru w Wielkiej Operze — całego tego podniecenia, tego świata woni, kwiatów, wytwornych strojów, pięknych kobiet i przystojnych, eleganckich mężczyzn.

Z bezbrrzeżną litością cofała się myślą do ciasnego, małostkowego życia rodzinnego miasta, które opuściła nazawsze, do ograniczonego horyzontu, do maleńkiego koła drobnych obowiązków, rzadkich, nielicznych rozrywek — czytelnia, kilka koncertów, trywjalne zabawy. Jak łatwo być dobrym i szlachetnym, gdy taka muzyka jak ta, której dziś słucha, staje się cząstką naszego życia; jakże ponętny jest majątek, jeżeli toruje drogę do takiego bezmiernego szczęścia, jakiego w tej chwili doznaje. Szlachetność, czystość, odwaga, poświęcenie wydawały się o tyle więcej warte, niż przed kilku chwilami. Wszelkie rzeczy, nie bezwzględnie niegodne, stały się bohaterskie — wszelkie rzeczy i wszyscy ludzie.

Landry Court stał się młodym rycerzem „bez trwogi i zarzutu“. Corthell — pięknym kapłanem sztuki z epoki wczesnego Renensansu. Nawet Jadwin zamienił się w księcia handlu, w wielkiego pioniera finansowego. A ona sama — ach, nie wiedziała.. śniła o Laurze innej, lepszej, łagodniejszej, piękniejszej, którą każdy kocha mocno i tkliwie, która kocha każdego i która umrze pięknie, cicho, gdzieś w dalekim ogrodzie — umrze z wielkiej miłości—pięknie, cicho, śród kwiatów; umrze, skutkiem rozdartego serca, a cały świat będzie ją opłakiwał i będzie łzy wylewał, gdy ją znajdą umarłą i piękną w ogrodzie, śród kwiatów i ptaków, w dalekiej krainie, gdzie zawsze króluje poranek i gdzie rozbrzmiewa przecudna muzyka. I Laura tak się martwiła o siebie, taka była rozczulona samą siłą pragnienia dla siebie dobroci, szlachetności i kobiecości, że siedziała na przedzie loży Cresslerów w ów przedziwnie uroczy wieczór i łzy spływały obficie po jej policzkach, spadając na palce, obciśnięte w białą rękawiczkę.

Śpiewaczka kontraltowa znikła, a jej miejsce zajął na scenie tenor — tęgi, barczysty młodzieniec, w ponsowym pluszowym kaftanie i popielatych jedwabnych trykotach. Wysunął podbródek, wyciągnął rękę, dłoń przycisnął do serca i śpiewał do pawilonu, który od czasu do czasu chwiał się, pod powiewem przeciągu, idącego zza kulis.

Arję przyjęto z entuzjazmem — musiał ją powtarzać trzykrotnie. Nawet Corthell, krytyk niesłychanie surowy, kiwał głową, na znak uznania. Laura i Page biły w dłonie do ostatka. Landry Court wszakże, chcąc wywrzeć wrażenie, przybrał minę niezadowoloną.

— Nie jest przy głosie dzisiaj. Jaka szkoda. Trzeba go było słyszeć w piątek w „Aidzie“.

Teraz ukazała się primadonna, wielka sopranistka i popisała się arją, która zapewniła jej sławę — wykonała ją też wprost zdumiewająco. Poczem scena przez chwilę była pusta, powoli zapadał na niej mrok, orkiestra przycichła niemal do szeptu i tenor z sopranistką powrócili. On pochwycił ją w objęcia, odśpiewał kilka taktów, poczem, trzymając ją ciągle jedną ręką wpół, odsuwał się od niej stopniowo, dopóki nie stanęła na przedzie, w środku sceny. Wtedy przybrał postawę uwielbienia i podziwu, podniósł oczy w zachwycie, a ona zcicha, przy akompanjamencie przytłumionych, rozmarzających dźwięków skrzypiec, zaczęła swoje solo.

Laura zamknęła oczy. Nigdy jeszcze nie doświadczyła uczucia takiego ukojenia, ukołysania, takiej tęsknoty. Ach, gdybyż tak kochać! Kochać i być kochaną. Dzisiaj już taka miłość nie istnieje. Zapragnęła oderwać się przemocą od wstrętnego, zmaterjalizowanego życia nowoczesnego, z którem była związana tak silnie, i unosić się w odległą przeszłość, po przez różowe opary i przezroczyste zasłony, albo zasiąść w srebrnej łodzi, ciągnionej przez łabędzie, i powierzyć się łagodnemu prądowi rzeki, płynącej zwolna a wiecznie...

Ale w myśli jej zaczął się wdzierać poziomy pierwiastek. Tuż obok, światła były takie przyćmione, że nie mogła powiedzieć gdzie, prowadzona pocichu rozmowa, stopniowo narzucała się jej uwadze. Mimo wszelkich wysiłków, nie mogła jej odegnać, a teraz, gdy orkiestra odzywała się coraz ciszej, aż wreszcie głos i instrumenty zlały się w jeden, zaledwie dosłyszalny szept, drgający wruszeniem miłosnem i tkliwem uniesieniem, w uszy Laury wpadły, wypowiedziane męskim, ochrypłym głosem, wyrazy:

— Brak wynosi conajmniej miljon buszli. Dwieście wagonów miało przybyć wczoraj w wieczór z Milwaukee...

Ruchem rozpaczy odwróciła głowę na chwilę, rozglądając się śród mroku. Nie mogła jednak dojrzeć nikogo, niewpatrzonego w scenę. Dlaczego mężczyźni nawet tutaj nie mogą zapomnieć o interesach? Dlaczego zgrzyt handlu musi psuć całą harmonję tej wzniosłej chwili?

Nagle wszystkie dźwięki zagłuszone zostały grzmotem oklasków. Tenor i sopranistka kłaniali się i dziękowali uśmiechem z poza świateł rampy. Sopranistka znikła i niebawem ukazała się na balkonie pawilonu, a gdy oznajmiała, że gwiazdy i ptaki nocne śpiewają wspólnie: „On kocha cię“ — głosy tuż obok Laury mówiły w dalszym ciągu:

— ...sto sześć wagonów...

— ...sparaliżowali zwyżkę...

— ...pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Naraz światła zajaśniały. Akt się skończył.

Laura oprzytomniała po pięciu minutach dopiero. Wyszła z Corthell‘em do foyer za lożami. Wszyscy spacerowali. Powietrze było przepełnione urywaną paplaniną tłumu kobiet. Ale ona przebywała myślą gdzieś daleko — ona i Cheldon Corthell. Zdawało się, że widziała tylko smagłą, romantyczną twarz jego, z jedwabistą brodą i wymownemi oczyma, gdy niski głos jego, mówiący nad jej uchem, był jakby dalszym ciągiem melodji tylko co skończonego duetu.

Instynktownie odczuła, co jej powie, do czego usiłuje ją przygotować. Odczula również, że nie spodziewał się, iż dzisiaj wieczór w ten sposób do niej mówić będzie. Wiedziała, że ją kocha, że, prędzej czy później, muszą powrócić do przedmiotu, który przez długi czas był z ich rozmów wyłączony; spodziewała się, że to nastąpi, gdy będą sami, odosobnieni, w zaciszu, nie zaś wśród tłumu, olśniewających świateł elektrycznych, szmeru setek rozmów, wpadających do ich uszu. Zdawało się wszakże, iż te doniosłe sprawy wynikają same z siebie, niezależnie od czasu i miejsca, podobnie jak narodziny i śmierć. Nie pozostało tedy nic innego, jak pogodzić się z sytuacją i Laura, bez zdziwienia, rozróżniła nareszcie z całą świadomością pośród szeptu Corthell‘a wyrazy:

— A zatem nie mam chyba potrzeby powtórzyć pani raz jeszcze, że ją kocham.

Odetchnęła głęboko.

— Wiem. Wiem, że mnie pan kocha.

Usiedli na otomanie w rogu i Corthell, świadomy zwyczajów towarzyskich, nadawał rozmowie pozór banalnej gawędki. Laura wszakże, rozegzaltowana, zahypnotyzowana nastrojem uroczego wieczoru, o nic już nie dbała; nie chciała nawet poniżyć się do zachowania pozorów.

— Tak, tak. Wiem, że mnie pan kocha, — powtórzyła.

— I to wszystko, co pani może mi powiedzieć? — nalegał. — Czy to dla pani niczem, że mi pani sobą świat zasłania?

Odzyskiwała powoli równowagę. Miłość, ostatecznie, milsza jest w rzeczywistości — nawet wśród tego tłumu, w tej atmosferze jedwabiu i klejnotów, wśród tego pokazu towarzystwa wielkomiejskiego — niż w mistycznym ogrodzie romantycznej, wyśnionej krainy. Laura uczuła się znów nowoczesną, pełną sił żywotnych, kobietą — przestała być legendową dziewicą z czasów rycerskich.

— Niczem dla mnie? — odparła. — Nie wiem. Wolę jednak, żeby mnie pan kochał...

— Niechże pani pozwoli zatem, żebym kochał nazawsze—mówił dalej.—Pani wie, co mam na myśli. Rozumieliśmy się wzajemnie od początku. Odrazu i poprostu. Kocham panią całem sercem. Pani wie teraz, że mówię prawdę; pani wie, że może mi ufać. Nie będę od ciebie żądał, żebyś związała swoje życie z mojem i dzieliła mój los. Chcę u ciebie wyprosić wielkie szczęście — podniósł głowę gwałtownie z dumą — i wielki zaszczyt.. daj mi sposobność złożenia u swych stóp wszystkiego, co jest we mnie dobrego. Gdybym był lepszym człowiekiem sam z siebie, nie poważyłbym się mówić o tem; ale jeśli jestem silniejszy lub odważniejszy, to dlatego, że coś z ciebie stało się częścią mojej istoty i odrodziło mnie. A więc, jeśli ci ofiaruję siebie, to tylko zwracam ci dar, jaki od ciebie otrzymałem. Starałem się zachować go dla ciebie, zachować, jak świętość, czysty i nieskażony. Wraca do ciebie, będzie twój, jeżeli go zechcesz.

Nastąpiło długie milczenie; grono mężczyzn w cylin crach i białych rękawiczkach szło po schodach. Fala przechadzających się skierowała się ku wejściom do teatru. Dzwonek elektryczny zabrzmiał wezwaniem.

Laura nareszcie podniosła wzrok, a gdy oczy ich się spotkały, Corthell ujrzał łzy w jej źrenicach. To wyznanie jego miłości było dla niej uwieńczeniem największego uniesienia szczęścia, jakiego dotąd zaznała. Ach, tak, jest kochana, zupełnie tak samo, jak kochana była bohaterka Opery. Przez ten jeden wieczór przynajmiej piękno życia było nieskażone, a ona go nie zaćmi okrutnem słowem. Świat jest piękny. Wszyscy ludzie są dobrzy, szlachetni i szczery. Jutro, wraz z szeregiem powszednich spraw i obowiązków, znikło gdzieś w odległej dali. Laura nagle zwróciła się do towarzysza i, ulegając porywowi, niepomna skutków, zawołała.

— Ach, jakam ja rada, jak się cieszę, że mnie pan kocha!

Ale, zanim Corthell zdążył odpowiedzieć, stanęli przed nimi Landry Court i Page.

— Szukaliśmy was—rzekła młoda dziewczyna spokojnie.

Page była niezadowolona. Brała siebie i swoją siostrę — wogóle zresztą cały tryb życia — niesłychanie poważnie. Nie miała poczucia wesołości. Nie była pobłażliwa: jej pojęcia o przyzwoitości i przyjemnościach były równie niewzruszone, jak stałe gwiazdy. Ładnie zachowuje się Laura — ukrywa się po kątach z Sheldonem Corthell‘em. Daleko mniej wystarcza, żeby ludzie gadali. Jeżeli nie ma poczucia zobowiązań względem pani Cressler, niech przynajmniej pamięta o zachowaniu pozorów.

— Zaczynają — odezwała się Page uroczyście. — Myślę, że chyba dosyć już straciłaś z opery.

Powrócili do loży, gdzie gromadziła się już i reszta towarzystwa.

— I cóż, Lauro — spytała pani Cressler, gdy usiedli — jakże ci się podoba?

— Nie wyszłabym stąd... nigdy — odparła. — Zostałabym tu nazawsze.

— Mnie podoba się najlepiej młodzieniec — zauważyła ciotka Wessels;—ten, który jest, zdaje się, przyjacielem wysokiego mężczyzny w płaszczu. Ale, dlaczego on taki smutny? Dlaczego nie żeni się z tą młodą panną?.. Zobaczmy... nie pamiętam, jak się nazywa.

— Kapitalny głos — oświadczył Landry Court. — Ale to już nie to, co było. Wielki hulaka... pije. Tak, panie. jak smok. Miał już raz atak delirium tremens w Filadelfji... za sceną i przebił kulisę sztyletem teatralnym.

Wszyscy roześmieli się, a Landry im zawtórował.

— Ta muzyka—zauważył Corthell—wydaje mi się właściwem przejściem od naiwnej melodji szkoły włoskiej do kunsztownej zawiłości Wagnera. Muszę przyznać, że porywa mnie niekiedy...

Jadwin, który podczas antraktu palił cygaro w przedsionku, potarł podbródek, zamyślony.

— Bardzo to wszystko piękne — rzekł — nie wątpię, że ta muzyka jest arcydziełem; ale zapewniam was, że wolałbym słuchać starej pieśni, przy gitarze, niż tego całego huku, tej wrzawy operowej.

Orkiestra wracała — muzykanci wysuwali się po jednemu z za niskich drzwi za sceną, mało co większych od wejścia do budki króliczej. Siadali przed pulpitami, unosząc poły fraka, rozkładali nuty; niebawem rozpoczęło się strojenie instrumentów i powstała hałaśliwa fala najrozmaitszych dźwięków—przytłumione warczenie trąb, głuchy pomruk basetli, cichy bełkot fletów i klarnetów, przerywany od czasu do czasu przenikliwym świegotem i zgrzytem skrzypiec — fala przeraźliwej kakofonji, zagłuszająca nieustanną wrzawę rozmów, jaka rozlegała się w całym teatrze.

Nagle światła w sali przygasły, a zajaśniała blaskiem rampa sceniczna. Ze wszystkich stron teatru przebiegały przez salę energiczne szepty: „Psst! Psst!“ Za sceną odezwały się trzy poważne, grobowe uderzenia wielkiego drewnianego młota; dyrektor orkiestry podniósł pałeczkę, następnie opuścił ją zwolna, wszystkie instrumenty zabrzmiały jednocześnie tonem minorowym, spotęgowanym przytłumionem dudnieniem kotła, i kurtyna podniosła się, ukazując rynek średniowieczny. Sopranistka siedziała w zadumie na ławce. W tym akcie miała swoją „wielką scenę“. Ubrana w luźną, przepasaną jedwabnym sznurem, białą szatę, z szerokiemi otwartemi rękawami, tak, że ręce obnażone były do ramion, włosy miała rozpuszczone.

— Teraz właśnie jest główny akt — szepnęła pani Cressler, opierając się na ramieniu Laury. — Wspaniała jest później. Wspaniała...

— Żeby też ci panowie przestali mówić! — rzekła Laura, rozglądając się rozpaczliwie śród ciemności, albowiem pomiędzy dwiema falami tonów dobiegały ją słowa:

— ...bilans Izby rozrachunkowej trzy tysiące dolarów...

Tymczasem primadonna wstała, oparła podbródek na łonie i, patrząc ponurym wzrokiem z pod brwi, a rękę trzymając wyciągniętą nad światłami rampy, ulżyła stroskanemu sercu długiem recitativem. Naraz wszedł baryton, zbliżył się do rampy z lewej strony i, z wściekłym gniewem, zwrócił się do primadonny. Ona zaś załamała ręce błagalnie, nalegając, żeby ją opuścił, wołając od czasu do czasu:

„Va via, va via —

Vel chieco per pietà“.

Poczem odrazu, przy ogłuszających już teraz dźwiękach orkiestry, padli sobie w objęcia.

— Co to znaczy? — szepnęła ciotka Wessels w osłupieniu. — A ja myślałam, że ten pan z brodą jej nie cierpi.

— Jakto, ciociu, nie widzisz, że to książę? — usiłowała objaśnić Laura. — Przebacza jej... Zresztą nie wiem dobrze... Zajrzyj do libretta.

— ...spisek zniżkowców... siedemdziesiąt centów... i, naturalnie, załamał się.

Teraz wchodzi powiernica primadonny, mezzo - sopran, i zaczyna się trio; które ma mierne powodzenie. W końcu baryton dobywa miecza, a primadonna pada na kolana, śpiewając:

„Io tremo, ahimé“.

— Teraz znów zwarjował—szepnęła ciotka Wessels, zaglądając do libretta. — Nie mogę zrozumieć. Mówi... libretto powiada, że ona mówi: „drżę“... Nie rozumiem dlaczego...

— Uważaj — odezwała się Page, — teraz wchodzi tenor i wszystko się wyda.

Tenor, z gołą głową, wpada nagle na scenę i, wściekły, z dłońmi na piersi, pochylając się naprzód, zwraca się do barytona. Wszyscy śpiewają po włosku, ale tenor, Paryżanin, posługuje się tekstem francuskim i teraz rzuca barytonowi obelgę:

„Oh! traître infâme,

Oh! lâche et coupable“...

— Nie pojmuję dlaczego on się nie ożeni z tą młodą osobą i nie zakończy tej całej awantury — zauważyła ciotka Wessels.

Akt dobiegał końca. Primadonna odśpiewała swoją „wielką scenę“, w której głos jej zniżył się do altowego C, a przetrzymała nutę tak długo, że ciotka Wessels zaczęła się niepokoić. Gdy śpiewaczka skończyła, teatr zatrząsł się od oklasków, sopranistka, która ukazała się, oparta na ramieniu swej powiernicy, musiała powracać trzykrotnie.

Z kolei następuje pojedynek między barytonem a tenorem, który, śmiertelnie raniony, pada w objęcia przyjaciół, wydobywając z gardła urywane, namiętne tony. Chór — złożony ze straży miejskiej i mieszczan — tłoczy się w głębi sceny. Sopranistka z powiernicą wracają. Bas, czarnobrody mężczyzna o grubym karku, ponury, tajemniczy, rozdziela chór na prawo i na lewo i zbliża się do rampy. Ukazuje się kontralt, przebrany za chłopca. Sopranistka zajmuje przód sceny i akcja potoczyła się swoim biegiem.

Skrzypce śpiewały namiętnie i kwiliły unisono, wszystkie smyczki poruszały się razem, jak części dobrze uregulowanej maszyny. Kotły grzmiały w dokładnie oznaczonych przerwach. Dyrektor wybijał takt z wściekłością, jakgdyby wyciągając z jakiejś głębi tony i struny końcem swojej pałeczki; oboje i klarnety gwizdały, basetle pomrukiwały, a flety i piccola odzywały się zdumiewająco zawiłą płynną falą piskliwych dźwięków i rullad.

Na scenie każdy śpiewał. Sopranistka na środku wydobywała najwyższe tony, energicznie kręcąc całą postacią, i wyrzucała je w powietrze przy pomocy gwałtownych ruchów głowy. Na prawo stał bas, przyczajony, chmurny — w przerwach muzyki słychać było głos jego, powtarzający:

„Il perfido, l‘ingrato“;

po lewej stronie sopranistki zaś baryton intonował niezrozumiałe dźwięczne frazesy, bijąc się w piersi i mieczem wskazując leżącego tenora. Dalej, z lewej strony, kontralt, w trykotach i pluszowym kaftanie, zwrócony ku publiczności, wyciągał ręce lub odrzucał je wtył. Za każdą wysoką nutą śpiewaczka podnosiła brwi, a wysuwała podbródek w kryzę, gdy głos jej zbiegał do niższej skali. W pewnych przerwach tony jej łączyły się z tonami sopranistki, gdy śpiewała:

„Addio, felicità del ciel!“.

Tenor uniósł się na jednej ręce, podtrzymywany przez przyjaciół i wtórował tematowi, prowadzonemu przez sopran, słowami:

„Je me meurs,

Ah, malheur!

Ah, je souffre!

Mon âme s‘envole“.

Chór utworzył półkole tuż za nimi; kobiety po jednej stronie, mężczyźni po drugiej. Pozostawiał bardzo wiele do życzenia; widocznie utworzony naprędce, z Bóg wie jakich żywiołów, przez impresarja, który nagle stał się oszczędny. Kobiety były otyłe, podstarzałe i do przykrości „swojskie“; mężczyźni drobni, wychudli i śmieszni w źle dopasowanych kostjumach. Niemniej wyćwiczeni byli sumiennie. Wykonywali wszystkie ruchy razem, poruszali się masą jednocześnie i bez przerwy, powtarzali ciągle:

„O, terror, O blasfemia“.

Zaczął się finał. Każdy z obecnych na scenie postąpił krok naprzód i powtarzał wszystko od początku z wyższego tonu. Głos sopranistki drgał aż pod sufitem. Orkiestra podwoiła się, dyrektor wybijał takt rękoma, dłonią i całą postacią.

„Il perfido, l‘ingrato“;

grzmiał bas.

„Ineffabil misterio“.

odpowiedział baryton, uderzając się w pierś i mieczem wskazując rannego przeciwnika; naraz zadźwięczał znów sopran i płynął zdumiewającem crescendo, którego obecni słuchali z zapartym oddechem, poczem śpiewaczka wyrzuciła sławne altowe C, wytrzymała je tak długo, że chór powtórzył czterokrotnie:

„O, terror, O blasfemia“.

Poczem pałeczka dyrektora opadła z gwałtownością ciosu. Nastąpił przeciągły wybuch harmonji, olbrzymi końcowy akord, do którego przyczyniał się każdy głos i każdy instrument. Śpiewacy stanęli w pozach jak do żywego obrazu, tenor padł nawznak z ostatnim jękiem:

„Je me meurs“,

a sopranistka runęła w objęcia powiernicy. Zasłona spadła.

Teatr grzmiał od oklasków. Kurtyna podnosiła się raz po raz. Tenor powstał, wziął się za ręce z barytonem, sopranistką oraz innymi artystami i wszyscy kłaniali się wielokrotnie. Wreszcie kurtyna opadła poraz ostatni, zabłysły światła wielkiego pająka a z każdego piętra dobiegały krzyki sprzedawców programu:

„Libretto! Tekst opery! Słowa i muzyka opery!“.

Podczas tego ostatniego antraktu Laura pozostała w loży z panią Cressler, Corthell‘em i Jadwinem. Reszta towarzystwa wyszła popatrzeć z balkonu na foyer.

W loży rozmowa toczyła się o urządzeniu sceny i Corthell opowiadał, jak w „Afrykance“, w Operze Paryskiej, cała „budowla“ na scenie z kulisami bocznemi i głębią obraca się, gdy nadpływa okręt Vasco de Gamy. Jadwin skrytykował ten efekt, dlatego, że nie obracali się wraz z kulisami aktorzy, a za tę krytykę nazwany został przez panią Cressler i Corthell‘a nudziarzem. Zamierzał odpowiedzieć, gdy pani Cressler zwróciła się do artysty, podając mu lornetkę, i zapytała:

— Kto są ci ludzie, siedzący w trzecim rzędzie w krzesłach?... niech pan spojrzy... tam, w środkowem skrzydle... ta kobieta w czerwonej sukni. Czy to nie państwo Gretry?

Narazie Jadwin i Laura zostali tedy wyłączeni z rozmowy, a kapitalista pochwycił szybko tę sposobność i zwrócił się do młodej dziewczyny. Laura niebawem stwierdziła ze zdziwieniem, że usiłował być przyjemny i, zanim zamienił kilkanaście zdań, zdobył się na niezręczny kompliment. Ze sposobu obejścia odgadła, że zwracanie uwagi na młode dziewczęta było dla Jadwina czemś niezwykłem. Intuicją odczuła, że tego pierwszego wieczora ich znajomości zainteresowała go nagle.

Nie miała ani sposobności, ani ochoty przyjrzeć mu się baczniej podczas rozmowy w przedsionku, ale teraz, siedząc i słuchając jego mowy, uczuła, że ją pociąga. Wysoki, silnie zbudowany — możnaby zeń wykroić dwóch Corthell‘ów — Jadwin miał dłonie duże i szerokie; dłonie aferzysty, który wiedział, jak pochwycić, a nadewszystko jak zatrzymać.

Te szerokie, silne dłonie i bystre spokojne oczy pochwycą i obejmą cel z olbrzymią mocą i wytrwają niezachwianie, bez zmęczenia, dopóki cel nie zostanie osiągnięty. A te dwie długie, muskularne ręce, jakże daleko mogły sięgnąć, jakie olbrzymie zdolne były poprowadzić interesy...

Jeden z wielkich manewrów jego kolegi finansisty dopełnił się dzisiaj właśnie — bankructwem Helmick‘a, a przy akompanjamencie melodji słynnej opery mężczyźni rozmawiali o tem podniesionym szeptem; jeden wielki przywódca leżał w tej chwili pobity, walcząc ostatniem tchnieniem jedynie już o istnienie. Jadwin patrzył na cały przebieg katastrofy. Nie dosięgnęła go, lecz stał jej blisko, śledził ją pilnie, był z nią w zetknięciu, przewidując każdą fazę stopniowego upadku i fatalny koniec.

Głosy dwóch mężczyzn, które tak bardzo drażniły Laurę na początku widowiska, odezwały się znów nagle:

— ...działy się straszne rzeczy tam, na posadzce giełdy... dziś rano... Dalibóg! bili się, a zniżkowcy rzucili się na nich...

I nagle, pomiędzy dwiema częściami muzycznego dramatu namiętności i uczucia, narzuciła się Laurze świadomość tego drugiego dramatu, który rozgrywał się jednocześnie — nawet w tej chwili — tuż obok niej, równie porywający, równie namiętny; ale rzeczywistszy, aktualniejszy, nowocześniejszy; rozgrywał się w samem sercu środowiska, w którem żyła. A oto ów Jadwin siedział z całym spokojem, wyfraczony, i słuchał dobrodusznie przepięknej muzyki, która mu była zupełnie obojętna, i napuszonej deklamacji, patrzył spokojnie na te wszystkie pozy i na tę całą mimikę. Jakże to wszystko musiało mu się wydawać czcze i marne.

Zdziwienie ogarnęło Laurę. Jakto! zrazu zwróciła się do tego człowieka wyniośle, przybrała swoje „wielkie tony“, przyrzekała sobie, że go upokorzy i że mu zapłaci za pierwsze nieufne spojrzenie, jakiem ją obrzucił. A teraz obserwuje go i ta obserwacja ją zajmuje. Jakkolwiek wiedziała, że nie ma nic wspólnego ze wzniosłemi wrażeniami, jakie jej dał dotąd dzisiejszy wieczór, niemniej zaczynała dostrzegać w Jadwinie niejedno godne podziwu. Tak było zawsze. Powiedziała sobie, że jest zawsze nieobliczalna, pełna sprzeczności. Kobiety to dziwaczne istoty, tajemnicze, nawet dla siebie samych.

— Cieszę się bardzo, że się pani tak dobrze bawi — dobiegał ją głos Corthell‘a z za jej pleców.—Byłem tego pewien. Nic tak nie przemawia do wrażliwości, jak taka muzyka... a z pani temperamentem...

Dał jej wprost odczuć jej płeć. Teraz była znów już tylko kobietą, ze wszystkiemi ograniczeniami kobiety, a jej stosunek do Corthell‘a nie mógł być nigdy inny—uświadomiła to sobie teraz — tylko płciowy. Z Jadwinem inna sprawa. Między nimi więcej było równości, więcej koleżeństwa. Corthell mówił tylko o jej sercu i do jej serca. Jadwin zaś dał jej odczuć — albo raczej odczuła to sama z siebie, rozmawiając z nim — że ma ona tak dobrze głowę jak i serce.

I ostatni akt opery niezupełnie pochłonął jej uwagę.

Artyści wchodzili i wychodzili, orkiestra zawodziła i huczała, słuchacze sypali oklaski; w końcu tenor, pod wpływem nagłego poczucia obowiązku i nieubłaganej konieczności, wyrwał się z objęć sopranu i, urągając srogiemu losowi i deklamując o próżności sławy i o sercu swojem, które pęka z bólu, ale pogardza łzami, pozwolił uprowadzić się ze sceny swemu przyjacielowi, basowi. Sopranistka po raz piąty w ciągu sztuki zemdlała i padła w objęcia swej cierpliwej powiernicy.

Słuchacze, przypomniawszy sobie nagle o kapeluszach i okryciach, zaczęli się krzątać i dużo osób wychodziło już, zanim kurtyna zapadła.

Cresslerowie ze swojem towarzystwem szli do przedsionka w ostatnich szeregach. A gdy opuszczali foyer, gdzie dochodziły pierwsze przeciągi z ulicy, dosłyszeli okrzyki:

— Deszcz pada!

— Pada porządnie.

I tak było w istocie. Powietrze nagle ociepliło się i suchy śnieg, który padał od zmierzchu, zamienił się w posępny, drobny deszcz.

Uczucie niemiłego zdziwienia ogarnęło w przedsionku tych, którzy nie przybyli w karetach i tych, których karety jeszcze nie nadjechały. Zapanował zły humor; kobiety, z głowami osłoniętemi gazą lub koronką, otulone w płaszcze, kłóciły się z mężami, kuzynami lub braćmi, z powodu braku parasoli. Tłok panował nie do zniesienia, duszono się, a egretki na ufryzowanych głowach kiwały się i chwiały, poruszane różnemi powiewami — raz wilgotnym, chłodnym, idącym z zewnątrz, to znów suchym, gorącym, który szedł duszną falą od drzwi wewnętrznych sali teatralnej. Tu i owdzie przeciskali się przez tłok lokaje z parasolami, szukając z niepokojem swoich panów.

Na dworze, na chodnikach i na jezdni panował zamęt nieopisany: policjanci, z dobytemi pałkami, usiłowali, bijąc i popychając, zaprowadzić jaki taki porządek; młodzi ludzie, w ociekających deszczem cylindrach i białych rękawiczkach, biegali gorączkowo, szukając swych pojazdów. Na końcu, przy zasłonie u wejścia, portjer, olbrzymi chłop, w zahaftowanym złotem mundurze, wykrzykiwał numery dorożek tubalnym głosem, który zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Dorożkarze, w lśniących płaszczach nieprzemakalnych, w których odbijały się światła latarni, odpowiadali na wezwanie i podjeżdżali; między dorożkarzami a policjantami wybuchały wściekłe kłótnie; dokoła rozlegało się zatrzaskiwanie drzwiczek karecianych, a turkot kół na bruku grzmiał, jak odgłos toczących się wozów artyleryjskich.

— Może zawołać powóz? — krzyknął obdarty wyrostek arabski, stając przed Cressler‘em.

— Doskonale! Leć prędko—odparł Cressler. Poczem, podnosząc głos, bo wrzawa potęgowała się z każdą chwilą, dodał: — Lauro, jaki macie numer? Dziewczęta, pojedziecie najpierw. Dziewięćdziesiąt trzy... Dalej, sprowadź go, chłopcze, co tchu! Dziewięćdziesiąt trzy!... No, ruszaj, a prędko!

Kareta zajechała. Pożegnali się z pośpiechem; z pośpiechem Laura podziękowała pani Cressler za cudowny wieczór. Corthell wsadził panie do karety, poczem wsiadł sam, zamknął drzwiczki i ruszyli z miejsca.

Laura opadła na wilgotne poduszki i wsunęła się w głąb karety.

— Co za wieczór! Co za wieczór! — szepnęła.

Podczas jazdy i ona i Page prosiły artystę, który znał dobrze operę, żeby im nucił lub gwizdał arje, które im się najlepiej podobały. Za każdym razem wpadały w zachwyt. Tak, to ta melodja właśnie; czy nie piękna? nie cudowna?

Ale ciotka Wessels była ciągle jeszcze niezadowolona.

— Nie rozumiem — żaliła się — dlaczego ten młodzieniec, ze śpiczastą brodą, nie ożenił się z tą panią i nie położył końca tej całej awanturze. Jak tylko zdawało się, że się wszystko ułoży, on zaczynał nanowo bić się w piersi i wychodził. Mojem zdaniem, oni wszyscy powarjowali.

— Ale, książę, czy ciocia nie rozumie... ten, który śpiewał basem... — usiłowała tłómaczyć Page.

— Ach, ten wcale mi się nie podobał — przerwała ciotka Wessels. — Tak tupał nogami...

Ale interesowała ją sama sala widzów, a nadewszystko tualety dekoltowane, które wywarły na nią szczególne wrażenie.

— Jak żyję nie widziałam takiego ubrania—oświadczyła. — A ta kobieta w loży obok nas... Czyś ty to widziała? — Podniosła brwi i zacięła usta. — No, już nic więcej nie powiem...

Kareta toczyła się przez niezbyt jasno oświetlone ulice, wiodące do dzielnicy północnej, gdzie mieszkały Dearborn‘ówny. Do wnętrza pojazdu dochodziły odgłosy kopyt końskich, człapiących w błocie, które utworzyło się na jezdni, skutkiem topniejącego śniegu i deszczu. Po szybach karety spływały długie smugi wody. Jechali wzdłuż Wabash Avenue, a potem przez ulice State i Clarke, zupełnie prawie puste.

Laura, po chwili, wpadła w zadumę i nie odzywała się prawie wcale. Spędziła wieczór niezwykły, dzięki nietylko samej muzyce, ale i z innych powodów.

Corthell oświadczył jej się ponownie, a ona, pod wpływem chwilowego uniesienia, dała mu odpowiedź zachęcającą. Niezwłocznie potem miała ową krótką rozmowę z kapitalistą Jadwinem, która przywróciła jej równowagę i uspokoiła ją.

Zimne powietrze i deszcz ochłodził jej pałające lica i tętniące skronie. Zapytała siebie teraz, czy istotnie uczciwie kocha artystę. Nie, nie kocha go; i, jadąc w karecie przez puste ulice dzielnic handlowych, uświadomiła sobie najzupełniej wyraźnie, że Corthell‘a poślubić nie chce. Chce jednak, żeby ją kochał, żeby ją obsypywał niezliczonemi atencjami, jak czynił dotąd z delikatnością bez zarzutu. Powiedzieć mu: „Nie, panie Corthell, nie kocham pana, nigdy nie będę pańską żoną“ — byłoby — tym razem —wyrokiem ostatecznym. Corthell odszedłby, a ona nie miała zamiaru dopuścić do tego.

Nagle wyrwana została z zadumy. Myśląc o tem wszystkiem wyglądała oknem karety przez małą przestrzeń szyby, z której starła mgłę. Teraz nagle narzucił się jej uwadze dziwny wygląd otoczenia, gdy pojazd skręcił z ulicy Jackson w ulicę La Salle, i wydała okrzyk zdumienia.

Gmachy biurowe po obu stronach ulicy były oświetlone od parteru do poddasza. Przez okna widziała sylwetki kantorzystów i buchalterów, bez surdutów, pochylonych nad biurkami. Każde biuro było otwarte i w każdem wrzała widocznie gorączkowa praca. Chodniki roiły się od tłumów, jakby w południe. Gońcy biegali w różne strony, a na rogach stały grupy mężczyzn, pogrążonych w poważnej rozmowie. Całe to otoczenie było na nogach, pomimo godziny pierwszej po północy!

— Co to jest?... co to wszystko znaczy? — szepnęła Laura.

Corthell nie mógł wyjaśnić, ale naraz Page zawołała:

— O! ja wiem... Landry mi powiedział... nazwał te ulice „dzielnicą komisjonerów“. A to są biura pokątnych agentów giełdowych, które pracują nadetatowo... to ta sprawa Helmick‘a... wiecie?

Laura spojrzała i osłupiała. Tutaj zatem rozpętał się ten drugi dramat, wrzała ta druga tragedja śród nocy, gdy ona i tylu innych siedzieli w otoczeniu kwiatów i woni, słuchając muzyki. I przed oczyma jej duszy stanęło groźne, ohydne widmo. Ach, ten dramat „Kantoru wypłaty prowizji“, gdzie szelest miljonów buszli ziarna i brzęk miljonów dolarów i tupot i dzikie krzyki tysięcy ludzi przepełniały powietrze wrzawą bitwy! Tak, tu rozgrywał się dramat śmiertelnej powagi — tu był istotny dramat i tragedja i konanie i wrzask śmiertelnych zapasów.

A echa te wdzierały się nawet do sanktuarjum sztuki, przecinały zgrzytem melodje włoskie i tok miłej rozmowy, wskrzeszały do gorączkowego życia — w porze, gdy świat cały winien być pogrążony we śnie — wszystkie te ponure głazy gmachów biurowych. Przerażająca była ta praca śród nocy. Miała to samo znaczenie, co szpitale po lowe po bitwie — szpitale i namioty dowodzących genera łów. Opatrywano rany, zadane we dnie, liczono zmarłych gdy kapitanowie i dowódcy, zamknięci, w kwaterach głó wnych, szkicowali plany dalszych zapasów armji, które miały rozpocząć się ze świtem.

— Tak, tak, to jest to, napewno, — mówiła dale Page. — Patrz, tam jest gmach, w którym pan Helmicl ma swoje biura. Landry pokazywał mi to wszystko kie dyś. A spojrzyj za siebie. Podniosła klapę, zasłaniająca okienko w tyle karety.—Patrz, tam, na koniec ulicy. Tan jest gmach Izby Handlowej, gdzie się odbywa cała spekulacja zbożem... tam są giełdy zbożowe.

Laura odwróciła się i spojrzała. Po każdej stronie perspektywy wznosiły się, tonące w jarzącym blasku, gmachy. Lecz poza krańcem ulicy, wązka szczelina przedzierała ołowiane chmury. Długa, blada smuga światła snuła się na widnokręgu, a na jej tle odcinała się ostro ciemna masa, tworząc czarny, potężny wał przeciw plamie świetlanej.

I to było ostatnie wrażenie Laury z przeżytego dziś wieczoru. Oświetlone gmachy biurowe, plusk deszczu, świetlana mgła na niebie i wynoszący się przeciw niej wał gmachu Izby Hadlowej, czarny, groźny, spoczywający na swoich fundamentach, niby potworny sfinks o ślepych oczach, milczący, poważny — przyczajony tam bez dźwięku, bez znaku życia śród nocy i ulewy.

ROZDZIAŁ II.

Miastem rodzinnem Laury Dearborn było Barrington, w prowincji Worcester, w Massachusetts. Urodziły się tam obie — i ona i Page — i tam mieszkały do śmierci ojca, która nastąpiła w czasie, kiedy Page miała zacząć uczęszczać do szkoły wyższej. Matka, rodem z Karoliny Północnej, zmarła dużo wczśniej.

Laura kształciła się niezwykłym trybem. Gdy ukończyła szkołę wyższą, brała jeszcze przez cztery lata lekcje prywatne od ubogiego doktora teologji, który odbywał studja w szkole teologicznej imienia Harvarda. Była ambitna i uczyła się gorliwie, a zadanie jej nauczyciela polegało raczej na kierowaniu nauką, niż na zmuszaniu do pilności.

W ciągu krótkiego czasu, nauczyła się języka francuskiego tak, że mogła swobodnie czytać i niebawem znała Racine‘a w oryginale równie dobrze jak Shakespeare‘a. Do literatury zapałała wprost namiętnością. Wczytywała się w Tennysona i poetów epoki wiktorjańskiej, szybko też zawarła bliską znajomość z poetami i pisarzami Nowej Anglji. Modnych powieściopisarzy nowoczesnych nie znała prawie wcale i to świadomie. Niekiedy tylko, jako ustępstwo, pozwalała sobie na czytanie utworów Howellsa.

Średnio zamożny, gdy sam prowadził niewielki młyn, Dearborn nie miał możności zaoszczędzenia większego majątku i gdy Laura, przy pomocy miejscowego adwokata, zlikwidowała interes, rozporządziła młynem i uregulowała zobowiązania, obciążające, szumnie przez adwokata nazwane „dobra“, — pozostał tylko niewielki fundusz, który wystarczył na kupno biletu dla Page do Chicago i opłatę kursu nauki w seminarjum.

Cresslerowie, po śmierci Dearborna, nalegali na siostry, żeby przyjechały na Zachód i zobowiązali się zaopiekować się Page przez czas pobytu w uczelni. Laura wysłała dziewczynkę niezwłocznie, sama jednak zwlekała z wyjazdem.

Na szczęście siostry nie miały potrzeby żyć z odziedziczonego spadku. Dearborn miał siostrę — bliźniaczkę ciotki Wessels — za bogatym handlarzem wełny w Bostonie, a ta siostra oddawna już złożyła dla siostrzenic znaczną sumę, która miała im być wypłacona w razie śmierci ojca. Przez szereg lat suma ta powiększyła się jeszcze składanemi odsetkami. Tak, że, gdy Laura i Page stanęły na stopniach cmentarza w Barringtonie zupełnie same na świecie, miały przynajmniej tę pewność, że są niezależne.

Przez dwa lata Laura mieszkała sama w mocno zbudowanej siedzibie z niskiemi sufitami i wielkiemi kominkami, i zastanawiała się nad swoim dalszym losem. Rodzice umarli; umarła też i ciotka w Bostonie. Ze wszystkich krewnych pozostała jedynie ciotka Wessels. Page kończyła nauki w Geneva Lake, oddalonem o dwie godziny drogi od Chicago. Cresslerowie byli najdroższymi przyjaciółmi osieroconych dziewcząt. Ciotka Wessels, sama wdowa, mieszkała też w Chicago, i dołączała swoje prośby do nalegań pani Cressler. Wszystko ciągnęło młodą dziewczynę na Zachód, wszystko wskazywało jej, że jedna faza jej życia dobiegła końca.

Nadto miała też Laura swoje ambicje. Nie przybrały one jeszcze w jej umyśle określonego kształtu, ale niewyraźnie widziała się kiedyś, w dalekiej przyszłości, aktorką, grającą rolę bohaterek Shakespeare‘a. Ten pomysł jej był więcej pragnieniem niż ambicją, ale w Barringtonie, w Massachusetts, urzeczywistniony być nie mógł.

Przez rok odraczała, zwlekała, nie mogąc pogodzić się z myślą opuszczenia starego domu i grobu na cmentarzu z kaplicą metodystów. Dwukrotnie przez ten czas odwiedzała Page i za każdym razem wielkie miasto rzucało na nią urok swego czaru. Za każdym powrotem do Barringtonu, miasteczko traciło w jej oczach. Było malownicze, ale rozpaczliwie ciasne. Życie było jałowe, „duch Nowej Anglji“ panował z całą surowością; a ten duch wydawał jej się prawdziwym kultem; rodzajem religji, w której Stara Panna była kapłanką, Dewotka celebrantką, bóstwem uwielbianem Wielka Szpetota, a rytuałem—nieubłagana praca dokoła gospodarstwa domowego. Laura nienawidziała tego.

Fakt, że była anglikanką i wolała czytać swoje modlitwy, niż słuchać napisanych i odmawianych na pamięć przez kapłana prezbiterjańskiego, uważano za pozostałość z obrzędów pogańskich — za coś niemal barbarzyńskiego. Gdy dobrała sobie kobietę i „wynajętego mężczyznę“ do zarządzania domem, odczuwała naganę całego miasteczka, jakgdyby złożyła tem dowód jakiegoś niesłychanego zwyrodnienia.

Przesilenie nastąpiło, gdy Laura pojechała sama do Bostonu, by widzieć Modrzejewską w „Marji Stuart“ i w „Makbocie“ i za powrotem, ogarnięta entuzjastycznym zapałem, dała do zrozumienia, że jest niemal zdecydowana pójść w ślady wielkiej artystki. Grono pań djakonek, z kapłanem prezbiterjańskim na czele, odwiedziło ją z zamiarem przemówienia jej do rozumu i wywarcia „zbawiennego“ wpływu.

Zdążyli jednak tylko wyłuszczyć przyczynę wizyty. Temperament południowy, który Laura odziedziczyła po matce, wybuchnął nareszcie i członkowie „komitetu“, zanim zdołali zdać sobie sprawę z tego co zaszło, znaleźli się na ulicy, przed domem, patrząc na siebie wzajemnie osłupiałym wzrokiem, zmieszani, oszołomieni gwałtownością wybuchu długo tłumionego wzburzenia i powstrzymywanego gniewu, który, niby istotna siła fizyczna, wymiótł ich z mieszkania młodej dziewczyny.

W tejże samej chwili Laura, która rzuciła się na łóżko płakała gwałtownie, tak, że łkanie wstrząsało jej postacią od stóp do głowy. Ale nie żałowała ani trochę tego, co powiedziała i, zanim minął miesiąc, pożegnała Barrington na zawsze i wyruszyła do Chicago, gdzie miała odtąd zamieszkać.

Kupiono dom na brzegu północnym i postanowiono, że ciotka Wessels zamieszka ze swemi siostrzenicami. Przez czas urządzania domu, Laura i Page mieszkały w niewielkim pensjonacie w pobliżu. Zaproszenie Cresslerów do teatru przyszło niebardzo w porę, w największym rejwachu przeprowadzki. Dziewczęta spędziły już jedną noc w nowej siedzibie i musiały się ubierać na widowisko w nieumeblowanych pokojach, śród niesłychanych trudności. Tylko taka przynęta, jaką była opera włoska, wysłuchana w loży, mogła zniewolić je do przyjęcia zaproszenia w takiej porze i w podobnych okolicznościach.