Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Wiedzieć więcej niż inni - cóż za tortura! Samson jest alfą wśród "Pierwszych" - tych, którzy poświęcili się, by zapewnić ludzkości lepszą przyszłość. Lata temu odłożył na drewniane biurko parujący kubek z herbatą i stawił się dla sprawy. Celem jego dalszego życia stało się zbudowanie stabilności Arki Zero. Dziś rezygnuje z misji. Woli odejść na własnych zasadach, nim wydadzą na niego wyrok. Gdy świat żyje w przekonaniu, że najgorsze już minęło, on jeden zna bolesną prawdę. Fani twórczości Janusza A. Zajdla powinni sięgnąć po tę książkę!
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 327
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Mateusz Łysoń
Saga
Powrót do Korzeni
Zdjęcie na okładce: Midjourney
Copyright ©2023, 2024 Mateusz Łysoń i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727153254
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
W cieniu góry się chowamy, pod stopami cały świat.
Dziś została ledwie garstka, lecz bariera chroni nas.
Za nią czyha zło wszelakie, więc rozważnie działaj tam.
Jeśli trafisz w tarapaty, szukaj szansy w blasku gwiazd
- jedno z nagrań nieznanej, dziecięcej rymowanki.
Od kilku dni powracał do normalności i miał już tego dosyć.
To nie była łatwa decyzja, ale kiedy tylko poznał domniemaną prawdę, podjął ją bez wahania. Chciał przynajmniej spróbować osiągnąć niemożliwe i teraz już nic nie mogło go od tego odciągnąć. No, prawie nic. Wiedział zresztą, że wyrok na niego wydano już dawno. Miał stać się nikim z dnia na dzień, dlatego postanowił sam rozwiązać problem innych i odejść na własnych zasadach. Zwłaszcza że w planowanej wyprawie miał ciągle własny cel, którego nikomu nie zdradził.
Oficjalnie robił to dla całego rodzaju ludzkiego. Wszystkich tych, którzy zawdzięczali mu życie i do niedawna uwielbiali, choć najwyraźniej nie było to wiele warte, bo większość znienawidziła go, kiedy tylko przed tygodniami ujawnił swoje prawdziwe zamiary. Nie przeszkadzało mu to. Był przecież alfą wśród Pierwszych nie bez powodu i tak też miał zamiar zostać zapamiętanym. Zamiast ucieczki w nieznane, wolał zawalczyć o przyszłość gatunku, wracając do korzeni.
Chociaż nigdy nie oczekiwał, że jego czyny będą spotykać się za każdym razem z przychylnością pozostałych, to przez te wszystkie lata, te wszystkie najcięższe dla całej ludzkości lata, tak właśnie było. Dlatego ostatnie tygodnie bolały go jeszcze bardziej, niż powinny. Postawiły go przed niemożliwym wyborem. Mógł albo ugiąć się pod głosami przeciwników, przyznać się do błędu i na zawsze stracić cały autorytet, albo przynajmniej spróbować raz jeszcze uratować ludzkość. Miał zamiar postawić wszystko na jednym i przeżyć tam, gdzie nie przeżył jeszcze nikt, aby dać świadectwo swoim bluźnierstwom.
Przez ostatnie tygodnie organizował wszystko praktycznie sam, nie chcąc nawet ryzykować skazywania kogokolwiek na wyrzuty sumienia. Kiedy przed kilkoma dniami podjął już ostateczną decyzję i przedstawił swój finalny plan, ponaginał wszystkie zasady i wprawił w ruch procedury, które osobiście zresztą ustalał. Mimo tego, że spluwał wtedy na budowaną długimi latami stabilność Arki Zero, nie zwątpił w swoje działania nawet na moment. Sama myśl o wyzwaniach, jakim będzie musiał stawić czoła i jak wiele po raz kolejny może zmienić w historii swojego gatunku, utrwalała go w tej decyzji tym bardziej, im bliższy był ten właśnie dzień.
Dzień, w którym wyjątkowo długo zwlekał ze wstaniem z łóżka.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin nie spał dobrze, a chwile między spaniem wypełniał ciągle tym samym. Już dawno stracił rachubę co do tego, który to już raz z rzędu przegląda doskonale mu znane raporty i dane, a przede wszystkim zapasy oraz wyposażenie. Trwał w takim stanie zaledwie tydzień, ale w jego sytuacji te ledwie siedem dni było wiecznością, bo powrotem do ludzkiej normalności i wyjściem z nałogowego ciągu.
Przygotował już dokumenty, nierozwiązane sprawy dopiął na ostatni guzik i przekazał obowiązki tym, których gromadził wokół siebie przez ostatnie lata. Wierzył, że jeśli w jego misji coś się nie powiedzie, to pozostali dadzą sobie radę bez niego i pójdą drogą, na którą nigdy nie miał zamiaru się zgodzić. Nie bez powodu należeli przecież do Pierwszych. Tych, którym ufają wszyscy i którzy wiodą całą ludzkość ku lepszej przyszłości, a przynajmniej są święcie przekonani, że to właśnie robią.
Z tą myślą przesortował po raz kolejny wszystko to, co pozostali mogli uznać za przydatne, albo wręcz za konieczne do realizowania dalszych celów Arki Zero. Chociaż odcinał się od tego raz na zawsze, nie chciał zostawiać za sobą brudów, które już raz musiał po kimś sprzątać. Tak przynajmniej sobie wmawiał. Robiąc to wszystko po raz kolejny, chciał przede wszystkim trwać w ciągłej ucieczce, bo największe wyzwanie stało ciągle przed nim. Piętrzyło się z każdą kolejną chwilą niczym odsłaniany powoli przez gęste chmury Mount Everest, na którego szczyt zawsze chciał się wspiąć, ale teraz mógł o tym tylko pomarzyć. Bo czy dziś ta góra mogła w ogóle istnieć?
Nawet nie zauważył, kiedy nastało południe.
Równe sześć godzin od momentu, w którym niegdyś zawsze wstawał, precyzyjnie odmierzał czas z nosem tuż przy parującym kubku z herbatą i zasiadał w swoim skórzanym fotelu przed drewnianym biurkiem. Teraz te meble były wręcz reliktami przeszłości, ale że o pragnął o niej pamiętać, pozostały w jego rękach w niezmienionym stanie od przeszło trzech dekad. Dekad, w których ludzkość żyła w przekonaniu, że najgorsze jest już za nią. Poza nim tylko kilku z Pierwszych wiedziało, że jest zupełnie inaczej.
Siedząc w tym samym miejscu, w którym spędził połowę życia, żałował, że porzucił swoją herbacianą tradycję. Zapomniał o niej, jak zresztą o wielu innych sprawach wtedy, kiedy wszystko zostało przypieczętowane, a jego świat wywrócił się do góry nogami. Nadal jednak czuł w powietrzu ten charakterystyczny zapach, który niósł też ze sobą niezapomniany smak. Zawsze niezmienny, zawsze idealny, zawsze… znajomy i przez to przypominający dawne czasy. Nie tylko je zresztą. Ludzi również.
Trzynaście gramów mieszanki, dwanaście sekund oczekiwania po doprowadzeniu wody do wrzenia i dwieście osiemnaście sekund obserwacji. Prosty przepis, a tak idealny i pochłaniający umysł pokazem subtelnie rozwijających się ciemnych listków, z których brunatną dominacją walczyły niebieskie płatki bławatka.
Dwieście osiemnaście sekund.
Nie dłużej, nie krócej. W przeciwnym wypadku aromat był za słaby albo mieszał się z goryczą, smak tracił wysublimowaną nutkę, a barwa goszcząca w ceramicznej filiżance traciła swoją szlachetność. Rzecz jasna prawdziwej filiżance. Filiżance wykonanej nie ze wszechobecnego plastiku, bo pamiętającą czasy, w których wszystko było prostsze. Przyjmowała w siebie idealnie wymierzone sto pięćdziesiąt mililitrów wody, której po zagotowaniu zostawało zwykle sto czterdzieści pięć mililitrów. O tak, woda też była ważna, aby uzyskać perfekcję i…
– Kurwa. Znów to robię.
Zrozumiał nagle, że jego umysł ciągle błądzi. Do tej pory pozwalał myślom swobodnie krążyć, bo zwyczajnie się bał. Bronił się, uciekając myślami, gdzie tylko się dało, a przede wszystkim, byleby jak najdalej od tego, co musiał jeszcze zrobić. Obiecał to sobie na samym początku, a czas na wypełnienie tej przysięgi nieuchronnie zbliżał się do wyczerpania. Z zaskoczeniem odkrył, że ocknął się ze swoich rozmyślań dopiero w swoim stylizowanym na dawne domowe biuro laboratorium z gorącą filiżanką na blacie.
Czyżby ostatnie operacje znów zaczęły mu mieszać w głowie? Z przyzwyczajenia chciał zetrzeć niewidoczne drobinki kurzu z blatu i dopiero wtedy zauważył, że ma zajęte dłonie. W jednej ściskał swój pożółkły już telefon jeszcze sprzed ery pierwszej smartfonowej rewolucji, a w drugiej równie pożółkłą, złożoną w pół karteczkę. Jej wystawiony do światła bok przedstawiał tylko połowę krzywego serca z pokracznym napisem "dla" i fragmentem dziwacznej rymowanki, która do tej pory wywoływała u niego dreszcze.
Zegar wybił kolejną godzinę.
Pozostała więc mu jeszcze jedna, ostatnia.
Wpatrując się nieustannie w hipnotyzujący teraz dla niego kruchy papier, podrapał się wolną dłonią po brodzie. Podobnie jak włosy, ogolił ją krótko, wiedząc, że wkrótce procesy jego ciała wrócą na dawne tory. Do niedawna zatrzymane w czasie komórki miały zacząć się starzeć, a mieszki włosów ponownie wznowić swoją pracę i działać tak, jak zostały niegdyś do tego stworzone.
Wreszcie odblokował telefon.
Czy miał do tego w ogóle prawo? Po tym wszystkim? Każdy z najbliższego otoczenia dał mu już jasno do zrozumienia, co sądzi na ten temat i jak wielkim szaleńcem właśnie się stał, żeby zdecydować się na coś takiego. Ona również to zrobiła, ale nie miał tego nikomu za złe, bo przecież nikt inny i to zwłaszcza ona, nie mogli wiedzieć tego, czego się dowiedział. Bardziej już przeszkadzało mu to, że nikt nie kwapił się, żeby ten stan rzeczy zmienić. W rzeczywistości, choć wielokrotnie słyszeli, co miał do powiedzenia, to nigdy prawdziwie go nie słuchali i to nawet podczas jego ostatnich dni po tej stronie świata. Świata na wskroś sztucznego i postawionego na bardzo, ale to bardzo kruchych filarach.
Wszyscy wiedzieli, że ciągle przebywa sam w swojej przerobionej na dawne biuro pracowni, ale nikt nawet nie pofatygował się, żeby zamienić z nim przynajmniej kilka słów. Był dla nich zdrajcą, który przestał mieć jakąkolwiek wartość. Rozumiał ich. Rozumiał ich wszystkich, bo to przecież on był postępującym nierozsądnie szaleńcem… ale tej jednej rozmowy potrzebował.
Musiał uspokoić przynajmniej ją. Zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Że tak trzeba. Że zdecydował się na to, bo zwyczajnie nie ma już innego wyjścia. Jednak przede wszystkim chciał usłyszeć głos, którego nie słyszał już od dawna.
Zbyt dawna.
Pamiętał numer. Wybrał go i po chwili usłyszał jednostajny sygnał, aż wreszcie po drugiej stronie ktoś się odezwał i serce od razu mu stanęło. Jednak to nie była ona. Cyfrowy głos automatycznej sekretarki odezwał się za pierwszym, drugim i za trzecim razem, a kiedy spróbował raz jeszcze, nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Kolejny artefakt przeszłości w jego azylu, który próbował udawać, że przez ostatnie dekady nic się nie zmieniło.
Spojrzał na wielki ścienny zegar. Dochodziła czternasta, choć dałby sobie uciąć rękę, że dopiero co wskazówki wybiły dwunastą. Kolejny dzwonek. Teraz nie mógł zwlekać. Wszystko musiało zostać zrealizowane szybko i sprawnie, a przede wszystkim zgodnie z pierwotnym planem, bo teraz każda sekunda była tak naprawdę na wagę życia i śmierci.
Położył karteczkę na biurku, zasłonił ją telefonem i ruszył w stronę wyjścia w akompaniamencie ciągle powtarzającego się dzwonka do drzwi. Zanim jednak postawił stopę w korytarzu, coś w nim pękło. Rzucił się do biurka, porwał z niego pożółkłą karteczkę i wsadził ją ostrożnie do kieszeni, zerkając ciągle na ekran telefonu. Był ciągle niczym ciemna dziura, pożerająca resztki jego nadziei.
No cóż, przynajmniej spróbował.
Zamykając wielkie drewniane drzwi, nie mógł oderwać wzroku od telefonu, ale wreszcie zatrzasnął je, kiedy akurat łza uderzyła w jego dłoń, zaciskającą się na mosiężnej klamce. Nawet nie przeszło mu przez myśl, że gdy szedł po marmurowych schodach na spotkanie z ostatnimi ludźmi, którzy mieli go zobaczyć, telefon zaczął nagle dopraszać się uwagi nieznośną melodyjką i wibracjami. Na próżno, bo jego właściciel witał się akurat bezgłośnie z nowoprzybyłymi.
Następne minuty, które spędził na czymś w rodzaju lekarskiej kozetki, dłużyły mu się niemiłosiernie. Wszystko to trwało zbyt długo na tle ostatnich dni, które zlały mu się w jedno. Wrażenie to potęgowała zupełna cisza przerywana jedynie przez głuche stuknięcia drewnianych skrzyń ładowanych przez roboty na pokład wielkiego drona.
– Teraz to już definitywnie ostatnia szansa. Możesz się jeszcze wycofać – usłyszał od odwróconego plecami mężczyzny, który rozkładał niezliczone strzykawki i ampułki na sterylnym blacie.
Znał go doskonale.
– Nie zaczynaj, po prostu rób swoje – odpowiedział.
– Chciałbym widzieć w tym wszystkim przynajmniej część tego, co widzisz ty.
– Wątpię. Nie chciałbyś przecież zostać uznany za szaleńca.
– Nie, rzeczywiście bym nie chciał. Gotowy? – W odpowiedzi kiwnął tylko głową. – To w takim razie życzę powodzenia w niemożliwym, Samsonie.
– Od tego tu przecież jestem – powiedział i poczuł ukłucie na ramieniu. – Czyż nie, bracie?
Nie usłyszał kolejnych słów. Nie był w stanie, bo poczuł się, jakby trafił pod wodę. Minęło ledwie kilka sekund, a cały świat wokół zdawał się oddalać coraz dalej i dalej, aż wreszcie ograniczył się tylko do nieprzeniknionej ciemności, która przyjęła go z otwartymi ramionami.
Sprawdził ostatnie zarejestrowane dane i odczyty, wcześniej raz jeszcze próbując uzyskać dostęp do kamer, mikrofonów i niezliczonej liczby czujników. Te ciągle nie działały i wcale go to nie dziwiło. Robiąc to teraz, jedynie upewniał się, że już za moment będzie pierwszym świadkiem czegoś, czego nikt inny do tej pory nie przebadał i czego nikt nawet nie mógł dopuszczać do swojej świadomości.
Przynajmniej nie w erze Arki Zero.
– Krytyczny incydent w oddziale czerwonym – usłyszał, a raczej zidentyfikował polecenie systemu, które rozbrzmiało ponownie w jego myślach.
Nie przejął się tym. Sam go przecież stworzył, dlatego raz jeszcze spojrzał na rejestry, potwierdzając, że wszystko się zgadzało. Wstępne raporty sprzed ledwie kilku minut nie kłamały. Były nawet zadziwiająco dokładne, jak na swoją naturę, co wprawdzie zaniepokoiło go, ale jednocześnie niespecjalnie zaskoczyło. Od dawna miał przeczucie, że prędzej czy później coś takiego nastąpi i oto właśnie doczekał się tego dnia. Dnia historycznego, bo dnia, od którego wszystko miało się zmienić, choć w tej chwili nawet nie mógł zdawać sobie z tego sprawy.
Wtedy nagle poczuł strach. Zwykły ludzki strach, którego nie było mu dane czuć od lat. Nawet nie domyślał się odpowiedzi na to, co dokładnie mogło spowodować taki incydent i to właśnie było w tym wszystkim najgorsze. Strach przed nieznanym stał się teraz czymś zupełnie innym, niż dawniej, a to tylko przez przekleństwo wiedzy.
Wiedzy, która skalała ostatnich ludzi na Ziemi.
Nikt nie przewidział, że im więcej się wiedziało i kontrolowało, tym bardziej niepokojące stawały się nawet najmniejsze, a zwłaszcza niewytłumaczalne odstępstwa od norm. Teraz były one podłym wynaturzeniem. Czymś zupełnie niepasującym do wszystkiego innego i przede wszystkim czymś, co zagrażało wypracowanym przez lata ideałom. Budziły lęk, jak wszystko, czego ludzkość nie mogła zrozumieć, a aktualnie nie było tego zbyt wiele.
Zwłaszcza w gronie Pierwszych.
– Morris proszony o niezwłoczne udanie się do oddziału czerwonego. Sytuacja krytyczna.
– Zgłaszam się i potwierdzam przyjęcie – odpowiedział w myślach i ruszył do wyjścia, a rozbrzmiewający w jego głowie alarm od razu złagodniał.
Poza pracownią było spokojnie. Zbyt spokojnie, jak na jego gust i sterylna szarość jasno oświetlonych oraz idealnie czystych korytarzy, choć naturalna, wydała mu się teraz niespodziewanie nie na miejscu. Dziś nic mu zresztą nie pasowało, bo nowości nie zdarzały się często w ściśle kontrolowanej i zarządzanej odgórnie Arce Zero. Nie zdziwił się więc, że przed pomieszczeniem kontrolnym zgromadziło się przynajmniej kilku Pierwszych i trzy razy więcej aspirujących na ich miejsce asystentów. Większość z nich nie należała nawet do tego oddziału Arki, a to jednoznacznie sugerowało, że nowy problem pacjentki zero przestał być już tajemnicą. Kompletnie mu się to nie podobało.
Ci ludzie nigdy nie powinni o niej nawet usłyszeć, a co dopiero być tutaj, ale niedawne zamieszanie po zmianach w hierarchii Pierwszych zrobiło swoje i najwyraźniej zaczęto właśnie z tego korzystać. Machinalnie połączył się z systemem, próbując zlokalizować brata niegdysiejszego Alfy, który zaczął sprawiać coraz większe problemy, ale w chwili awansu Dante stał się już najwyraźniej całkowicie niewidzialny dla systemu. On tak, ale wszyscy obecni przed zautomatyzowanymi drzwiami, za którymi znajdowała się pacjentka, już nie.
– Myśleć i interesować się wszystkim w dążeniu do tego, aby przynajmniej spróbować zrewolucjonizować świat nauki – powiedział pod nosem, przeglądając nieustannie zmieniające się profile osobowe zebranych na końcu korytarza. – Brednie uzasadniające pustą ludzką ciekawość.
Wszyscy byli w systemie. Bez wyjątku. Dlatego też wszystkich uczucia i pragnienia można było podejrzeć. Niewielu wiedziało wprawdzie o tym wykorzystywaniu centralnego komputera, ale z tej niewiedzy mogli się oni tylko cieszyć. Z odpowiednimi uprawnieniami można było podejrzeć ich emocje, uczucia, marzenia, plany i cele, a następnie wspomóc ich w dążeniu do nich, skierować na lepszą drogę lub uchronić przed robieniem głupstw. Morris należał do nielicznych, którzy mogli to robić, dlatego bez namysłu zmanipulował ich uczucia tak, że po kilku sekundach z grupy kilkunastu osób zostały jedynie dwie.
Tylko garstka Pierwszych została oficjalnie wyłączona z tej kontroli w całej Arce Zero, ale poza systemem była również ona, pacjentka zero. Dziecko było przez to albo wynaturzeniem, albo ewenementem na skalę całej Arki Zero, a to zależnie od tego komu i kiedy zadało się to pytanie. Przez to właśnie w najważniejszej rzeczywistości, czyli tej cyfrowej, pacjentka zero tak naprawdę nie istniała, co rodziło problemy. Ogromne problemy, które miały wkrótce stać się jeszcze większe.
Morris odpowiedział kiwnięciem głowy na powitanie pozostałej dwójki, której ponaglające spojrzenia zupełnie go nie dziwiły. Należały do Franka i Petersona, jedynych Pierwszych, którzy razem z nim prowadzili oddział medyczny. Przynajmniej dawniej, przed rewolucją ze stacjami regenerującymi, bo dziś, choć nazwa pozostała bez zmian, bardziej pasowało do tego oddziału określenie go mianem psychiatrycznego. Był tym samym niejako artefaktem z dawnych czasów, którego ludzkość niespodziewanie zaczęła potrzebować teraz bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Mimo rewolucji w medycynie kompleksowe i skuteczne, a nie jedynie doraźne rozwiązania na problemy nie z ciałem, a z głową, w dalszym ciągu pozostawały dla nich nieuchwytne. Żaden z Pierwszych i komputerów nie był w stanie odpowiedzieć na pytania związane z tym, co zwykło się określać duszą i to właśnie doprowadziło do ponownego powstania religijnych sekt. Na własne oczy Pierwsi widzieli, jak religie kształtują się teraz w społeczeństwie w dokładnie ten sam sposób, jak dawniej, kiedy to ich przedstawiciele mówili dokładnie to, czego pragnęli słyszeć zagubieni w życiu ludzie, potrzebujący jednoznacznych drogowskazów.
– Czekaliście na mnie – stwierdził, nie zapytał, kiedy wreszcie dotarł na koniec długiego korytarza, mijając szereg zajętych izolatek. – Miło.
Po jego przywitaniu Frank westchnął głośno i wręczył niechętnie Petersonowi małe zawiniątko. Ten przyjął je z dumą, jakby właśnie odbierał nagrodę po wielkim zwycięstwie, a raczej kolejnym zakładzie między tą dwójką, którego warunków Morrisowi nigdy nie będzie dane poznać.
Przyzwyczaił już się do tego.
– Też się cieszymy z twojego widoku – powiedział ciągle uśmiechający się Peterson, klepiąc uwypukloną teraz kieszeń kitla. – To przecież unikat i twoja jedyna podopieczna.
– Oczywiście, oczywiście… – mruknął pod nosem Morris, próbując przywrócić na najbliższym ekranie widok z kamer w zamkniętym pomieszczeniu.
– Już się nie trudź. Próbowaliśmy i to nie raz – odezwał się niespiesznie Frank. – Wyciągnęliśmy wcześniej jedynie kilka kadrów z nagrań, ale są na tyle uszkodzone, że nie pokazują za wiele nawet po przepuszczeniu przez filtr udoskonalający.
Po tych słowach Frank wyświetlił na ekranie zdjęcie kawałka podłogi, na której ktoś jakby rozsypał trudne do zidentyfikowania niezliczone fragmenty. Morrisowi długo zajęło rozpoznanie w nich czegoś więcej, niż przypadkowych odłamków plastików, ale przebłysk wspomnień z przeszłości nieoczekiwanie odezwał się w głębi jego umysłu, przypominając dawne dzieje.
Te fragmenty były resztkami przestarzałego telefonu. Tak starego, że nawet najprostszy czujnik w Arce Zero był od niego bardziej zaawansowany. Morris widział już podobny artefakt technologii, ale w rękach kogoś zupełnie innego. Kogoś, kogo w Arce Zero już nie było i kto na mocy oficjalnych zakazów nie miał wstępu do tego oddziału od wielu miesięcy. Nie miał jednak zamiaru zdradzać się ze swoimi odkryciami, dlatego tylko obdarzył pozostałych pytającym spojrzeniem.
– Staroć, ale do niedawna działający i na dodatek wykorzystywany od czasu do czasu, jak walkie-talkie – Peterson pospieszył szybko z wyjaśnieniami. – Sprytnie, bo to jedyne medium, którego nie obserwujemy tak dokładnie. Na nic więcej jednak nie licz. Prześledziłem dokładnie pomiary pasm częstotliwości z ostatnich kilku dni, ale te rozpraszały się zbyt szybko, żeby cokolwiek powiedzieć na ich podstawie. To jednak oczywiste, że ten szmelc był połączony bezpośrednio tylko z jednym telefonem gdzieś w Arce. Schematy łączności były zbyt regularne.
Morris nie odpowiedział ani słowem. Nie musiał też dalej dopytywać, bo doskonale znał rozwiązanie tej zagadki i powód, dlaczego akurat dziś pacjentka przeżyła atak. Jakby tego było mało, teraz wszystko działało na ich niekorzyść i tyczyło się nawet samej Arki, dlatego musiał reagować szybko. Bez słowa zdjął blokadę z drzwi i przekroczył powoli próg, dostrzegając najpierw szczątki zniszczonego artefaktu przeszłości, a następnie ją. Ucieleśnienie tajemnic i wszystkiego tego, co nieznane. Odwrócił się i ponownie obdarzył pytającym spojrzeniem parę Pierwszych, którzy szli za nimi krok w krok.
Pierwszy odezwał się Peterson, rozglądając się do tej pory niepewnie na boki i po suficie, jakby miało tutaj na nich czekać coś jeszcze gorszego. Zupełnie jakby widok wychudzonych, nagich pleców nastolatki, która siedziała kilka metrów dalej, nie był wystarczająco przerażający.
– Najwyraźniej wpadła w szał – wyszeptał zgarbiony Peterson.
Bał się.
Zwyczajnie się bał i Morris wcale mu się nie dziwił, bo po chwili również to poczuł. Przeszywający całe ciało strach przed nieznanym i niezrozumiałym. Czymś, co Pierwsi za wszelką cenę chcieli wyeliminować, dążąc do stanu wszechwiedzy.
Morris zbył jednak tę uwagę milczeniem, idąc ciągle tym samym tempem w stronę siedzącej na prostym krześle dziewczyny. Kroczył pewnie, ale powoli i w pełnym skupieniu. Wierzył... nie, nie wierzył, a wiedział, że ta drobna istotka nie stanowi dla nich zagrożenia. To było życie, rzeczywisty świat, a nie tani horror sprzed kilku dekad.
Był tego pewien, ale w całej trójce był w tej pewności najwyraźniej jedyny.
– Poczekajcie tutaj – powiedział. – Nie chcemy jej przecież wystraszyć waszymi gębami.
Usłuchali, odetchnąwszy zauważalnie z ulgą i choć Morris uważał to za przesadę, wcale im się nie dziwił. Na temat tego dziecka mówiło się zbyt dużo, żeby traktować je normalnie. Był przez to pewien, że gdyby tylko ta dwójka mogła, obserwowałaby go albo z rozmieszczonych wokół pomieszczeń kontrolnych, albo z ekranów. Tyle tylko, że kamery i czujniki całkowicie odmówiły działania w tym pomieszczeniu.
– Zaraz – powiedział w duchu. – Awaria? Awaria w idealnej pod każdym kątem Arce Zero? Akurat dziś i akurat tylko w tym pomieszczeniu? To przecież…
Nie zdążył zareagować. Nawet nie drgnął, zanim poczuł dziwny zapach i usłyszał niepokojący trzask. Chciał krzyknąć, może nawet wezwać pomocy, ale zanim zdołał nabrać powietrza, światła zgasły, pogrążając pomieszczenie i korytarz w całkowitej ciemności.
Pomruki zaskoczenia. Stłumiony krzyk. Dziwne mlaśnięcia bosych stóp o posadzkę. Nikły powiew powietrza, przynoszący niepokojąco znajomy zapach z odległej przeszłości. To wszystko stało się tak szybko, że wręcz uderzyło w jego umysł i sparaliżowało. Stał w całkowitym bezruchu, a odetchnął dopiero wtedy, kiedy kilka sekund później światło zaczęło ponownie bić oślepiającym początkowo blaskiem z paneli.
– Co? Co to było – spytał już naprawdę przerażony.
– Nic, tylko światła zgasły – odpowiedział Peterson z tyłu.
– A ten hałas?
– Jaki hałas?
Machnął tylko ręką w odpowiedzi, dostrzegając, że dziewczynka siedziała ciągle w tej samej pozycji.
Jednak czy na pewno? Czy wcześniej jej długie rozpuszczone włosy nie były ułożone nieco inaczej? Czy jeszcze przed momentem rzeczywiście siedziała na samej krawędzi plastikowego krzesła? Morris nie zważał na głosy dobiegające do niego z tyłu. Zamiast tego doskoczył do niej w dwóch susach, a kiedy ujrzał jej bezbronną, niewinną twarzyczkę, miał przez krótką chwilę wrażenie, że wielkie szmaragdowe oczy, tak niepodobne do oczu obojga rodziców, spojrzały na niego błagalnie.
Ułuda. Nic więcej. To wszystko musiało być tylko ułuda, bo w rzeczywistości te szmaragdy patrzyły bez wyrazu w znaną tylko sobie pustkę. Dziewczynka sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz umrzeć.
– Lekarza – powiedział Morris stanowczym tonem, choć tak naprawdę nie musiał mówić nic.
Przywrócona nagle łączność z systemem w pomieszczeniu sprawiła, że panujący nad Arką Zero komputer wysłał polecenie do odpowiedniej osoby na długo przed tym, nim Morris zrozumiał, co właśnie się wydarzyło. Czekając w głębokiej ciszy, ujął delikatnie w dłonie jej blade przedramię, próbując odszukać puls na zimnym nadgarstku. Nie było go, ale dziewczyna żyła. Był tego pewny, ale i tak czuł coraz bardziej ogarniającą go niemoc. Odetchnął, kiedy po chwili usłyszał stukot butów o posadzkę i poczuł czyjąś bliską obecność obok.
Kobieta. Znał ją. Być może nawet bardziej, niż zdawał sobie w tym akurat momencie sprawę, ale znał ją z pewnością i wiedział, że należy do medycznego działu. Były więc szanse, że przynajmniej ona…
– Nie! – W ostatniej chwili zdążył wytrącić z jej dłoni małą strzykawkę z nanobotami. W nagrodę został obdarzony równie wrogim, co zaskoczonym spojrzeniem. – To pacjentka zero. Bez bezpośredniego kontaktu z technologią pod żadnym pozorem. Stacje regenerujące też nie wchodzą w grę. To pewne i nie podlega dyskusji. Zapamiętaj to. Zapamiętaj dobrze.
Więcej mówić nie musiał.
Zrozumienie na twarzy nowo przybyłej zmieszało się z zakłopotaniem i odrobiną wstydu, ale nawet na moment nie spowolniło to jej ruchów. Ta kobieta nie była pierwszą lepszą lekarką. Świadczył o tym zarówno zaawansowany wiek, jak i przywiązanie do tradycji. Inaczej nie dało się określić wyciągniętej zza pasa aparatury wielkości dłoni z gumowym paskiem, którą Alexa, bo tak miała na imię ta ponad czterdziestoletnia kobieta, owinęła na przegubie ręki swojej nowej pacjentki.
Czekali tylko kilka sekund, aż ekran rozświetli się nikłym zielonym blaskiem. Zasilał go pot i ciepło użytkownika, pozwalając przylegającym bezpośrednio do skóry czujnikom na zebranie najważniejszych danych. Morris nie był w stanie dostrzec niczego w ciągle zmieniających się wykresach i liczbach, ale Alexa nieoczekiwanie przyszła mu z pomocą, szepcząc jakby do siebie.
– Stężenie tlenu we krwi w normie, choć jej oddechy są nienaturalnie płytkie i zbyt rzadkie, aby utrzymywać go na tym poziomie – zaczęła wymieniać. – Tętno czterokrotnie niższe od normy, wręcz nieludzkie, choć ogólne dotlenienie organizmu pozostaje na ponadprzeciętnym poziomie. Aktywność synaps… – urwała nagle, a jej głos się załamał.
– Co? No co?! – wykrzyczał Moris, słysząc coraz bardziej zbierający się tłum na korytarzu. – Frank? Zamknij już te drzwi do cholery. Kamery się aktywowały, więc ciekawscy mogą podglądać. No, Alexa, co z nią jest?
– Aktywność jej mózgu jest wzmożona do stopnia, którego na pewno nigdy wcześniej nie odnotowaliśmy u ludzi – mówiła powoli i sucho, ale w jej tonie dało się usłyszeć fascynację. – Nawet po wszczepach i na wzmacniaczach. Wygląda to tak, jakby obie półkule pracowały na pełnych obrotach i poza wszelkimi schematami, które znam. Na dodatek zmieniają się diametralnie i to, co każdą kolejną mikrosekundę. Zupełnie tak, jakby ciągle się do czegoś dostosowywały. Widziałam to kiedyś na materiale z pracy mózgu uczącego się niemowlaka, tyle że w znacznym przyspieszeniu, bo rzędu całych setek razy. Trudno mi porównać to, co właśnie widzę, do czegokolwiek innego.
– Więc tylko pozornie siedzi i patrzy w ścianę? – spytał Morris, doczekując się prawie od razu odpowiedzi.
– Nie do końca – lekarka wreszcie odwróciła wzrok od ekranu i spojrzała na dziewczynę. – Otwarte oczy i wyprostowane plecy o niczym nie świadczą. Może na to nie wygląda, ale ona śpi, a raczej jest pogrążona w czymś w rodzaju śpiączki, ale takiej, która ma też cechy hibernacji i… – przełknęła głośno ślinę – agonii.
– Ona cierpi?
– Może – odpowiedziała, odłączając aparaturę od bezwładnego przedramienia. – Jednak bez użycia technologii to przypadek nie na naszą, a przynajmniej nie na moją wiedzę, doświadczenie, a nawet umysł. Musimy przekazać ją komuś innemu na obserwację.
– Tak chyba będzie najlepiej – odetchnął Morris w duchu, ale powiedział to głosem charakterystycznym dla przegranego. – Mamy przecież kogoś, kto w przeszłości spędził dekady na badaniu pracy mózgu i nerwów. Może on zdoła coś zaradzić starymi metodami i – zawahał się na moment – Frank i Peterson, poinformujcie Dante o tym wszystkim. Będzie wściekły, jeśli dowie się o tym nie bezpośrednio od nas, a ja nie mam najmniejszego zamiaru wysłuchiwać znów jego narzekań. Nie po tym wszystkim i na pewno nie teraz.
Przeżył.
Przeżył, ale mógł teraz kontrolować jedynie myśli, których zresztą nie było za wiele, bo z dnia na dzień zwyczajnie zgłupiał.
Wysłany w samobójczą misję dron musiał spisać się na medal, dostarczając go w precyzyjnie wybrane wcześniej miejsce. Zniszczeniu uległ zapewne wkrótce później, bo szanse na to, że sterowany sztuczną inteligencją samolot akurat tym razem wrócił do bazy, były tradycyjnie zerowe. Z kolei brak dobrej łączności bezprzewodowej zapewne uniemożliwił ludziom w Arce zebrania dowodów na potwierdzenie powodzenia misji. Przerabiał już to o jeden raz za dużo, dlatego wiedział, że krótkie sygnały z drona mogły jedynie dać im znać, że sprzęt nadal funkcjonuje, ale po takim locie byłby to istny cud.
Było jeszcze ciemno, kiedy zdołał uchylić powieki, ale krążący ciągle w żyłach środek paraliżujący nie pozwolił mu nawet drgnąć. Leżał więc tylko i myślał, a razem ze świtem i powoli rozganiającym się mrokiem, odzyskiwał coraz więcej panowania nad kończynami. Taka reakcja organizmu była naturalna i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nawet mimo tego, nie był w stanie stłamsić narastającego niepokoju, którego potęgował nawet najmniejszy szmer w pobliżu.
Po całkowitym usunięciu wszczepów, jego mózg musiał teraz na nowo przejąć kontrolę nad każdą częścią ciała. Nikt z Pierwszych nie miał pewności, jak dokładnie organy i układ nerwowy na to zareagują, ale po przeprowadzeniu wszystkich symulacji, decyzja finalnie zapadła. Jedynym pewnym wyjściem miała być jednorazowa, dziesięciokrotna dawka zmodyfikowanych wspomagaczy, na których powstanie musiał czekać aż do wczoraj. Miała postawić na nogi każdego w ciągu doby nawet po tak rozległych zmianach ciała… albo zabić, jeśli organizm postanowiłby je odrzucić. Jednak dopiero teraz poczuł, przed czym dodatkowo miały ochronić go znajdujące się w nich środki.
Przed nim samym.
Szacunki okazały się bowiem trafne. Czuł się dokładnie tak, jak nikt nigdy nie chciałby się poczuć. Jak gówno. Jak nic niewarta kupa mięśni i kości z umysłem tak ograniczonym, że sam tok myślenia przypominał mu nie ludzką świadomość, a instynkt. Przemienił się w zwierzę. Wiedział to. Czuł to każdym skrawkiem swojego ciała, które zostało właśnie pozbawione każdego, nawet najprostszego technologicznego wspomagania.
Chciał krzyczeć. Chciał rozedrzeć swoją zwyczajną ludzką powłokę na kawałki, ale przede wszystkim chciał cofnąć się w czasie i choć na moment poczuć raz jeszcze możliwości, które gwarantowała synergia natury z technologią. Jeszcze wczoraj nie ograniczało go nic. Żadna biologiczna bariera nie dawała mu o sobie znać, a teraz… a teraz nie mógł nawet wstać. Był uwięziony w swoim własnym ciele bez dostępu do wszczepów, które wyniosły owoce matki natury na niewyobrażalny jeszcze przed kilkoma dekadami poziom, w którym ból i zmęczenie nie istniały.
Jak ktoś mógł tak żyć?
Po co ktoś w ogóle miał żyć z takimi ograniczeniami?
Walczył z tymi myślami długo. Zbyt długo, a za każdym razem, kiedy je odrzucał, powracały do niego ze zdwojoną siłą. Dopiero po wielu stoczonych bataliach, słabnący ciągle umysł przypomniał mu, dlaczego tutaj trafił i po co zdecydował się na to wszystko. Umarł, aby odrodzić się na nowo. Wierzył, że ma rację. Wierzył w to każdą częścią swojego ciała, choć miał ciągle trudności z odsianiem faktów od wyobrażeń wśród wszystkich myśli, które kotłowały się w jego głowie. Narastająca w nim frustracja wraz z potęgującym się z każdą chwilą poczuciem beznadziei, doprowadzały go na skraj szaleństwa, ale walczył z tym.
Dla nich. Zrób to dla nich – powiedział do siebie i wtedy zobaczył twarze. Całe mnóstwo twarzy, które przypomniały mu, że jego podróż dopiero się zaczyna. Musiał przetrwać i dać świadectwo, a przede wszystkim ochronić tych, którzy już raz mu zaufali. Myślał nad tym długo. Tak długo, że początkowy szok spowodowany odrzuceniem wszczepów minął praktycznie całkowicie, ale ciągle czyhał z tyłu głowy, aby uderzyć w najmniej spodziewanym momencie.
Pierwsze zwycięstwo.
Małe, ale w gruncie rzeczy najważniejsze.
Kiedy tylko słońce wyjrzało zza horyzontu, ogarniając jego zgrabiałe ciało ciepłem, udało mu się poruszyć i wreszcie wstać z wysiłkiem godnym starca. Zgodnie z planem przetransportowano go tutaj wraz z zapasami wyłącznie z użyciem zautomatyzowanego transportowego drona, co samo w sobie stanowiło ogromne ryzyko. Pozostawienie tak wielu czynników w rękach zautomatyzowanego systemu w nieznanym środowisku po prostu nie mogło skończyć się dobrze, ale oto ciągle żył. Żył, choć zważywszy na przekonania wszystkich Pierwszych, już dawno powinien umrzeć.
Czując zupełnie obce ciało i umysł, rozejrzał się wokół, a wtedy rzeczywiście poczuł, że po raz pierwszy od dziesiątek lat patrzy na otaczający świat inaczej, niż dotychczas. Natura przestała być podporządkowana ludziom i nie była już skora służyć najbardziej niszczycielskiemu gatunkowi w historii Ziemi.
Teraz cały świat był zupełnym przeciwieństwem tego, czym był w czasach jego młodości. Widział to w każdym najmniejszym szczególe natury nieskalanej ludzką dłonią, która rozwinęła się tak, jakby minęły nie dekady, a całe wieki, a być może nawet tysiąclecia. Na całej Ziemi miało teraz panować wieczne lato i choć nie tak upalne, jak dawniej, to z drugiej strony znacznie obfitsze w opady i intensywne burze, wyznaczające teraz kolejne sezony. Sezony, bo tradycyjnymi porami roku trudno było je nazwać.
Pamiętający dawne czasy klimatolodzy, którzy musieli odnaleźć się nowej erze ludzkości i całej planety, określili obecny klimat mianem wiecznego lata. Wskazywali, że teraz rok dzieli się na około dziesięciomiesięczne śródziemnomorskie lato z cechami tropików i pojedynczy okres łączący jesień z wiosną. W tym drugim natura zasypiała równie szybko, jak się budziła w towarzystwie intensywnych, ale krótkich ulew z niszczycielskimi nawałnicami, które akurat skończyły się przed kilkoma dniami. Ślad po nich już jednak zniknął, a tak przynajmniej uznał, rozglądając się dookoła.
Określenie otoczenia mianem dziewiczego kompletnie mu nie pasowało. To, co niegdyś uważano za nieskalane ręką ludzką dziewicze tereny, odbiegało od tego, co miał właśnie przed sobą, choć w teorii miało być tym samym. Jednak nie czuł przez to niepokoju. Na każdym calu swojej skóry i z każdym kolejnym głębokim oddechem prawdziwie czystego, a nie sztucznie wygenerowanego powietrza, wyczuwał pewną dziwną, trudną do opisania więź z otoczeniem. Było jednak coś jeszcze. Coś, od czego bardzo chciał się uwolnić, bo ledwie stojąc teraz na skromnej polanie z trawą sięgającą do kolan, czuł się, jak niespecjalnie chciany gość.
Nie mógł zwalczyć odczucia wpatrywania się setek oczu w jego plecy i wrażenia, że jest nieustannie oceniany. Miał wręcz wrażenie, że ktoś ukrywający się w gęstwinach właśnie decydował, czy pozwolić mu przeżyć, czy może rozszarpać go na kawałki. Na samą myśl o tym przeszedł go dreszcz, który okazał się zbawienny, bo dopiero wtedy wyrwał się z hipnotycznego transu, a dziwne uczucie synergii z naturą i wrażenie, że ta chce mu coś przekazać, zniknęło w tej samej chwili. Nie zdziwiło go to, bo przecież stał się oficjalnie największym ćpunem wspomagaczy w historii, a umysł ciągle powracał do dawnej formy, ucząc się pracować na nowo tak, jak został niegdyś stworzony, a to najwyraźniej wiązało się z tego typu odchyleniami.
Był inny, więc wedle wszelkich definicji, oficjalnie kwalifikował się na wariata, a kiedy tylko przeszło mu to przez myśl, uśmiechnął się pod nosem. Doskonale wiedział, jak wyglądał w oczach pozostałych, którzy zupełnie zmieniliby zdanie, gdyby tylko chcieli uwierzyć. Nie ześwirował, a jedynie świadomie zgłupiał i osłabił się, porzucając technologię wspomagającą nieustannie tkanki biologiczne. Teraz był skazany wyłącznie na nie i to tylko na własne życzenie, ale według eksperymentów, które przeprowadził wcześniej, porzucenie wszystkich wszczepów powinno uaktywnić jego zmodyfikowany odpowiednio genotyp, mający pomóc mu przeżyć w tym świecie. Był więc teraz chodzącym eksperymentem, ewenementem na skalę całego gatunku ludzkiego, o którym mógł teraz uczyć się na nowo.
Nie czuł jeszcze głodu i pragnienia. Zadbały o to zaaplikowane podczas operacji wspomagacze, na których mógł utrzymać się przy życiu przez kilka dni. Miał więc jeszcze wiele czasu na rozpoczęcie pierwszego etapu całej misji, bo zanim miałby cokolwiek udowadniać i zmieniać, najpierw musiał przeżyć w tym świecie. Jakoś.
Był świt.
Tak przynajmniej zakładał, będąc na szerokiej polanie otoczonej z każdej strony drzewami. Było nieco chłodno, ale przyjemnie. Przynajmniej jak na zestaw składający się ze spodni jeansowych i flanelowej koszuli w barwach zgniłej zieleni. Chociaż organizm podpowiadał mu, że po tym wszystkim warto było jeszcze odpocząć, zwyczajnie nie mógł po tak wielu latach wysiedzieć na miejscu. Magiczny wręcz świergot ptaków nie dawał mu spokoju, a choć nie przypominał niczego, co pamiętał z dawnych lat, to był jednocześnie aż za bardzo znajomy.
Nie wytrzymał długo.
Wstał i ruszył w gąszcz, znacząc swoimi wysokimi butami pierwsze ścieżki w tym nienaruszonym nawet wiatrem leśnym runie. Wśród drzew trudno było wskazać dominujący gatunek, bo tych nie tylko było całe mnóstwo, ale też różniły się znacznie od tych, które widywał w czasach młodości. W niektórych rozpoznawał świerki, dęby, sosny i brzozy, ale było w nich równie dużo znajomego, co zupełnie obcego, a znacznie okazalsze rozmiary były tylko jedną z tych cech. Rozłożyste, gęste i niebywale potężne korony najwyższych drzew zatrzymywały wysoko w górze promienie słońca, utrzymując las w półmroku. Promienie dało się wprawdzie dostrzec wysoko w górze, ale był to zaledwie ułamek światła, który zwykle oświetlał dawne lasy. Nie przeszkadzało to jednak równie bujnym, co dziwacznym krzakom, roślinom i trawom rosnąć w najlepsze.
Z oddali docierał do niego delikatny szmer wody, ale dalszej wędrówki w nieznane tereny nie miał zamiaru ryzykować. Miał jeszcze zbyt dużo do zrobienia przy tym, co miało stać się dla niego nowym domem. Skierował się więc z powrotem, ale kiedy tylko się odwrócił, słysząc dziwny hałas, zamarł, a razem z nim zamarł też delikatny wiatr, a nawet śpiew rozbrzmiewający w odległych koronach drzew.
Mógłby przysiąc, że kątem oka dostrzegł dziwny ruch przy drzewie, które dopiero co omijał. Coś go śledziło? Na tę myśl od razu zbeształ samego siebie w myślach. Pozostali ludzie mogli mówić sobie cokolwiek, ale kiedy im się przeciwstawiał, musiał być pewny swego. Reagując w taki sposób, tylko podkopywał własny autorytet, dlatego pokonał szybko nie tyle strach, ile kłębiący się w głębi niepokój i ruszył w drogę powrotną, a wtedy, jak na zawołanie, ptaki ponownie zaczęły przypominać o swojej obecności. Dopiero po tym rzeczywiście poczuł, że to on jest tutaj gościem, który musiał postępować wedle zasad otoczenia. Gościem i nikim więcej. Wprawdzie zdawał sobie z tego sprawę od początku, ale wiedzieć coś, a poczuć to coś na własnej skórze, to dwa zupełnie różne światy.
Drogę powrotną pokonał szybko, nie zaprzątając sobie już głowy otoczeniem. Postanowił, że swoje badania i obserwacje zacznie dopiero wtedy, kiedy zadba o swoje bezpieczeństwo i względny komfort, a na to trzeba było jeszcze zapracować. Wreszcie przeszedł linię lasu, stając na rażącej w oczy zielenią polanie, na której środku znajdował się jego nietknięte wyposażenie na platformie zrzuconej przez drona. Już samo to, że nadal żył, potwierdzało wiele z jego teorii, ale wolał nie chwalić dnia przed zachodem słońca, który był zresztą nadal odległy, zachęcając tym samym do działania.
Wśród rzeczy, które zabrał ze sobą, miał wszystko, co mogło mu się przydać i nie narazić na niebezpieczeństwo ze strony natury. Przynajmniej wedle prywatnych ustaleń oraz przekonań, na które naprowadziły go najnowsze odkrycia. Już teraz miał jednak wrażenie, że natura rzeczywiście uspokoiła się w ciągu ostatnich dekad na tyle, że teraz nie okazywała żadnej litości nie wszystkim ludziom, a wyłącznie tym, którzy od technologii zupełnie uzależnili swoje życie, co zresztą jednoznacznie wyjaśniało, dlaczego poprzednie ekspedycje poza Arkę Zero spełzły na niczym.
Podczas nich każdy z członków był chodzącą wystawą najnowszych zdobyczy technologicznych, a jakiekolwiek próby odpowiedzenia na to, co się z nimi stało, były tylko i wyłącznie zabawą w zgadywanie. Sam ją zresztą wtedy praktykował, a przynajmniej do czasu aż zakazał podejmowania prób wykonania następnych misji. Pierwsi potrzebowali ich… ba, cała ludzkość ich potrzebowała, ale zanim wydałby pozwolenie na trzecią ekspedycję, najpierw musiał zweryfikować najnowsze teorie, biorąc całą odpowiedzialność na własne barki.
Nie bez powodu jego wyposażenie, choć okazałe i wszechstronne, było wręcz starodawne. Niektóre z nich do tego stopnia, że całymi tygodniami uczył się nie tylko przetrwania na własną rękę w dziczy, ale też obsługi od podstaw narzędzi, które zabrał ze sobą. Wcześniejszy technologiczny detoks, który był konieczny przed przeprowadzeniem najbardziej skomplikowanych operacji usuwania wszczepów, opłacił mu się, bo teraz jego umysł nie przeżywał wieszczonego przez wszystkich rozpadu, który miał go posunąć aż do samobójstwa. Po przeżyciu początkowego szoku był już od tych myśli bardzo odległy, ale w to dokładnie miejsce wkradał się coraz bardziej rosnący strach.
Skrzynie wypełnione narzędziami, skromnymi zapasami i prostymi urządzeniami badawczymi na czele z papierem i ołówkiem, leżały w tym samym miejscu, ale zupełnie inaczej, niż przed jego krótką wyprawą. Wyglądały dokładnie tak, jakby ktoś niedawno je przeszukiwał i nie był najlepszy w tuszowaniu śladów, co zresztą sugerowało nawet uchylone wieko jednej ze skrzyń. Kiedy tylko to zauważył, poczuł coś dziwnego.
Czyjąś obecność.
Odwrócił się powoli, niespecjalnie wiedząc, czego miałby oczekiwać i wtedy coś go uderzyło. Nie tyle nagły, porywisty wiatr, ile krótki, ale zaskakująco mocny podmuch, który uchylił wieko otwartej skrzyni jeszcze bardziej. Odetchnął z ulgą i unieruchomił deski inną skrzynią, rozpamiętując przy tym ostatnie godziny. Był pewny, że odkąd się obudził, pogoda była zupełnie bezwietrzna, ale nie miał zamiaru się nad tym zastanawiać. Musiał przygotować się na różne absurdy w zupełnie nowym środowisku, a anomalie pogodowe nie powinny go zupełnie dziwić. Rażony jednak nagle wcześniejszą głupotą, przeszukał jedną ze skrzyń, wyjął długą maczetę, przypiął do pasa dwa pokrowce, w które następnie wsadził długie noże. Odwrotu już przecież nie było, a wolał żyć dłużej niż krócej.
Mając ciągle wrażenie, że jego życie znajduje się na szali, którą w wahanie wprawia każdy kolejny krok, nie miał już zamiaru wracać do mrocznego lasu. Zamiast ruszać z siekierą w las po materiały, udał się w stronę wznoszącej się w górę skalnej ściany na przeciwnym końcu polany. Idąc, ścinał jednocześnie wysoką trawę, ciesząc się, że już po pierwszym zamachu maczetą nic na niego nie wyskoczyło. Był pewien, że w okolicy ciągle czają się jakieś zwierzęta, obserwując go z ukrycia i weryfikując, czy jest dla nich jakimkolwiek zagrożeniem.
Zgodnie z oczekiwaniami, a raczej zebranymi wcześniej informacjami, zauważył nieregularną dziurę o średnicy kilku metrów w pionowym masywie skalnym, znajdującym się kilkadziesiąt metrów dalej. Była wejściem do jaskini, która mogła zagłębiać się na wiele mil w ziemskie czeluści, a przynajmniej w przeszłości, bo teraz kończyła się usypiskiem skalnym jakieś trzydzieści stóp od szerokiego wejścia. Wkroczył do niej, ocenił jej wielkość i kilka godzin później skończył przenoszenie wszystkich skrzyń, ustawiając je na koniec równo wzdłuż usypiska.
Nawet w tym nie pozwolił sobie na niedokładność, bo przecież ta grota miała być dla niego nowym domem, a na to określenie jeszcze nie zasługiwała. Chciał zmienić ten stan jeszcze dziś, ale senność uderzyła go niespodziewanie, gdy tylko usiadł przy wejściu i oparł się o skały, wystawiając twarz do promieni słońca, które były wręcz magiczne i usypiające. Bardzo… usypiające.
________________________________________
Obudził go chrapliwy oddech.
Nie, nie oddech, a ciężkie sapanie, które z każdym kolejnym wydechem posyłało mu na twarz ciężkie krople lepkiej cieczy. Był tego świadom na długo, zanim porządnie wybudził się ze snu, czując coraz bardziej uporczywy smród zgnilizny, który przyprawiał go o mdłości. Zachowując spokój, uchylił nieznacznie powieki, a początkowo oślepiające słońce ustąpiło po chwili wszechobecnej zieleni.
Rozejrzał się powoli po okolicy, trzymając noże w obu dłoniach, aż wreszcie zajrzał do wnętrza groty, gotów na najgorsze. Ta jednak była pusta, a okoliczna ziemia i trawa zupełnie nie zdradzała, że ktoś go odwiedził. To więc musiał być tylko sen. Coś, czego nie doświadczył od niepamiętnych czasów, ale nie mógł przecież być to tylko sen. Przynajmniej nie w formie, którą pamiętał, bo kiedy przetarł twarz dłonią, wyczuł pod palcami lepką ciecz. Śmierdziała aż za bardzo znajomo.
W okolicy nie dostrzegł jednak żadnego zwierzęcia, które mogło się do niego podkraść i teraz czyhać gdzieś w trawie i go obserwować, a to jeszcze bardziej wzmogło u niego wrażenie, że coś nieustannie wodzi za nim wzrokiem i poddaje ocenie. Kiedy o tym myślał, poczuł coś na karku. Odskoczył od razu w bok, ale kiedy się odwrócił, zobaczył tylko wnętrze swojej jaskini… i tym razem coś jeszcze. Kroplę, która spadła tuż obok. Spojrzał w górę i zobaczył, jak na wystającym z ziemi korzeniu zbiera się ciecz. Wspiął się kilka metrów na skałę i zebrał ją palcami. Była lepka i śmierdząca.
– Zagadka rozwiązana – mruknął pod nosem.
Jej pochodzenie było jednak tajemnicą. Sprawiała wrażenie, jakby spływała prosto z masywu skalnego na korzeń, którego wcześniej na pewno tutaj nie było, dlatego z miejsca stał się czujniejszy. Zastąpił jeden z noży maczetą, która została w jaskini, a że ciepły wiosenny dzień powoli się kończył, udał się bezpośrednio w stronę słyszanego wcześniej strumyka. Dzięki ciągle działającym wspomagaczom, które powoli rozkładał organizm, nie był spragniony, a przynajmniej nie odczuwał tego w stopniu, w jaki powinien, ale za wszelką cenę chciał pozbyć się tego smrodu z twarzy.
Szybko pożałował tej decyzji, kiedy tylko las przywitał go głębokim mrokiem, potęgując powoli przytłaczający go strach. Nie miał zamiaru zawrócić. Chciał na razie pozostawić swoje zapasy nietknięte, bo równie dobrze mógłby nie wyściubiać nosa z jaskini i umrzeć w niej za kilka tygodni z odwodnienia. Ku jego zaskoczeniu strumyk, a raczej spokojna rzeka obmywająca niespiesznie swoje skalne koryto w tej części nurtu, była niedaleko.
Nie tak blisko, jak pragnął tego w tym dokładnie momencie, ale wystarczająco, aby dotarcie do niej zajmowało zaledwie kilka minut marszu. Podczas niego oznaczał kredą mijane drzewa, a relaksujący szum wypełnił jego uszy na długo, zanim odłożył maczetę i upadł na kolana nad lustrem wody. Umywszy ręce, postąpił podobnie z twarzą, uśmiechając się po raz pierwszy, odkąd trafił do nowego świata. W zachodzącym słońcu krystalicznie czysta, lodowata woda emanowała złocistym blaskiem, zachęcając do poczucia przynajmniej kilku kropel na języku. Powszechnie było wiadomo, że woda nie zmieniła się na przestrzeni dekad, ale nie mógł być pewny, czy w górnej części strumienia nie zanieczyściło jej jakieś truchło albo coś jeszcze gorszego.
Zatrucie było ostatnim, czego teraz chciał, dlatego zadowolił się tylko wypełnieniem metalowej manierki i już ją zakręcał, kiedy coś przeleciało koło jego głowy. Poruszało się tak szybko, że nawet plusk kilka metrów przed nim zauważył dziwnie późno, a świstu powietrza nawet nie usłyszał. Zerwał się od razu, podnosząc ręce w obronnym geście i wtedy zobaczył, jak coś się porusza w gąszczu. Nie dojrzał nic więcej. Tylko nagle poruszone gałązki krzewów zaledwie kilkanaście metrów od niego, które znieruchomiały w mgnieniu oka, jakby ktoś akurat je przytrzymał. Wpatrywał się w to miejsce przez dłuższy czas, a choć nie zauważył już nic równie niepokojącego, to i tak każda kolejna sekunda w tym miejscu zachęcała go do ucieczki. Chowające się za horyzontem słońce tylko to potęgowało, a problem był w tym, że droga powrotna wymagała od niego zagłębienia się w dokładnie ten sam las, od którego teraz nie mógł odwrócić wzroku.
Wyprostował się powoli i w zupełnej ciszy, wytężając wzrok i słuch. Nie miał nawet zamiaru myśleć, co może kryć się za tą linią zieleni, dlatego zachowując pozory spokoju i pewności, przytroczył manierkę do pasa i powoli wyciągnął zdrętwiałymi dłońmi maczetę z pokrowca.
Ostrze zalśniło w karmazynowym słońcu. Woda miarowo i spokojnie szumiała, delikatny wiatr wprawiał liście w subtelny ruch, a on czekał. Zbierał w sobie odwagę, aby wreszcie postawić pierwszy krok i postawił go szybciej, niż początkowo się spodziewał. W tych chwilach przestał być sobą. Wyłączył zupełnie myślenie i skupił się wyłącznie na kolejnych ruchach.
Zbliżając się do lasu, nie zauważył niczego niepokojącego, dlatego zagłębił się w niego na kilkanaście metrów. Odetchnął, kiedy rozpoznał ledwie widoczne na pniach białe kreski znaczące ścieżkę, którą tutaj dotarł, ale była to tylko chwila ulgi, bo w tej następnej serce podskoczyło mu do gardła. Miał wrażenie, że usłyszał za sobą stłumiony chichot z wyschniętego na wiór gardła.
Przeszły go dreszcze, ale kiedy odwrócił się, nie zobaczył niczego.
Czyżby wyobraźnia płatała mu figle ze zmęczenia i po tych wszystkich zmianach? Te wprawdzie zaszły w zbyt krótkim czasie i zbyt szybko, na co jego organizm nie mógł być jeszcze gotowy, ale nikt nie przewidywał aż takich odchyleń. Wszelkie halucynacje miały całkowicie wyeliminować naturalne wspomagacze, które stworzono głównie z myślą o przyspieszeniu odbudowywania neuronów. Kiedy tylko przeszło mu przez myśl, że to wszystko może być ułudą, ktoś, a raczej coś, skutecznie przekonało go, że jest w błędzie.
Dziwny cień mignął mu przed oczami kilka metrów nad ziemią. Coś wielkiego zaczęło wspinać się po pniu tak sprawnie, jakby nie ważyło kilkunastu kilogramów, a jedynie kilkaset gramów. Pazury tego wynaturzenia w czystej postaci, które mogło być tylko przerośniętą wiewiórką, wydawały przy tym chrobot, przypominający właśnie ludzki śmiech.
Gigantyczna wiewiórka.
Przeraziła go gigantyczna wiewiórka.
Ale czy to właśnie ona czymś w niego rzuciła? I to z taką siłą? Nie chciał o tym myśleć. Przynajmniej nie teraz i nie w tym miejscu. Szybkim marszem dotarł do swojego schronienia, próbując wryć sobie w pamięć skąpe szczegóły w obawie, że wyobraźnia zrobi swoje, uzupełniając wszystkie luki.
Fotograficzna pamięć na szczęście go nie zawiodła. Kiedy tylko wyjął z wodoodpornej osłony w solidnym klaserze jedną z kartek papieru i ołówki, zaczął kreślić z pozoru przypadkowe linie, korzystając z resztek naturalnego światła. Zatracił się w tym.
Mając w dłoniach z jednej strony tak proste, a z drugiej tak potężne narzędzia, przeniósł się od razu w swoją odległą przeszłość, kiedy ołówek i papier były dla niego codzienną ucieczką. Nie przeszkadzał mu w tym nawet przymus porzucenia wyobraźni na rzecz oddania rzeczywistości w największym stopniu. Teraz był przecież badaczem, a te rysunki miały stać się pierwszym namacalnym świadectwem i dowodem zmian na Ziemi. Były arcyważne, przynajmniej dla niego i to do tego stopnia, że otrząsnął się z twórczego transu dopiero wtedy, kiedy grafitowe linie zaczęły zlewać się z mrokiem. Uśmiechnął się, ledwie dostrzegając swoje dzieło, a choć miał w planach jeszcze dużo, odłożył w bezpieczne miejsce to, co miało mu zastąpić aparaty i wyciągnął gruby koc ze skrzyni. Zasnął pod nim od razu wśród wilgotnych, zimnych skał, czując niezrozumiałą zupełnie ulgę.
***
Obudziły go głosy.
Mówiły w dziwnie znajomym, ale jednocześnie zupełnie nieznanym języku. Ściszone, dobiegające jakby zza ściany i momentami nieludzkie, wręcz zwierzęce. Był jednak przekonany, że je słyszał. Dokładnie kobiecy i męski, których właściciele najwyraźniej nie zgadzali się ze sobą. Ich ton, początkowo spięty i strachliwy, przeszedł szybko we wzajemnie wrogi. Miał wrażenie, że zesztywniał ze strachu, ale to nie dlatego pozostawał w całkowitym bezruchu.
Tak jak przy pierwszym przebudzeniu, tak i tym razem był całkowicie sparaliżowany. Nie panował nad swoim ciałem w najmniejszym nawet stopniu. Zupełnie tak, jakby jego aranżujący się na nowo mózg nie tyle oddzielił się od reszty, ile przejął nad nim zupełną kontrolę i dopuszczał do świadomości jedynie dźwięki z otoczenia.
Słyszał szmer ubrań. Słyszał ich kroki. W pewnym momencie słyszał nawet nierówne oddechy tej dwójki i niepokojąco bliski szelest, a wtedy wyczuł ich obecność. Tak bliską, że miał wrażenie, jakby stanęli… tuż nad jego głową. Razem z tą myślą jego ciało wreszcie powróciło całkowicie w jego władanie. Bez namysłu wziął od razu głęboki wdech, naprężył mięśnie, będąc gotów do zerwania się na nogi i otworzył szeroko oczy w gotowości na najgorsze. Przywitało go jednak nie uderzenie, jak od razu zakładał, a jedynie sielskie promienie słońca i wilgotny z porannej rosy koc.
Druga noc i drugi dziwny sen na jawie.
Zbyt realny i szczegółowy, a na dodatek zbyt niejasny, żeby spróbować cokolwiek z niego zrozumieć. Myśl o nim dręczyła go jednak tak samo, jak wspomnienie tego wczorajszego. Zupełnie jakby jego intuicja za wszelką cenę chciała dać mu znać, że te dwa domniemane twory jego wyobraźni ze zwyczajnymi snami nie miały nic wspólnego.
Czuł to, ale w to nie wierzył. Od lat był przecież naukowcem.
Operował na faktach i wnioskach, a nie wyobrażeniach i domysłach. Przez pryzmat swojej wiary w technologię był od zawsze pewny, że po zmianach, jakie przeżył, nie zazna już snów. Nigdy. To jednak mogło już nie mieć żadnego znaczenia. Wprawdzie z godziny na godzinę czuł, że porzuca swoje dotychczasowe okowy rozsądku, ale był przekonany, że po tym wszystkim potrzeba będzie znacznie więcej czasu, żeby choć w części wrócić do korzeni i naprawić błędy przeszłości.
Wreszcie wstał.
Z wysiłkiem rozciągnął się, a odpowiednie krążenie zaczęło powoli wracać do jego kończyn. Poczuł, że ograniczenia wcale nie tak młodego już ludzkiego ciała zaczęły dawać mu się we znaki, a wspomagacze wygasały szybciej, niż się spodziewał. To z kolei oznaczało, że będzie musiał zainteresować się gromadzeniem zapasów znacznie wcześniej. Przez to jego pierwotne, idealne na papierze plany powoli popadały w ruinę, a liczył na nie bardziej, niż sam chciał przed sobą przyznać.
Nie podobało mu się to. Nie podobało się wcale, bo zaskoczeń nienawidził w tym samym stopniu, jak ubóstwiał rutynę. Połączenie braku tych pierwszych i utrzymującej się schematyczności życia było dla niego kluczem do głębokiego spokoju, bo zapewniało poczucie kontroli, a nawet pozorne uczucie tego typu cenił ponad wszystko. Napływ tych myśli sprawił, że zapragnął powrotu do dawnego, wiecznie stabilnego środowiska, ale momentalnie stłamsił tę chęć w zalążku i przywołał się do porządku.
Praca.
Miał zbyt dużo do zrobienia, a tym razem był zdany wyłącznie na siebie. Zanim zanurkował w skrzyniach z zapasami, nazbierał pokaźną ilość drewna z pobliskiego lasu, który wydał mu się dziwnie obcy. Był... inny. Inny względem tego, co pamiętał nie tylko z przeszłości, ale nawet ze wczoraj. Cienie sprawiały wrażenie głębszych, gałązki rozpostarły się jakby szerzej, szczelnie okrywając las, a ukrywające się w koronach drzew ptaki już nie ćwierkały, a jedynie skrzeczały. Ich śpiew sprawiał wrażenie wojennych bębnów rozbrzmiewających z każdej strony i dlatego miał w tej chwili nadzieję, że jeśli rzeczywiście tym ptakom się coś nie podobało, to był tym czymś właśnie on, a nie coś, czego nie dostrzegał.
Połamane gałęzie były wilgotne, ale ściekająca z poniektórych żywica zajęła się ogniem w kontakcie z zaledwie kilkoma pierwszymi skrzesanymi iskrami. Do zagotowania wody w metalowym rondelku wystarczyło skromne ognisko. Skromne, ale jakże ważne w tej próbie przekonania samego siebie, że nad czymś rzeczywiście się panuje. Wszystko w rzeczywistości działo się w tym środowisku szybciej i był to powód, dla którego za wszelką cenę szukał spokoju.
Dlatego zaczął robić herbatę. Napój bogów. Przynajmniej w jego mniemaniu.
Podczas tego jego oddech uspokoił się, ręce przestały mu dygotać, a oczy rozglądać na boki w poszukiwaniu wymyślonego zagrożenia. Jasno określone zasady i plan działania wpływały na niego wręcz błogosławiąco, a robienie herbaty było jedną z czynności, którą doskonale znał.
Trzynaście gramów mieszanki czarnych listków i płatków bławatka, odstawienie wrzątku na dwanaście sekund i parzenie herbaty przez równe dwieście osiemnaście sekund. W tym procesie pozornie nie było nic trudnego, ale w polowych warunkach nawet takie coś stanowiło ogromne wyzwanie. Tak ogromne, że owoc uspokajającego go rytuału zamiast do żołądka, trafił od razu na ziemię.
Herbata była tak paskudna, że wpadł w złość. Zaburzył swoje idealne i wypracowane na przestrzeni lat proporcje do stopnia, którego zwyczajnie nie dało się tolerować. Zwłaszcza dziś. Zwłaszcza teraz i po tym wszystkim, co do tej pory przeszedł i co posuwało go coraz bardziej na skraj histerii. Zaczął się trząść.