6,00 €
Tajemnicze zaginięcie, Hades, skrzypce, stare walizki, prywatny detektyw, narkotyki oraz zwykła kawiarnia, która okazuje się być czymś zupełnie innym. Takie są karty, którymi gra się w wymyślną grę, jaką jest najnowsza powieść Joli Czemiel – „Przeprowadzki”. Gra ma to do siebie, że czytelnik zawsze w niej wygrywa. Nawet jeśli kręci mu się w głowie od przeprowadzek między światami.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
JOLA CZEMIEL
PRZEPROWADZKI
Redakcja
Ewa Klimek
Korekta
Anna Witkowska
Projekt okładki
Kozorog&Manul
Skład
Seqoja
Druk i oprawa
Bookpress.eu
Copyright © by Jola czemiel 2022
Copyright © for this edition by wydawnictwo Seqoja 2022
ISBN: 978-83-962399-5-2
Wydawnictwo SEQOJA
ul. Żołnierska 11B/20,
10-558 Olsztyn
Tańczące Eurydyki
W kawiarence na rogu
każdej nocy jest koncert.
Zatrzymajcie się w progu,
Eurydyki tańczące.
Zanim świt pierwszy promień
rzuci smugą na ściany,
niech was tulą w ramionach
Orfeusze pijani.
Płyną gwiazdy jak stulecia,
noc kotary mgły rozwiesza.
Na tańczące Eurydyki
koronkowy rzuca szal.
Rzeka śpiewa pod mostami,
tańczy krzywy cień latarni,
o rozwarte drzwi kawiarni
grzbiet ociera czarny kot.
Kto ma takie dziwne oczy?
Eurydyka, Eurydyka!
Kto ma takie dziwne usta?
Eurydyka, Eurydyka!
Już niedługo na widnokrąg
świt różowy spełznie wolno,
mgły rozwieją się jak przędza,
zbledną światła, pryśnie czar.
Słowa: Ewa Rzemieniecka, Aleksander Wojciechowski
Muzyka: Katarzyna Gaertner
Piosenka z repertuaru Anny German
Gdybyście kiedyś zapomnieli, że rozmowa jest ważną częścią Waszego związku, niezależnie od tego, czy dotyczy relacji między dorosłymi, czy może między rodzicami a dziećmi, kochankami, małżonkami czy przyjaciółmi, Eurydykami i Orfeuszami, przeczytajcie „Przeprowadzki”. Nie znajdziecie w nich odpowiedzi, tylko wskazówki, które dla wrażliwego czytelnika okażą się proste, choć czasem niemożliwe do wykonania. Niemniej proszę Was o to: próbujcie, nie poddawajcie się w swoich staraniach, rozmawiajcie, zanim będzie za późno, zanim słowa ugrzęzną wpół drogi lub nie przebiją się przez ścianę obojętności, lęku czy zwątpienia. Może warto zacząć od rozmowy z samym sobą, później wszystko już będzie proste. I koniecznie przed czytaniem posłuchajcie tej piosenki, która otuliła moją powieść jak kaszmirowy szal.
Mojewalizki nie zajmowały dużo miejsca, nie kłuły w oczy swoim pośpiechem i skłonnością do pakowania, stały spokojnie w sypialni za szafą, okazyjnie służąc za taboret, kiedy gości zrobiło się zbyt dużo jak na tamto niewielkie mieszkanie.
W kamienicy było więcej takich starych lokali podzielonych na mniejsze. Przypominały raczej pudła do przewozu żyraf niż pomieszczenia do życia: mało podłogi, wysokie sufity, czasem wspólny piec ogrzewający dwa mieszkania, chociaż obsługiwać go musieli lokatorzy tylko jednego z nich. Nikt nie narzekał. Ciemna, duszna klatka schodowa kusiła pięknymi orzechowymi poręczami, po których można było zjechać z ostatniego, piątego piętra prosto pod nogi dozorcy czyhającego na winowajcę u celu podróży.
— Gdyby to dziecko chociaż — fukał. — Ale pani? Przecież kobietom to nie przystoi.
Tak mawiał, choć myślę, że zawsze liczył na zadartą sukienkę. Nawet dzieciom uwagi nie zwracał, a mnie zaczepiał ciągle. Tylko czekał, aż pojawię się na schodach.
Miałeś wtedy styl. Każdy, kto cię poznał, określał to po swojemu. Ja nazywałam go stylem renesansowym. Byłeś moim odrodzonym szczęściem, facetem, artystą, który nie miewał kaprysów. Prosty i skuteczny w swoim działaniu. Mój.
Pierwszy raz zobaczyłam cię w parku na skraju pewnego popołudnia. Na koncert, który tam grałeś, trafiłam przypadkowo, wałęsając się bez celu w kolejną z niedziel, które spędzałam od kilku miesięcy samotnie. Moje nieudane związki snuły się za mną jak rozwiązane sznurowadła, ale kiedy zobaczyłam ciebie — spadły mi buty. Gdybyś był żołnierzem, ciągnęłabym za tobą w taborze markietanek, boso.
Ty w kraj Syren zajedziesz, czarownic, co zdradzą
Tych wszystkich, jacy tylko o nie tam zawadzą.
Tak Kirke ostrzegała Odyseusza przed wyspą syren, przed zgubą. Jemu się udało. Skrzypce wirowały w twoich dłoniach, twój głos wibrował w moich uszach. Gdybyś… Ech, chyba od razu poczułam coś, czego nigdy do tej pory nie doświadczyłam. Uwiódł mnie głos, który niczym syreni śpiew wabił mnie i przyciągał, a może pchał ku zatraceniu. Nie wzięłam zatyczek, nie zakryłam uszu nawet dłońmi, przepadłam.
Drugie spotkanie, też przypadkowe, odbyło się w redakcji. Któregoś ranka zepsuł się ekspres do kawy, a bez niej słabo funkcjonuję, więc zadzwoniłam do serwisu.
To był dziwny dzień. Najpierw wysiadł mi samochód, później okazało się, że szefowej zachorowało dziecko i musiałam sobie poradzić z przyjęciem japońskiej delegacji.
Od trzech lat pracowałam w wydawnictwie. Właśnie teraz, kiedy wszystko zaczęło nabierać tempa, przeszkody wyrastały jak grzyby po deszczu. Weszłam do gabinetu, wskoczyłam na fotel i zsunęłam czółenka, żeby odpoczęły stopy.
— Myśl. Myśl, myśl — mruczałam sama do siebie. — Eureka! Kawa.
Szybko wsunęłam pantofle i poszłam do jadalni. Przy ekspresie kręcił się jakiś facet i jak mi się zdawało, nieporadnie próbował zrobić kawę. W pierwszym odruchu chciałam go przegonić. Tylko po co rozpoczynać dzień od awantury? Dzisiaj postawiłam na dobry humor. No i jeszcze to spotkanie.
— Kawy? — Delikatnie dotknęłam jego ramienia. Mężczyzna w granatowej kraciastej koszuli odwrócił się gwałtownie i niechcący przejechałam mu dłonią po policzku. Poczułam dreszcz podniecenia. Zaskoczyło mnie to, bo już dawno nie miałam ochoty na takie zabawy.
— Spieszę się nieco. Poza tym już piłem.
— To co pan tu robi?
— Miałem tylko naprawić. Wczoraj dzwonili do serwisu w tej sprawie.
Przyglądałam mu się zaciekawiona. Wydawało mi się, że go już widziałam. Ręce, w których trzymał śrubokręt, nie wyglądały na spracowane.
— Pan z serwisu? — zapytałam głupio.
— W zasadzie to nie, ale odrobinę się na tym znam. Ojciec zachorował, przepraszam, że nie uprzedziłem — tłumaczył się nieporadnie, a ja skupiałam się tylko na jednym: dotknąć go chociaż jeszcze raz! „Wygląd niczego sobie. Blondyn, umięśniony, zgrabny tyłek wbity w obcisłe dżinsy, a ten głos… Chyba mnie bierze, mógłby zrzucić chociaż koszulę. Może go oblać kawą?” — myśli przelatywały mi z prędkością torpedy.
— To w takim razie ja się napiję — oznajmiłam. — Sprawdzimy, czy działa. — Nacisnęłam przycisk od espresso. Kiedy pochyliłam się, żeby wyjąć z szafki spodeczek, poczułam wzrok prześlizgujący się po moich nowych rajstopach z czarnym szwem. Cieszyłam się, że mam na sobie obcisłą spódnicę i kremową bluzkę mocno podkreślającą walory mojej sylwetki, bo zwykle ubierałam się niedbale. Fala podniecenia spłynęła z mocą wodospadu. Zerknęłam w kierunku mężczyzny. Złapany na gorącym uczynku uśmiechnął się zawstydzony i zaczął pakować narzędzia do torby.
— A tak w ogóle to czym pan się zajmuje? — Próbowałam wybrnąć z niezręcznej sytuacji.
— Studiuję filozofię i jak wszyscy po moim kierunku szukam pracy. Czasem gram na skrzypcach.
— Co pan powie na staż w naszej firmie? — Starałam się zachować profesjonalnie, za to drżące kolana zdradzały równie rozedrgany nastrój. — Szukamy nowego copywritera.
— Super by było. A od kiedy?
— No właśnie. Od dzisiaj. — Wzięłam go za rękę i delikatnie pociągnęłam w stronę gabinetu.
Zostałeś. Robiłeś wszystko, jak trzeba, z wyczuciem, dokładnie, czasem perfekcyjnie. Mój zachwyt udzielał się naszym przyjaciołom, choć zwykle długo trzymali dystans, zanim dopuścili kogoś bliżej. Po miesiącu byłeś powiernikiem kobiecych sekretów, najlepszym kumplem od wypadów na piwo, niezastąpionym imprezowym showmanem.
Kiedy ktoś dzwonił do mnie, zaczynał tekstem: „Cześć, co u niego?”. Znikałam. Zająłeś moją przestrzeń bezpowrotnie. Codziennie chciałam bardziej, żebyś nie był idealny.
Śpiewałeś.
Cudownie grałeś na skrzypcach.
Może stłucze wazon? (Marzyłam). Powie koleżance, że jest gruba?
Zaśmieje się rubasznie z głupiego dowcipu? (W żadnym razie!)
Nie pozmywa?
Nie poda śniadania do łóżka, nie wyprowadzi psa o piątej rano?
Nic z tych rzeczy. Idealny — przewidywalny. Partner wymarzony. Tak, kochanie. Cholera! Czy tego pragną kobiety? Pewnie, że tak, ale tylko w marzeniach. W rzeczywistości szukają:
Ścierających się poglądów, które dryfują w tę samą stronę, dopóki się nie dotrą (chociaż odrobinę).
Szalonych pomysłów (od czasu do czasu) na niezaplanowane eskapady.
Przytakiwania, kiedy musimy wylać z siebie nadmiar emocji, a przyjaciółka jest niedostępna.
Ciepła, troski, miłości… Wyprowadzania psa o piątej rano, śniadania do łóżka (a jednak).
Nie mogłam znieść tej przesłodzonej atmosfery i czegoś jeszcze. Walizki spakowałam rano, kiedy byłeś w pracy. Szukam dla nich nowego miejsca.
Byłam twoją Eurydyką, a ty nie moim Orfeuszem. Żeby się od ciebie uwolnić, spróbowałam i tego sposobu. Płukanie żołądka wystarczyło, bo wzięłam za mało tabletek albo może nie te, co trzeba. Obiecałam, że nigdy więcej, a obietnice to rzecz ważna, decydująca. Stanowią o całym naszym jestestwie. Należy ich dotrzymywać i składać, gdy mamy zamiar to zrobić. Inaczej wszystko się posypie. Obietnice znikają tylko wtedy, gdy umrze ten, który obiecuje, albo ten, któremu obiecywano.
Znowu byłeś czuły i radosny. W twoich oczach płonęły ogniki. W moich lśniła zimna stal. Nie chciałeś tego widzieć. Mówiłeś:
„To minie”.
„Musimy przejść przez to razem”.
„Jestem przy tobie”. (A ja już byłam daleko).
Podczas naszej ostatniej wspólnej kolacji użyłeś wszystkich swoich sztuczek. Wino, które lubię, serwis od mamy, świeży obrus, świece. Na stół wjechały potrawy z mojego dzieciństwa. Umiałeś słuchać. Wybiórczo.
Szukałam czegoś innego. Goniłam za nieznanym, fascynującym, oryginalnym. Dusiłam się jak mucha w słoiku. Twoja muzyka osaczała mnie i ciągnęła na dno. Chwaliłam, podziwiałam, przecież tego oczekiwałeś. A może tylko tego? Te walizki spakowałam rano. Tak, właśnie wtedy, kiedy byłeś w pracy. Nie chciałam ci spojrzeć w oczy. Nie mogłam.
Zamieszkałam w innym mieście, na poddaszu, w domu, który należał do pani Anny — emerytowanej bibliotekarki — i jej męża, inżyniera od budowy mostów. Dach nie przeciekał, było ciepło, a małe okienko pozwalało podglądać kawałek świata. Widziałam przez nie fragment ogrodu przed domem, ten z małym stolikiem i ławką, oraz uliczkę, przy której stał dom.
Walizki schowałam za szafą. Czasem zaglądałam do tych pękatych tobołków (jak je nazywałam), które ktoś przeszył grubą taśmą i przez to wyglądały jak wielkie sery ściśnięte sznurkiem. Ścieg był tak gęsty, że szyjącemu pewnie spuchła noga, a maszyna do szycia przypominająca rozdęte skrzypce westchnęła z ulgą, kiedy skończył. Znalazłam je na strychu u babci. Pośrodku tkwił stary mosiężny zamek z napisem E.Goyard, 233, Rue St Honore, Paris, a obok sterczały dwie klamry. Od razu skojarzyłam je z szykownymi kuframi książęcej pary Windsor, która w tradycyjną podróż z Paryża do Nowego Jorku zabierała ze sobą dwadzieścia sztuk bagaży opatrzonych klasycznym chevronem (wzorem w kształcie litery V) — znakiem rozpoznawczym firmy Goyard, pasami, ćwiekami i skórzanymi lamówkami. Na każdej walizce znajdowała się też herb, napis The duchess of Windsor oraz numer, żeby kamerdyner mógł szybko rozpoznać ich zawartość. Moje walizki numeru nie posiadały, ale były tylko dwie, więc kłopotów z nimi nie miałam żadnych.
Z początku pani Anna wydawała się małomówna, choć serdeczna. Ciemne włosy przystrzyżone na chłopczycę nadawały jej młodszy wygląd, co zresztą pasowało do jej osobowości. I choć mówi się, że ten styl wylansowała Coco Chanel, to przecież polski fryzjer Antoni Cierplikowski po raz pierwszy ściął tak włosy francuskiej aktorce, która miała zagrać Joannę d’Arc. Odmłodził ją podobno o dwadzieścia dwa lata. Ile lat mogła mieć Anna? Wszędzie jej było pełno, a kiedy dorwała rozmówcę, nie odpuszczała aż do wyczerpania baterii. Rozmówcy oczywiście, bo jej akumulatory nigdy się nie rozładowywały. Dogadzała mi, jak tylko mogła, co poskutkowało dwoma kilogramami nadwagi po pierwszym miesiącu zamieszkiwania pod jej dachem. Co tydzień w sobotę piekła rogaliki z różaną marmoladą, a we środy — racuchy z jabłkami. Nikt się temu nie potrafił oprzeć. Musiałam uważać.
Pan Karol, zwykle spokojny i zrównoważony, czasem podnosił głos. Nie trwało to długo. Po ostrej wymianie zdań sprzeczka przycichała i po chwili z dołu dochodziły tylko wybuchy śmiechu. Pan Karol miał włosy zaczesane w pożyczkę, był wysoki i chudy, a brązowe spodnie na szelkach wisiały na nim jak na kołku. Podobno nawet latem nosił kalesony, żeby nie wyglądać tak chudo.
W niedzielę zapraszali mnie na obiad. Najpierw odmawiałam, ale po jakimś czasie sama się zjawiałam w kuchni, żeby pomóc w przygotowaniach. My gotowałyśmy. Pan Karol rozstawiał naczynia i zmywał. Opowiadałam o nowej pracy, a oni śmiali się radośnie z moich nawet nietrafionych dowcipów.
Dzisiaj coś się zmieniło. Ta niedziela nie niosła ze sobą nic dobrego. Kiedy zeszłam na dół, poczułam od razu dziwne napięcie, chociaż przygotowania do obiadu trwały, intensywny zapach bulionu wpełzał po schodach, a warzywa przeznaczone do pokrojenia czekały na desce.
— On tutaj był. Mówił, że jesteś drugą połówką jego jabłka. Prosił o spotkanie — wyrzuciła z siebie pani Anna, a jej mąż zniknął w salonie.
— O kim pani mówi? — Gardło mi się zacisnęło, w pierwszej chwili nie byłam pewna, czy wypowiedziałam to pytanie.
— O Orfeuszu. Tak przecież go nazywasz.
— I co mu pani powiedziała?
— Że zapytam. — Anna gwałtownie szarpnęła za ramiączko kuchennego fartucha. Fioletowe irysy na kieszeni zafalowały.
— Jak on mnie tutaj znalazł? Inne miasto, zerwałam kontakty ze znajomymi, to niemożliwe. — Podświadomie podniosłam głos.
— To Karol — wydukała pani Anna. — Uznał, że tak będzie dla ciebie najlepiej, że ty i twój mąż to taka nasza wersja, tylko młodsza i należycie do siebie jak my do siebie. Mnie też przekonał. — Spuściła głowę. — Zrobiłam źle, przepraszam — oświadczyła i spróbowała mnie objąć. Szybko się wyślizgnęłam z jej ramion i pobiegłam do siebie.
Walizki nie stały na widoku. Upchnęłam je w schowku za szafą. Nie spodziewałam się, że tak szybko znowu będę ich potrzebować. Wyciągnęłam je na środek pokoju, nie spiesząc się z pakowaniem. Poczułam pod palcami ich chropowatość, przynależność do mojej osoby, przywiązanie niczym wiecznych towarzyszy mojej podróży przez życie. Miały też swoją wartość i w stosownej chwili zawsze mogłam się ich pozbyć, żeby przetrwać. Na początku dwudziestego wieku szczytem marzeń był szykowny kufer firmy Goyard, który skradł serca wielu zamożnych ludzi: Coco Chanel, Sir Artur Conan Doyle, Jacques Cartier mieli w swoim posiadaniu wyroby tej kaletniczej rodziny. Teraz modne są jej torby podróżne, po które sięga na przykład Gwyneth Paltrow, ale stare walizy można sprzedać kolekcjonerom. Nie wiem, czy potrafię się z nimi rozstać. Czas pokaże, a los zrobi swoje. Chciałam jak najszybciej stąd odejść i znaleźć nowe miejsce, bez Patryka i wścibskich gospodarzy. Usiadłam przy małym biurku pod oknem i popatrzyłam na ogród. Ulubiona ławeczka, na której mogłam czytać, zostanie w mojej pamięci na zawsze.